Paulo Coelho 辪on i panna Prym

Paulo Coelho

Demon i panna Prym

Prze艂o偶y艂y

Basia St臋pie艅

Gra偶yna Misiorowska


Kto艣 znakomitszy zwr贸ci艂 si臋 do niego zapytaniem:

"Nauczycielu dobry, co mam czyni膰, aby osi膮gn膮膰 偶ycie wieczne?"

Jezus mu odpowiedzia艂:

"Czemu nazywasz Mnie dobrym?

Nikt nie jest dobry, tylko sam B贸g".

艁ukasz: 18, 18-19




Od Autora Pierwsza opowie艣膰 o Podziale powsta艂a w staro偶ytnej Persji. B贸g czasu, stworzywszy wszech艣wiat, by艂 艣wiadom jego harmonii, lecz zabrak艂o mu w niej czego艣 niebywale wa偶nego - towarzysza, z kt贸rym m贸g艂by cieszy膰 si臋 ca艂ym tym pi臋knem.

Przez tysi膮c lat modli艂 si臋 o potomka. Opowie艣膰 nie obja艣nia, do kogo kierowa艂 swe mod艂y, jako 偶e by艂 wszechmocny, jedyny i najwy偶szy, jednak偶e modli艂 si臋 tak d艂ugo i tak 偶arliwie, 偶e w ko艅cu sta艂 si臋 brzemienny.

Gdy zda艂 sobie spraw臋, 偶e jego modlitwy zosta艂y wys艂uchane, przerazi艂 si臋. Wiedzia艂 bowiem, i偶 r贸wnowaga kosmosu jest bardzo chwiejna. By艂o ju偶 jednak za p贸藕no - dziecko zosta艂o pocz臋te. Zdo艂a艂 jedynie sprawi膰, by dzieci臋 w jego 艂onie podzieli艂o si臋 na dwoje.

Legenda g艂osi, i偶 z mod艂贸w boga czasu zrodzi艂o si臋 Dobro, Ormuzd, a z jego wyrzut贸w sumienia Z艂o, Aryman - bracia bli藕niacy.

Zaniepokojony, przygotowa艂 wszystko tak, by Ormuzd pierwszy opu艣ci艂 jego 艂ono i m贸g艂 dopilnowa膰, by Aryman nie wywo艂a艂 zam臋tu we wszech艣wiecie. Jednak Z艂o by艂o sprytne i przebieg艂e. Uda艂o mu si臋 odepchn膮膰 Ormuzda w czasie porodu i pierwsze ujrza艂o 艣wiat艂o gwiazd.

Niepocieszony b贸g czasu postanowi艂 da膰 Or-muzdowi sprzymierze艅c贸w i stworzy艂 ludzki r贸d, kt贸ry mia艂 walczy膰 u jego boku, aby pokona膰 Ary-mana i uniemo偶liwi膰 mu panowanie nad 艣wiatem.

Wed艂ug perskiej legendy ludzie s膮 sprzymierze艅cami Dobra i w my艣l tradycji maj膮 w ko艅cu zwyci臋偶y膰. Natomiast inna opowie艣膰 o Podziale w zgo艂a odmiennej wersji, pojawi艂a si臋 wiele wiek贸w p贸藕niej - cz艂owiek sta艂 si臋 w niej narz臋dziem Z艂a.

S膮dz臋, 偶e wi臋kszo艣膰 czytelnik贸w wie, co mam na my艣li: m臋偶czyzna i kobieta 偶yli w rajskim ogrodzie, rozkoszuj膮c si臋 wszystkimi wspania艂o艣ciami, jakie tylko mo偶na sobie wymarzy膰. Istnia艂 tam jeden tylko zakaz - nie wolno im by艂o pozna膰, co to Dobro i Z艂o. Pan Wszechw艂adny m贸wi艂 im (Gn: 2,17): z drzewa poznania dobra i z艂a nie wolno ci je艣膰.

Lecz pewnego pi臋knego dnia zjawi艂 si臋 w膮偶. Zapewnia艂, i偶 poznanie wa偶niejsze jest od samego raju i dlatego powinni je posi膮艣膰. Kobieta wzbrania艂a si臋, twierdz膮c, i偶 B贸g zagrozi艂 im 艣mierci膮, lecz w膮偶 uspokoi艂 j膮, 偶e wr臋cz przeciwnie, w dniu, w kt贸rym poznaj膮, co to Dobro i Z艂o, stan膮 si臋 r贸wni Bogu.

Przekonana w ten spos贸b Ewa zjad艂a zakazany owoc, a po艂ow臋 da艂a Adamowi. Pierwotna harmonia raju zosta艂a w贸wczas zniweczona, a kobieta i m臋偶czyzna wygnani i przekl臋ci. Jednak B贸g wypowiada wtedy niejasne i tajemnicze zdanie, kt贸rym zdaje si臋 przyznawa膰 racj臋 w臋偶owi: Oto cz艂owiek sta艂 si臋 taki jak My: zna dobro i z艂o.

Podobnie jak staroperski mit nie wyja艣nia, do kogo modli si臋 b贸g czasu, kt贸ry przecie偶 jest panem wszechw艂adnym - Biblia te偶 nie m贸wi do kogo wypowiada te s艂owa jedyny B贸g, ani dlaczego, skoro jest jedyny, u偶ywa sformu艂owania: taki jak My.

Jakby nie by艂o, od zarania swych dziej贸w cz艂owiek jest skazany na 偶ycie w odwiecznym Podziale na Dobro i Z艂o. My, ludzie wsp贸艂cze艣ni, 偶ywimy te same w膮tpliwo艣ci, co nasi przodkowie. Chcia艂em to pokaza膰 w mojej ksi膮偶ce, dlatego tu i 贸wdzie na jej kartach pojawi膮 si臋 legendy i ba艣nie powtarzane od pokole艅 w r贸偶nych zak膮tkach ziemi.

Ksi膮偶k膮 Demon i panna Prym zamykam trylogi臋 "Za艣 si贸dmego dnia...", w sk艂ad kt贸rej wchodz膮 jeszcze Na brzegu rzeki Piedry usiad艂am i p艂aka艂am [wyd. polskie 1996] oraz Weronika postanawia umrze膰 (wyd. polskie 2000]. Te trzy ksi膮偶ki opowiadaj膮 o tygodniu z 偶ycia zwyk艂ych 艣miertelnik贸w, kt贸rzy nagle staj膮 twarz膮 w twarz z mi艂o艣ci膮, 艣mierci膮 i w艂adz膮. Zawsze by艂em zdania, 偶e g艂臋bokie przemiany czy to jednego cz艂owieka, czy ca艂ych spo艂ecze艅stw, dokonuj膮 si臋 w bardzo kr贸tkim czasie. Wtedy, gdy najmniej si臋 tego spodziewamy, 偶ycie stawia przed nami wyzwania, by podda膰 pr贸bie nasz膮 odwag臋 i pragnienie zmiany. W takich chwilach udawanie, 偶e nic si臋 nie sta艂o, czy usprawiedliwianie, 偶e jeszcze nie jeste艣my gotowi, na niewiele si臋 zda.


Wyzwanie nie czeka. 呕ycie nie ogl膮da si臋 za siebie. Tydzie艅 to a偶 nadto, by zdecydowa膰, czy godzimy si臋 na nasz los, czy nie.

Buenos Aires, sierpie艅 2000


Od niemal pi臋tnastu lat stara Berta przesiadywa艂a dzie艅 w dzie艅 na progu swojego domu. Mieszka艅cy Viscos wiedzieli, 偶e tak zazwyczaj zachowuj膮 si臋 starzy ludzie: bez ko艅ca rozpami臋tuj膮 przesz艂o艣膰 i czasy m艂odo艣ci, przygl膮daj膮 si臋 艣wiatu, z kt贸rym powoli zaczynaj膮 si臋 偶egna膰, i szukaj膮 pretekstu do rozm贸w z s膮siadami.

Jednak Berta mia艂a pow贸d, dla kt贸rego tu by艂a. Jej przesiadywanie mia艂o si臋 dzi艣 zako艅czy膰 wraz z nadej艣ciem nieznajomego, kt贸ry wspina艂 si臋 w艂a艣nie po stromym zboczu, w kierunku jedynego hotelu w mie艣cie. Nie wygl膮da艂 wcale tak, jak go sobie zwyk艂a wyobra偶a膰. Mia艂 znoszone ubranie, za d艂ugie w艂osy i kilkudniowy zarost na twarzy.

Przybyszowi towarzyszy艂 cie艅: by艂 nim demon.

"M贸j m膮偶 ma racj臋 - powiedzia艂a do siebie. -Gdyby mnie tu nie by艂o, nikt by tego nie zauwa偶y艂".

Nigdy nie potrafi艂a oceni膰 czyjego艣 wieku. Uzna艂a, 偶e ma jakie艣 pi臋膰dziesi膮t par臋 lat. "To jeszcze m艂ody cz艂owiek" - pomy艣la艂a w spos贸b zrozumia艂y jedynie dla ludzi w podesz艂ym wieku. Zastanawia艂a si臋, jak d艂ugo zostanie w ich miasteczku: chyba kr贸tko, bo plecak mia艂 niewielki. Prawdopodobnie zatrzyma si臋 tylko na jedn膮 noc i ruszy dalej ku swojemu przeznaczeniu, kt贸rego nie zna艂a i kt贸re niewiele j膮 obchodzi艂o. Uzna艂a jednak, 偶e lata sp臋dzone na progu domu nie s膮 stracone, bo wyczekuj膮c przybysza nauczy艂a si臋 docenia膰 pi臋kno okolicznych g贸r - przedtem nie zwraca艂a na nie uwagi: urodzi艂a si臋 tu i przywyk艂a do tego, co j膮 otacza.

Jak si臋 nale偶a艂o spodziewa膰, przybysz wszed艂 do jedynego hotelu w mie艣cie. Przez chwil臋 Berta zastanawia艂a si臋, czy powiedzie膰 ksi臋dzu o niepo偶膮danym go艣ciu, ale i tak nie da艂by wiary jej s艂owom. Powiedzia艂by, 偶e jest ju偶 stara i ma przywidzenia.

No c贸偶, teraz pozostawa艂o tylko czeka膰 na to, co si臋 wydarzy. Szatanowi nie trzeba wiele czasu, by zasia膰 spustoszenie - tak samo jak burzom, huraganom czy lawinom, kt贸re w kilka sekund wyrywaj膮 z korzeniami drzewa zasadzone przed dwustu laty. Nagle zda艂a sobie spraw臋, 偶e to, i偶 Z艂o zawita艂o do Yiscos, niczego nie musia艂o zmieni膰. Demony wci膮偶 przychodz膮 i odchodz膮, nie zawsze odciskaj膮c trwa艂e 艣lady. Kr膮偶膮 nieustannie po 艣wiecie, czasem tylko po to, by popatrze膰, co si臋 dzieje, innym zn贸w razem, by wywie艣膰 na pokuszenie jak膮艣 duszyczk臋. S膮 w ci膮g艂ym ruchu, zmieniaj膮 cel na chybi艂 trafi艂, bez 偶adnej logiki, dla samej przyjemno艣ci stoczenia bitwy. Zdaniem Berty w Yiscos nie by艂o nic, co mog艂oby przyku膰 czyj膮艣 uwag臋 na d艂u偶ej ni偶 jeden dzie艅, a c贸偶 dopiero wzbudzi膰 zainteresowanie w kim艣 tak wa偶nym i tak zaj臋tym jak sam wys艂annik ciemno艣ci.

Pr贸bowa艂a zaj膮膰 my艣li czym艣 innym, ale obraz nieznajomego nie dawa艂 jej spokoju. Niebo, dot膮d roz艣wietlone s艂o艅cem, naraz zacz臋艂o zasnuwa膰 si臋 chmurami.

"To normalne o tej porze roku - pomy艣la艂a. -Zwyk艂y zbieg okoliczno艣ci, kt贸ry nie ma nic wsp贸lnego z nieznajomym".

Wtedy us艂ysza艂a jak przez niebo przetoczy艂 si臋 grzmot, a po nim trzy nast臋pne. To mog艂o znaczy膰, 偶e nadci膮gnie ulewa, lecz je艣li wierzy膰 tutejszym przes膮dom, mog艂a to r贸wnie偶 by膰 skarga Boga rozgniewanego na oboj臋tnych na Jego obecno艣膰 ludzi.

"Mo偶e powinnam co艣 zrobi膰? W ko艅cu ta chwila, kt贸rej tak d艂ugo oczekiwa艂am, w ko艅cu nadesz艂a".

Przez czas jaki艣 obserwowa艂a w skupieniu, co dzieje si臋 wok贸艂. Chmury zbiera艂y si臋 nad miasteczkiem, ale ju偶 nie s艂ycha膰 by艂o 偶adnego odg艂osu burzy. Jako, 偶e niegdy艣 by艂a dobr膮 katoliczk膮, nadal nie wierzy艂a w gus艂a i zabobony, zw艂aszcza te wywodz膮ce si臋 z tradycji Yiscos, kt贸rej korzenie si臋ga艂y cywilizacji Celt贸w, zamieszkuj膮cych niegdy艣 te ziemie.

"Piorun to przecie偶 naturalne zjawisko przyrody. Gdyby B贸g chcia艂 porozumie膰 si臋 z lud藕mi, si臋gn膮艂by po 艣rodki bardziej bezpo艣rednie".

W chwili gdy ta my艣l przemkn臋艂a jej przez g艂ow臋, rozleg艂 si臋 znowu trzask pioruna, tym razem znacznie bli偶ej. Berta wsta艂a, zabra艂a krzes艂o i wesz艂a do domu, zanim spad艂y pierwsze krople deszczu. Teraz jednak jej serce przeszy艂 l臋k, kt贸rego nie umia艂a sobie wyt艂umaczy膰.

"Co tu pocz膮膰?".

Zapragn臋艂a, by nieznajomy natychmiast st膮d odszed艂. Za stara ju偶 by艂a, by pom贸c sobie samej, ca艂emu miastu czy - tym bardziej - Wszechmocnemu, kt贸ry przecie偶 wybra艂by sobie kogo艣 m艂odszego, gdyby potrzebowa艂 wsparcia. Wszystko to by艂o jakim艣 urojeniem. Pewnie m膮偶 z z nud贸w wymy艣la, czym mog艂aby jako艣 zabi膰 czas.

Ale to, 偶e widzia艂a demona, co do tego nie mia艂a najmniejszej w膮tpliwo艣ci. Demona z krwi i ko艣ci, w przebraniu pielgrzyma.

W hotelu by艂 sklep z regionalnymi specja艂ami, restauracja serwuj膮ca miejscowe dania oraz bar, gdzie spotykali si臋 mieszka艅cy Yiscos, by wymienia膰 pogl膮dy na nie艣miertelne tematy, takie jak pogoda czy oboj臋tno艣膰 m艂odych na to, co dzieje si臋 w ich rodzinnej miejscowo艣ci. "Dziewi臋膰 miesi臋cy zimy i trzy miesi膮ce piek艂a", jak zwykli byli mawia膰, gdy偶 w ci膮gu niespe艂na dziewi臋膰dziesi臋ciu dni musieli wykona膰 ca艂膮 prac臋 na roli: zaora膰 ziemi臋, zasia膰 ziarno, poczeka膰, a偶 wzejdzie, zebra膰 plon, zwie藕膰 siano, u偶y藕ni膰 gleb臋 i na dodatek ostrzyc owce.

Wszyscy mieszka艅cy Yiscos mieli 艣wiadomo艣膰, 偶e z daremnym uporem czepiaj膮 si臋 偶ycia w 艣wiecie, kt贸ry tak naprawd臋 ju偶 przemin膮艂. Trudno im by艂o pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e s膮 ostatnim pokoleniem rolnik贸w i pasterzy, od wiek贸w zamieszkuj膮cych okoliczne tereny. Wcze艣niej czy p贸藕niej zjawi膮 si臋 tu maszyny, zwierz臋ta b臋dzie si臋 hodowa膰 gdzie艣 daleko st膮d, karmi膮c je specjaln膮 pasz膮, miasto zostanie sprzedane wielkiej zagranicznej firmie, kt贸ra pewnie przerobi je na narciarski kurort.

Sta艂o si臋 tak z innymi okolicznymi miejscowo艣ciami, ale Yiscos stawia艂o zaci臋ty op贸r, sp艂aca艂o bowiem d艂ug wobec swej przesz艂o艣ci, wobec silnej tradycji przodk贸w, kt贸rzy niegdy艣 tu mieszkali i wyznawali zasad臋, 偶e trzeba walczy膰 do ko艅ca.

Nieznajomy przeczyta艂 uwa偶nie formularz hotelowy, zastanawiaj膮c si臋, jak go wype艂ni膰. Wiedzia艂, 偶e jego akcent mo偶e zdradzi膰, i偶 pochodzi z Ameryki Po艂udniowej, wi臋c zdecydowa艂 si臋 na Argentyn臋, bo by艂 kibicem reprezentacji pi艂karskiej tego kraju. W rubryce "adres" wpisa艂 ulic臋 Colombia, bo zna艂 sk艂onno艣膰 mieszka艅c贸w Ameryki Po艂udniowej do oddawania sobie nawzajem ho艂d贸w, nadaj膮c wa偶nym miejscom nazwy z s膮siednich kraj贸w. Nazwisko s艂awnego w minionym wieku terrorysty poda艂 jako swoje w艂asne.

W ci膮gu niespe艂na dw贸ch godzin ka偶dy z dwu stu osiemdziesi臋ciu jeden mieszka艅c贸w Yiscos do wiedzia艂 si臋, 偶e przyby艂 do nich Carlos, urodzony w Argentynie, zamieszka艂y w Buenos Aires przy zacisznej uliczce Colombia. Ma艂e miasteczka maj膮 to do siebie, 偶e nie trzeba nadto si臋 wysila膰, by wszyscy w okamgnieniu poznali czyje艣 偶ycie osobiste ze szczeg贸艂ami.

A o to w艂a艣nie chodzi艂o przybyszowi.

Wszed艂 po schodach do swojego pokoju i wyj膮艂 Z plecaka ca艂膮 zawarto艣膰. Mia艂 troch臋 ubra艅, maszynk臋 do golenia, dodatkow膮 par臋 but贸w, witaminy, aspiryn臋, gruby zeszyt, w kt贸rym prowadzi艂 notatki, i jedena艣cie sztabek z艂ota, po dwa kilogramy ka偶da. Wyczerpany napi臋ciem i d艂ug膮 wspinaczk膮 zasn膮艂 niemal natychmiast, zastawiwszy jednak uprzednio drzwi krzes艂em, mimo i偶 dobrze wiedzia艂, 偶e mo偶e zaufa膰 ka偶demu z dwustu osiemdziesi臋ciu jeden mieszka艅c贸w Yiscos.

Nast臋pnego ranka zjad艂 艣niadanie, zostawi艂 w recepcji rzeczy do prania, zapakowa艂 z powrotem do plecaka sztabki z艂ota i ruszy艂 w kierunku g贸rskich szczyt贸w. Po drodze zobaczy艂 jedynie siedz膮c膮 przed domem i przygl膮daj膮c膮 mu si臋 z zaciekawieniem staruszk臋.

Zag艂臋bi艂 si臋 w las. Po jakim艣 czasie przywyk艂 do bzyczenia owad贸w, 艣wiergotu ptak贸w i szumu wiatru smagaj膮cego bezlistne ga艂臋zie drzew. Wiedzia艂, 偶e w miejscu takim jak to m贸g艂 by膰 obserwowany z ukrycia, dlatego przez niemal godzin臋 nie robi艂 nic.

Kiedy nabra艂 pewno艣ci, 偶e ka偶dy, kto pr贸bowa艂by go podgl膮da膰, musia艂 si臋 ju偶 znudzi膰 i odej艣膰, trac膮c nadziej臋 na sensacj臋, przybysz wykopa艂 d贸艂 w ziemi w pobli偶u ska艂 przypominaj膮cych kszta艂tem liter臋 Y i tam schowa艂 jedn膮 ze sztabek z艂ota. Wspi膮艂 si臋 wy偶ej. Na kolejn膮 godzin臋 zastyg艂 w g艂臋bokiej medytacji, podziwiaj膮c przyrod臋. Potem wybra艂 ska艂臋 przypominaj膮c膮 or艂a i wykopa艂 tam do艂ek, w kt贸rym ukry艂 pozosta艂e dziesi臋膰 sztabek.

Pierwsz膮 osob膮, jak膮 spotka艂 w drodze powrotnej, by艂a m艂oda dziewczyna. Siedzia艂a na brzegu strumienia, kt贸ry utworzy艂y niezliczone potoczki sp艂ywaj膮ce z lodowc贸w, i czyta艂a ksi膮偶k臋. Podnios艂a wzrok na w臋drowca i zaraz wr贸ci艂a do lektury.

Z ca艂膮 pewno艣ci膮 matka uczy艂a j膮, by nie rozmawia膰 z nieznajomymi. Jednak nieznajomi przybywaj膮cy w nowe miejsce maj膮 prawo zjednywa膰 sobie jego mieszka艅c贸w, dlatego obcy zbli偶y艂 si臋 do dziewczyny.

-Dzie艅 dobry - odezwa艂 si臋. - Jest bardzo ciep艂o jak na t臋 por臋 roku.

Przytakn臋艂a.

-Chcia艂bym co艣 pani pokaza膰 - nie dawa艂 za wygran膮 nieznajomy.

Dziewczyna, jak przysta艂o na dobrze wychowan膮 panienk臋, od艂o偶y艂a ksi膮偶k臋, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i przedstawi艂a si臋:

-Jestem Chantal. Wieczorami pracuj臋 w barze w hotelu, w kt贸rym si臋 pan zatrzyma艂, i zdziwi艂o mnie, dlaczego wczoraj nie zszed艂 pan na kolacj臋.

Nazywa si臋 pan Carlos, pochodzi z Argentyny i mieszka przy ulicy Colombia - w ca艂ym Yiscos ju偶 o tym g艂o艣no, bo ka偶dy, kto przyje偶d偶a tutaj poza sezonem 艂owieckim, zawsze budzi powszechn膮 ciekawo艣膰. Ma pan pi臋膰dziesi膮t lat, siwiej膮ce w艂osy i spojrzenie cz艂owieka, kt贸ry wiele prze偶y艂. Je艣li chce mi pan co艣 pokaza膰, to z g贸ry dzi臋kuj臋, bo znam te okolice jak w艂asn膮 kiesze艅. To raczej ja mog艂abym pokaza膰 panu miejsca, kt贸rych nigdy pan nie widzia艂, ale z pewno艣ci膮 jest pan bardzo zaj臋ty.

-Mam pi臋膰dziesi膮t dwa lata, nie nazywam si臋 Carlos a w formularzu hotelowym poda艂em tylko fa艂szywe dane.

Chantal by艂a zbita z tropu. Nieznajomy ci膮gn膮艂 dalej:

-Nie mam wcale zamiaru pokazywa膰 pani Yiscos, lecz co艣, czego pani nigdy dot膮d nie widzia艂a.

Chantal zna艂a historie dziewcz膮t, kt贸re posz艂y z nieznajomymi do lasu i wszelki 艣lad po nich zagin膮艂. W pierwszej chwili ogarn膮艂 j膮 strach, lecz zaraz jego miejsce zaj臋艂a t臋sknota za przygod膮. Ten m臋偶czyzna nie odwa偶y si臋 zrobi膰 jej krzywdy. Przecie偶 dopiero co powiedzia艂a mu, 偶e wszyscy ju偶 Onim wiedz膮, niezale偶nie czy dane, kt贸re poda艂 w hotelu, s膮 zgodne z rzeczywisto艣ci膮, czy nie.

-Kim pan jest? - zapyta艂a. - Czy zdaje pan sobie spraw臋, 偶e je艣li prawd膮 jest to, co pan m贸wi, to mog臋 na pana donie艣膰 na policj臋 za fa艂szowanie danych osobowych?

-Obiecuj臋, 偶e odpowiem na wszystkie pytania, ale najpierw prosz臋 p贸j艣膰 ze mn膮. To zaledwie pi臋膰 minut drogi st膮d.

Chantal zamkn臋艂a ksi膮偶k臋, westchn臋艂a g艂臋boko 1pomodli艂a si臋 w duchu, czuj膮c, jak jej serce ogarnia na przemian strach i podniecenie. Posz艂a za nieznajomym, pewna, 偶e b臋dzie to jeszcze jedno rozczarowanie w jej 偶yciu obfituj膮cym w spotkania, kt贸re na pierwszy rzut oka wydaj膮 si臋 pe艂ne obietnic, ale w ko艅cu okazuj膮 si臋 tylko niespe艂nionym snem o mi艂o艣ci.

M臋偶czyzna podszed艂 do ska艂 w kszta艂cie litery Y, wskaza艂 艣wie偶o wzruszon膮 ziemi臋 i poprosi艂 dziewczyn臋, by zacz臋艂a kopa膰.

-Pobrudz臋 sobie r臋ce - powiedzia艂a. - I ubranie.

Od艂ama艂 jak膮艣 ga艂膮藕 i poda艂 dziewczynie. Zdziwi艂o j膮 jego zachowanie, ale postanowi艂a spe艂ni膰 pro艣b臋.

Pi臋膰 minut p贸藕niej ukaza艂a si臋 przed ni膮 偶贸艂tawa, zabrudzona sztabka metalu.

-Wygl膮da na z艂oto - powiedzia艂a Chantal.

-Bo to jest z艂oto. Moje z艂oto. Prosz臋 zasypa膰 je ziemi膮.

Pos艂ucha艂a. Nieznajomy zaprowadzi艂 j膮 do nast臋pnej kryj贸wki. Zn贸w zacz臋艂a kopa膰. Ku swemu zdumieniu odkry艂a wiele 偶贸艂tych sztabek.

- To te偶 jest z艂oto i te偶 jest moje - rzek艂 m臋偶czyzna.

Chanta艂 ju偶 chcia艂a ponownie je zakopa膰, lecz poprosi艂, by tego nie robi艂a. Usiad艂 na pobliskim kamieniu i zapali艂 cygaro. Oboj臋tnie popatrzy艂 na horyzont.

-Dlaczego mi pan to pokaza艂?

Nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem.

-Kim pan jest, u licha? I co pan tutaj robi? Dlaczego mi pan to pokaza艂? Przecie偶 mog臋 powie dzie膰 wszystkim, co pan tu ukry艂!

-Ile偶 pyta艅 naraz! - westchn膮艂 nieznajomy, wpatruj膮c si臋 w g贸ry, jakby zapomnia艂 o obecno艣ci dziewczyny. - W艂a艣nie o to mi chodzi, 偶eby dowiedzieli si臋 o tym inni.

- Obieca艂 mi pan odpowiedzie膰 na ka偶de pytanie.

- Niech pani nie wierzy w obietnice. 艢wiat jest ich pe艂en. Obietnic bogactwa, zbawienia, wiecznej mi艂o艣ci. Niekt贸rzy s膮dz膮, 偶e mog膮 wszystko obie ca膰, inni za艣 na to przystaj膮, bo 艂udz膮 si臋, 偶e zapewni im to lepsz膮 przysz艂o艣膰 - tak chyba dzieje si臋 w pani przypadku. Ci, kt贸rzy 艂ami膮 obietnice, czuj膮 si臋 bezsilni i sfrustrowani. To samo dzieje si臋 z tymi, kt贸rzy gor膮czkowo chwytaj膮 si臋 cudzych obietnic.

Rozgada艂 si臋, opowiada艂 chaotycznie o swoim 偶yciu, o pewnej nocy, kt贸ra odmieni艂a ca艂kowicie jego los, o k艂amstwach, w kt贸re musia艂 wierzy膰, bo inaczej nie spos贸b by艂o pogodzi膰 si臋 z rzeczywisto艣ci膮. Wiedzia艂, 偶e powinien wyra偶a膰 si臋 pro艣ciej, m贸wi膰 j臋zykiem bardziej zrozumia艂ym dla dziewczyny. Jednak Chantal w lot poj臋艂a, o co chodzi. Jak wszyscy starsi m臋偶czy藕ni, chcia艂 tylko uwie艣膰 m艂od膮 dziewczyn臋. Jak ka偶dy cz艂owiek, uwa偶a艂, 偶e za pieni膮dze mo偶na kupi膰 wszystko. Jak wszyscy przybysze, pewien by艂, 偶e dziewcz臋ta z prowincji s膮 wystarczaj膮co naiwne, by przyj膮膰 ka偶d膮 propozycj臋, byle dawa艂a im bodaj cie艅 szansy na wyrwanie si臋 w 艣wiat.

Nie by艂 niestety ani pierwszym, ani ostatnim, kt贸ry pr贸bowa艂 j膮 omami膰 w tak pospolity spos贸b. Niepokoi艂o j膮 tylko z艂oto, jakie jej proponowa艂. Nigdy nie s膮dzi艂a, 偶e jest a偶 tyle warta. Pochlebia艂o jej to, ale jednocze艣nie przera偶a艂o.

-Zbyt wiele do艣wiadczy艂am, aby wierzy膰 obiet nicom - odpowiedzia艂a, by zyska膰 na czasie.

- Cho膰 zawsze w nie pani wierzy艂a i nadal wierzy.

-Myli si臋 pan. Wiem, 偶e 偶yj臋 w raju. Znam Bibli臋 i nie pope艂ni臋 tego samego b艂臋du, co Ewa, kt贸ra nie potrafi艂a zadowoli膰 si臋 tym, co mia艂a.

Oczywi艣cie nie by艂a to prawda i Chantal zacz臋艂a si臋 obawia膰, 偶e obcy zniech臋ci si臋 i odejdzie. Prawd臋 powiedziawszy, sama sprowokowa艂a to spotkanie w lesie, wybieraj膮c sobie na czytanie ksi膮偶ki miejsce, obok kt贸rego nieznajomy - czy tego chcia艂, czy nie - musia艂 przej艣膰 w drodze powrotnej i zagai膰 rozmow臋. Mog艂o to oznacza膰 now膮 obietnic臋, kilka dni marze艅 o nowej mi艂o艣ci i o podr贸偶y w nieznane, daleko od miejsca, w kt贸rym si臋 urodzi艂a. Jej serce zosta艂o ju偶 wielekro膰 zranione, a mimo to wci膮偶 wierzy艂a, 偶e spotka m臋偶czyzn臋 swojego 偶ycia. Na pocz膮tku przepuszcza艂a wiele okazji, uwa偶aj膮c, 偶e to jeszcze nie ten. Dzisiaj wiedzia艂a ju偶, 偶e czas ucieka nieub艂aganie, i gotowa by艂a opu艣ci膰 Yiscos z pierwszym lepszym, kt贸ry zechce j膮 st膮d zabra膰, nawet gdyby nic do niego nie czu艂a. Z pewno艣ci膮 nauczy si臋 go kocha膰, bo mi艂o艣膰 to te偶 tylko kwestia czasu.

-To w艂a艣nie chcia艂bym wiedzie膰: czy 偶yjemy w raju, czy w piekle? - przerwa艂 jej rozmy艣lania nieznajomy.

Wszystko przebiega艂o zgodnie z jej przewidywaniami - obcy wpada艂 w sid艂a.

- W raju oczywi艣cie. Tyle 偶e je艣li kto艣 zbyt d艂ugo 偶yje w miejscu doskona艂ym, zaczyna si臋 nudzi膰.

Rzuci艂a przyn臋t臋. Chcia艂a przez to powiedzie膰: "Jestem wolna i gotowa". Nast臋pne jego pytanie powinno brzmie膰: "Tak jak pani?".

-Tak jak pani? - spyta艂 nieznajomy.

Musia艂a by膰 czujna i nie okazywa膰 zanadto zainteresowania, bo mog艂aby go wystraszy膰. Kto ma wielkie pragnienie, nie powinien pi膰 zach艂annie.

-Czy ja wiem? Czasami my艣l臋, 偶e tak, innym zn贸w razem, 偶e nie potrafi艂abym 偶y膰 z dala od Yiscos.

Teraz nale偶a艂o uda膰 oboj臋tno艣膰.

-No c贸偶, skoro nie chce mi pan powiedzie膰 nic o z艂ocie, to podzi臋kuj臋 ju偶 za spacer. Wracam nad strumie艅, do mojej ksi膮偶ki.

, -Chwileczk臋!

Z艂apa艂 przyn臋t臋.

-Oczywi艣cie, wyt艂umacz臋, dlaczego z艂oto znalaz艂o si臋 w艣r贸d tych ska艂. Po c贸偶 inaczej przyprowadza艂bym pani膮 tutaj?

Seks, pieni膮dze, w艂adza, obietnice... Chantal uda艂a, 偶e spodziewa si臋 jakiego艣 zaskakuj膮cego wyja艣nienia. M臋偶czy藕ni uwielbiaj膮 czu膰 swoj膮 przewag臋, nie zdaj膮c sobie sprawy, i偶 w wi臋kszo艣ci przypadk贸w zachowuj膮 si臋 w spos贸b ca艂kowicie przewidywalny.

-Ma pan zapewne wielkie do艣wiadczenie 偶yciowe i wiele mo偶e mnie nauczy膰.

No w艂a艣nie. Nale偶a艂o poluzowa膰 偶y艂k臋, rzuci膰 troch臋 pochlebstw, aby nie wystraszy膰 ofiary. To jest podstawowa zasada.

-Jednak musz臋 przyzna膰, i偶 ma pan fatalny zwyczaj prawienia mora艂贸w na temat obietnic i ludzkiej 艂atwowierno艣ci, zamiast odpowiada膰 na pytania wprost. Z przyjemno艣ci膮 zostan臋, je艣li odpowie mi pan, kim jest i co tutaj robi.

Obcy oderwa艂 wzrok od g贸rskich szczyt贸w i spojrza艂 na dziewczyn臋. Od lat spotyka艂 najr贸偶niejszych ludzi i teraz m贸g艂 niemal czyta膰 w jej my艣lach. Z pewno艣ci膮 s膮dzi艂a, 偶e pokazuj膮c to z艂oto chcia艂 jej zaimponowa膰 swoim bogactwem. Tak samo ona - stara艂a si臋 wywrze膰 na nim wra偶enie swoj膮 m艂odo艣ci膮 i oboj臋tnym ch艂odem.

-Kim jestem? No c贸偶, powiedzmy, 偶e cz艂owie kiem, kt贸ry poszukuje prawdy. Udawa艂o mi si臋 wprawdzie pozna膰 j膮 w teorii, ale nigdy w praktyce.

- Prawdy jakiego rodzaju?

- Prawdy o ludzkiej naturze. Odkry艂em, 偶e je艣li nadarza si臋 sposobno艣膰, by ulec pokusie, to niestety jej ulegamy. Ka偶da istota ludzka na ziemi potrafi czyni膰 z艂o, zale偶y to tylko od okoliczno艣ci.

- S膮dz臋...

-Niewa偶ne, co pani s膮dzi ani co s膮dz臋 ja, nie obchodzi mnie te偶, w co chcemy wierzy膰. Chodzi o to, czy moja teoria jest s艂uszna, czy nie. Chce pa ni wiedzie膰, kim jestem? Przemys艂owcem, bardzo bogatym i bardzo znanym. Sta艂em na czele koncernu zatrudniaj膮cego tysi膮ce pracownik贸w. By艂em bezwzgl臋dny, kiedy by艂o trzeba, i wielkoduszny, gdy uwa偶a艂em to za konieczne. Przekroczy艂em wszelkie mo偶liwe granice rozkoszy i poznania, doznawa艂em tego, co innym nawet si臋 nie 艣ni. Jestem cz艂owiekiem, kt贸ry 偶y艂 w raju, ale zdawa艂o mu si臋, 偶e jest uwi臋ziony w piekle 偶ycia rodzinnego i rutyny, i kt贸ry piek艂o ca艂kowitej wolno艣ci uzna艂 za raj. Oto kim jestem - cz艂owiekiem, kt贸ry by艂 i dobry, i z艂y. By膰 mo偶e, jestem osob膮 najlepiej przygotowan膮 do odpowiedzi na pytanie o istot臋 cz艂owiecze艅stwa - i w艂a艣nie dlatego tu jestem. Wiem, o co mnie teraz pani zapyta.

Chantal poczu艂a, 偶e traci panowanie nad sytuacj膮. Musia艂a natychmiast wzi膮膰 si臋 w gar艣膰.

-S膮dzi pan, 偶e zapytam, dlaczego mi pan pokaza艂 to z艂oto? Ale tak naprawd臋 chcia艂abym wie dzie膰, dlaczego bogaty i s艂awny przemys艂owiec przyje偶d偶a do Yiscos w poszukiwaniu odpowiedzi, kt贸r膮 m贸g艂by znale藕膰 w ksi膮偶kach, na uniwersytetach lub konsultuj膮c si臋 z jakim艣 uczonym.

Nieznajomemu spodoba艂a si臋 bystro艣膰 dziewczyny. By艂 zadowolony z siebie: jak zwykle wybra艂 w艂a艣ciw膮 osob臋.

-Przyjecha艂em do Yiscos, bo za艣wita艂 mi w g艂o wie pewien pomys艂. Dawno temu widzia艂em w teatrze sztuk臋 autora o nazwisku Diirrenmatt. Za pewne pani go zna...

By艂a to prowokacja. Ta m艂oda dziewczyna nigdy oczywi艣cie nie s艂ysza艂a o Durrenmatcie, a teraz b臋dzie udawa艂a, 偶e wie, o kogo chodzi, i przyjmie sw贸j nonszalancki ton.

- Niech pan m贸wi dalej - odpowiedzia艂a, zachowuj膮c si臋 dok艂adnie tak, jak przewidywa艂.

-Ciesz臋 si臋, 偶e zna go pani, ale prosz臋 mi po zwoli膰 powiedzie膰, o jak膮 sztuk臋 chodzi - cedzi艂 uwa偶nie s艂owa, tak by cynizm nie przebija艂 przez nie zbyt mocno, ale by dobitnie zrozumia艂a, 偶e wie, i偶 ona k艂amie. - Ot贸偶 w tej sztuce pewna kobieta zdobywa fortun臋 i wraca do rodzinnego miasta tylko po to, by poni偶y膰 i zniszczy膰 m臋偶czyzn臋, kt贸ry j膮 odrzuci艂, gdy by艂a m艂oda. Ca艂ym jej 偶yciem, ma艂偶e艅stwem, sukcesem finansowym kierowa艂a wy艂膮cznie 偶膮dza zemsty na swej pierwszej mi艂o艣ci.

Wtedy postanowi艂em pojecha膰 do po艂o偶onej z dala od 艣wiata miejscowo艣ci, w kt贸rej mieszka艅cy patrz膮 na 偶ycie z rado艣ci膮 i spokojem. Chcia艂em wystawi膰 ich na pr贸b臋 i sprawdzi膰, czy dadz膮 si臋 nak艂oni膰 do z艂amania jednego z dziesi臋ciu przykaza艅.

Chantal odwr贸ci艂a g艂ow臋. Wiedzia艂a, 偶e nieznajomy si臋 zorientowa艂, i偶 nigdy nie s艂ysza艂a o pisarzu, o kt贸rym m贸wi艂. Obawia艂a si臋, 偶e na dodatek zacznie j膮 wypytywa膰 o przykazania. Nie by艂a bardzo religijna i nie mia艂a o nich poj臋cia.

-W tym miasteczku wszyscy s膮 uczciwi, poczy naj膮c od pani - ci膮gn膮艂 nieznajomy. - Pokaza艂em pani sztabk臋 z艂ota, kt贸ra pozwoli艂aby pani zdoby膰 niezale偶no艣膰. Mog艂aby pani wyjecha膰 st膮d, pozna膰 艣wiat, robi膰 to wszystko, o czym zawsze marz膮 dziewcz臋ta z prowincji. Ale ta sztabka pozostanie tam, gdzie jest. Pani wie, 偶e ona nale偶y do mnie, lecz mog艂aby j膮 pani sobie przyw艂aszczy膰 i z艂ama膰 przykazanie "Nie kradnij".

Dziewczyna spojrza艂a na niego niespokojnie.

-Co do dziesi臋ciu pozosta艂ych sztabek - doda艂 -

to jest ich do艣膰, by ka偶dy z mieszka艅c贸w Yiscos nie musia艂 ju偶 pracowa膰 do ko艅ca 偶ycia. Nie chcia艂em, aby je pani na powr贸t zakopa艂a, bo nie b臋d膮 tu d艂u偶ej le偶e膰. Zamierzam je przenie艣膰 w inne, mnie tylko znane miejsce. Chc臋, aby po powrocie powiedzia艂a pani wszystkim, 偶e je pani widzia艂a i 偶e got贸w jestem im je da膰, pod warunkiem 偶e zrobi膮 co艣, co nigdy nie przyszloby im do g艂owy.

-Na przyk艂ad?

-Nie chodzi o przyk艂ad, lecz o co艣 bardzo konkretnego. Chc臋, aby z艂amali przykazanie "Nie zabijaj".

-Co takiego?! - przerazi艂a si臋.

-Dobrze pani us艂ysza艂a. Chc臋, aby pope艂nili zbrodni臋.

Nieznajomy zauwa偶y艂, 偶e dziewczyna zesztyw-nia艂a i gotowa by艂a odej艣膰, nie wys艂uchawszy do ko艅ca, o co mu chodzi. Musia艂 wi臋c szybko zdradzi膰 jej sw贸j plan.

-Daj臋 wam tydzie艅. Je艣li w ci膮gu siedmiu dni kto艣 zostanie tutaj zabity - mo偶e to by膰 starzec, z kt贸rego ju偶 nie ma wiele po偶ytku, kto艣 nieuleczalnie chory lub upo艣ledzony umys艂owo, kto tylko przysparza k艂opot贸w innym, zreszt膮 jest mi oboj臋tne, kto padnie ofiar膮 - z艂oto stanie si臋 w艂asno艣ci膮 mieszka艅c贸w Yiscos, a ja udowodni臋 sobie samemu, 偶e wszyscy jeste艣my 藕li. Je艣li pani ukradnie sztabk臋 z艂ota, ale miasteczko oprze si臋 pokusie, albo na odwr贸t, to uznam, 偶e s膮 na 艣wiecie i ludzie dobrzy, i ludzie 藕li, a to postawi mnie przed powa偶nym problemem, oznacza膰 to bowiem b臋dzie, 偶e t臋 walk臋 - toczon膮 na p艂aszczy藕nie duchowej - mo偶e wygra膰 ka偶da ze stron. Czy wierzy pani w Boga,

w si艂y nadprzyrodzone, w walk臋 mi臋dzy anio艂ami a demonami?

Chantal milcza艂a i nieznajomy zrozumia艂, 偶e zada艂 pytanie w niew艂a艣ciwym momencie. Istnia艂o ryzyko, 偶e dziewczyna odwr贸ci si臋 na pi臋cie i nie pozwoli mu doko艅czy膰. Do艣膰 ironii, trzeba przej艣膰 do sedna sprawy.

-Je艣li natomiast opuszcz臋 to miejsce z moimi jedenastoma sztabkami z艂ota, to oka偶e si臋, 偶e wszystko, w co pragn膮艂em wierzy膰, jest wierutnym k艂amstwem. Nie takiej odpowiedzi poszukuj臋, poniewa偶 moje 偶ycie by艂oby zno艣niejsze, gdybym to ja mia艂 racj臋, a 艣wiat okaza艂 si臋 z艂y. Cierpie膰 b臋d臋 nadal tak samo, bo to nie ukoi mojego cierpienia, jednak je艣li cierpi膮 wszyscy, b贸l jest 艂atwiejszy do zniesienia. Natomiast je艣li tylko niekt贸rzy s膮 skazani na wielkie tragedie, to w dziele Stworzenia tkwi ogromny b艂膮d.

Chantal poczu艂a 艂zy pod powiekami, lecz stara艂a si臋 panowa膰 nad sob膮.

- Dlaczego pan to robi? Dlaczego wybra艂 pan to miasto?

-Nie chodzi tu wcale o pani膮 ani o miasto. My艣l臋 tylko o sobie. Dzieje jednego cz艂owieka s膮 dziejami wszystkich ludzi. Chc臋 wiedzie膰, czy jeste艣my dobrzy, czy 藕li. Je艣li jeste艣my dobrzy, to sprawiedliwy i mi艂u j膮cy B贸g odpu艣ci mi moje grzechy. Wybaczy mi, 偶e 藕le 偶yczy艂em moim prze艣ladowcom i w najwa偶niejszych chwilach 偶ycia podj膮艂em b艂臋dne decyzje. Wybaczy mi nawet t臋 propozycj臋, kt贸r膮 teraz pani sk艂adam - bo to On popchn膮艂 mnie w krain臋 cienia.

Je艣li za艣 jeste艣my 藕li, to wszystko jest dozwolone, a ja nigdy nie pope艂ni艂em 偶adnego b艂臋du. Wszyscy jeste艣my z g贸ry skazani, bez wzgl臋du na to, jak w 偶yciu post臋pujemy. Nie mo偶emy odkupi膰 naszych win, albowiem zbawienie znajduje si臋 poza zasi臋giem my艣li i dzia艂a艅 cz艂owieka. Zanim Chantal odesz艂a, zd膮偶y艂 doda膰: - Mo偶e pani odm贸wi膰. Wtedy powiem mieszka艅com Yiscos, 偶e mimo usilnych pr贸艣b nie chcia艂a mi pani pom贸c i sam im z艂o偶臋 moj膮 propozycj臋. Je艣li w贸wczas zdecyduj膮 si臋 kogo艣 zabi膰, b臋dzie wielce prawdopodobne, 偶e wybior膮 w艂a艣nie pani膮.

Mieszka艅cy Yiscos szybko przywykli do rytmu dnia przybysza, kt贸ry budzi艂 si臋 wcze艣nie, zjada艂 obfite 艣niadanie i wychodzi艂 w g贸ry pomimo 艣niegu, kt贸ry zacz膮艂 pada膰 ju偶 nast臋pnego dnia po jego przybyciu i wkr贸tce zamieni艂 si臋 w szalej膮c膮 niemal bez ustanku zamie膰. Nigdy nie jada艂 obiadu, wraca艂 do hotelu po po艂udniu, zamyka艂 si臋 w pokoju i zapada艂 w drzemk臋 - tak przynajmniej si臋 wszystkim zdawa艂o.

O zmierzchu zn贸w wychodzi艂 na spacer, tym razem wok贸艂 miasteczka. Do kolacji zawsze zasiada艂 jako pierwszy, zamawia艂 najbardziej wyszukane dania, nie daj膮c si臋 zwie艣膰 cenie, wybiera艂 najlepsze wina - co niekoniecznie znaczy艂o najdro偶sze - wypala艂 papierosa i szed艂 do baru, gdzie od pierwszego wieczoru stara艂 si臋 zaprzyja藕ni膰 ze sta艂ymi bywalcami.

Lubi艂 s艂ucha膰 opowie艣ci o okolicach i ludziach zamieszkuj膮cych niegdy艣 Yiscos. M贸wiono, 偶e ongi艣 by艂o to spore miasto, o czym 艣wiadczy艂y ruiny domostw po艂o偶onych u wylotu trzech istniej膮cych do dzi艣 ulic. Wypytywa艂 o zwyczaje i przes膮dy, kt贸rych 偶ycie tutejszych ludzi nadal by艂o pe艂ne, o sposoby hodowli i uprawy ziemi.

Sam o sobie opowiada艂 sprzeczne historie: raz m贸wi艂, 偶e by艂 marynarzem, kiedy indziej wspomina艂 wielkie fabryki broni, kt贸rymi jakoby kierowa艂, albo czasy kiedy porzuci艂 wszystko i zaszy艂 si臋 w jakim艣 klasztorze w poszukiwaniu Boga.

Ludzie, wychodz膮c z baru, zastanawiali si臋 na g艂os, czy m贸wi艂 prawd臋, czy k艂ama艂. Burmistrz uwa偶a艂, 偶e cz艂owiek mo偶e robi膰 w 偶yciu wiele rzeczy, mo偶e by膰 i fabrykantem, i mnichem, chocia偶 mieszka艅cy Yiscos s膮dzili, 偶e ich los by艂 od dziecka przes膮dzony. Proboszcz za艣 uzna艂, 偶e przybysz to cz艂owiek zagubiony, kt贸ry przyjecha艂 do Yiscos, by odnale藕膰 samego siebie.

Jedno by艂o pewne dla wszystkich - 偶e nieznajomy pozostanie w miasteczku jedynie przez siedem dni. W艂a艣cicielka hotelu s艂ysza艂a, jak telefonowa艂 na sto艂eczne lotnisko, aby potwierdzi膰 sw贸j lot, o dziwo do Afryki, a nie do Ameryki Po艂udniowej. Zaraz po tej rozmowie wyj膮艂 z kieszeni plik banknot贸w, chc膮c uregulowa膰 z g贸ry rachunek za pok贸j, chocia偶 w艂a艣cicielka zapewnia艂a, 偶e ma do niego zaufanie. Skoro jednak nalega艂, zasugerowa艂a mu, by zap艂aci艂 kart膮 kredytow膮, jak to zwykle czynili go艣cie hotelowi. Tym sposobem w razie nag艂ej potrzeby, mia艂by w kieszeni got贸wk臋. "W Afryce mog膮 nie honorowa膰 kart kredytowych" - chcia艂a doda膰, ale w por臋 ugryz艂a si臋 w j臋zyk. Gdyby wysz艂o na jaw, 偶e pods艂uchiwa艂a rozmow臋, albo co gorsze, 偶e uwa偶a jedne kraje za bardziej zacofane od innych - by艂aby to kompromitacja.

Nieznajomy podzi臋kowa艂 za trosk臋 i grzecznie poprosi艂, aby jednak przyj臋艂a pieni膮dze.

Przez trzy nast臋pne wieczory p艂aci艂 - zawsze got贸wk膮 - za kolejk臋 w barze dla wszystkich. Co艣 takiego nigdy dot膮d nie zdarzy艂o si臋 w Yiscos, dlatego szybko posz艂y w niepami臋膰 wszelkie wzajemnie si臋 wykluczaj膮ce opinie na jego temat. Zacz臋to dopatrywa膰 si臋 w nieznajomym duszy szlachetnej i przyjacielskiej, cz艂owieka bez uprzedze艅, kt贸ry nie wywy偶sza艂 si臋 nad innych.

Odt膮d wieczorne dyskusje przybra艂y inny ton. Gdy zamykano bar, cz臋艣膰 ostatnich go艣ci przyznawa艂a racj臋 burmistrzowi, twierdz膮c, i偶 przybysz jest cz艂owiekiem do艣wiadczonym przez los, zdolnym doceni膰 warto艣膰 przyja藕ni. Reszta opowiada艂a si臋 po stronie ksi臋dza, kt贸ry zna艂 si臋 na ludzkiej duszy, i by艂 zdania., 偶e jest on racz臋] cz艂owiekiem samotnym, poszukuj膮cym nowych przyjaci贸艂 albo nowego sensu 偶ycia.

Tak czy owak wszyscy mieszka艅cy Yiscos zgadzali si臋 co do tego, 偶e jest mi艂y i czuli, 偶e kiedy w najbli偶szy poniedzia艂ek wyjedzie, b臋dzie im go brakowa艂o.

Poza tym wszyscy doceniali jego takt, kt贸ry ujawni艂 si臋 przy pewnej niezbyt istotnej kwestii. Zazwyczaj podr贸偶ni, szczeg贸lnie ci przybywaj膮cy samotnie, pr贸bowali nawi膮za膰 rozmow臋 z obs艂uguj膮c膮 bar Chantal Prym, zapewne w nadziei na przelotny romans czy mo偶e co艣 wi臋cej. Jednak nieznajomy zwraca艂 si臋 do niej tylko zamawiaj膮c drinki i nigdy nie rzuca艂 w jej stron臋 uwodzicielskich ani tym Przez trzy kolejne noce od spotkania nad strumieniem Chantal prawie nie zmru偶y艂a oka. Wicher szala艂 na dworze, ko艂ata艂 zdezelowanymi okiennicami. Dziewczyna budzi艂a si臋 raz po raz, zlana potem, cho膰 z oszcz臋dno艣ci wy艂膮cza艂a na noc ogrzewanie.

Pierwsz膮 noc sp臋dzi艂a po stronie Dobra. Pomi臋dzy dwoma sennymi koszmarami, kt贸rych nie pami臋ta艂a po przebudzeniu, modli艂a si臋 i prosi艂a Boga o pomoc. Ani przez chwil臋 nie za艣wita艂a jej w g艂owie my艣l, by komukolwiek opowiedzie膰 o tym, co us艂ysza艂a od nieznajomego w lesie, i sta膰 si臋 pos艂anniczk膮 grzechu i 艣mierci.

W pewnej chwili stwierdzi艂a, 偶e B贸g jest zbyt daleko, by j膮 us艂ysze膰, i zacz臋艂a si臋 modli膰 do swojej nie偶yj膮cej ju偶 babki, kt贸ra j膮 wychowywa艂a, po tym jak matka Chantal zmar艂a podczas porodu.

Z ca艂ych si艂 chwyta艂a si臋 my艣li, 偶e Z艂o panoszy艂o si臋 ju偶 kiedy艣 po tych ziemiach i odesz艂o na zawsze. Wiedzia艂a, 偶e mimo codziennych trosk i k艂opot贸w mieszka艅cy Yiscos s膮 lud藕mi na wskro艣 uczciwymi, godnymi szacunku, rzetelnie wype艂niaj膮 swoje obowi膮zki i mog膮 ka偶demu 艣mia艂o spojrze膰 w oczy. Lecz nie zawsze tak by艂o. Przez ponad dwa stulecia gnie藕dzi艂a si臋 tutaj najgorsza ho艂ota i w tamtych czasach przyjmowano to jako rzecz naturaln膮, t艂umacz膮c sobie, i偶 to rezultat kl膮twy rzuconej przez Celt贸w po kl臋sce zadanej im przez Rzymian.

Dzia艂o si臋 tak a偶 do chwili, gdy spok贸j i odwaga jednego cz艂owieka, kt贸ry nie wierzy艂 w si艂臋 kl膮tw, lecz w moc b艂ogos艂awie艅stw, odmieni艂y los jego ziomk贸w. Ws艂uchuj膮c si臋 w uderzenia ci臋偶kich okiennic, Chantal przypomina艂a sobie opowiadanie babki.

"Przed wieloma laty pewien pustelnik, znany p贸藕niej jako 艣wi臋ty Sawin, mieszka艂 w jednej z okolicznych grot. Yiscos by艂o w贸wczas przygranicznym miasteczkiem, zaludnionym przez zbieg艂ych bandyt贸w, przemytnik贸w, prostytutki, 艂otr贸w i awanturnik贸w poszukuj膮cych towarzystwa ludzi sobie podobnych, morderc贸w zbieraj膮cych si艂y przed kolejn膮 rzezi膮. Najgorszy z nich, Arab imieniem Ahab, panowa艂 nad ca艂膮 okolic膮, 艣ci膮gaj膮c ogromne podatki od wie艣niak贸w, kt贸rzy starali si臋 mimo wszystko jako艣 wi膮za膰 koniec z ko艅cem i godnie 偶y膰.

Pewnego dnia Sawin opu艣ci艂 swoj膮 grot臋, uda艂 si臋 do domu Ahaba i poprosi艂 o nocleg.

- Czy偶by艣 nic o mnie nie s艂ysza艂? - roze艣mia艂 si臋 szyderczo Ahab. - Jestem 艂otrem, kt贸ry 艣ci膮艂 wiele g艂贸w na tych ziemiach. Twoje 偶ycie nic dla mnie nie znaczy.

-Wiem o tym - odrzek艂 Sawin. - Ale do艣膰 ju偶 mam mojej pustelni i chcia艂bym sp臋dzi膰 przynajmniej jedn膮 noc pod twoim dachem.

Ahabowi nie w smak by艂a s艂awa 艣wi臋tego, kt贸ra mog艂a si臋 r贸wna膰 tylko z jego s艂aw膮 - nie chcia艂 si臋 ni膮 dzieli膰 z kim艣 tak s艂abym jak Sawin. Dlatego postanowi艂 zabi膰 go jeszcze tej samej nocy, aby pokaza膰 wszystkim, 偶e to on jest jedynym prawowitym w艂adc膮 Yiscos.

Jaki艣 czas gaw臋dzili. Ahaba poruszy艂y s艂owa 艣wi臋tego, jednak by艂 cz艂owiekiem podejrzliwym i od dawna nie wierzy艂 ju偶 w Dobro. Wskaza艂 Sawi-nowi pos艂anie i ku przestrodze zacz膮艂 ostrzy膰 n贸偶. Sawin przygl膮da艂 mu si臋 przez jaki艣 czas, po czym zamkn膮艂 oczy i zasn膮艂.

Ahab ostrzy艂 n贸偶 przez ca艂膮 noc. Wczesnym rankiem, gdy Sawin obudzi艂 si臋, ujrza艂 Ahaba pl膮cz膮cego przy jego pos艂aniu.

-Nie wystraszy艂e艣 si臋 mnie, ani te偶 pochopnie nie os膮dzi艂e艣. Ty pierwszy sp臋dzi艂e艣 noc pod moim dachem, wierz膮c, 偶e jestem dobry i zdolny da膰 schronienie potrzebuj膮cym. Poniewa偶 wierzy艂e艣, 偶e mog臋 post膮pi膰 uczciwie, nie mog艂em zrobi膰 inaczej.

Z dnia na dzie艅 Ahab porzuci艂 bandyckie 偶ycie i zacz膮艂 na swoim terenie wprowadza膰 zmiany. Wtedy to Yiscos przesta艂o by膰 przygraniczn膮 kryj贸wk膮 dla szumowin i sta艂o si臋 o艣rodkiem handlu.

Oto co powinna艣 wiedzie膰 i o czym powinna艣 zawsze pami臋ta膰".

Chantal wybuchn臋艂a p艂aczem, dzi臋kuj膮c babce za opowiedzenie jej tej historii. Jej s膮siedzi byli dobrzy i mog艂a im zaufa膰. Kiedy pr贸bowa艂a na nowo zasn膮膰, przysz艂a jej do g艂owy my艣l, 偶e wyjawi im, co wie o nieznajomym, tylko po to, 偶eby zobaczy膰 jego przera偶on膮 min臋 w chwili, gdy mieszka艅cy go st膮d przep臋dz膮.

Wieczorem jak zwykle przybysz wszed艂 do baru i zagai艂 rozmow臋 - zupe艂nie jak turysta, udaj膮cy, 偶e obchodzi go spos贸b, w jaki strzy偶e si臋 tu owce czy w臋dzi mi臋so. Mieszka艅com Yiscos zdawa艂o si臋, 偶e przyjezdnych zawsze fascynowa艂 ich zdrowy, naturalny tryb 偶ycia, dlatego powtarzali w niesko艅czono艣膰 te same opowie艣ci o urokach 偶ycia z dala od cywilizacji, cho膰 ka偶dy z nich w g艂臋bi serca marzy艂 o tym, by znale藕膰 si臋 gdzie艣 daleko st膮d, w艣r贸d samochod贸w zanieczyszczaj膮cych powietrze i w dzielnicach, gdzie nigdy nie jest bezpiecznie - z tej prostej przyczyny, 偶e wielkie miasta zawsze fascynowa艂y ludzi z prowincji.

Jednak kiedy zjawia艂 si臋 jaki艣 go艣膰, okazywali w s艂owach - tylko w s艂owach - rado艣膰 p艂yn膮c膮 z 偶ycia w raju utraconym, staraj膮c si臋 przekona膰 siebie samych, 偶e przyj艣cie na 艣wiat w艂a艣nie tutaj by艂o wspania艂ym darem losu, granicz膮cym z cudem. Zapominali przy tym, 偶e jak dot膮d 偶aden z przyjezdnych nie zdecydowa艂 si臋 porzuci膰 wszystkiego i zamieszka膰 w Yiscos.

W barze panowa艂 pogodny nastr贸j, cho膰 nieco zepsu艂a go jedna uwaga nieznajomego:

- Tutejsze dzieci s膮 bardzo dobrze wychowane. Wiele podr贸偶owa艂em i wiem, 偶e wsz臋dzie dzieci krzycz膮 od rana, a tutaj jest tak cicho.

Po chwili konsternacji, jako 偶e w Yiscos nie by艂o dzieci, kto艣 zapyta艂 przybysza, jak mu smakuje tutejsza kuchnia, i rozmowa potoczy艂a si臋 normalnym torem. Rozp艂ywano si臋 nad urokami 偶ycia na prowincji, u偶alano nad po艣piechem i ha艂asem wielkich miast.

W miar臋 up艂ywu czasu Chantal stawa艂a si臋 coraz bardziej niespokojna. Obawia艂a si臋, 偶e nieznajomy ka偶e jej opowiedzie膰 o ich spotkaniu w lesie. Ale on nawet na ni膮 nie patrzy艂. Zwr贸ci艂 si臋 do niej tylko raz, gdy zamawia艂 kolejk臋 dla wszystkich, za kt贸r膮, jak zwykle, zap艂aci艂 got贸wk膮.

W ko艅cu ostatni go艣cie opu艣cili bar, a przybysz uda艂 si臋 do swego pokoju. Chantal zdj臋艂a fartuch, zapali艂a papierosa z paczki, kt贸r膮 kto艣 zostawi艂 na stole, i obieca艂a w艂a艣cicielce hotelu, 偶e posprz膮ta rano, bo jest wyko艅czona po nieprzespanej nocy. Uzyskawszy zgod臋 pracodawczyni, wzi臋艂a p艂aszcz i wysz艂a.

Deszcz ch艂osta艂 jej twarz. Pociesza艂a si臋, 偶e wszystko to by艂o tylko szalonym wybrykiem, makabrycznym 偶artem nieznajomego, kt贸ry chcia艂 zawr贸ci膰 jej w g艂owie.

Ale przypomnia艂a sobie o z艂ocie. Widzia艂a je na w艂asne oczy. Mo偶e to wcale nie by艂o z艂oto? By艂a zanadto zm臋czona, by to teraz roztrz膮sa膰. Gdy tylko znalaz艂a si臋 w swoim pokoju, rozebra艂a si臋 i szybko wskoczy艂a pod ko艂dr臋.

Nast臋pnej nocy Chantal stan臋艂a przed Dobrem i Z艂em. Zapad艂a w g艂臋boki sen bez sn贸w, ale obudzi艂a si臋 po niespe艂na godzinie. Na zewn膮trz panowa艂a ca艂kowita cisza. Nawet wiatr przesta艂 uderza膰 w okiennice, nie s艂ycha膰 by艂o nocnych ptak贸w - nic, zupe艂nie nic, co mog艂oby wskazywa膰, 偶e nada艂 znajduje si臋 po艣r贸d 偶ywych.

Podesz艂a do okna i popatrzy艂a na pust膮 ulic臋. Drobny deszcz i mg艂a roz艣wietlona s艂abym blaskiem hotelowego neonu nadawa艂y miastu atmosfer臋 niesamowito艣ci. Dobrze zna艂a cisz臋 tej zapad艂ej mie艣ciny, cisz臋 oznaczaj膮c膮 nie tyle spok贸j, ile ca艂kowity brak nowych wydarze艅, o kt贸rych mo偶na by opowiada膰.

Spojrza艂a ku g贸rom. Nie by艂o ich wida膰, bo chmury wisia艂y nisko, ale wiedzia艂a, 偶e gdzie艣 tam jest ukryta sztabka z艂ota - albo raczej czego艣 偶贸艂tawego - kt贸r膮 zakopa艂 nieznajomy. Pokaza艂 jej kryj贸wk臋, jakby prosz膮c, by odkopa艂a i wzi臋艂a sobie ten skarb.

Wr贸ci艂a do 艂贸偶ka, przez pewien czas przekr臋ca艂a si臋 z boku na bok, znowu wsta艂a i posz艂a do 艂azienki. Obejrza艂a w lustrze swoje nagie cia艂o. Ogarn膮艂 j膮 strach, 偶e ju偶 wkr贸tce przestanie by膰 pon臋tne. Zn贸w wesz艂a do 艂贸偶ka. 呕a艂owa艂a, 偶e nie wzi臋艂a ze sob膮 pozostawionej na stole w barze paczki papieros贸w, ale wiedzia艂a, 偶e w艂a艣ciciel po ni膮 wr贸ci. Domy艣li艂by si臋, kto j膮 wzi膮艂. Yiscos takie ju偶 by艂o: napocz臋ta paczka papieros贸w mia艂a swojego w艂a艣ciciela, zgubiony guzik od p艂aszcza musia艂 by膰 przechowywany do chwili, gdy kto艣 si臋 po niego zg艂osi. Reszt臋 wyp艂acano co do grosza - zaokr膮glanie rachunku by艂o nie do pomy艣lenia. Przekl臋te miejsce, gdzie wszystko jest przewidywalne, zgodne z odwiecznym porz膮dkiem.

Gdy zda艂a sobie spraw臋, 偶e ju偶 nie za艣nie, spr贸bowa艂a znowu modli膰 si臋 i przypomnie膰 sobie babci臋, ale jej my艣li wci膮偶 kr膮偶y艂y wok贸艂 jednego obrazu: do艂ek, w kt贸rym le偶y zabrudzony ziemi膮 偶贸艂ty metal, a ona stoi nieopodal i trzyma w r臋ku ga艂膮藕 podobn膮 do kostura pielgrzyma gotuj膮cego si臋 do drogi. Zasypia艂a i budzi艂a si臋 wiele razy, lecz na zewn膮trz wci膮偶 trwa艂a ta sama przyt艂aczaj膮ca cisza, a ona w k贸艂ko my艣la艂a o tym samym.

Zaledwie pierwsze promienie s艂o艅ca wpad艂y przez okno, Chantal ubra艂a si臋 i posz艂a w g贸ry.

Cho膰 ludzie w Yiscos zwykli wstawa膰 o 艣wicie, teraz by艂o jeszcze dla nich zbyt wcze艣nie. Sz艂a pust膮 ulic膮, niespokojnie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, aby upewni膰 si臋, czy nieznajomy jej nie 艣ledzi, ale w g臋stej mgle trudno by艂o co艣 zobaczy膰. Od czasu do czasu przystawa艂a, staraj膮c si臋 wy艂owi膰 odg艂os obcych krok贸w, lecz s艂ysza艂a jedynie przy艣pieszone bicie w艂asnego serca.

W lesie skierowa艂a si臋 do ska艂 pi臋trz膮cych si臋 na kszta艂t litery Y. Zawsze z l臋kiem zbli偶a艂a si臋 do nich, bo wygl膮da艂y tak, jakby za chwil臋 mia艂y run膮膰 w d贸艂. Znalaz艂a ga艂膮藕, kt贸r膮 rzuci艂a tu poprzednim razem. Zacz臋艂a ni膮 dr膮偶y膰 ziemi臋, dok艂adnie w tym miejscu, kt贸re uprzednio wskaza艂 jej nieznajomy, w艂o偶y艂a r臋k臋 do do艂ka, by wyj膮膰 sztab-k臋. Nastawi艂a uszu: las by艂 spowity jak膮艣 niesamowit膮 cisz膮, jakby pora偶ony czyj膮艣 obecno艣ci膮 -zwierz臋ta zamar艂y, li艣cie nie szele艣ci艂y.

Metal by艂 zaskakuj膮co ci臋偶ki. Przetar艂a sztabk臋 i zobaczy艂a jakie艣 dwie piecz臋cie i seri臋 cyfr - nie mia艂a poj臋cia, co to znaczy.

Ile to mog艂o by膰 warte? Nie wiedzia艂a dok艂adnie, ale z pewno艣ci膮, jak m贸wi艂 nieznajomy, do ko艅ca 偶ycia nie musia艂aby si臋 martwi膰 o pieni膮dze. Trzyma艂a w r臋kach klucz do swoich marze艅, co艣, czego zawsze pragn臋艂a i co teraz jakim艣 cudem znalaz艂o si臋 w jej posiadaniu. Patrzy艂a na z艂oto, kt贸re dawa艂o jej mo偶liwo艣膰 wyrwania si臋 z kieratu jednakowych dni i nocy w Yiscos; nudnej drogi z domu do pracy i z powrotem. By艂a zatrudniona w tym hotelu, od kiedy osi膮gn臋艂a pe艂noletno艣膰. To z艂oto pozwala艂o uwolni膰 si臋 od corocznych odwiedzin przyjaci贸艂 i przyjaci贸艂ek, kt贸rych rodzice wys艂ali daleko st膮d na studia, by stali si臋 kim艣; od m臋偶czyzn, kt贸rzy obiecywali wszystko a nast臋pnego ranka odchodzili bez s艂owa; od niespe艂nionych nadziei. Ta chwila by艂a najwa偶niejsza w jej 偶yciu.

Los nigdy nie by艂 dla niej 艂askawy. Ojca nie zna艂a, matka zmar艂a podczas porodu, ona prze偶y艂a z poczuciem, 偶e winna jest jej 艣mierci. Babka, prosta kobieta, utrzymywa艂a si臋 z krawiectwa i ciu艂a艂a grosz do grosza, byleby tylko wnuczka mog艂a nauczy膰 si臋 cho膰 czyta膰 i pisa膰. Chantal marzy艂a, 偶e pewnego dnia zdo艂a si臋 wyrwa膰 do wielkiego miasta, 偶e znajdzie m臋偶a, prac臋, a mo偶e zostanie odkryta przez jakiego艣 艂owc臋 talent贸w, kt贸rego losy zawiod膮 na ten skraj 艣wiata, 偶e zrobi karier臋 w teatrze albo napisze ksi膮偶k臋, kt贸ra odniesie wielki sukces, 偶e stanie si臋 znan膮 modelk膮 i b臋dzie st膮pa膰 po purpurowym dywanie s艂awy.

Ka偶dy dzie艅 by艂 wype艂niony oczekiwaniem. Ka偶dej nocy m贸g艂 zjawi膰 si臋 kto艣, kto doceni jej zalety. Ka偶dy m臋偶czyzna w jej 艂贸偶ku ni贸s艂 nadziej臋 opuszczenia na zawsze z tej zapad艂ej dziury. Ju偶 nigdy nie b臋dzie musia艂a ogl膮da膰 tych trzech ulic na krzy偶, rozpadaj膮cych si臋 dom贸w i sp艂owia艂ych dach贸w, ko艣cio艂a z zaro艣ni臋tym cmentarzem, hotelu i regionalnych specja艂贸w, kt贸re przygotowywano przez d艂ugie tygodnie, by koniec ko艅c贸w sprzeda膰 je za cen臋 zwyk艂ych, fabrycznych wyrob贸w.

Kiedy艣 wymy艣li艂a sobie, 偶e Celtowie zamieszkuj膮cy niegdy艣 te ziemie ukryli tutaj niezwyk艂y skarb, i 偶y艂a nadziej膮, 偶e w ko艅cu uda jej si臋 go odnale藕膰. Oczywi艣cie ze wszystkich jej marze艅 to by艂o najdziwaczniejsze i najbardziej absurdalne.

I oto nadszed艂 d艂ugo oczekiwany dzie艅. Sta艂a ze sztabk膮 z艂ota w d艂oniach i pieszczotliwie g艂adzi艂a skarb, w kt贸rego istnienie nigdy do ko艅ca nie wierzy艂a - zwiastun wolno艣ci.

Ogarn臋艂a j膮 panika - jedyna szansa na szcz臋艣cie w jej 偶yciu mog艂a prysn膮膰 jak ba艅ka mydlana. A je艣li nieznajomy zmieni zdanie? Je艣li postanowi poszuka膰 innego miasta, gdzie spotka kogo艣 bardziej skorego do pomocy przy realizacji swojego planu? Czy偶 nie by艂oby lepiej przesta膰 si臋 teraz bi膰 z my艣lami, wr贸ci膰 do domu, spakowa膰 rzeczy i po prostu wyjecha膰?

Wyobrazi艂a sobie siebie, jak schodzi strom膮 uliczk膮, pr贸buje zatrzyma膰 jaki艣 samoch贸d... W tym czasie nieznajomy wychodzi na poranny spacer i odkrywa, 偶e skradziono mu z艂oto. Gdy ona dociera do najbli偶szego miasta, on biegnie do hotelu, by powiadomi膰 policj臋.

Oczyma wyobra藕ni zobaczy艂a siebie, jak podchodzi prosto do kasy dworcowej i kupuje bilet na drugi koniec 艣wiata. Wtedy niby spod ziemi wyrastaj膮 obok niej dwaj policjanci i uprzejmie prosz膮, by zechcia艂a otworzy膰 walizk臋. Przestaj膮 by膰 uprzejmi, kiedy widz膮 z艂oto. W艂a艣nie tej kobiety szukali od paru godzin.

Na posterunku ma do wyboru: albo powiedzie膰 prawd臋, w kt贸r膮 i tak nikt nie uwierzy, albo sk艂ama膰, 偶e zobaczy艂a w lesie 艣wie偶o wzruszon膮 ziemi臋, postanowi艂a kopa膰 g艂臋biej i znalaz艂a z艂oto. Niedawno mia艂a kr贸tki romans z pewnym poszukiwaczem celtyckich skarb贸w. Powiedzia艂 jej, 偶e tutejsze prawo stanowi w spos贸b jasny, i偶 mo偶na zatrzyma膰 wszystko, co si臋 znajdzie, opr贸cz przedmiot贸w owarto艣ci historycznej, kt贸re przechodz膮 na w艂a sno艣膰 pa艅stwa. Ale ta sztabka z艂ota nie mia艂a abso lutnie 偶adnej warto艣ci historycznej, a wi臋c jej w艂a 艣cicielem mo偶e sta膰 si臋 ten, kto j膮 znalaz艂.

Potem policja przes艂ucha nieznajomego, ale on nie zdo艂a udowodni膰, 偶e Chantal wesz艂a do jego pokoju w hotelu i go okrad艂a. Ich zeznania b臋d膮 sprzeczne, ale, by膰 mo偶e, on oka偶e si臋 silniejszy, bardziej wp艂ywowy i dlatego szala zwyci臋stwa przechyli si臋 na jego stron臋. Jednak Chantal zwr贸ci si臋 do policji o zbadanie sztabki i jej wersja zostanie potwierdzona, bo na powierzchni metalu zostan膮 wykryte 艣lady ziemi.

Tymczasem wie艣ci o tym skandalu dotr膮 ju偶 do Yiscos. Mieszka艅cy z zazdro艣ci albo z zawi艣ci zaczn膮 pow膮tpiewa膰 w uczciwo艣膰 dziewczyny, wspominaj膮c, 偶e nieraz zdarza艂o si臋 jej sypia膰 z hotelowymi go艣膰mi. B臋d膮 podejrzewa膰, 偶e okrad艂a przybysza podczas snu.

Historia zako艅czy si臋 偶a艂o艣nie: sztabka z艂ota zostanie skonfiskowana a偶 do wyja艣nienia sprawy, Chantal za艣, poni偶ona i przegrana, wr贸ci do Yiscos I na d艂ugie lata stanie si臋 tematem plotek kr膮偶膮cych po okolicy. Wkr贸tce zrozumie, 偶e post臋powanie s膮dowe nie prowadzi do niczego, na adwokat贸w potrzeba pieni臋dzy, kt贸rych ona nie ma, i zmuszona b臋dzie da膰 za wygran膮.

Ostatecznie wi臋c nie b臋dzie mia艂a z艂ota, a na dodatek straci reputacj臋.

Ale mo偶liwa by艂a i inna wersja. Je艣li nieznajomy m贸wi艂 prawd臋, to czy Chantal, kradn膮c z艂oto i uciekaj膮c z nim daleko st膮d, nie uchroni miasta przed wi臋kszym nieszcz臋艣ciem?

Jednak zanim jeszcze wysz艂a rankiem z domu, wiedzia艂a, 偶e nie jest w stanie tego zrobi膰. Dlaczego w艂a艣nie w chwili, gdy mog艂a ca艂kiem odmieni膰 sw贸j los, tak bardzo si臋 ba艂a? Czy nie sypia艂a z tymi, na kt贸rych mia艂a ochot臋? Czy nie dawa艂a jednoznacznie do zrozumienia go艣ciom hotelowym, by zostawiali jej suty napiwek? Czy nie zdarza艂o si臋 jej k艂ama膰? Czy nie zazdro艣ci艂a dawnym przyjacio艂om, kt贸rzy teraz zjawiali si臋 w Yiscos tylko z okazji 艣wi膮t?

Kurczowo zacisn臋艂a d艂onie na z艂ocie. Nagle poczu艂a si臋 s艂aba i zrozpaczona. Z powrotem u艂o偶y艂a sztabk臋 w do艂ku i przysypa艂a pieczo艂owicie ziemi膮. Nie potrafi艂a jej ukra艣膰, i nie mia艂o to nic wsp贸lnego z uczciwo艣ci膮 - po prostu ogarn臋艂o j膮 przera偶enie.

U艣wiadomi艂a sobie, 偶e istniej膮 dwa powody, kt贸re nie pozwalaj膮 ludziom spe艂ni膰 swoich marze艅. Najcz臋艣ciej po prostu uwa偶aj膮 je za nierealne. A czasem na skutek nag艂ej zmiany losu pojmuj膮, 偶e spe艂nienie marze艅 staje si臋 mo偶liwe w chwili, gdy si臋 tego najmniej spodziewaj膮. Wtedy jednak budzi si臋 w nich strach przed wej艣ciem na 艣cie偶k臋, kt贸ra prowadzi w nieznane, strach przed 偶yciem rzucaj膮cym nowe wyzwania, strach przed utrat膮 na zawsze tego, do czego przywykli.

Ludzie t臋skni膮 za ca艂kowit膮 odmian膮, a jednocze艣nie pragn膮, by wszystko pozosta艂o takie jak dawniej. Teraz musia艂a rozwi膮za膰 t臋 zagadk臋, cho膰 niewiele z niej pojmowa艂a. Mo偶e ju偶 si臋 zasiedzia艂a w Yiscos, pogodzi艂a z brakiem nadziei i dlatego ka偶da szansa na odmian臋 losu wydawa艂a jej si臋 niczym brzemi臋 nie do ud藕wigni臋cia?

Zapewne nieznajomy przesta艂 ju偶 na ni膮 liczy膰 i wybierze kogo艣 innego, a mo偶e wyjedzie. Jednak nie mia艂a do艣膰 odwagi, by podj膮膰 wyzwanie i zacz膮膰 nowe 偶ycie.

O tej porze powinna by膰 ju偶 w pracy. Odwr贸ci艂a si臋 od skarbu i posz艂a do hotelu, gdzie czeka艂a pracodawczyni z lekko ura偶on膮 min膮, bo przecie偶 dziewczyna mia艂a posprz膮ta膰 bar, nim obudzi si臋 jedyny go艣膰 hotelowy.

Obawy Chantal by艂y bezpodstawne - nieznajomy nie wyjecha艂. Zjawi艂 si臋 tego wieczoru w barze, jeszcze bardziej uroczy ni偶 zwykle. Snu艂 opowie艣ci, kt贸re mo偶e nie mia艂y wiele wsp贸lnego z prawd膮, ale na pewno prze偶y艂 je silnie w wyobra藕ni. I zn贸w ich beznami臋tne spojrzenia tylko si臋 skrzy偶owa艂y, gdy podszed艂 do baru, by zam贸wi膰 jeszcze jedn膮 kolejk臋 dla wszystkich.

Chantal by艂a wyczerpana. Chcia艂a, by go艣cie poszli sobie jak najpr臋dzej, ale nieznajomy by艂 dzi艣 szczeg贸lnie rozmowny i nie przestawa艂 opowiada膰 historii, kt贸rych wszyscy s艂uchali z uwag膮 i z tym politowania godnym respektem, czy raczej s艂u偶alczo艣ci膮, jak膮 prowincjusze okazuj膮 przybyszom z wielkich miast, bo uwa偶aj膮 ich za bardziej wykszta艂conych, obytych w 艣wiecie, bardziej inteligentnych i nowoczesnych.

"G艂upcy - my艣la艂a w duchu. - Nie maj膮 poj臋cia, jak s膮 wa偶ni. Nie zdaj膮 sobie sprawy, 偶e to tylko dzi臋ki ludziom takim jak oni, ludziom, kt贸rzy haruj膮 od rana do nocy, uprawiaj膮 ziemi臋 w pocie czo艂a, troszcz膮 si臋 o swoje stada - tylko dzi臋ki nim inni mog膮 je艣膰. Ci zapracowani wie艣niacy s膮 na 艣wiecie bardziej potrzebni ni偶 mieszka艅cy wielkich miast, a mimo to zachowuj膮 si臋 jak istoty gorszego gatunku".

Nieznajomy pr贸bowa艂 udowodni膰, 偶e og艂ada i wykszta艂cenie daj膮 mu przewag臋 nad ka偶dym kto by艂 w barze. Wskaza艂 wisz膮cy na 艣cianie obraz.

- Czy wiecie, co to jest? To jedno z najbardziej znanych dzie艂 na 艣wiecie, ostatnia wieczerza Jezusa z uczniami, namalowana przez Leonarda da Vinci.

- Ten obraz nie mo偶e by膰 a偶 tak znany - ode zwa艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu. - Kosztowa艂 grosze.

- To tylko reprodukcja. Orygina艂 znajduje si臋 w jednym z ko艣cio艂贸w daleko st膮d. O tym obrazie kr膮偶y legenda. Chcieliby艣cie j膮 pozna膰?

Wszyscy przytakn臋li, a Chantal po raz kolejny zawstydzi艂a si臋, 偶e jest jedn膮 z nich i s艂ucha cz艂owieka, kt贸ry che艂pi si臋 swoj膮 pr贸偶n膮 wiedz膮 tylko po to, by pokaza膰, 偶e wie wi臋cej ni偶 inni.

-Tworz膮c to dzie艂o, Leonardo da Vinci natkn膮艂 si臋 na pewn膮 trudno艣膰. Musia艂 namalowa膰 Dobro pod postaci膮 Jezusa oraz Z艂o pod postaci膮 Judasza - przyjaciela, kt贸ry zdradza go podczas ostatniej wieczerzy. Malarz zmuszony by艂 przerwa膰 prac臋, gdy偶 poszukiwa艂 modeli doskona艂ych.

Pewnego dnia w czasie wyst臋pu ch贸ru ch艂opi臋cego, dostrzeg艂 w jednym ze 艣piewak贸w idealne uosobienie Chrystusa. Zaprosi艂 go do swojej pracowni i wykona艂 kilka szkic贸w.

Min臋艂y trzy lata. Ostatnia wieczerza by艂a prawie gotowa, jednak Leonardo wci膮偶 nie znalaz艂 idealnego modelu Judasza. Kardyna艂 zacz膮艂 naciska膰, 偶膮daj膮c, by mistrz jak najszybciej uko艅czy艂 obraz.

Pewnego dnia, po wielu tygodniach poszukiwa艅, malarz znalaz艂 w rynsztoku przedwcze艣nie podstarza艂ego m艂odzie艅ca, obdartego i pijanego w sztok. Z trudem uda艂o mu si臋 nak艂oni膰 swoich uczni贸w, by zabrali go prosto do ko艣cio艂a, poniewa偶 nie mia艂 ju偶 czasu na szkicowanie.

Zaniesiono zdezorientowanego n臋dzarza do 艣wi膮tyni. Uczniowie podtrzymywali go, podczas gdy Leonardo nanosi艂 na fresk rysy wyra偶aj膮ce okrucie艅stwo, grzech, samolubno艣膰, tak wyrazi艣cie maluj膮ce si臋 na tej twarzy.

W tym czasie 偶ebrak nieco otrze藕wia艂. Otworzy艂 oczy i ujrza艂 przed sob膮 malowid艂o.

-Widzia艂em ju偶 ten obraz! - wykrzykn膮艂 z przera偶eniem.

-Kiedy? - spyta艂 zaskoczony mistrz.

-Przed trzema laty, zanim wszystko straci艂em.

艢piewa艂em wtedy w ch贸rze, moje 偶ycie by艂o pe艂ne marze艅 i pewien artysta poprosi艂 mnie, abym mu pozowa艂 do postaci Jezusa.

Nieznajomy zamilk艂. Wpatrywa艂 si臋 w s膮cz膮cego piwo proboszcza, ale Chantal wiedzia艂a, 偶e teraz m贸wi do niej.

-Chc臋 przez to powiedzie膰, 偶e Dobro i Z艂o maj膮 to samo oblicze, wszystko zale偶y jedynie od momentu, w kt贸rym stan膮 na drodze cz艂owieka.

Wsta艂 od sto艂u, przeprosi艂 wszystkich i t艂umacz膮c si臋 zm臋czeniem, poszed艂 do swego pokoju. Pozostali p艂acili rachunki i powoli wychodzili, spogl膮daj膮c na tani膮 reprodukcj臋 s艂ynnego obrazu, pytaj膮c siebie samych, w kt贸rym momencie swego 偶ycia spotkali anio艂a, a w kt贸rym diab艂a. I cho膰 nikt nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem, doszli do wniosku, 偶e co艣 takiego mog艂o si臋 zdarzy膰 w Yiscos, zanim Ahab przywr贸ci艂 tu spok贸j. Teraz ka偶dy dzie艅 by艂 podobny do innych i nic si臋 nie dzia艂o.

U kresu si艂, pracuj膮ca jak automat Chantal wiedzia艂a, 偶e jest jedyn膮 osob膮, kt贸ra my艣li inaczej, bo czu艂a uwodzicielsk膮 r臋k臋 Z艂a, g艂aszcz膮c膮 j膮 po twarzy. "Dobro i Z艂o maj膮 to samo oblicze, wszystko zale偶y jedynie od momentu, w kt贸rym stan膮 na drodze cz艂owieka". Pi臋kne s艂owa, mo偶e nawet prawdziwe, ale ona potrzebowa艂a teraz tylko snu i niczego poza tym.

Pomyli艂a si臋 przy wydawaniu reszty, co rzadko si臋 jej zdarza艂o. Kiedy ksi膮dz i burmistrz, kt贸rzy z regu艂y wychodzili ostatni, opu艣cili bar, zamkn臋艂a kas臋, zebra艂a swoje rzeczy, w艂o偶y艂a grub膮, tani膮 jesionk臋 i posz艂a do domu jak zawsze, od wielu lat.

Trzeciej nocy stan臋艂a przed Z艂em. Przejawi艂o si臋 ono w nieludzkim zm臋czeniu i bardzo wysokiej gor膮czce. Zapad艂a w stan ni to snu, ni jawy i nie mog艂a zasn膮膰. Za oknem nieprzerwanie wy艂 wilk. Chwilami mia艂a wra偶enie, 偶e majaczy, bo zdawa艂o si臋 jej, 偶e zwierz臋 wtargn臋艂o do pokoju i m贸wi do niej w nieznanym j臋zyku. Nagle w przeb艂ysku 艣wiadomo艣ci pr贸bowa艂a wsta膰, dowlec si臋 do ko艣cio艂a i prosi膰 ksi臋dza, by wezwa艂 lekarza, bo jest chora, bardzo chora, ale poczu艂a, 偶e nogi odmawiaj膮 jej pos艂usze艅stwa i zrozumia艂a, 偶e nie jest w stanie uczyni膰 nawet kroku.

A je艣li nawet uda jej si臋 pokona膰 s艂abo艣膰 i przej艣膰 par臋 metr贸w, to nie zdo艂a doj艣膰 do plebanii.

Je艣li za艣 tam dotrze, to b臋dzie musia艂a czeka膰, a偶 ksi膮dz si臋 obudzi, ubierze, otworzy drzwi. W tym czasie przenikliwy ch艂贸d j膮 zabije - w miejscu, kt贸re niekt贸rzy zw膮 艣wi臋tym.

"艁atwo b臋dzie mnie pochowa膰, umr臋 przy bramie cmentarnej" - pomy艣la艂a z ironi膮.

Majaczy艂a w gor膮czce przez ca艂膮 noc, dopiero o 艣wicie zasn臋艂a spokojnie. Obudzi艂 j膮 znany d藕wi臋k klaksonu, zwiastuj膮cy przybycie piekarza. Trzeba by艂o wsta膰 i zrobi膰 艣niadanie.

Nikt jej nie zmusza艂, by zesz艂a po chleb, mog艂a zosta膰 w 艂贸偶ku, jak d艂ugo chcia艂a, bo zaczyna艂a prac臋 dopiero o zmroku. Ale co艣 si臋 w niej zmieni艂o. 呕eby nie zwariowa膰 potrzebowa艂a kontaktu ze 艣wiatem. Chcia艂a znale藕膰 si臋 mi臋dzy lud藕mi, kt贸rzy zgromadzili si臋 teraz wok贸艂 ma艂ej zielonej furgonetki, zadowoleni, 偶e zaczyna si臋 nowy dzie艅, a oni maj膮, co je艣膰 i co robi膰.

Pozdrowi艂a wszystkich i us艂ysza艂a kilka zaniepokojonych pyta艅: "Wygl膮dasz na zm臋czon膮. Dobrze si臋 czujesz?". Wszyscy tacy uprzejmi, serdeczni, zawsze gotowi nie艣膰 pomoc, niewinni i prostoduszni w swej hojno艣ci, gdy tymczasem ona, n臋kana strachem, szamota艂a si臋 w nieprzerwanej walce o marzenia o bogactwie, przygodach i w艂adzy. Bardzo chcia艂a podzieli膰 si臋 z kim艣 swoj膮 tajemnic膮, ale wiedzia艂a, 偶e w ca艂ym Yiscos by艂oby o tym g艂o艣no jeszcze przed nadej艣ciem po艂udnia. Dlatego powinna podzi臋kowa膰 za trosk臋, wr贸ci膰 do domu i uporz膮dkowa膰 my艣li.

- Nic mi nie jest - odpowiedzia艂a. - Tylko wilk wy艂 ca艂膮 noc i nie da艂 mi spa膰.

- Nie s艂ysza艂am 偶adnego wilka - odezwa艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu, kt贸ra te偶 kupowa艂a chleb.

- Ju偶 od miesi臋cy nie wyj膮 u nas wilki - doda艂a kobieta, kt贸ra prowadzi艂a hotelowy sklepik. - My 艣liwi pewnie je wytrzebili, co nie wr贸偶y nam dobrze. Je艣li wilki rzeczywi艣cie znikn膮, to tury艣ci nie pojawi膮 si臋 tu na polowania. Wprawdzie to g艂upie zaj臋cie, nikomu niepotrzebne wsp贸艂zawodnictwo, ale zawsze zostawiali u nas troch臋 grosza.

- Nie m贸w w obecno艣ci piekarza, 偶e nie ma tu wilk贸w - szepn臋艂a jej do ucha pracodawczyni Chantal. - Je艣li rozniesie to po okolicy, nikt do Yiscos nie przyjedzie.

- Ale ja s艂ysza艂am wilka, - To pewnie by艂 ten przekl臋ty wilk - doda艂a 偶ona burmistrza, kt贸ra nie przepada艂a za Chantal, ale by艂a na tyle dobrze wychowana, by tego nie okaza膰.

- Nie ma 偶adnego przekl臋tego wilka - zdenerwowa艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu. - To by艂 zwyk艂y wilk, kt贸ry jest ju偶 pewnie gdzie艣 daleko.

Ale pani burmistrzowa nie dawa艂a za wygran膮.

-Przekl臋ty czy nie, wszyscy wiemy, 偶e jaki艣 wilk wy艂 tej nocy. Ta dziewczyna zbyt du偶o u ciebie pracuje, jest przem臋czona i zaczyna mie膰 halucynacje.

Chantal zostawi艂a sprzeczaj膮ce si臋 kobiety, wzi臋艂a bochenek chleba i odesz艂a.

"Nikomu niepotrzebne wsp贸艂zawodnictwo". Te s艂owa j膮 uderzy艂y. Oni wszyscy w艂a艣nie tak pojmowali 偶ycie - jako bezu偶yteczne wsp贸艂zawodnictwo. Przed chwil膮 by艂a ju偶 niemal sk艂onna wyjawi膰 im propozycj臋 nieznajomego, aby sprawdzi膰, czy ci zrezygnowani i ubodzy duchem ludzie gotowi s膮 przyst膮pi膰 do prawdziwie u偶ytecznego wsp贸艂zawodnictwa: dziesi臋膰 sztabek z艂ota w zamian za zbrodni臋, kt贸ra zagwarantuje przysz艂o艣膰 ich dzieciom i wnukom oraz powr贸t utraconej s艂awy Vi-scos, z wilkami czy bez wilk贸w.

Ale zapanowa艂a nad sob膮. Podj臋艂a decyzj臋 -opowie ca艂膮 histori臋 jeszcze tego wieczoru w barze, w obecno艣ci wszystkich, tak aby nikt nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶e nie us艂ysza艂, czy nie zrozumia艂. Mo偶e zaprowadz膮 nieznajomego prosto na posterunek policji, a jej pozwol膮 wzi膮膰 sztabk臋 z艂ota jako nagrod臋 za zas艂ugi dla spo艂eczno艣ci. Albo po prostu nie uwierz膮 jej i nieznajomy odejdzie w prze艣wiadczeniu, 偶e wszyscy tu s膮 dobrzy - co nie b臋dzie prawd膮, bo ludzie tu s膮 nie艣wiadomi, naiwni i zrezygnowani. Nie uwierzyliby w nic, co wykracza艂oby poza to, w co przywykli wierzy膰. Boj膮 si臋 Boga. Wszyscy, z ni膮 na czele, stch贸rzyliby, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e mog膮 odmieni膰 sw贸j los. Je偶eli za艣 chodzi o Dobro, to ono nie istnieje ani na ziemi pe艂nej tch贸rzy, ani w niebie wszechw艂adnego Boga, kt贸ry sieje rozpacz na chybi艂 trafi艂, tylko po to, by艣my przez ca艂e 偶ycie b艂agali Go, aby nas wyci膮gn膮艂 z tarapat贸w.

Gor膮czka spad艂a. Chantal nie spa艂a od trzech nocy, ale przygotowuj膮c 艣niadanie, poczu艂a si臋 艣wietnie. Nie by艂a jedynym tch贸rzem, cho膰 mo偶e jedynym tch贸rzem 艣wiadomym swego tch贸rzostwa, bo inni nazywali 偶ycie "niepotrzebnym wsp贸艂zawodnictwem" i mylili strach z wielkoduszno艣ci膮.

Przypomnia艂a sobie pewnego mieszka艅ca Vi-scos, kt贸ry przez dwadzie艣cia lat pracowa艂 w aptece w pobliskim miasteczku i nagle straci艂 posad臋. Nie poprosi艂 o 偶adne odszkodowanie, bo jak twierdzi艂, by艂 przyjacielem w艂a艣ciciela i nie chcia艂 mu sprawi膰 zawodu ani dorzuca膰 zmartwie艅 do k艂opot贸w finansowych, z powodu kt贸rych aptekarz go zwolni艂. By艂o to wierutne k艂amstwo. 脫w cz艂owiek nie procesowa艂 si臋 z pracodawc膮, bo by艂 tch贸rzem. Chcia艂 by膰 lubiany za wszelk膮 cen臋. Mia艂 nadziej臋, 偶e w ten spos贸b pozostanie na zawsze w oczach szefa cz艂owiekiem szlachetnym i uczynnym. Jaki艣 czas p贸藕niej, gdy poprosi艂 aptekarza o drobn膮 po偶yczk臋, zosta艂 wydrwiony, ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Dobrowolnie podpisa艂 zwolnienie i nie mia艂 prawa 偶膮da膰 nic wi臋cej.

"Tym gorzej dla niego" - pomy艣la艂a Chantal z przek膮sem. Odgrywanie roli wspania艂omy艣lnego nadaje si臋 w sam raz dla tych, kt贸rzy boj膮 si臋 przyj膮膰 na siebie odpowiedzialno艣膰 za w艂asne 偶ycie. O ile偶 pro艣ciej jest wierzy膰 w swoj膮 szlachetno艣膰, ni偶 stawi膰 czo艂o innym i walczy膰 o swoje prawa.

O ile偶 wygodniej jest wys艂ucha膰 obelgi i nie obrazi膰 si臋, zamiast zdoby膰 si臋 na odwag臋 i rzuci膰 do walki z silniejszym przeciwnikiem. Mo偶na przecie偶 zawsze uda膰, 偶e rzucony w nas kamie艅 chybi艂 celu.

I tylko noc膮 - gdy zostajemy sami ze sob膮, a nasi bliscy smacznie 艣pi膮 - tylko noc膮 mo偶emy w ciszy zap艂aka膰 nad w艂asnym tch贸rzostwem.

Chantal z apetytem zjad艂a 艣niadanie i zapragn臋艂a, by ten dzie艅 szybko min膮艂. Mia艂a zamiar zniszczy膰 to miasto, jeszcze tej nocy z nim sko艅czy膰. Vi-scos i tak jest skazane na znikni臋cie z mapy 艣wiata w ci膮gu jednego pokolenia, bo nie ma tu dzieci. A m艂odzi zak艂adaj膮 rodziny w du偶ych miastach, prowadz膮c dostatnie 偶ycie w wirze "niepotrzebnego wsp贸艂zawodnictwa".

Jednak dzie艅 d艂u偶y艂 si臋 bez ko艅ca. Szare chmury wisz膮ce nisko nad ziemi膮 sprawia艂y, 偶e godziny wlok艂y si臋 niemi艂osiernie. Mg艂a zas艂ania艂a g贸rskie szczyty i miasteczko zdawa艂o si臋 by膰 odci臋te od reszty 艣wiata, zdane samo na siebie, jakby by艂o jedynym zaludnionym skrawkiem ziemi. Chantal widzia艂a z okna swojego pokoju, 偶e nieznajomy, jak co dzie艅, poszed艂 w g贸ry. Zadr偶a艂a na my艣l o swoim z艂ocie, lecz zaraz uspokoi艂a 艂omocz膮ce serce -on wr贸ci, bo zap艂aci艂 za tygodniowy pobyt w hotelu, a bogacze nigdy nie marnuj膮 nawet grosza - tylko biedni s膮 do tego zdolni.

Stara艂a si臋 zaj膮膰 lektur膮, ale nie uda艂o si臋 jej skupi膰 my艣li. Postanowi艂a przej艣膰 si臋 po Yiscos. Jedyn膮 osob膮, jak膮 spotka艂a, by艂a Berta, wdowa, kt贸ra ca艂e dnie sp臋dza艂a na krze艣le przed swym domem, bacznie obserwuj膮c wszystko, co si臋 wok贸艂 dzieje.

- Pogoda si臋 jeszcze popsuje - powiedzia艂a Berta.

Chantal zastanawia艂a si臋 w duchu, czemu ludzie, kt贸rzy nie maj膮 nic do roboty, tak bardzo przejmuj膮 si臋 pogod膮. Skin臋艂a tylko g艂ow膮 na powitanie.

Posz艂a przed siebie. Przez te ca艂e lata wyczerpa艂a ju偶 z Bert膮 niemal wszystkie tematy rozm贸w. By艂 czas, gdy uwa偶a艂a, 偶e to dzielna kobieta, kt贸rej uda艂o si臋 jako艣 u艂o偶y膰 sobie 偶ycie po 艣mierci m臋偶a, zastrzelonego na polowaniu. Sprzeda艂a cz臋艣膰 swojego maj膮tku, a uzyskane pieni膮dze wraz z wyp艂acon膮 polis膮 dobrze ulokowa艂a i 偶y艂a z odsetek.

Jednak wraz z up艂ywem czasu Chantal przesta艂a podziwia膰 wdow臋, uosobienie tego, czego sama za wszelk膮 cen臋 chcia艂a unikn膮膰. Nie zamierza艂a sko艅czy膰 偶ycia, siedz膮c na krze艣le przed domem, zim膮 ciep艂o opatulona, zapatrzona w jedyny krajobraz, kt贸ry w 偶yciu by艂o jej dane pozna膰. Przecie偶 nie ma tu nic interesuj膮cego, wa偶nego ani pi臋knego do ogl膮dania.

Wesz艂a do zasnutego mg艂膮 lasu bez obawy, 偶e zab艂膮dzi. Zna艂a tu na pami臋膰 ka偶d膮 艣cie偶k臋, ka偶de drzewo i ka偶dy kamie艅. Id膮c wyobra偶a艂a sobie, jak ekscytuj膮cy b臋dzie dzisiejszy wiecz贸r. Pr贸bowa艂a na rozmaite sposoby przedstawi膰 propozycj臋 nieznajomego. Raz powtarza艂a niemal s艂owo w s艂owo to, co us艂ysza艂a i zobaczy艂a, to zn贸w wymy艣la艂a mniej lub bardziej prawdopodobn膮 histori臋, staraj膮c si臋 nada膰 jej styl tego cz艂owieka, kt贸ry od trzech nocy sp臋dza艂 jej sen z powiek.

"On jest bardzo niebezpieczny, gorszy od wszystkich my艣liwych, jakich dot膮d spotka艂am" -pomy艣la艂a.

Nagle u艣wiadomi艂a sobie, 偶e odkry艂a kogo艣 r贸wnie niebezpiecznego co nieznajomy - siebie sam膮. Jeszcze cztery dni temu nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e ju偶 dawno zrezygnowa艂a z walki o siebie, 偶e pogodzi艂a si臋 z losem, bo 偶ycie w Yiscos nie jest przecie偶 a偶 tak z艂e, a latem nap艂ywaj膮 tu t艂umnie tury艣ci, kt贸rzy nazywaj膮 t臋 miejscowo艣膰 "ma艂ym rajem na ziemi".

Teraz z jej duszy, jak z grobu zacz臋艂y wype艂za膰 potwory i sprawia膰, 偶e poczu艂a si臋 nieszcz臋艣liwa, pokrzywdzona, opuszczona przez Boga i oszukana przez w艂asne przeznaczenie. Wr贸ci艂a gorycz, kt贸ra przepe艂nia艂a j膮 w dzie艅 i w nocy, w lesie i w pracy, podczas rzadkich spotka艅 z przyjaci贸艂mi i w cz臋stych chwilach samotno艣ci.

"Niech b臋dzie przekl臋ty ten cz艂owiek, a ja razem z nim, bo sprawi艂am, 偶e skrzy偶owa艂y si臋 nasze drogi".

Postanowi艂a zawr贸ci膰. 呕a艂owa艂a ka偶dej minuty swego 偶ycia. Przeklina艂a matk臋 za to, 偶e umar艂a przy porodzie, babk臋, kt贸ra pragn臋艂a j膮 wychowa膰 na osob臋 dobr膮 i uczciw膮, przyjaci贸艂, bo j膮 opu艣cili, i sw贸j w艂asny los, kt贸ry odbiera艂 jej poczucie wolno艣ci.

Berta wci膮偶 tkwi艂a na swoim posterunku.

-Ledwo posz艂a艣 do lasu, a ju偶 wracasz - odezwa艂a si臋. - Dok膮d ci tak spieszno? Usi膮d藕 tu ko艂o mnie i chwil臋 odsapnij.

Chantal przyj臋艂a zaproszenie. Gotowa by艂a zrobi膰 wszystko, byleby tylko czas szybciej mija艂.

-Wygl膮da na to, 偶e Yiscos zaczyna si臋 zmienia膰 - powiedzia艂a Berta. - Co艣 dziwnego wisi w powietrzu, a wczoraj wieczorem s艂ysza艂am wycie przekl臋tego wilka.

Dziewczyna odetchn臋艂a z ulg膮. Przekl臋ty czy nie, jaki艣 wilk wy艂 tej nocy i nie tylko ona go s艂ysza艂a.

-Ta mie艣cina nigdy si臋 nie zmieni - odpar艂a Chantal. - Tu zmieniaj膮 si臋 tylko pory roku i w艂a艣nie nadesz艂a zima.

-Nie o to mi chodzi! Raczej o przybycie tego nieznajomego.

Chantal drgn臋艂a. Czy偶by zwierzy艂 si臋 ze swoich plan贸w komu艣 jeszcze?

-Co ma wsp贸lnego przybycie nieznajomego z naszym miastem?

-Ca艂ymi dniami przygl膮dam si臋 wszystkiemu, co si臋 wok贸艂 mnie dzieje. Niekt贸rzy s膮dz膮, 偶e to strata czasu, ale dla mnie to jedyny spos贸b, by pogodzi膰 si臋 z utrat膮 tego, kt贸rego tak bardzo kocha艂am. Widz臋, jak nieodmiennie mijaj膮 pory roku, jak drzewa trac膮 i odzyskuj膮 li艣cie. Ale wiem, 偶e ta nieodmienno艣膰 mo偶e zosta膰 nieodwracalnie zmieniona poprzez nieoczekiwane zdarzenie. S艂ysza艂am, 偶e otaczaj膮cy nas 艂a艅cuch g贸r powsta艂 na skutek trz臋sienia ziemi przed wieloma tysi膮cami lat.

Dziewczyna przytakn臋艂a - tego samego uczono j膮 w szkole.

-A zatem nic nie trwa wiecznie - m贸wi艂a Berta - wszystko si臋 zmienia. Boj臋 si臋, 偶e i teraz mo偶e si臋 tak sta膰.

Chantal mia艂a nieprzepart膮 ochot臋 powiedzie膰 o sztabkach z艂ota, bo podejrzewa艂a, 偶e staruszka co艣 wie na ten temat, ale nie wyrzek艂a ani s艂owa.

-My艣l臋 o Ahabie - ci膮gn臋艂a stara Berta - naszym wielkim reformatorze, naszym bohaterze, cz艂owieku b艂ogos艂awionym przez 艣wi臋tego Sawina.

-Dlaczego w艂a艣nie o Ahabie?

-Bo on rozumia艂, 偶e nawet b艂ahy szczeg贸艂 mo偶e zniweczy膰 wszystko. Podobno pewnej nocy, nied艂ugo po tym jak zaprowadzi艂 艂ad w miasteczku i przep臋dzi艂 ostatnich zbir贸w, zaprosi艂 przyjaci贸艂 na kolacj臋. Przygotowa艂 dla nich soczyst膮 piecze艅. Nagle zorientowa艂 si臋, 偶e w domu zabrak艂o soli i nakaza艂 synowi:

"Id藕 do sklepu po s贸l. Tylko zap艂a膰 uczciwie, ani za drogo, ani za tanio".

Syn by艂 zaskoczony.

"Rozumiem, ojcze, 偶e nie mog臋 przep艂aci膰. Ale je艣li zdo艂am nieco wytargowa膰, to czemu nie zaoszcz臋dzi膰 troch臋 grosza?".

"W du偶ym mie艣cie by艂oby to nawet wskazane, lecz w miejscowo艣ci tak ma艂ej jak nasza mog艂oby si臋 藕le sko艅czy膰".

Syn wyszed艂, nie pytaj膮c o nic wi臋cej. Jednak go艣cie, kt贸rzy przys艂uchiwali si臋 rozmowie, ciekawi byli, dlaczego nie mo偶na si臋 targowa膰. Ahab wtedy rzek艂:

"Kto sprzedaje sw贸j towar poni偶ej ceny, robi tak, bo rozpaczliwie potrzebuje pieni臋dzy. Kto wykorzystuje t臋 sytuacj臋, okazuje g艂臋bok膮 pogard臋 dla pracy cz艂owieka, kt贸ry w pocie czo艂a t臋 rzecz wyprodukowa艂".

"Ale to jeszcze zbyt ma艂o, by doprowadzi膰 do upadku ca艂e miasto!".

"Na pocz膮tku 艣wiata ma艂o by艂o niesprawiedliwo艣ci. Ka偶de kolejne pokolenie dok艂ada艂o male艅k膮 cegie艂k臋 od siebie, s膮dz膮c, 偶e nie ma to znaczenia, i sami widzicie, jaki 艣wiat jest teraz".

- Czy nieznajomy ma z tym jaki艣 zwi膮zek? - zapyta艂a Chantal, licz膮c na to, 偶e Berta przyzna si臋, 偶e z nim rozmawia艂a. Ale staruszka milcza艂a uparcie.

- Nie rozumiem, czemu Ahab tak bardzo pragn膮艂 ocali膰 Yiscos - nie dawa艂a za wygran膮 Chantal. - Kiedy艣 by艂a to kryj贸wka 艂otr贸w spod ciemnej gwiazdy, dzi艣 to siedlisko tch贸rzy.

Staruszka z pewno艣ci膮 musia艂a co艣 wiedzie膰. Trzeba by艂o tylko sprawdzi膰, czy dowiedzia艂a si臋 tego bezpo艣rednio od nieznajomego.

- Prawd臋 powiedziawszy, nie wiem, czy mo偶na tu m贸wi膰 o tch贸rzostwie - odezwa艂a si臋 Berta. - My艣l臋, 偶e wszyscy boimy si臋 zmian. Mieszka艅cy Yiscos pragn膮 wci膮偶 uprawia膰 ziemi臋, hodowa膰 byd艂o i owce, udziela膰 go艣ciny my艣liwym czy tury stom, i zawsze dok艂adnie wiedzie膰, co zdarzy si臋 jutro, bo nieprzewidywalne s膮 tu jedynie burze i wi chury. By膰 mo偶e, jest to spos贸b na znalezienie spokoju, cho膰 w jednym zgadzam si臋 z tob膮: ka偶dy s膮dzi, 偶e panuje nad wszystkim, gdy tymczasem nie panuje nad niczym.

- To prawda, nie panuje si臋 nad niczym - po wt贸rzy艂a w zamy艣leniu Chantal.

- Nikt nie mo偶e dopisa膰 ani jednej joty, ani jednej kropki do tego, co ju偶 zapisane - odezwa艂a si臋 staruszka, cytuj膮c Ewangeli臋. - Wolimy 偶y膰 w takiej iluzji, bo to daje nam poczucie bezpiecze艅stwa.

No c贸偶, to wyb贸r jak ka偶dy inny, chocia偶 g艂upot膮 jest wierzy膰 w z艂udne bezpiecze艅stwo - to sprawia, 偶e nie jeste艣my przygotowani do 偶ycia. W najbardziej nieoczekiwanym momencie trz臋sienie ziemi powoduje powstanie g贸r, piorun powala drzewo zbieraj膮ce soki, by ponownie odrodzi膰 si臋 wiosn膮, g艂upi wypadek na polowaniu k艂adzie kres 偶yciu uczciwego cz艂owieka.

I po raz setny Berta opowiedzia艂a o okoliczno艣ciach 艣mierci m臋偶a. By艂 on jednym z najbardziej szanowanych przewodnik贸w w tym regionie; cz艂owiekiem, kt贸ry poluj膮c nie tyle wy偶ywa艂 si臋 dziko, ile sk艂ada艂 ho艂d tutejszej tradycji. Dzi臋ki niemu stworzono w Yiscos rezerwat dla zwierz膮t, gmina wyda艂a przepisy chroni膮ce niekt贸re zagro偶one gatunki, zacz臋to pobiera膰 op艂aty za odstrzelenie ka偶dej sztuki zwierzyny, a p艂yn膮ce st膮d zyski przeznaczano na cele s艂u偶膮ce dobru ca艂ej spo艂eczno艣ci.

M膮偶 Berty stara艂 si臋 przekona膰 m艂odych my艣liwych, 偶e 艂owiectwo to w pewien spos贸b sztuka 偶ycia. Gdy zjawia艂 si臋 kto艣 zamo偶ny, ale ma艂o do艣wiadczony, zabiera艂 go w ustronne miejsce. Tam na jakim艣 kamieniu ustawia艂 pust膮 puszk臋 po konserwach. Odchodzi艂 na pi臋膰dziesi膮t krok贸w i jednym celnym strza艂em wyrzuca艂 j膮 wysoko w powietrze.

-Jestem najlepszym strzelcem w okolicy - mawia艂. - Teraz pan nauczy si臋 strzela膰 r贸wnie celnie jak ja.

Ustawia艂 ponownie puszk臋 na kamieniu, odchodzi艂 na t臋 sam膮 odleg艂o艣膰, wyci膮ga艂 szalik z kieszeni i prosi艂, aby mu zawi膮za膰 oczy. Po czym przyk艂ada艂 strzelb臋 do ramienia i strzela艂 na 艣lepo.

- Trafi艂em? - pyta艂, zdejmuj膮c z oczu przepask臋.

-Oczywi艣cie, 偶e nie - odpowiada艂 mu 艣wie偶o upieczony my艣liwy, zadowolony, 偶e jego pysza艂kowaty instruktor tak si臋 o艣mieszy艂. - Kula przesz艂a bardzo daleko od celu. Nie s膮dz臋, by m贸g艂 mnie pan czegokolwiek nauczy膰.

-W艂a艣nie da艂em panu najwa偶niejsz膮 lekcj臋 偶ycia - odpowiada艂 wtedy m膮偶 Berty. - Ilekro膰 zechce pan co艣 osi膮gn膮膰, musi pan mie膰 oczy szeroko otwarte i skupi膰 si臋, 偶eby wiedzie膰, czego dok艂adnie pan pragnie. Nikt nie trafia do celu z zamkni臋 tymi oczami.

Pewnego dnia, gdy ponownie ustawia艂 puszk臋 na kamieniu, ucze艅 stwierdzi艂, 偶e teraz kolej na niego i wypali艂 za wcze艣nie. Nie trafi艂 jednak w puszk臋, lecz w g艂ow臋 m臋偶a Berty. Nie zd膮偶y艂 odebra膰 wspania艂ej lekcji koncentracji i celowo艣ci dzia艂ania.

- P贸jd臋 ju偶 - odezwa艂a si臋 Chantal. - Musz臋 jeszcze za艂atwi膰 par臋 spraw przed wieczorem.

Berta po偶egna艂a j膮 偶yczliwie i odprowadzi艂a wzrokiem. D艂ugie lata sp臋dzone przed domem, obserwacja g贸rskich szczyt贸w w oddali, chmur na niebie i ciche rozmowy ze zmar艂ym m臋偶em nauczy艂y j膮 "widzie膰" ludzi. Brakowa艂o jej s艂贸w, aby nazwa膰 to, co odczuwa艂a w kontaktach z innymi, ale umia艂a "czyta膰" w ludziach, zna艂a ich nami臋tno艣ci.

Wszystko zacz臋艂o si臋 w dniu pogrzebu jej wielkiej i jedynej mi艂o艣ci. P艂aka艂a, a wtedy stoj膮cy obok niej ch艂opiec - kt贸ry dzisiaj jest ju偶 doros艂ym m臋偶czyzn膮 i mieszka daleko st膮d - zapyta艂 j膮, czemu jest smutna.

Berta nie chcia艂a wystraszy膰 dziecka opowiadaniem o 艣mierci i po偶egnaniach na zawsze, wi臋c powiedzia艂a tylko, 偶e jej m膮偶 wyjecha艂 i niepr臋dko wr贸ci do Yiscos.

- On pani膮 oszuka艂 - odrzek艂 ch艂opiec. - Dopiero co widzia艂em go ukrytego za grobem. U艣miecha艂 si臋 i trzyma艂 w r臋ku 艂y偶k臋.

Matka skarci艂a go surowo. "Dzieci zawsze co艣 wymy艣l膮" - usprawiedliwia艂a syna. Jednak Bercie s艂owa ch艂opca da艂y wiele do my艣lenia. Przesta艂a p艂aka膰. Jej m膮偶 jad艂 zup臋 tylko swoj膮 ulubion膮 艂y偶k膮. Bert臋 bardzo to irytowa艂o, bo przecie偶 wszystkie 艂y偶ki s膮 jednakowe i mie艣ci si臋 w nich tyle samo zupy. Nigdy nikomu nie m贸wi艂a o dziwactwie m臋偶a z obawy, 偶e wezm膮 go za wariata.

Zrozumia艂a, 偶e ch艂opiec naprawd臋 zobaczy艂 jej m臋偶a, a 艂y偶ka by艂a tego najlepszym dowodem. Dzieci po prostu "widz膮" rozmaite rzeczy.

Wtedy postanowi艂a, 偶e te偶 nauczy si臋 "widzie膰", gdy偶 bardzo chcia艂a porozmawia膰 z m臋偶em, poczu膰 go znowu u swojego boku, cho膰by tylko duchem.

Zamkn臋艂a si臋 w domu na cztery spusty. D艂ugi czas sp臋dzi艂a w samotno艣ci. Mia艂a nadziej臋, 偶e w ko艅cu jej ukochany m膮偶 si臋 pojawi. Pewnego dnia jakie艣 niejasne przeczucie popchn臋艂o j膮 na pr贸g domu i odt膮d zacz臋艂a patrze膰 na ludzi. Zrozumia艂a, 偶e m膮偶 pragnie, by otworzy艂a si臋 na 偶ycie i uczestniczy艂a w tym, co dzieje si臋 w miasteczku.

Wystawi艂a krzes艂o przed dom i zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 okolicy. W Yiscos ma艂o ludzi chodzi艂o po uliczkach, jednak tego w艂a艣nie dnia s膮siadka wr贸ci艂a z pobliskiej miejscowo艣ci z wie艣ci膮, 偶e handlarze sprzedaj膮 tam tanio sztu膰ce ca艂kiem dobrej jako艣ci i na dow贸d wyj臋艂a z koszyka 艂y偶k臋.

Berta zda艂a sobie spraw臋, 偶e nigdy wi臋cej nie zobaczy m臋偶a, ale skoro prosi艂 j膮, by obserwowa艂a tutejsze 偶ycie, to uszanuje jego wol臋. Z czasem poczu艂a jego obecno艣膰. Mia艂a pewno艣膰, 偶e on jest obok, po jej lewej stronie i uczy j膮 widzenia rzeczy, kt贸rych inni nie dostrzegaj膮, jak cho膰by odczytywania wie艣ci z kszta艂tu chmur. Dotrzymywa艂 jej towarzystwa i chroni艂 od niebezpiecze艅stw, cho膰 gdy stara艂a si臋 spojrze膰 wprost na niego, czu艂a, 偶e jego obecno艣膰 stawa艂a si臋 mniej intensywna. Wkr贸tce zorientowa艂a si臋, 偶e mo偶e si臋 z nim porozumiewa膰 za pomoc膮 intuicji, i zacz臋li prowadzi膰 d艂ugie rozmowy.

Trzy lata p贸藕niej potrafi艂a ju偶 "widzie膰" to, co my艣l膮 inni, a tak偶e s艂ysze膰 praktyczne rady m臋偶a, kt贸re wielokrotnie okaza艂y si臋 bardzo u偶yteczne. Na przyk艂ad nie posz艂a na ust臋pstwa ubezpieczy-cielom, kt贸rzy chcieli jej wyp艂aci膰 zbyt niskie odszkodowanie, innym zn贸w razem uda艂o jej si臋 wycofa膰 oszcz臋dno艣ci z banku tu偶 przed jego bankructwem, na czym straci艂o wielu okolicznych mieszka艅c贸w.

Kt贸rego艣 dnia - nie pami臋ta艂a ju偶 dok艂adnie kiedy - ostrzeg艂 j膮, 偶e Yiscos mo偶e zosta膰 zniszczone. W pierwszej chwili pomy艣la艂a o trz臋sieniu ziemi, o powstaniu nowego 艂a艅cucha g贸r na horyzoncie, ale uspokoi艂 j膮, 偶e nic takiego si臋 nie stanie przez najbli偶sze tysi膮c lat. Obawia艂 si臋 zniszczenia innego rodzaju, cho膰 sam dobrze nie wiedzia艂 jakiego. Poprosi艂 j膮 o zachowanie czujno艣ci. By艂o to przecie偶 jego rodzinne miasto, miejsce, kt贸re na tym 艣wiecie kocha艂 najbardziej.

Berta zacz臋艂a zwraca膰 coraz baczniejsz膮 uwag臋 na ludzi, na kszta艂t chmur na niebie, na przyjezdnych, ale nic nie wskazywa艂o na to, 偶e kto艣 pr贸buje z ukrycia zniszczy膰 Bogu ducha winn膮 mie艣cin臋. Jednak m膮偶 nalega艂, by wci膮偶 bacznie obserwowa艂a, a ona spe艂nia艂a jego wol臋.

Trzy dni temu ujrza艂a nieznajomego przybywaj膮cego z demonem u boku i zrozumia艂a, 偶e jej oczekiwanie dobieg艂o kresu. Dzi艣 natomiast dostrzeg艂a, 偶e dziewczynie towarzyszy艂 i demon, i anio艂. Natychmiast skojarzy艂a ze sob膮 obydwa te fakty i dosz艂a do wniosku, 偶e w Yiscos dzieje si臋 co艣 dziwnego.

U艣miechn臋艂a si臋 do siebie i pos艂a艂a w lew膮 stron臋 dyskretny poca艂unek. Nie, nie by}a nikomu niepotrzebn膮 staruszk膮, mia艂a wa偶n膮 misj臋 do spe艂nienia - musia艂a ocali膰 miasto, w kt贸rym si臋 urodzi艂a, cho膰 nie wiedzia艂a jeszcze, jak si臋 do tego zabra膰.

Chantal zostawi艂a wdow臋 zatopion膮 w my艣lach i wr贸ci艂a do domu. W艣r贸d mieszka艅c贸w Yiscos kr膮偶y艂y plotki, 偶e Berta jest czarownic膮. M贸wiono, 偶e po 艣mierci m臋偶a zamkn臋艂a si臋 w domu na rok, by zg艂臋bia膰 sztuki magiczne. Jedni twierdzili, 偶e sam diabe艂 ukazywa艂 si臋 jej noc膮, inni opowiadali, 偶e wywo艂ywa艂a ducha celtyckiego kap艂ana zakl臋ciami, kt贸rych nauczyli j膮 rodzice. Ale nikt si臋 tym zbytnio nie przejmowa艂. Berta by艂a niegro藕na i zawsze mia艂a co艣 ciekawego do powiedzenia. Co do tego wszyscy byli zgodni.

Nagle Chantal zamar艂a z r臋k膮 na klamce do swego pokoju. S艂ysza艂a ju偶 wiele razy opowie艣膰 o tym, jak zgin膮艂 m膮偶 Berty, jednak dopiero w tej chwili jasno zda艂a sobie spraw臋, 偶e jest to wa偶na lekcja dla niej samej. Przypomnia艂a sobie sw贸j ostatni spacer przez las. Jak膮 czu艂a wtedy g艂uch膮 nienawi艣膰! By艂a gotowa zniszczy膰 wszystko, co znalaz艂oby si臋 w zasi臋gu jej r臋ki - miasto, jej mieszka艅c贸w, ich dzieci i siebie sam膮, je艣liby zasz艂a taka potrzeba.

Ale tak naprawd臋 jedynym celem by艂 nieznajomy. Nale偶a艂o si臋 skoncentrowa膰, strzeli膰 i zabi膰 ofiar臋. Musia艂a obmy艣li膰 plan. By艂oby g艂upot膮 m贸wi膰 dzisiaj cokolwiek, skoro sytuacja wymyka si臋 spod kontroli. Chantal postanowi艂a, 偶e na razie nie wspomni mieszka艅com Yiscos o rozmowie z nieznajomym. Mo偶e za dzie艅 lub dwa...

Tego wieczoru, gdy jak zwykle nieznajomy p艂aci艂 za wszystkich, razem z pieni臋dzmi przemyci艂 Chantal list. Dziewczyna schowa艂a go do kieszeni, udaj膮c oboj臋tno艣膰, cho膰 zauwa偶y艂a, 偶e m臋偶czyzna co pewien czas szuka艂 jej niespokojnie wzrokiem. Teraz role si臋 odwr贸ci艂y - to ona panowa艂a nad sytuacj膮, mog艂a wybiera膰 miejsce i czas walki. Tak w艂a艣nie post臋powali wytrawni my艣liwi - to oni narzucali warunki, a ofiara sama wpada艂a w ich sid艂a.

Dopiero gdy wr贸ci艂a do domu - z przeczuciem, 偶e tym razem u艣nie spokojnie - przeczyta艂a list. Nieznajomy prosi艂 j膮 o spotkanie w miejscu, w kt贸rym si臋 poznali.

Ko艅czy艂 list pro艣b膮, by porozmawiali sam na sam, cho膰 nie mia艂 r贸wnie偶 nic przeciw obecno艣ci wszystkich mieszka艅c贸w, je艣li takie by艂oby jej 偶yczenie.

Zrozumia艂a ukryt膮 aluzj臋, ale si臋 nie przestraszy艂a. Przeciwnie, by艂a wr臋cz zadowolona. Dowodzi艂o to, 偶e nieznajomy traci pewno艣膰 siebie, co nie zdarza si臋 ludziom naprawd臋 niebezpiecznym. Ahab, cz艂owiek, kt贸ry wprowadzi艂 艂ad w Yiscos, zwyk艂 by艂 mawia膰: "Istniej膮 dwa rodzaje g艂upc贸w -tacy, kt贸rych 艂atwo zastraszy膰 i przestaj膮 dzia艂a膰, i tacy, kt贸rzy s膮dz膮, 偶e zdo艂aj膮 czego艣 dokona膰, gdy zastrasz膮 innych".

Podar艂a list na strz臋py, wrzuci艂a do klozetu i spu艣ci艂a wod臋. Wzi臋艂a gor膮c膮 k膮piel i z u艣miechem wskoczy艂a pod ko艂dr臋. Osi膮gn臋艂a dok艂adnie to, czego chcia艂a. Znowu spotka si臋 z nieznajomym sam na sam. Musi pozna膰 go lepiej, je艣li zamierza go pokona膰.

Gdy tylko zamkn臋艂a oczy, niemal natychmiast zapad艂a w g艂臋boki, regeneruj膮cy sen. Sp臋dzi艂a ju偶 jedn膮 noc z Dobrem, drug膮 z Dobrem i Ziem, i trzeci膮 ze Z艂em. 呕adne z nich nie zwyci臋偶y艂o, ale by艂y w jej duszy i teraz zaczyna艂y mi臋dzy sob膮 walczy膰 o to, kto jest silniejszy.


Nast臋pnego dnia znowu zerwa艂a si臋 wichura. Kiedy nieznajomy przyszed艂 na um贸wione spotkanie, dziewczyna ju偶 czeka艂a w strugach ulewnego deszczu.

-Nie b臋dziemy rozmawia膰 o pogodzie - powie dzia艂a. - Jak pan zd膮偶y艂 zauwa偶y膰, pada. Znam miejsce, gdzie mo偶emy si臋 schroni膰 przed ulew膮.

Wsta艂a i chwyci艂a d艂ugi p艂贸cienny worek.

- Ma pani strzelb臋 - zauwa偶y艂 nieznajomy.

- Owszem.

- I chce mnie pani zabi膰.

-Zgad艂 pan. Nie wiem, czy mi si臋 to uda, ale mam na to wielk膮 ochot臋. Jednak wzi臋艂am bro艅 z innego powodu - mo偶e si臋 zdarzy膰, 偶e spotkam na swej drodze przekl臋tego wilka, a je艣li go zabij臋, zaskarbi臋 sobie szacunek mieszka艅c贸w Yiscos. S艂y sza艂am jego wycie wczoraj w nocy, cho膰 nikt nie chcia艂 mi wierzy膰.

-Przekl臋ty wilk? O czym pani m贸wi?

Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, czy powinna by膰 szczera z tym cz艂owiekiem, kt贸ry - nie zapomina艂a 0tym ani na chwil臋 - jest jej wrogiem. Ale przypo mnia艂a sobie, 偶e kiedy艣 w jakim艣 podr臋czni ku wschodnich sztuk walki przeczyta艂a (nie lubi艂a wydawa膰 pieni臋dzy na ksi膮偶ki, wi臋c zawsze czyta艂a te, kt贸re zostawiali go艣cie hotelowi, bez wzgl臋du na gatunek i tematyk臋), i偶 naj艂atwiej os艂abi膰 prze ciwnika wtedy, gdy si臋 uda si臋 go przekona膰, 偶e stoimy po jego stronie.

Sz艂a przed siebie w ulewnym deszczu i opowiedzia艂a nieznajomemu ca艂膮 histori臋. Dwa lata temu kowal z Yiscos wybra艂 si臋 na spacer do lasu 1w pewnej chwili znalaz艂 si臋 oko w oko z wilkiem i jego m艂odymi. Chocia偶 przestraszy艂 si臋 ogromnie, nie straci艂 zimnej krwi - chwyci艂 le偶膮c膮 nieopodal

grub膮 ga艂膮藕 i niewiele my艣l膮c, rzuci艂 si臋 na zwierz臋.

Zazwyczaj w takiej sytuacji wilk ucieka, ale ten zaatakowa艂. Kowal jednak by艂 silny jak d膮b i cho膰 ranny, natar艂 po raz drugi tak gwa艂townie, 偶e zmusi艂 zwierz臋 do ucieczki. Wilk znikn膮艂 z m艂odymi w g臋stwinie i nikt go wi臋cej nie widzia艂. Wiadomo jedynie, 偶e mia艂 bia艂膮 艂at臋 na lewym uchu.

-Dlaczego jest przekl臋ty? - spyta艂 nieznajomy.

- Zwierz臋ta, nawet te najdziksze, zazwyczaj atakuj膮 tylko w wyj膮tkowych okoliczno艣ciach, jak na przyk艂ad wtedy, gdy musz膮 broni膰 swojego potomstwa. Jednak gdy ju偶 raz posmakuj膮 ludzkiej krwi, staj膮 si臋 bardzo niebezpieczne. Bywa, 偶e przemieniaj膮 si臋 wtedy w istnych morderc贸w. W Yiscos wszyscy uwa偶aj膮, 偶e ten wilk pewnego dnia zn贸w tu wr贸ci, a wtedy mo偶e by膰 niebezpieczny.


"To jest historia o mnie" - pomy艣la艂 nieznajomy.

Ledwie dotrzymywa艂 jej kroku. Dziewczyna by艂a m艂odsza, przywyk艂a do d艂ugich w臋dr贸wek i chcia艂a zyska膰 nad nim psychiczn膮 przewag臋 - zm臋czy膰 go i poni偶y膰.

Dotarli do ma艂ego, dobrze zamaskowanego sza艂asu, kt贸ry s艂u偶y艂 my艣liwym za kryj贸wk臋 podczas polowa艅. Przycupn臋li w 艣rodku zdyszani, rozcieraj膮c zzi臋bni臋te d艂onie.

- Czego pan chce? - odezwa艂a si臋. - Dlaczego napisa艂 pan do mnie ten list?

- Mam dla pani zagadk臋. Kt贸ry dzie艅 w naszym 偶yciu nigdy nie nadchodzi?

Nie zna艂a odpowiedzi, wi臋c milcza艂a.

-Jutro. Ale pani si臋 艂udzi, 偶e ten dzie艅 nadejdzie i ci膮gle odk艂ada pani na jutro spe艂nienie mojej pro艣by. Dzi艣 tydzie艅 dobiega ju偶 ko艅ca i je艣li pani nic nie powie tutejszym mieszka艅com, sam to zrobi臋.

Chantal wysz艂a z sza艂asu, odesz艂a na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰, otworzy艂a p艂贸cienny worek i wyj臋艂a strzelb臋. Nieznajomy udawa艂, 偶e nic go to nie obchodzi.

-Wiem, 偶e zagl膮da艂a pani do mojej kryj贸wki - ci膮gn膮艂 dalej. - Gdyby mia艂a pani napisa膰 ksi膮偶k臋 o tych prze偶yciach, to jak pani s膮dzi, czy wi臋kszo艣膰 czytelnik贸w, kt贸rzy borykaj膮 si臋 na co dzie艅 z k艂o potami, cierpi膮, s膮 niesprawiedliwie traktowani przez los, walcz膮 o dach nad g艂ow膮, nie maj膮 pie ni臋dzy na szko艂臋 dla dzieci, czasem ledwie wi膮偶膮 koniec z ko艅cem, czy ci ludzie 偶yczyliby sobie, 偶eby pani uciek艂a z t膮 sztabk膮 z艂ota?

- Nie mam poj臋cia - odpowiedzia艂a, nabijaj膮c strzelb臋.

-Ja r贸wnie偶 nie. I to jest w艂a艣nie odpowied藕, kt贸r膮 chc臋 pozna膰.

Umie艣ci艂a drugi nab贸j w magazynku.

- Jest pani gotowa mnie zabi膰. Niech pani nie pr贸buje mnie zwodzi膰 t膮 histori膮 o wilku. Zreszt膮 w ten spos贸b daje mi pani odpowied藕 na moje pytanie: ludzie s膮 z gruntu 藕li, zwyczajna kelnerka z g艂臋bokiej prowincji jest w stanie pope艂ni膰 zbrodni臋 dla pieni臋dzy. Umr臋, ale znam ju偶 odpowied藕.

Umr臋 zadowolony.

- Prosz臋 to wzi膮膰 - Chantal poda艂a mu strzelb臋.

- Wszystkie podane przez pana do rejestru hotelowego dane s膮 fa艂szywe, ale nikt o tym nie wie, tylko ja. Mo偶e pan wyjecha膰 w ka偶dej chwili. Je艣li dobrze zrozumia艂am, ma pan do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby uda膰 si臋, dok膮d dusza zapragnie, nawet na koniec 艣wiata.

呕eby zabi膰, wcale nie trzeba by膰 wyborowym strzelcem, wystarczy skierowa膰 luf臋 w moim kierunku i poci膮gn膮膰 za spust. To strzelba na grubego zwierza, cz艂owieka te偶 mo偶na z niej zabi膰. Rany wygl膮daj膮 wprawdzie okropnie, ale mo偶e pan odwr贸ci膰 wzrok, je艣li jest pan wra偶liwy na krew.

Po艂o偶y艂 palec na spu艣cie i wzi膮艂 dziewczyn臋 na cel. Zaskoczy艂o j膮, 偶e trzyma strzelb臋 fachowo, niczym do艣wiadczony my艣liwy. Stali d艂ugo naprzeciw siebie. Chantal by艂a 艣wiadoma, 偶e bro艅 mo偶e w ka偶dej chwili wypali膰 - wystarczy jaki艣 nieoczekiwany ha艂as czy trzask z艂amanej ga艂膮zki w pobliskich zaro艣lach. Pomy艣la艂a, 偶e zachowa艂a si臋 dziecinnie. Rzuci艂a wyzwanie dla samej przyjemno艣ci sprowokowania nieznajomego, m贸wi膮c mu w twarz, 偶e nie jest zdolny uczyni膰 tego, czego wymaga od innych.


Ca艂y czas trzyma艂 j膮 na muszce, nie drgn臋艂a mu nawet powieka, nie zadr偶a艂y r臋ce. Je艣li da艂 si臋 sprowokowa膰 i postanowi艂 sko艅czy膰 z ni膮 raz na zawsze, nie mia艂a szans ucieczki. Ju偶 zamierza艂a prosi膰 o przebaczenie, ale nieznajomy opu艣ci艂 strzelb臋, nim zd膮偶y艂a otworzy膰 usta.

- Mog臋 niemal dotkn膮膰 pani strachu - rzek艂, oddaj膮c jej bro艅. - Czuj臋 zapach potu, mimo 偶e rozmywa go deszcz, i mimo szumu ga艂臋zi drzew targanych wiatrem s艂ysz臋 艂omot pani serca, kt贸re niemal podskakuje do gard艂a.

-Spe艂ni臋 pa艅sk膮 pro艣b臋 - odezwa艂a si臋 Chantal, udaj膮c, 偶e go nie us艂ysza艂a, bo nie chcia艂a 偶eby wiedzia艂, i偶 przejrza艂 j膮 na wskro艣. - A w艂a艣ciwie ju偶 j膮 spe艂ni艂am. Przecie偶 przyby艂 pan do Yiscos, aby dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o swojej naturze, aby pozna膰, czy jest pan dobry, czy z艂y. Udowodni艂am panu przynajmniej jedno: przed chwil膮 m贸g艂 pan poci膮gn膮膰 za spust, ale pan tego nie zrobi艂. Dlaczego?

Bo jest pan tch贸rzem. Pos艂uguje si臋 pan innymi, 偶eby rozwi膮za膰 w艂asne problemy, bo nie jest pan zdolny rozwi膮za膰 ich sam. Traktuje pan ludzi jak zwierz臋ta do艣wiadczalne, jak szczury w laboratorium.

-Pewien niemiecki filozof powiedzia艂 kiedy艣:

"Nawet B贸g ma swoje piek艂o - jest nim Jego mi艂o艣膰 do ludzi". Nie, nie jestem tch贸rzem. Uwa偶a pani, 偶e ba艂em si臋 wystrzeli膰, 偶e onie艣mieli艂 mnie kontakt z t膮 strzelb膮? To nieprawda. Produkowa艂em bro艅 du偶o lepsz膮 ni偶 ta i rozsy艂a艂em j膮 po ca艂ym 艣wiecie.

Dzia艂a艂em w spos贸b legalny, zawiera艂em transakcje zgodne z prawem, op艂aca艂em c艂o i nale偶ne podatki.

Po艣lubi艂em kobiet臋, kt贸r膮 kocha艂em, mia艂em dwie 艣liczne c贸reczki, nigdy nie ukrad艂em ani grosza z firmy i potrafi艂em zawsze wyegzekwowa膰 nale偶no艣ci.

W przeciwie艅stwie do pani, kt贸ra uwa偶a si臋 za osob臋 prze艣ladowan膮 przez los, zawsze potrafi艂em skutecznie dzia艂a膰, stawia膰 czo艂o wielu przeciwno-艣ciom. Niekt贸re bitwy przegrywa艂em, inne wygrywa艂em, ale przecie偶 to normalne, ka偶dy w 偶yciu odnosi i zwyci臋stwa i pora偶ki, z wyj膮tkiem tch贸rzy, jak ich pani nazywa, bo oni nigdy nie wygrywaj膮 ani nie przegrywaj膮.

Du偶o czyta艂em. Chodzi艂em do ko艣cio艂a. Ba艂em si臋 Boga i 偶y艂em zgodnie z Jego przykazaniami. 艢wietnie zarabia艂em jako dyrektor gigantycznej firmy. Na dodatek otrzymywa艂em prowizj臋 od ka偶dej przeprowadzonej transakcji, a wi臋c mia艂em do艣膰 pieni臋dzy, by zapewni膰 godziwy byt 偶onie, c贸rkom, a nawet wnukom i prawnukom. Handel broni膮, jak pani zapewne wie, przynosi ogromne zyski. Zna艂em warto艣膰 ka偶dej serii, kt贸r膮 sprzedawa艂em, bo osobi艣cie nadzorowa艂em swoje interesy. Wykry艂em wiele przypadk贸w korupcji, zwolni艂em sporo ludzi, zrywa艂em podejrzane transakcje. Uwa偶a艂em, 偶e moja bro艅 s艂u偶y obronie 艂adu, zapewnia post臋p i rozw贸j ludzko艣ci. Tak my艣la艂em...

Nieznajomy zbli偶y艂 si臋 do Chantal, chwyci艂 j膮 za ramiona - chcia艂, aby patrzy艂a na niego i uwierzy艂a, 偶e m贸wi prawd臋.

- Pewnie uwa偶a pani, 偶e producenci broni s膮 najgorszymi lud藕mi pod s艂o艅cem. Mo偶e ma pani racj臋, ale faktem jest, 偶e cz艂owiek si臋 ni膮 pos艂ugiwa艂 od epoki jaskiniowej - z pocz膮tku by polowa膰 na zwierz臋ta, potem by zdoby膰 przewag臋 nad innymi. 艢wiat m贸g艂 istnie膰 bez rolnictwa, bez hodowli, bez religii, bez muzyki, ale nigdy bez broni.

Podni贸s艂 z ziemi kamie艅.

-Prosz臋 spojrze膰. Oto pierwsza bro艅 podarowana wspania艂omy艣lnie przez Matk臋 Natur臋 tym, kt贸rzy w czasach prehistorycznych musieli broni膰 si臋 przed dzikimi zwierz臋tami. Kamie艅 taki jak ten

ocali艂 mo偶e jakiego艣 cz艂owieka, a z tego cz艂owieka po wielu niezliczonych pokoleniach zrodzili艣my si臋 pani i ja. Gdyby nie ten kamie艅, jaki艣 drapie偶nik po偶ar艂by naszego odleg艂ego przodka i setki milion贸w ludzi nigdy nie pojawi艂oby si臋 na tym 艣wiecie.

Wiatr smaga艂 ich bezlito艣nie, z nieba la艂y si臋 strugi deszczu. Chantal s艂ucha艂a z zapartym tchem, patrz膮c nieznajomemu prosto w oczy.

- Sama pani wie, jak si臋 sprawy maj膮: my艣liwych w Yiscos przyjmuje si臋 z otwartymi ramiona mi, bo ca艂y region z nich 偶yje. Zazwyczaj ludzie nie znosz膮 corridy, co wcale nie przeszkadza im w kupowaniu mi臋sa wo艂owego, t艂umacz膮c sobie, 偶e zwierz臋 mia艂o w rze藕ni "godn膮" 艣mier膰. Tak samo zachowuj膮 si臋 ci wszyscy, kt贸rzy pot臋piaj膮 producent贸w broni, a jednocze艣nie popieraj膮 ich dzia艂alno艣膰, bo dop贸ki istnieje na 艣wiecie cho膰 jeden karabin, to musi by膰 i drugi, inaczej r贸wnowaga si艂 zosta艂aby niebezpiecznie zachwiana.

- Co to ma wsp贸lnego z moim miastem? - spyta艂a Chantal. - Co to ma wsp贸lnego z 艂amaniem przykaza艅, ze zbrodni膮, z kradzie偶膮., z istot膮 ludzkiej natury, z Dobrem i Z艂em?

Nieznajomy spu艣ci艂 wzrok, jakby nagle zala艂a go fala bezbrze偶nego smutku.

-Prosz臋 sobie przypomnie膰, co powiedzia艂em na pocz膮tku: stara艂em si臋 zawsze prowadzi膰 intere sy zgodnie z prawem, uwa偶a艂em siebie za kogo艣, o kim si臋 m贸wi "porz膮dny cz艂owiek". Pewnego dnia odebra艂em w biurze telefon. Kobiecy g艂os, delikatny, ale pozbawiony jakichkolwiek emocji, poinformowa艂 mnie, 偶e grupa terroryst贸w porwa艂a moj膮 偶on臋 i c贸rki. 呕膮dali okupu: du偶ej ilo艣ci broni.

Gdybym si臋 sprzeciwi艂 lub zawiadomi艂 policj臋, moim bliskim sta艂aby si臋 krzywda.

Kobieta nakaza艂a mi, bym p贸艂 godziny p贸藕niej czeka艂 na stacji kolejowej we wskazanej budce telefonicznej, i przerwa艂a po艂膮czenie. Poszed艂em tam 1ten sam g艂os w s艂uchawce powt贸rzy艂, 偶ebym si臋 niczego nie obawia艂, 偶e 偶ona i c贸rki s膮 dobrze traktowane i wkr贸tce zostan膮 uwolnione. Ja mia艂em tylko wys艂a膰 faksem polecenie dostawy do jednej z naszych filii w pewnym kraju. Tak naprawd臋 nie chodzi艂o nawet o kradzie偶, ale o sfingowan膮 sprzeda偶, kt贸rej pewnie nikt w mojej firmie by nie zauwa偶y艂.

Jak przysta艂o na praworz膮dnego obywatela, od razu zadzwoni艂em na policj臋. I w tym momencie przesta艂em by膰 panem siebie i swojego losu, nie mog艂em podejmowa膰 decyzji, przemieni艂em si臋 w cz艂owieka niezdolnego do obrony w艂asnej rodziny. W moim imieniu dzia艂a艂 ca艂y sztab ludzi. Technicy pod艂膮czyli podziemnym kablem kabin臋 telefoniczn膮 na dworcu z najnowocze艣niejszym sprz臋tem, pozwalaj膮cym na lokalizacj臋 kryj贸wki porywaczy. Helikoptery czeka艂y gotowe do startu, policyjne radiowozy zaj臋艂y strategiczne pozycje, tamuj膮c ruch w ca艂ym mie艣cie, wy trenowani i uzbrojeni po z臋by ludzie stali w pogotowiu.

Dwa rz膮dy na dw贸ch odleg艂ych kontynentach zosta艂y powiadomione o sprawie i zabroni艂y jakichkolwiek negocjacji. Ja mia艂em by膰 tylko pos艂uszny poleceniom w艂adz, powtarza膰 porywaczom dyktowane mi s艂owa i zachowywa膰 si臋 zgodnie z instrukcjami.

Nie min膮艂 dzie艅 i ludzie z brygady antyterrorystycznej okr膮偶yli kryj贸wk臋, gdzie trzymano zak艂adnik贸w. Porywacze - dwaj m艂odzi m臋偶czy藕ni i dziewczyna, zwyk艂e pionki pot臋偶nej organizacji politycznej - zostali zabici, podziurawieni kulami jak sito. Jednak tu偶 przed 艣mierci膮 zd膮偶yli jeszcze zabi膰 moj膮 偶on臋 i c贸rki. Skoro nawet B贸g ma swoje piek艂o, jakim jest Jego mi艂o艣膰 do ludzi, to tym bardziej cz艂owiek ma piek艂o w zasi臋gu r臋ki - jest nim mi艂o艣膰 do w艂asnej rodziny.

Zamilk艂 w obawie, 偶e zdradzi uczucia, kt贸re za wszelk膮 cen臋 chcia艂 ukry膰. Po chwili wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i ci膮gn膮艂 dalej:

-Zar贸wno policja, jak i porywacze u偶yli broni wyprodukowanej przez jedn膮 z moich fabryk. Nikt nie wie, jak trafi艂a do r膮k terroryst贸w, i nie ma to najmniejszego znaczenia. Pomimo mojej ostro偶no艣ci, wszelkich stara艅, aby wszystko odbywa艂o si臋 zgodnie z najsurowszymi normami produkcji i sprzeda偶y, moja 偶ona i c贸rki zosta艂y zabite z broni, kt贸r膮 kiedy艣 sprzeda艂em, zapewne podczas biznesowego obiadu w jakiej艣 drogiej restauracji, kiedy rozprawia艂em ze swad膮 o pogodzie b膮d藕 o polityce.

Znowu zamilk艂. Gdy na nowo podj膮艂 temat, wydawa艂 si臋 by膰 ju偶 innym cz艂owiekiem, kt贸ry m贸wi jak kto艣, kto nie mia艂 z tym wszystkim nic wsp贸lnego.

-Znam dobrze bro艅 i amunicj臋, kt贸rej u偶yto do zabicia mojej rodziny, i wiem, gdzie celowano w klatk臋 piersiow膮. "Wystrzelona kula robi zaledwie niewielk膮 dziurk臋, mniejsz膮 od pani ma艂ego palca. Ale gdy natrafi na pierwsz膮 ko艣膰, rozpada si臋 na cztery kawa艂ki, z kt贸rych ka偶dy p臋dzi w innym kierunku i rozrywa wszystko, co napotka na swej drodze: nerki, serce, w膮trob臋, p艂uca. Ilekro膰 zetknie si臋 z czym艣, co stawia op贸r, jak cho膰by ko艣ci kr臋gos艂upa, zmienia ponownie kierunek, ko艅cz膮c dzie艂o wewn臋trznego spustoszenia i jak pozosta艂e od艂amki wylatuje dziur膮 wielko艣ci pi臋艣ci, rozbryzguj膮c dooko艂a krwawe strz臋py.

Wszystko to nie trwa nawet sekundy. Jedna sekunda wydaje si臋 niczym, ale w chwili 艣mierci czas p艂ynie inaczej. Mam nadziej臋, 偶e pani to rozumie...

Chantal skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮.

- Po tym wszystkim rzuci艂em prac臋 - m贸wi艂 dalej nieznajomy. - W艂贸czy艂em si臋 po ca艂ym 艣wiecie, op艂akuj膮c w samotno艣ci moj膮 tragedi臋 i pr贸buj膮c zrozumie膰, jak istota ludzka mo偶e by膰 zdolna do takiego z艂a. Straci艂em to, co dla cz艂owieka najwa偶niejsze - wiar臋 w bli藕nich. 艢mia艂em si臋 i p艂aka艂em nad ironi膮 Boga, kt贸ry pokaza艂 mi w najbardziej absurdalny spos贸b, 偶e jestem narz臋dziem Dobra i Z艂a.

Dzisiaj moje serce jest puste. 呕y膰 czy umrze膰 - nie ma to dla mnie znaczenia. Ale przez pami臋膰 dla 偶ony i c贸rek musz臋 poj膮膰, co zdarzy艂o si臋 wtedy naprawd臋 w kryj贸wce porywaczy. Rozumiem, 偶e mo偶na zabi膰 z nienawi艣ci czy z mi艂o艣ci, ale zabija膰 bez powodu, w imi臋 jakiej艣 ideologii? Czy to mo偶liwe?

By膰 mo偶e, ca艂a ta historia wyda si臋 pani zbyt uproszczona, w ko艅cu ka偶dego dnia ludzie zabijaj膮 si臋 nawzajem dla w艂adzy czy dla pieni臋dzy, ale ja my艣l臋 tylko o mojej 偶onie i c贸rkach. Chc臋 wiedzie膰, o czym my艣leli terrory艣ci. Chc臋 wiedzie膰, czy chocia偶 przez male艅k膮 chwil臋 czuli dla mojej 偶ony i dzieci bodaj cie艅 lito艣ci, czy zamierzali je wypu艣ci膰, czy w przeb艂ysku wsp贸艂czucia chcieli im darowa膰 偶ycie - bo przecie偶 ich wojna nie dotyczy艂a mojej rodziny. Chc臋 wiedzie膰, czy istnieje jaki艣 u艂amek sekundy, w kt贸rym Dobro mierzy si臋 ze Z艂em, u艂amek sekundy, w kt贸rym Dobro ma szans臋 zwyci臋偶y膰.

- Ale dlaczego wybra艂 pan do tego Yiscos? Dlaczego moje miasto?

- A dlaczego u偶yto broni z mojej fabryki, skoro na 艣wiecie istnieje tyle innych, czasami ca艂kiem nielegalnych? Odpowied藕 jest prosta: przez przypadek. Szuka艂em ma艂ej miejscowo艣ci, gdzie wszyscy si臋 znaj膮 i s膮 sobie 偶yczliwi. W chwili gdy poznaj膮 warto艣膰 nagrody, Dobro i Z艂o znowu zmierz膮 si臋 ze sob膮 i to, co zdarzy艂o si臋 wtedy, zdarzy si臋 w waszym miasteczku.

Terrory艣ci byli ju偶 wtedy okr膮偶eni i na straconej pozycji, a mimo to zabili trzy niewinne istoty, aby dope艂ni膰 niepotrzebnego, okrutnego obowi膮zku. Tutejsza spo艂eczno艣膰 ma co艣, co mnie nie zosta艂o dane: mo偶liwo艣膰 wyboru. Mieszka艅c贸w trapi brak pieni臋dzy, wolno im wierzy膰, 偶e ich misj膮 jest ochrona i ratowanie miasta, a w dodatku maj膮 prawo zadecydowa膰, czy zabij膮 zak艂adnika. Interesuje mnie tylko jedno: czy inni ludzie post膮piliby inaczej ni偶 tamci strace艅cy.

Jak ju偶 pani powiedzia艂em podczas naszego pierwszego spotkania, historia jednego cz艂owieka jest histori膮 ca艂ej ludzko艣ci. Je艣li si臋 przekonam, 偶e ludzie s膮 zdolni do mi艂osierdzia, zrozumiem, 偶e los obszed艂 si臋 wprawdzie ze mn膮 okrutnie, ale 偶e czasem bywa 艂askawy dla innych. To w niczym nie zmniejszy mojej rozpaczy, nie przywr贸ci mi rodziny, ale przep臋dzi demona, kt贸ry pozbawia mnie wszelkiej nadziei.

- A dlaczego chce pan wiedzie膰, czy jestem zdolna do kradzie偶y?

- Z tego samego powodu. By膰 mo偶e dzieli pani grzechy na lekkie i ci臋偶kie, ale to wielki b艂膮d. Wydaje mi si臋, 偶e terrory艣ci r贸wnie偶 wprowadzili taki podzia艂. S膮dzili, 偶e zabijaj膮 dla sprawy, a nie dla przyjemno艣ci, z mi艂o艣ci, z nienawi艣ci czy dla pieni臋dzy. Je艣li ukradnie pani sztabk臋 z艂ota, b臋dzie pani musia艂a wyt艂umaczy膰 si臋 z tego przest臋pstwa najpierw przed sob膮, potem przede mn膮, a ja mo偶e wtedy zrozumiem, jak zab贸jcy rozgrzeszyli siebie za mord na moich najbli偶szych. Musia艂a pani zauwa偶y膰, 偶e od lat pr贸buj臋 zrozumie膰, co si臋 tam sta艂o. Nie wiem, czy przyniesie mi to spok贸j, ale nie widz臋 innego rozwi膮zania.

- Je艣li ukradn臋 z艂oto, nigdy wi臋cej mnie pan nie zobaczy.

Po raz pierwszy podczas tej rozmowy na ustach nieznajomego pojawi艂 si臋 cie艅 u艣miechu.

- Prosz臋 nie zapomina膰, 偶e pracowa艂em kiedy艣 w przemy艣le zbrojeniowym, a to oznacza wsp贸艂prac臋 z tajnymi s艂u偶bami...

Poprosi艂 Chantal, by go odprowadzi艂a nad strumie艅. Straci艂 orientacj臋 i obawia艂 si臋, 偶e sam nie trafi z powrotem do Yiscos. Dziewczyna wzi臋艂a strzelb臋 (po偶yczy艂a j膮 od znajomego pod pretekstem, 偶e z nud贸w chce troch臋 po膰wiczy膰 strzelanie) i schowa艂a j膮 do p艂贸ciennego worka.

"W drodze powrotnej nie zamienili ani s艂owa.


Nad strumieniem nieznajomy zatrzyma艂 si臋.

- Do widzenia. Rozumiem powody, dla kt贸rych pani to odwleka, ale nie mog臋 czeka膰 d艂u偶ej. Wiem, 偶e musia艂a mnie pani lepiej pozna膰, by walczy膰 przeciwko sobie samej - teraz ju偶 mnie pani zna. Jestem cz艂owiekiem w臋druj膮cym przez 艣wiat z demonem u boku. Aby go wreszcie zaakceptowa膰, czy te偶 przegna膰 raz na zawsze, musz臋 sobie odpowiedzie膰 na kilka pyta艅.

W pi膮tek bar by艂 pe艂en. Kiedy rozleg艂o si臋 natarczywe dzwonienie widelca o szklank臋, wszyscy go艣cie odwr贸cili si臋 i umilkli. Okaza艂o si臋, 偶e to panna Prym prosi艂a o cisz臋. Nigdy jeszcze w historii tego miasteczka dziewczyna, kt贸rej jedynym zadaniem by艂o obs艂ugiwanie klient贸w, nie odwa偶y艂a si臋 na co艣 takiego.

"Lepiej 偶eby mia艂a co艣 wa偶nego do powiedzenia - pomy艣la艂a w艂a艣cicielka hotelu. - Je艣li nie, to zwolni臋 j膮 jeszcze dzisiaj, chocia偶 obieca艂am jej babce, 偶e nigdy nie zostawi臋 Chantal bez oparcia".

- Wys艂uchajcie mnie, prosz臋 - odezwa艂a si臋 panna Prym. - Opowiem wam histori臋, kt贸r膮 zapewne wszyscy znaj膮, z wyj膮tkiem obecnego tu go艣cia. Potem opowiem wam drug膮 histori臋, kt贸rej nie zna nikt opr贸cz naszego go艣cia. Gdy sko艅cz臋, sami os膮dzicie, czy post膮pi艂am s艂usznie, zak艂贸caj膮c wam ten mi艂y wiecz贸r.

"C贸偶 za tupet! - pomy艣la艂 ksi膮dz. - Przecie偶 ta dziewczyna nie mo偶e wiedzie膰 wi臋cej ni偶 my. To biedna sierota bez 艣rodk贸w do 偶ycia, a ryzykuje utrat臋 posady. C贸偶, pos艂uchajmy. P贸藕niej postaram si臋 przekona膰 w艂a艣cicielk臋 hotelu, by nie wyrzuca艂a Chantal z pracy. Chyba mi nie odm贸wi. Wszyscy mamy na sumieniu jakie艣 drobne grzechy, przez dwa czy trzy dni jeste艣my pe艂ni skruchy, ale wkr贸tce grzeszymy znowu. A zreszt膮 kto inny m贸g艂by pracowa膰 w barze? To zaj臋cie dla m艂odych, a w Yiscos pr贸cz Chantal innych m艂odych nie ma".

-W Yiscos s膮 trzy ulice, ma艂y plac z krzy偶em, kilka dom贸w popadaj膮cych w ruin臋, ko艣ci贸艂 z cmentarzem... - zacz臋艂a Chantal.

-Chwileczk臋! - przerwa艂 nieznajomy.

Wyj膮艂 z kieszeni dyktafon, w艂膮czy艂 go i postawi艂 na stole.

-Interesuje mnie wszystko, co dotyczy historii Yiscos. Nie chcia艂bym uroni膰 ani s艂owa, wi臋c mam nadziej臋, i偶 nie b臋dzie pani przeszkadza艂o, 偶e nagrywam.

Chantal by艂o to oboj臋tne - nie mia艂a czasu do stracenia. Od wielu godzin walczy艂a z w艂asnymi obawami, ale kiedy zebra艂a si臋 ju偶 na odwag臋, nic nie by艂o w stanie jej powstrzyma膰.

-W Yiscos s膮 trzy ulice, ma艂y plac z krzy偶em po艣rodku, kilka dom贸w chyl膮cych si臋 ku upadkowi, kilka innych dobrze utrzymanych, hotel, skrzynka pocztowa na s艂upie, ko艣ci贸艂 z ma艂ym cmentarzem...

- zacz臋艂a raz jeszcze.

Ten opis by艂 pe艂niejszy. Nabiera艂a coraz wi臋k szej pewno艣ci siebie.

- Jak wszyscy wiemy, by艂o to niegdy艣 siedlisko bandyt贸w, a偶 do dnia, gdy nasz wielki prawodawca Ahab, nawr贸cony przez 艣wi臋tego Sawina, zdo艂a艂 przekszta艂ci膰 Yiscos w miejscowo艣膰 zamieszkan膮 przez ludzi dobrej woli.

Przypomn臋 teraz o tym, o czym nie wie nasz go艣膰, a mianowicie, jak Ahab osi膮gn膮艂 sw贸j cel. Poniewa偶 zna艂 dobrze ludzk膮 natur臋, wiedzia艂, 偶e jego poddani myli膰 b臋d膮 uczciwo艣膰 ze s艂abo艣ci膮 i wkr贸tce zaczn膮 w膮tpi膰 w jego pot臋g臋. Dlatego nie pr贸bowa艂 nikogo przekonywa膰. Sprowadzi艂 cie艣li z s膮siedniego miasteczka. Dniem i noc膮, przez blisko dziesi臋膰 dni, mieszka艅cy s艂yszeli zgrzytanie pi艂 i stukanie m艂otk贸w. Po up艂ywie dziesi臋ciu dni po艣rodku placu, tam gdzie dzi艣 jest krzy偶, stan臋艂o gigantyczne rusztowanie przykryte p艂贸tnem. Ahab zwo艂a艂 mieszka艅c贸w Yiscos na inauguracj臋 tajemniczego obiektu.

Uroczystym gestem, bez zb臋dnych przem贸w, 艣ci膮gn膮艂 p艂贸tno, spod kt贸rego wy艂oni艂a si臋 szubienica gotowa do u偶ycia, ze stryczkiem i klap膮, pokryta pszczelim woskiem, by d艂ugo mog艂a opiera膰 si臋 niepogodom. Korzystaj膮c z obecno艣ci wszystkich mieszka艅c贸w, Ahab odczyta艂 zbi贸r praw chroni膮cych wie艣niak贸w uprawiaj膮cych ziemi臋, zach臋caj膮cych do hodowli byd艂a i owiec, pozwalaj膮cych nagradza膰 kupc贸w otwieraj膮cych w Yiscos nowe kantory. Doda艂, i偶 odt膮d ka偶dy b臋dzie musia艂 zaj膮膰 si臋 uczciw膮 prac膮 albo opu艣ci膰 miasteczko. Powiedzia艂 tylko to, ani s艂owem nie wspominaj膮c o 艣wie偶o ods艂oni臋tej szubienicy. Nie wierzy艂 w moc gr贸藕b.

Pod koniec ceremonii ludzie podzielili si臋 na ma艂e grupki. Wi臋kszo艣膰 by艂a zdania, 偶e Ahab zosta艂 omamiony przez 艣wi臋tego, nie ma ju偶 tej odwagi co kiedy艣 i, kr贸tko m贸wi膮c, nale偶y si臋 go jak najszybciej pozby膰. "W ci膮gu nast臋pnych dni toczono wiele dyskusji, jak by tu Ahaba pozbawi膰 w艂adzy. Ale wszystkich zastanawia艂a stoj膮ca po艣rodku placu szubienica, kt贸r膮 codziennie - czy tego chcieli czy nie - musieli ogl膮da膰. Po co ona tam jest? Czy偶by wzniesiono j膮 po to, by zg艂adzi膰 tych, kt贸rzy nie godz膮 si臋 na nowe prawa? Kto jest za, a kto przeciw Ahabowi? Czy s膮 po艣r贸d nas szpiedzy? - pytali samych siebie.

Szubienica spogl膮da艂a na ludzi i ludzie spogl膮dali na szubienic臋. Z czasem miejsce pocz膮tkowej brawury buntownik贸w zaj膮艂 strach. Wszyscy znali s艂aw臋 Ahaba i jego nieugi臋ty charakter. Niekt贸rzy opu艣cili miasteczko, inni zdecydowali si臋 偶y膰 uczciwie, mo偶e dlatego 偶e nie mieli dok膮d p贸j艣膰, a mo偶e z powodu szubienicy, wznosz膮cej si臋 na 艣rodku placu. Po latach w Yiscos na dobre zapanowa艂 spok贸j. Rozkwit艂 handel, zacz臋to eksportowa膰 we艂n臋 najwy偶szego gatunku i uprawia膰 pszenic臋 pierwszorz臋dnej jako艣ci.

Szubienica sta艂a na swoim miejscu przez dziesi臋膰 lat. Drewno dobrze znosi艂o up艂yw czasu, ale stryczek zmieniano parokrotnie. Ani razu jej nie u偶yto. Ahab nigdy nawet o niej nie wspomnia艂. Wystarczy艂 tylko jej cie艅, by przemieni膰 zuchwa艂o艣膰 w strach, zaufanie w podejrzenia, pysza艂kowate opowie艣ci w ciche pos艂usze艅stwo. Po up艂ywie dziesi臋ciu lat, gdy prawo na dobre zadomowi艂o si臋 w Yiscos, Ahab kaza艂 j膮 rozebra膰, a z resztek drewna postawi膰 krzy偶.

Chantal przerwa艂a na chwil臋 swoje opowiadanie. Zapanowa艂a zupe艂na cisza. Nagle nieznajomy zacz膮艂 klaska膰.

- C贸偶 za pi臋kna historia! - wykrzykn膮艂. - Ahab naprawd臋 zna艂 ludzk膮 natur臋. To przecie偶 nie ch臋膰 stosowania si臋 do regu艂 prawa sprawia, 偶e wszyscy zachowuj膮 si臋 tak, jak nakazuje spo艂eczny obyczaj, lecz strach przed kar膮. Ka偶dy z nas nosi w sobie tak膮 ma艂膮 szubienic臋.

- Dzisiaj, poniewa偶 ten nieznajomy cz艂owiek mnie o to poprosi艂, wyrywam ten krzy偶 i zn贸w stawiam na placu szubienic臋 - ci膮gn臋艂a dalej dziewczyna.

- Carlos, a nie 偶aden nieznajomy - oburzy艂 si臋 kto艣 z boku. - On nazywa si臋 Carlos i by艂oby grzeczniej tak o nim m贸wi膰.

- Nie znam jego imienia. "Wszystkie dane w formularzu hotelowym s膮 fa艂szywe. Nigdy za nic nie p艂aci艂 kart膮 kredytow膮. Nie wiemy, sk膮d przyby艂 ani dok膮d zmierza, nawet telefon na lotnisko m贸g艂 by膰 fikcj膮.

Wszyscy spojrzeli na nieznajomego, a on wpatrywa艂 si臋 w Chantal, kt贸ra nie bacz膮c na nic ci膮gn臋艂a dalej.

-Jednak gdy m贸wi艂 prawd臋, wy艣cie mu nie wierzyli. Rzeczywi艣cie kierowa艂 fabryk膮 broni, wiele prze偶y艂, wciela艂 si臋 w r贸偶ne postacie: od kochaj膮ce go ojca po bezwzgl臋dnego negocjatora. Wy, kt贸rzy mieszkacie tutaj, nie zdajecie sobie sprawy, 偶e 偶ycie bywa o wiele bardziej z艂o偶one i bogate, ni偶 wam si臋 wydaje.

"Lepiej niech ju偶 przejdzie do rzeczy" - pomy艣la艂a w艂a艣cicielka hotelu. Chantal, jakby czytaj膮c w jej my艣lach, przesz艂a do sedna sprawy:

-Cztery dni temu ten cz艂owiek pokaza艂 mi dziesi臋膰 sztabek z艂ota. Mog艂yby one zapewni膰 byt wszystkim mieszka艅com Yiscos przez najbli偶sze trzydzie艣ci lat. Dzi臋ki nim mo偶na by wiele dokona膰: remonty, budow臋 placu zabaw dla dzieci, w nadziei, 偶e kiedy艣 si臋 urodz膮, i wype艂ni膮 艣miechem i rado艣ci膮 to miejsce. Ale potem ukry艂 te sztabki gdzie艣 w lesie, sama nie wiem gdzie.

Wszyscy spojrzeli znowu na nieznajomego, a on skinieniem g艂owy potwierdzi艂 s艂owa Chantal, kt贸ra m贸wi艂a dalej:

- Je艣li w ci膮gu najbli偶szych trzech dni kto艣 zostanie tu zamordowany, to z艂oto b臋dzie nale偶e膰 do Yiscos. Je艣li nikt nie zginie, nieznajomy odejdzie wraz ze swoim skarbem.

To wszystko, co mia艂am do powiedzenia. Na nowo wznios艂am szubienic臋 na g艂贸wnym placu Yiscos. Tym razem nie stan臋艂a tam po to, aby艣my unikn臋li zbrodni, ale po to, by zawis艂 na niej niewinny cz艂owiek. Jego po艣wi臋cenie zapewni miastu rozkwit i dobrobyt.

Na nieme pytanie go艣ci nieznajomy zn贸w skin膮艂 g艂ow膮.

-Ta dziewczyna umie opowiada膰 - odezwa艂 si臋, wy艂膮czaj膮c dyktafon i chowaj膮c go do kieszeni.

Chantal wr贸ci艂a do swojej pracy i zacz臋艂a zmywa膰 kieliszki. Zdawa艂o si臋, 偶e w Yiscos czas si臋 zatrzyma艂, nie pad艂o 偶adne s艂owo. W g艂臋bokiej ciszy dziwnie g艂o艣no szemra艂a woda, p艂yn膮ca z kranu, d藕wi臋cza艂o szk艂o stawiane na marmurowym blacie, za oknami wiatr szumia艂 w ga艂臋ziach bezlistnych drzew.

Pierwszy odezwa艂 si臋 burmistrz.

-Trzeba natychmiast wezwa膰 policj臋!

-Wspania艂y pomys艂 - rzek艂 nieznajomy. - Prosz臋 nie zapomina膰, 偶e nagra艂em ka偶de s艂owo. Ja powiedzia艂em jedynie: "Ta dziewczyna umie opowiada膰".

-Prosz臋 p贸j艣膰 do swego pokoju, spakowa膰 rzeczy i natychmiast opu艣ci膰 miasto - rozkaza艂a tonem nie znosz膮cym sprzeciwu w艂a艣cicielka hotelu.

-Zap艂aci艂em za ca艂y tydzie艅 i zostan臋 przez tydzie艅. Wzywanie policji niczego nie zmieni.

-Nie przysz艂o panu do g艂owy, 偶e to pan mo偶e zosta膰 ofiar膮?

-Owszem. I nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Warto tylko pami臋ta膰, 偶e je艣li tak uczynicie, pope艂nicie zbrodni臋, ale nagroda przejdzie wam ko艂o nosa.

Bywalcy baru powoli zacz臋li si臋 rozchodzi膰 do dom贸w. W ko艅cu zostali tylko Chantal i nieznajo-my. Dziewczyna wzi臋艂a torebk臋, w艂o偶y艂a p艂aszcz, zanim jednak wysz艂a, odwr贸ci艂a si臋 i powiedzia艂a:

- Jest pan cz艂owiekiem, kt贸ry wiele wycierpia艂 i pragnie zemsty. Pa艅skie serce jest martwe, a dusza b艂膮ka si臋 w ciemno艣ciach. Demon, kt贸ry panu to warzyszy, u艣miecha si臋, bo przyst膮pi艂 pan do gry, kt贸rej zasady on narzuci艂.

- Dzi臋kuj臋 za spe艂nienie mojej pro艣by. I za ciekaw膮 i prawdziw膮 histori臋 o szubienicy.

-W lesie powiedzia艂 mi pan, 偶e chce znale藕膰 odpowied藕 na kilka pyta艅, ale w my艣l pa艅skiego pla nu tylko Z艂o b臋dzie nagrodzone. Je艣li nikt nie zo stanie zabity, Dobro, poza chwa艂膮, nic na tym nie zyska. A jak pan wie, chwa艂a nie nape艂ni pustego 偶o艂膮dka i nie uratuje podupadaj膮cej mie艣ciny. Pan

nie szuka odpowiedzi na pytania, lecz potwierdzenia tezy, w kt贸r膮 rozpaczliwie chce pan wierzy膰 -tezy, 偶e wszyscy ludzie s膮 藕li.

Co艣 w spojrzeniu nieznajomego si臋 zmieni艂o i Chantal to dostrzeg艂a.

- Je艣li wszyscy ludzie s膮 藕li, to tragedia, kt贸ra pana dotkn臋艂a, ma swoje wyt艂umaczenie - ci膮gn臋艂a dalej. - 艁atwiej b臋dzie panu pogodzi膰 si臋 ze strat膮 偶ony i c贸rek. Ale je艣li istniej膮 te偶 ludzie dobrzy, to pa艅skie 偶ycie stanie si臋 nie do zniesienia - chocia偶 si臋 pan przed tym broni - bo los zastawi艂 na pana pu艂apk臋, a pan wie, 偶e na to nie zas艂u偶y艂. Wcale nie szuka pan 艣wiat艂a. Chce si臋 pan upewni膰, 偶e nie ma nic poza ciemno艣ci膮.

- Do czego pani zmierza? - jego g艂os zdradza艂 zdenerwowanie, nad kt贸rym usilnie stara艂 si臋 zapanowa膰.

- Do sprawiedliwszego zak艂adu. Je艣li w ci膮gu trzech dni nikt nie zostanie zabity, miasto i tak do stanie dziesi臋膰 sztabek z艂ota. W nagrod臋 za prawo艣膰 jego mieszka艅c贸w.

Nieznajomy u艣miechn膮艂 si臋.

- A ja dostan臋 moj膮 sztabk臋, jako zap艂at臋 za udzia艂 w tej pod艂ej grze - zako艅czy艂a dziewczyna.

- Nie jestem g艂upi. Gdybym przysta艂 na ten zak艂ad, od razu rozpowiedzia艂aby pani o tym ca艂emu 艣wiatu.

- W tym tkwi ryzyko. Ale nie zrobi臋 tego. Przysi臋gam na g艂ow臋 mojej babki i na moje wieczne zbawienie.

-To nie wystarczy. Nikt nie wie, czy B贸g s艂ucha naszych przysi膮g ani czy istnieje zbawienie wieczne.

-B臋dzie pan wiedzia艂, 偶e tego nie zrobi艂am, bo wznios艂am tu now膮 szubienic臋. 艁atwo b臋dzie wykry膰 jakiekolwiek kr臋tactwo. Zreszt膮 gdybym jutro skoro 艣wit powt贸rzy艂a wszystkim to, o czym teraz rozmawiamy, nikt by mi nie uwierzy艂. To tak jakby kto艣 przyby艂 do Yiscos i powiedzia艂: "To z艂oto jest dla was bez wzgl臋du na to, czy spe艂nicie 偶yczenie tego cz艂owieka, czy nie zrobicie nic". Tutejsi ludzie przyzwyczajeni s膮 do ci臋偶kiej pracy, do walki w pocie czo艂a o ka偶dy grosz i nigdy nie uwierz膮, 偶e z艂oto samo spada z nieba.

Nieznajomy zapali艂 papierosa, dopi艂 kieliszek wina i wsta艂. Chantal czeka艂a na odpowied藕 w otwartych drzwiach. Ch艂贸d wdziera艂 si臋 do baru.

- Prosz臋 ze mnie nie drwi膰 - odezwa艂 si臋. -

Umiem dawa膰 sobie rad臋 z lud藕mi, tak samo jak wasz Ahab.

- Nie mam co do tego w膮tpliwo艣ci. Czyli wyra偶a pan zgod臋?

Po raz kolejny tego wieczoru tylko kiwn膮艂 g艂ow膮.

-I jeszcze jedno. Pan wci膮偶 wierzy, 偶e cz艂owiek mo偶e by膰 dobry. W przeciwnym razie nie uknu艂by pan tej g艂upiej intrygi.

Chantal zamkn臋艂a za sob膮 drzwi i nagle wy-buchn臋艂a szlochem. Chc膮c nie chc膮c, zosta艂a wpl膮tana w t臋 gr臋. Postawi艂a na ludzk膮 dobro膰, mimo ca艂ego z艂a 艣wiata. Nigdy nie powie nikomu o swojej ostatniej rozmowie z nieznajomym, bo teraz i ona by艂a ciekawa wyniku tego zak艂adu.

Intuicja podpowiada艂a jej, 偶e zza firanek, z pogr膮偶onych w ciemno艣ci okien 艣ledz膮 j膮 wszyscy mieszka艅cy Yiscos. Ale by艂o jej to oboj臋tne, W takich ciemno艣ciach nikt nie m贸g艂 dojrze膰 艂ez sp艂ywaj膮cych po jej twarzy.


Hotelowy go艣膰 otworzy艂 okno w swoim pokoju. Mia艂 nadziej臋, 偶e nocny ch艂贸d cho膰 na chwil臋 uciszy jego demona, wzburzonego s艂owami dziewczyny. Po raz pierwszy od wielu lat czu艂, 偶e jego demon s艂abnie. Par臋 razy dostrzeg艂, 偶e si臋 oddala, by ju偶 niebawem wr贸ci膰, ani silniejszy, ani s艂abszy - taki sam jak zwykle. Zamieszka艂 w lewej p贸艂kuli jego m贸zgu, tam gdzie logika i rozum. M臋偶czyzna stara艂 si臋 go sobie wyobrazi膰 na tysi膮c r贸偶nych sposob贸w, od diab艂a z rogami i ogonem pocz膮wszy, a sko艅czywszy na pon臋tnej blondynce. Przyj膮艂 wariant m艂odej dwudziestoparoletniej dziewczyny, ubranej w czarne spodnie, niebiesk膮 bluzk臋 i zielony beret niedbale przekrzywiony na ciemnej czuprynie.

Po raz pierwszy us艂ysza艂 go na wyspie, gdzie pojecha艂 w poszukiwaniu ukojenia, gdy porzuci艂 prac臋. Siedzia艂 na pla偶y, pr贸buj膮c uwierzy膰, 偶e b贸l minie z czasem, gdy nagle ujrza艂 przepi臋kny zach贸d s艂o艅ca. Rozpacz nap艂yn臋艂a fal膮 silniejsz膮 ni偶 zwykle. Tak bardzo pragn膮艂, 偶eby jego 偶ona i c贸rki te偶 mog艂y si臋 rozkoszowa膰 tym pi臋knem. Wstrz膮sn膮艂 nim szloch. Poj膮艂, 偶e jego 偶a艂oba nie b臋dzie mia艂a ko艅ca.

Wtedy jaki艣 mi艂y, serdeczny g艂os powiedzia艂 mu, 偶e nie jest sam, 偶e to, co si臋 zdarzy艂o w jego 偶yciu, ma sw贸j sens. A ten sens tkwi w uzmys艂owieniu sobie tego, i偶 los ka偶dego z nas jest z g贸ry przes膮dzony. Tragedia mo偶e wtargn膮膰 w 偶ycie ka偶dego cz艂owieka, a nasze uczynki nie maj膮 wp艂ywu na pasmo nieszcz臋艣膰, kt贸re nas czeka.

"Dobro nie istnieje, a cnota to tylko jedno z obliczy strachu - m贸wi艂 ten g艂os. - Gdy cz艂owiek to zrozumie, zda sobie r贸wnie偶 spraw臋, 偶e ten 艣wiat to igraszka Boga".

Wkr贸tce potem g艂os, kt贸ry utrzymywa艂, 偶e jest panem 艣wiata i jedynym znawc膮 splotu wydarze艅 na ziemskim padole, zacz膮艂 mu opowiada膰 o osobach znajduj膮cych si臋 na pla偶y obok niego. Ten ojciec rodziny, kt贸ry w艂a艣nie sk艂ada parasol i pomaga si臋 dzieciom ubra膰, ma ochot臋 na romans z sekretark膮, ale obawia si臋 reakcji 偶ony. Jego 偶ona chcia艂aby spe艂ni膰 si臋 zawodowo i sta膰 si臋 niezale偶na, ale boi si臋 sprzeciwu despotycznego m臋偶a. Czy te dzieci zachowywa艂yby si臋 tak grzecznie, gdyby nie wisia艂o nad nimi widmo kary? Ta samotna dziewczyna czytaj膮ca ksi膮偶k臋 w cieniu parasola, udaj膮ca znudzenie - jest przera偶ona perspektyw膮 staropanie艅stwa. R贸wnie przera偶ony jest ten ch艂opak z rakiet膮 tenisow膮, intensywnie doskonal膮cy swoje cia艂o, by sprosta膰 oczekiwaniom rodzic贸w. U艣miechni臋ty od ucha do ucha kelner serwuj膮cy

bogatym klientom tropikalne koktajle - niepokoi si臋, 偶e w ka偶dej chwili mog膮 wyrzuci膰 go z pracy. Ta nastolatka marzy o karierze baletnicy, ale b臋dzie studiowa膰 prawo w obawie przed krytyk膮 s膮siad贸w. Ten starzec twierdzi, 偶e czuje si臋 艣wietnie, od czasu gdy przesta艂 pi膰 i pali膰, cho膰 w istocie strach przed 艣mierci膮 zaw艂adn膮艂 nim ca艂kowicie. Ta m艂oda para, kt贸ra biegnie brzegiem morza, rozpryskuj膮c stopami wod臋 - oboje kryj膮 pod mask膮 u艣miechu dr膮偶膮c膮 ich obaw臋, 偶e wkr贸tce si臋 zestarzej膮, stan膮 si臋 brzydcy i niedo艂臋偶ni. Ten opalony m臋偶czyzna, kt贸ry zakotwiczy艂 swoj膮 偶agl贸wk臋 nieopodal brzegu tak, by wszyscy zwr贸cili na niego uwag臋 - wpada w panik臋 na my艣l o tym, 偶e notowania jego papier贸w warto艣ciowych na gie艂dzie mog艂yby z dnia na dzie艅 spa艣膰 na 艂eb na szyj臋. W艂a艣ciciela hotelu, przygl膮daj膮cego si臋 tej sielance z okien swego biura, parali偶uje l臋k przed lud藕mi z kontroli skarbowej, bo cho膰 pracuje rzetelnie, oni zawsze znajd膮 jakie艣 niedopatrzenia.

W ka偶dej z tych os贸b na cudownej pla偶y, o przepi臋knym zachodzie s艂o艅ca, mieszka艂 strach. Strach przed samotno艣ci膮; strach przed ciemno艣ci膮, kt贸ra zape艂nia wyobra藕ni臋 demonami; strach przed zrobieniem czegokolwiek, co wykracza poza ramy dobrego wychowania; strach przed Boskim s膮dem; strach przed ludzk膮 ocen膮; strach przed sprawiedliwo艣ci膮, kt贸ra nieub艂aganie wytyka najmniejszy b艂膮d; strach przed ryzykiem i przegran膮; strach przed powodzeniem i ludzk膮 zawi艣ci膮; strach przed mi艂o艣ci膮 i odrzuceniem; strach przed pro艣b膮 o podwy偶k臋, przed przyj臋ciem zaproszenia, przed podr贸偶膮 w nieznane, przed zmianami, przed staro艣ci膮, przed 艣mierci膮; strach, 偶e kto艣 wytknie nam wady, 偶e nikt nie doceni naszych zalet; strach, 偶e nikt nas nie zauwa偶y mimo naszych wad i zalet...

Strach, strach, strach! 呕ycie to dyktatura obezw艂adniaj膮cego strachu, cie艅 gilotyny. "Mam nadziej臋, 偶e to ci臋 uspokoi - szepn膮艂 mu demon do ucha. -Wszyscy s膮 przera偶eni, nie jeste艣 sam. Jedyna r贸偶nica polega na tym, 偶e ty masz ju偶 najgorsze za sob膮. To, czego si臋 obawia艂e艣 najbardziej, sta艂o si臋 rzeczywisto艣ci膮. Ty nie masz ju偶 nic do stracenia, natomiast ci ludzie 偶yj膮 w ci膮g艂ym strachu. Jedni s膮 go bardziej 艣wiadomi, inni pr贸buj膮 go nie dopu艣ci膰 do g艂osu, odsun膮膰 od siebie, ale wszyscy wiedz膮, 偶e wszechobecny strach w ko艅cu ich dopadnie".

Cho膰 mog艂o si臋 to wydawa膰 niewiarygodne, s艂owa te sprawi艂y mu ulg臋, tak jakby cierpienie innych ukoi艂o jego w艂asny b贸l. Odt膮d coraz cz臋艣ciej s艂ysza艂 podszepty demona. Dzieli艂 z nim swoje 偶ycie, a to, 偶e demon ca艂kowicie zaw艂adn膮艂 jego dusz膮, nie sprawia艂o mu ani smutku, ani rado艣ci. Oswaja艂 si臋 z jego obecno艣ci膮 i stara艂 si臋 dowiedzie膰 czego艣 wi臋cej o 藕r贸dle Z艂a, ale na 偶adne z pyta艅 nie znajdowa艂 jasnej odpowiedzi.

"Na pr贸偶no pr贸bujesz odkry膰, dlaczego istniej臋 - szepta艂 demon. - Chcesz wyja艣nienia? Po prostu jestem jedynym sposobem, jaki B贸g odkry艂, by ukara膰 samego siebie za to, 偶e w chwili nieuwagi zdecydowa艂 si臋 stworzy膰 wszech艣wiat".

Poniewa偶 demon nie m贸wi艂 wiele o sobie, m臋偶czyzna zacz膮艂 zbiera膰 wszelkie mo偶liwe informacje na temat piek艂a. Odkry艂, 偶e w wi臋kszo艣ci religii istnia艂o "miejsce kary", dok膮d udawa艂a si臋 dusza nie艣miertelna, gdy pope艂ni艂a jakie艣 przewinienia wobec spo艂eczno艣ci (wygl膮da艂o na to, 偶e dotyczy艂o to spo艂eczno艣ci, a nie jednostki). Wedle jednej z tradycji duch oddzielony od cia艂a przeprawia艂 si臋 na drugi brzeg rzeki, napotyka艂 psa i przekracza艂 bram臋, kt贸ra zatrzaskiwa艂a si臋 za nim raz na zawsze. Poniewa偶 zazwyczaj grzebano zw艂oki, owo miejsce ka藕ni uto偶samiano zwykle z ciemn膮, mroczn膮 jam膮 gdzie艣 we wn臋trzu ziemi, gdzie p艂on膮艂 wieczny ogie艅 - wulkany by艂y tego dowodem - i w ten spos贸b ludzka fantazja stworzy艂a p艂omienie, kt贸re dr臋czy艂y n臋dznych grzesznik贸w.

Jeden z ciekawszych opis贸w pot臋pienia znalaz艂 w pewnej arabskiej ksi臋dze. Przeczyta艂 tam, 偶e dusza, opu艣ciwszy cia艂o, musi przej艣膰 po mo艣cie tak w膮skim jak ostrze brzytwy - ksi臋ga nie wyja艣nia艂a, dok膮d ten most prowadzi艂. Po prawej stronie rozpo艣ciera艂 si臋 raj, po lewej za艣 ci膮g sfer wiod膮cych do ciemno艣ci we wn臋trzu ziemi. Przed wej艣ciem na most ka偶da dusza bierze w praw膮 r臋k臋 swoje cnoty, a w lew膮 winy: i wpada na t臋 stron臋, na kt贸r膮 przewa偶aj膮 jej uczynki - dobre lub z艂e.

W chrze艣cija艅stwie m贸wiono o rozpalonych podziemiach, sk膮d dochodzi p艂acz i zgrzytanie z臋bami. W judaizmie o pieczarze, kt贸ra pomie艣ci tylko okre艣lon膮 ilo艣膰 dusz i w dniu, w kt贸rym piek艂o si臋 zape艂ni, nast膮pi koniec 艣wiata. W islamie m贸wiono o ogniu, kt贸ry wszystkich poch艂onie, "chyba 偶e B贸g zechce inaczej". Dla Hindus贸w piek艂o nigdy nie oznacza艂o wiecznej udr臋ki, wierz膮 bowiem w reinkarnacj臋 duszy, kt贸ra po pewnym czasie musi odkupi膰 swoje winy tam, gdzie je pope艂ni艂a, to znaczy na tym 艣wiecie. Mimo to funkcjonuje u nich dwadzie艣cia jeden rodzaj贸w miejsc pokuty w przestrzeniach, kt贸re nazywaj膮 "ziemiami ni偶szymi".

Buddyjsk膮 dusz臋 czeka kilka rodzaj贸w kar: osiem piekie艂 ognistych i osiem skutych lodem, nie licz膮c kr贸lestwa, w kt贸rym pot臋pieniec nie odczuwa ani ch艂odu, ani skwaru, lecz n臋ka go straszliwy g艂贸d i pragnienie.

Nic jednak nie mog艂o r贸wna膰 si臋 z osza艂amiaj膮c膮 r贸偶norodno艣ci膮 piekie艂 stworzon膮 przez Chi艅czyk贸w. W przeciwie艅stwie do ca艂ej reszty wierze艅, kt贸re umieszczaj膮 piek艂o we wn臋trzu ziemi, dla Chi艅czyk贸w dusze grzesznik贸w udaj膮 si臋 na szczyt g贸ry zwany Ma艂ym 呕elaznym Kr臋giem, kt贸ry otoczony jest Wielkim Kr臋giem. Pomi臋dzy nimi istnieje osiem du偶ych piekie艂 nak艂adaj膮cych si臋 na siebie nawzajem, a ka偶de z nich dzieli si臋 na szesna艣cie ma艂ych piekie艂, w kt贸rych z kolei mo偶na wyodr臋bni膰 dziesi臋膰 milion贸w piekie艂 pomniejszych. Chi艅czycy wyja艣niaj膮 r贸wnie偶 pochodzenie demon贸w -twierdz膮, 偶e s膮 to dusze tych, kt贸rzy odbyli ju偶 swoj膮 kar臋. Zreszt膮 w艂a艣nie Chi艅czycy, jako jedyni, wyja艣niaj膮 w spos贸b przekonuj膮cy rodow贸d demon贸w. S膮 z艂e, bo do艣wiadczy艂y z艂a na w艂asnej sk贸rze i teraz pragn膮 zaszczepi膰 je innym w cyklu wiecznej zemsty.

"Tak samo musi dzia膰 si臋 ze mn膮" - powiedzia艂 m臋偶czyzna sam do siebie, wspominaj膮c s艂owa panny Prym. Demon poczu艂, 偶e traci kawa艂ek z trudem zdobytego terenu. Musia艂 walczy膰.

"Oczywi艣cie, mia艂e艣 chwil臋 zw膮tpienia - odezwa艂 si臋. - Ale strach ci臋 nie opu艣ci艂. Spodoba艂o mi si臋 to opowiadanie o szubienicy. By艂o bardzo pouczaj膮ce: ludzie s膮 szlachetni, bo obezw艂adnia ich strach, z natury s膮 jednak zepsuci, bo s膮 moimi potomkami".

M臋偶czyzna dr偶a艂 z zimna, ale postanowi艂 jeszcze przez chwil臋 nie zamyka膰 okna.

- Bo偶e, nie zas艂u偶y艂em na to, co mnie spotka艂o. Skoro Ty uczyni艂e艣 to mnie, to ja mam prawo zrobi膰 to samo innym. To jest sprawiedliwo艣膰.

Demon zadr偶a艂, ale postanowi艂 milcze膰 - nie m贸g艂 pokaza膰, 偶e i on si臋 boi. M臋偶czyzna blu藕ni艂 wobec Boga i t艂umaczy艂 swoje uczynki, lecz po raz pierwszy od dw贸ch lat demon us艂ysza艂, jak jego podopieczny zwr贸ci艂 si臋 ku niebiosom.

To by艂 z艂y znak.


"To dobry znak" - taka by艂a pierwsza my艣l Chantal na d藕wi臋k klaksonu furgonetki piekarza. 呕ycie w Yiscos toczy艂o si臋 zwyk艂ym rytmem, przywieziono chleb, ludzie wychodzili z dom贸w, mieli przed sob膮 ca艂膮 sobot臋 i niedziel臋 na roztrz膮sanie niedorzecznej propozycji, jak膮 im z艂o偶y艂 nieznajomy, a w poniedzia艂ek po偶egnaj膮 go z pewn膮 doz膮 偶alu. Tego samego wieczoru Chantal opowie im o zak艂adzie oraz oznajmi, 偶e wygrali bitw臋 i stali si臋 bogaci.

Nigdy nie b臋dzie obwo艂ana 艣wi臋t膮, tak jak Sa-win, ale wiele nast臋pnych pokole艅 b臋dzie uwa偶a艂o, 偶e to ona uratowa艂a miasto podczas powt贸rnego najazdu Z艂a. Mo偶e powstan膮 o niej legendy? Ludzie b臋d膮 j膮 wspomina膰 jako pi臋kn膮 kobiet臋, jedyn膮, kt贸ra w m艂odo艣ci nie porzuci艂a Yiscos, gdy偶 by艂a 艣wiadoma swojej misji. Pobo偶ne matrony b臋d膮 zapala膰 w jej intencji 艣wiece, a m艂odzi ch艂opcy wzdycha膰 t臋sknie do bohaterki, kt贸rej nie dane im by艂o pozna膰.

Poczu艂a wzbieraj膮c膮 dum臋. Ju偶 sobie wyobra偶a艂a, jak to b臋dzie, gdy opowie bywalcom baru o nowym zak艂adzie... U艣wiadomi艂a sobie, 偶e musi trzyma膰 j臋zyk za z臋bami i nie mo偶e wspomina膰 o nale偶nym jej z艂ocie, bo inaczej b臋dzie musia艂a si臋 nim podzieli膰, je艣li pragnie by膰 uznana za 艣wi臋t膮.

A przecie偶 zas艂uguje na 艣wi臋to艣膰. W pewien spos贸b pomaga r贸wnie偶 nieznajomemu w zbawieniu jego duszy i B贸g we藕mie to pod uwag臋, gdy przyjdzie jej rozlicza膰 si臋 ze swoich uczynk贸w. Jednak los tego cz艂owieka niewiele j膮 obchodzi艂, pragn臋艂a tylko, by dwa nast臋pne dni min臋艂y jak najszybciej, bo trudno jej by艂o dochowa膰 tajemnicy.

Mieszka艅cy Yiscos nie byli ani lepsi, ani gorsi od ludzi z pobliskich miejscowo艣ci, ale nie pope艂ni膮 zbrodni dla pieni臋dzy - co do tego mia艂a absolutn膮 pewno艣膰. Teraz, kiedy ca艂a sprawa nabra艂a rozg艂osu, nikt nie m贸g艂 podj膮膰 偶adnej samodzielnej inicjatywy. Po pierwsze dlatego, 偶e nagroda mia艂a by膰 podzielona na r贸wne cz臋艣ci, a Chantal nie zna艂a nikogo, kto o艣mieli艂by si臋 przyw艂aszczy膰 sobie cudz膮 w艂asno艣膰. Po drugie, gdyby zdecydowali si臋 zrobi膰 to, co jej nie mie艣ci艂o si臋 w g艂owie, musieliby liczy膰 na udzia艂 wszystkich, z wyj膮tkiem samej ofiary. Gdyby cho膰 jedna osoba przeciwstawi艂a si臋 temu zamiarowi - je艣li nikt taki si臋 nie znajdzie, ona b臋dzie t膮 osob膮 - mieszka艅com Yiscos grozi艂oby wi臋zienie. A lepiej by膰 biednym i uczciwym ni偶 bogatym za kratkami.

Chantal ju偶 na schodach przypomnia艂a sobie, 偶e nawet wyb贸r burmistrza w mie艣cinie z trzema ulicami na krzy偶 wywo艂ywa艂 gor膮ce dyskusje i wewn臋trzne podzia艂y. Gdy chciano zbudowa膰 plac zabaw dla dzieci, dosz艂o do takiej k艂贸tni, 偶e projekt upad艂. Jedni przypominali, 偶e w miasteczku nie ma dzieci, inni krzyczeli, 偶e dzi臋ki tej inwestycji dzieci powr贸c膮, bo gdy m艂odzi przyjad膮 z nimi na 艣wi臋ta, dostrzeg膮, 偶e wreszcie zaczyna si臋 tu dzia膰 co艣 dobrego. W Yiscos rozprawiano o wszystkim: o jako艣ci chleba, o 艂owieckich rozporz膮dzeniach, o istnieniu czy nieistnieniu przekl臋tego wilka, o dziwacznym zachowaniu Berty i, bez w膮tpienia, o potajemnych romansach panny Prym z niekt贸rymi go艣膰mi hotelowymi, cho膰 nikt nigdy nie o艣mieli艂 si臋 m贸wi膰 o tym w jej obecno艣ci.

Chantal podesz艂a do furgonetki z wyrazem twarzy kogo艣, kto po raz pierwszy w 偶yciu odgrywa kluczow膮 rol臋 w historii miasta. Dot膮d by艂a tylko opuszczon膮 sierot膮, biedn膮 dziewczyn膮, kt贸rej nie uda艂o si臋 wyj艣膰 za m膮偶, zrozpaczon膮 i samotn膮. Ale to nie potrwa ju偶 d艂ugo. Za dwa dni b臋d膮 j膮 nosi膰 na r臋kach, wychwala膰 pod niebiosa, a mo偶e nawet nalega膰, by kandydowa艂a na urz膮d burmistrza w najbli偶szych wyborach. Mo偶e i warto by艂oby zosta膰 d艂u偶ej w Yiscos, by posmakowa膰 艣wie偶o zdobytej chwa艂y?

Wok贸艂 furgonetki zebra艂a si臋 spora grupa milcz膮cych mieszka艅c贸w Yiscos. Wszyscy zwr贸cili spojrzenia na Chantal, ale nikt nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem.

- Co si臋 dzi艣 tutaj dzieje? - zapyta艂 piekarz. - Czy偶by kto艣 umar艂?

-Nie - odpowiedzia艂 kowal, kt贸ry w艂a艣nie nad szed艂 (co tu robi艂 o tak wczesnej porze?). - Ale kto艣 jest chory i to nas martwi.

Chantal nic nie rozumia艂a.

-Kupujesz chleb czy nie? - dobieg艂 j膮 czyj艣 g艂os.

- Nie mamy czasu do stracenia.

Automatycznie poda艂a pieni膮dze i wzi臋艂a sw贸j bochenek. Piekarz wyda艂 jej reszt臋, wzruszy艂 ramionami, 偶yczy艂 wszystkim mi艂ego dnia i odjecha艂.

-Teraz ja spytam: co si臋 tutaj dzieje? - odezwa 艂a si臋 podnosz膮c nieco g艂os.

-Dobrze wiesz, co si臋 dzieje - odpar艂 kowal. -

Chcesz, aby艣my pope艂nili zbrodni臋 za pieni膮dze.

- Ale偶 nic podobnego! Zrobi艂am tylko to, o co poprosi艂 mnie ten cz艂owiek! Wy艣cie chyba wszyscy poszaleli!

- To ty oszala艂a艣. Nigdy nie powinna艣 si臋 by艂a zgodzi膰, aby ten pomyleniec pos艂u偶y艂 si臋 tob膮 jako pos艂anniczk膮. Co ci za to obieca艂? Chcesz zamieni膰 to miasto w piek艂o, jak za czas贸w Ahaba? Zapomnia艂a艣 o godno艣ci, o honorze?

Przesz艂y j膮 ciarki.

-Nie wierz臋 w艂asnym uszom! Czy偶by kto艣 z was wzi膮艂 ten zak艂ad na serio?

-Dajcie jej spok贸j - odezwa艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu. - Chod藕my lepiej na 艣niadanie.

Ludzie powoli rozchodzili si臋 po domach. Chantal dr偶a艂a, trzymaj膮c kurczowo w r臋ku bochenek chleba, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Wszyscy ci ludzie, kt贸rzy ca艂e 偶ycie k艂贸cili si臋 mi臋dzy sob膮, po raz pierwszy byli zgodni: uznali j膮 za winn膮. Nie by艂 winien ani nieznajomy, ani ca艂y ten zwariowany zak艂ad, ale ona, Chantal Prym, pod偶egaczka do zbrodni. 艢wiat stan膮艂 na g艂owie!

Zostawi艂a chleb przy drzwiach i wysz艂a z domu. Nie czu艂a g艂odu ani pragnienia, nic nie czu艂a. Zrozumia艂a co艣 bardzo wa偶nego, co nape艂nia艂o j膮 l臋kiem, przera偶eniem, absolutn膮 zgroz膮.

Nikt nie pisn膮艂 ani s艂owa piekarzowi.

W tym miasteczku ka偶de zdarzenie by艂o szeroko omawiane, z oburzeniem czy z kpin膮, ale tym razem piekarz, kt贸ry rozwozi艂 chleb i plotki po okolicy, wyjecha艂 nie maj膮c poj臋cia, co tak naprawd臋 dzieje si臋 w Yiscos. Mieszka艅cy nie mieli dot膮d czasu na om贸wienie wydarze艅 wczorajszej nocy, cho膰 ka偶dy ju偶 z pewno艣ci膮 pozna艂 dok艂adnie ich przebieg. A wi臋c nie艣wiadomie zawarli pakt milczenia.

Albo raczej ka偶dy z nich w g艂臋bi duszy rozwa偶a艂 co艣, czego nie spos贸b rozwa偶a膰, i wyobra偶a艂 sobie niewyobra偶alne...

Berta zawo艂a艂a Chantal. Siedzia艂a jak zwykle przed domem - niepotrzebnie, czuwaj膮c nad miasteczkiem, gdy偶 niebezpiecze艅stwo ju偶 si臋 tu zakrad艂o.

- Nie mam ochoty na rozmow臋 - powiedzia艂a Chantal. - Nie jestem teraz w stanie ani my艣le膰, ani m贸wi膰.

-W takim razie tylko usi膮d藕 obok mnie.

Spo艣r贸d wszystkich ludzi, kt贸rych spotka艂a od rana, tylko Berta potraktowa艂a j膮 przyja藕nie.

Chantal rzuci艂a si臋 staruszce w ramiona. Siedzia艂y jaki艣 czas przytulone. W ko艅cu Berta przerwa艂a milczenie:

-Id藕 do lasu i och艂o艅 troch臋, zbierz my艣li. Wiesz dobrze, 偶e to nie twoja wina. Oni te偶 to wiedz膮, ale potrzebuj膮 winowajcy.

- Winien jest nieznajomy!

- I ty, i ja o tym wiemy, ale nikt poza nami.

Wszyscy wol膮 wierzy膰, 偶e ich zdradzi艂a艣, 偶e mog艂a艣 im powiedzie膰 o wszystkim wcze艣niej, 偶e nie mia艂a艣 do nich zaufania.

-S膮 przekonani, 偶e ich zdradzi艂am?

- Tak.

-Dlaczego tak s膮dz膮?

- Pomy艣l.

Chantal zastanowi艂a si臋. Bo potrzebny im by艂 kozio艂 ofiarny.

-Nie wiem, jak sko艅czy si臋 ca艂a ta historia - odezwa艂a si臋 Berta. - W Yiscos 偶yj膮 ludzie uczciwi, ale jak sama zauwa偶y艂a艣, nieco tch贸rzliwi. Dlatego mo偶e by艂oby lepiej, gdyby艣 wyjecha艂a st膮d na jaki艣 czas.

-To chyba 偶arty! Przecie偶 nikt nie we藕mie na serio propozycji nieznajomego. Nikt. Zreszt膮 nie mam dok膮d jecha膰 a poza tym nie sta膰 rnnie na podr贸偶.

Nie by艂a to prawda. Mia艂a przecie偶 sztabk臋 z艂ota, by艂a bogata, ale nie chcia艂a nawet o tym my艣le膰.

W tej samej chwili, jakby na ironi臋 losu, pojawi艂 si臋 nieznajomy. Skin膮艂 im g艂ow膮 na powitanie i ruszy艂 w stron臋 g贸r, jak ka偶dego ranka. Berta odprowadzi艂a go wzrokiem, Chantal za艣 rozgl膮da艂a si臋 gor膮czkowo wok贸艂, czy aby nikt nie widzia艂 ich spotkania. Powiedziano by zaraz, 偶e si臋 zm贸wili i jakim艣 tajemnym kodem przekazuj膮 sobie nawzajem informacje.

- Chyba co艣 go gn臋bi - zauwa偶y艂a Berta. - To dziwne.

- Mo偶e zda艂 sobie spraw臋, jak g艂upio z nas zakpi艂.

-Nie, to co艣 wi臋cej. Nie wiem co, ale... tak jak by... Nie, nie wiem, co to jest.

"M贸j m膮偶 b臋dzie wiedzia艂" - pomy艣la艂a Berta. Czu艂a nieprzyjemn膮 fal臋 zdenerwowania nap艂ywaj膮c膮 z lewej strony, lecz to nie by艂 w艂a艣ciwy moment na rozmow臋 z nim.

-Przypomnia艂am sobie Ahaba - odezwa艂a si臋 do Chantal. - A w艂a艣ciwie histori臋, kt贸r膮 on opowiada艂.

-Nie chc臋 nic s艂ysze膰 o Ahabie, mam do艣膰 wszystkich historii! Chc臋 tylko, 偶eby 艣wiat zn贸w by艂 taki jak przedtem, 偶eby Yiscos, ze wszystkimi swy mi niedoskona艂o艣ciami ocala艂o, 偶eby nie zmiot艂o go z powierzchni ziemi szale艅stwo jednego cz艂owieka!

-Zdaje si臋, 偶e bardzo kochasz to miasteczko.

Chantal trz臋s艂a si臋 ca艂a. Berta wzi臋艂a j膮 w ramiona, jakby to by艂a jej w艂asna c贸rka, kt贸rej nigdy nie mia艂a.

-Pos艂uchaj mnie. Pos艂uchaj opowie艣ci o niebie i piekle, kt贸r膮 niegdy艣 przekazywano z pokolenia na pokolenie, ale dzi艣 nikt ju偶 jej nie pami臋ta.

Pewien cz艂owiek w臋drowa艂 ze swym koniem i psem. Zaskoczy艂a ich burza i schronili si臋 pod ogromnym drzewem, w kt贸re uderzy艂 piorun i wszyscy zgin臋li. Jednak cz艂owiek 贸w nie zorientowa艂 si臋, 偶e opu艣ci艂 ju偶 ten 艣wiat, i podj膮艂 na nowo w臋dr贸wk臋 ze swymi towarzyszami. Czasami umarli potrzebuj膮 troch臋 czasu, by u艣wiadomi膰 sobie now膮 sytuacj臋.

Berta pomy艣la艂a o m臋偶u, kt贸ry nalega艂, aby odprawi艂a dziewczyn臋, bo mia艂 jej co艣 wa偶nego do powiedzenia. Mo偶e nadszed艂 czas, by mu uzmys艂owi膰, 偶e dawno ju偶 umar艂 i nie powinien przerywa膰 jej w p贸艂 s艂owa.

-Cz艂owiek, ko艅 i pies wspinali si臋 mozolnie po zboczu g贸ry. Byli zlani potem i umierali z pragnienia, bo s艂o艅ce grza艂o niemi艂osiernie. Na zakr臋cie dostrzegli wspania艂膮 bram臋, ca艂膮 z marmuru, prowadz膮c膮 na wy艂o偶ony bry艂ami z艂ota plac, gdzie bi艂o 藕r贸d艂o krystalicznie czystej wody. "W臋drowiec zwr贸ci艂 si臋 do stra偶nika pilnuj膮cego wej艣cia:

"Witaj!".

"Witaj, w臋drowcze!".

"Powiedz mi, c贸偶 to za pi臋kne miejsce?".

"To niebo".

"Jakie to szcz臋艣cie, 偶e trafili艣my do nieba! Jeste艣my bardzo spragnieni".

"Mo偶esz wej艣膰 i napi膰 si臋 do woli" - odrzek艂 stra偶nik, wskazuj膮c 藕r贸d艂o.

"M贸j ko艅 i pies tak偶e s膮 spragnieni". "Bardzo mi przykro, ale tutaj zwierz臋ta nie maj膮 prawa wst臋pu".

W臋drowcowi bardzo chcia艂o si臋 pi膰, ale nie za-mierza艂 opuszcza膰 w biedzie swoich przyjaci贸艂. Z 偶alem podzi臋kowa艂 stra偶nikowi i ruszyli w dalsz膮 drog臋. Wspinali si臋 jeszcze bardzo d艂ugo i ca艂kowicie ju偶 wyczerpani dotarli do starych, zniszczonych wr贸t prowadz膮cych ku polnej drodze wysadzanej drzewami. W cieniu nieopodal le偶a艂 cz艂owiek z g艂ow膮 przykryt膮 kapeluszem. "Witaj!" - odezwa艂 si臋 w臋drowiec. Wyrwany ze snu m臋偶czyzna skin膮艂 tylko g艂ow膮. "Umieramy z pragnienia, ja, m贸j ko艅 i m贸j pies". "Po艣r贸d tych ska艂 znajdziecie 藕r贸d艂o. Mo偶ecie tam pi膰 do woli".

Kiedy ju偶 wszyscy ugasili pragnienie, w臋drowiec podzi臋kowa艂 nieznajomemu.

"Wracajcie tu, kiedy tylko przyjdzie wam na to ochota".

"Powiedz mi, jak nazywa si臋 to miejsce?".

"Niebo".

"Niebo? Przecie偶 stra偶nik marmurowej bramy powiedzia艂, 偶e niebo jest tam!".

"Tam nie by艂o nieba, tylko piek艂o". W臋drowiec poczu艂 si臋 zbity z tropu. "Nic z tego nie rozumiem. Jak mog膮 piek艂o nazywa膰 niebem? Pewnie niejeden cz艂owiek da艂 si臋 oszuka膰!".

"Tak naprawd臋 to oddaj膮 nam wielk膮 przys艂ug臋, bo tam zostaj膮 wszyscy, kt贸rzy s膮 zdolni porzuci膰 w biedzie swoich najlepszych przyjaci贸艂...".

Berta g艂adzi艂a g艂ow臋 dziewczyny. Czu艂a, 偶e w duszy Chantal Dobro i Z艂o prowadz膮 walk臋 bez wytchnienia.

- Id藕 do lasu. Mo偶e przyroda podpowie ci jakie艣 szcz臋艣liwe rozwi膮zanie. Mam bowiem dziwne przeczucie, 偶e jeste艣 sk艂onna porzuci膰 przyjaci贸艂 i nasz ma艂y raj otoczony g贸rami.

- Mylisz si臋, Berto. Nale偶ysz do innego pokolenia. W moich 偶y艂ach p艂ynie mniej krwi z艂oczy艅c贸w, kt贸rzy kiedy艣 zamieszkiwali Yiscos. Ludzie st膮d maj膮 swoj膮 godno艣膰. Je艣li j膮 trac膮, trac膮 te偶 zaufa nie do siebie nawzajem. A kiedy trac膮 zaufanie, zaczynaj膮 si臋 ba膰.

- Dobrze ju偶, nie mam racji. Mimo to zr贸b, co m贸wi臋: id藕 i pos艂uchaj przyrody.

Chantal odesz艂a. Berta pr贸bowa艂a przywo艂a膰 m臋偶a do porz膮dku. By艂a doros艂a, wi臋cej, by艂a w podesz艂ym wieku i nikt nie powinien jej przery-wa膰, gdy pr贸bowa艂a dawa膰 rady m艂odym. Nauczy艂a si臋 ju偶 troszczy膰 o siebie, a teraz musia艂a dba膰 o swoje Yiscos.

M膮偶 prosi艂, by by艂a ostro偶na. Aby nie dawa艂a zbyt wielu rad dziewczynie, bo niewiadome, dok膮d mo偶e doprowadzi膰 ca艂a ta historia.

Berta by艂a zaskoczona. S膮dzi艂a, 偶e zmarli wiedz膮 wszystko. Czy to nie on ostrzeg艂 j膮 przed zbli偶aj膮cym si臋 niebezpiecze艅stwem? Bez w膮tpienia si臋 zestarza艂 i opr贸cz jedzenia zupy zawsze t膮 sam膮 艂y偶k膮, zaczyna艂 mie膰 inne dziwactwa.

M膮偶 odrzek艂, 偶e to ona si臋 zestarza艂a, bo dla zmar艂ych czas przestaje p艂yn膮膰. I chocia偶 wiedz膮 nieco wi臋cej ni偶 偶ywi, to potrzeba im troch臋 czasu, nim wejd膮 do siedziby wy偶szych anio艂贸w. On zmar艂 stosunkowo niedawno (min臋艂o raptem pi臋tna艣cie lat od jego 艣mierci), musi si臋 jeszcze wiele nauczy膰, cho膰 ju偶 dzisiaj m贸g艂 jej udzieli膰 wielu pomocnych rad.

Berta ciekawa by艂a, czy siedlisko wy偶szych anio艂贸w jest pi臋kne i przytulne. M膮偶 odpowiedzia艂 jej, 偶e powinna odsun膮膰 偶arty na bok i skupi膰 energi臋 na ratowaniu Yiscos. Nie by艂o to dla niego szczeg贸lnie istotne, w ko艅cu ju偶 umar艂 i nigdy do Yiscos nie wr贸ci. Niewiele wiedzia艂 na temat reinkarnacji - s艂ysza艂 tylko, 偶e by艂a mo偶liwa, a w takim przypadku pragn膮艂 ponownie si臋 narodzi膰 nie tutaj, lecz w jakim艣 nieznanym miejscu. Yiscos interesowa艂o go o tyle, 偶e pragn膮艂, by jego 偶ona do偶y艂a tutaj w spokoju swoich dni.

"O mnie si臋 nie martw - pomy艣la艂a Berta. - Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy".

M膮偶 nie dawa艂 za wygran膮. By艂 zdania, 偶e Berta musi co艣 zrobi膰. Gdyby Z艂o zwyci臋偶y艂o, nawet w tak ma艂ej i zapomnianej mie艣cinie jak Yiscos, mog艂oby rozprzestrzeni膰 si臋 po ca艂ej dolinie, okolicach, po kraju, po l膮dach i oceanach - po ca艂ym 艣wiecie.



Cho膰 Yiscos liczy艂o dwustu osiemdziesi臋ciu jeden mieszka艅c贸w, z kt贸rych Chantal by艂a najm艂odsza, a Berta najstarsza, tak naprawd臋 rz膮dzi艂o nim sze艣膰 os贸b: w艂a艣cicielka hotelu, dbaj膮ca oturyst贸w; ksi膮dz proboszcz, sprawuj膮cy piecz臋 nad duszami; burmistrz, r臋kojmia prawa; pani burmistrzowa, maj膮ca du偶y wp艂yw na m臋偶a i jego decyzje; kowal pogryziony przez przekl臋tego wilka icudownie ocala艂y oraz bogaty ziemianin, w艂a艣ci ciel wi臋kszo艣ci teren贸w w okolicy. To w艂a艣nie on

by艂 przeciwny budowie placu zabaw dla dzieci, 偶y wi膮c nadziej臋, 偶e za jaki艣 czas dobrze sprzeda t臋 ziemi臋, gdy偶 doskonale nadawa艂a si臋 pod budow臋 luksusowych rezydencji.

Pozosta艂ych mieszka艅c贸w niewiele obchodzi艂o, co si臋 dzieje w mie艣cie, dop贸ki mogli pa艣膰 swoje owce, zbiera膰 pszenic臋 i dop贸ki mieli co w艂o偶y膰 do garnka. Bywali w hotelowym barze, chodzili na msz臋 co niedziela, przestrzegali prawa, naprawiali narz臋dzia w ku藕ni i od czasu do czasu kupowali jaki艣 skrawek 艂膮ki.

Ziemianin nigdy nie chodzi艂 do baru. Dowiedzia艂 si臋 o ca艂ej historii od swojej pracownicy. Sp臋dzi艂a w barze 贸w pami臋tny wiecz贸r i wysz艂a z wypiekami na twarzy. Go艣膰 hotelowy zdawa艂 si臋 cz艂owiekiem maj臋tnym, wpad艂 jej wi臋c do g艂owy pomys艂, by go uwie艣膰, mie膰 z nim dziecko i tym sposobem zdoby膰 cho膰 cz臋艣膰 jego fortuny. Zaniepokojony przysz艂o艣ci膮, albo raczej tym, 偶e historia pan-- ny Prym mo偶e roznie艣膰 si臋 po okolicy i odstraszy膰 od Yiscos my艣liwych i turyst贸w, ziemianin zwo艂a艂 walne zebranie. W czasie gdy Chantal sz艂a do lasu, nieznajomy odbywa艂 sw贸j tajemniczy spacer, a Berta rozprawia艂a z m臋偶em, grupa tutejszych notabli zasiad艂a na narad臋 w zakrystii ko艣cio艂a. Jako pierwszy g艂os zabra艂 w艂a艣ciciel ziemski:

-Powinni艣my natychmiast wezwa膰 policj臋.

Przecie偶 to jasne jak s艂o艅ce, 偶e nie ma 偶adnego z艂o ta, a moim zdaniem ten cz艂owiek pr贸buje uwie艣膰 moj膮 pracownic臋.

- Nie wiesz, o czym m贸wisz, bo ciebie tam wte dy nie by艂o - 偶achn膮艂 si臋 burmistrz. - To z艂oto istnie je. Panna Prym nie wystawia艂aby na szwank swojej reputacji bez jakiego艣 konkretnego dowodu. Ale to nic nie zmienia, rzeczywi艣cie powinni艣my wezwa膰 policj臋. Nieznajomy jest pewnie poszukiwanym bandyt膮 i pr贸buje u nas ukry膰 sw贸j 艂up. Je艣li doniesiemy na niego policji, nagroda nas nie minie.

- Ale偶 to absurd! - odezwa艂a si臋 偶ona burmistrza. - Bandyta stara艂by si臋 by膰 bardziej dyskretny.

-Tak czy inaczej musimy wezwa膰 policj臋.

Co do tego wszyscy byli jednomy艣lni. Ksi膮dz poda艂 wino, aby za艂agodzi膰 nieco nastroje, lecz powsta艂 nowy problem: co powiedzie膰 policji, skoro tak naprawd臋 nie mieli 偶adnych dowod贸w przeciwko nieznajomemu. Najprawdopodobniej ca艂a ta sprawa sko艅czy si臋 aresztowaniem panny Prym za pod偶eganie do zbrodni.

-Jedynym dowodem jest z艂oto. Bez z艂ota niewiele wsk贸ramy.

To by艂o oczywiste. Ale gdzie jest to z艂oto? Widzia艂a je tylko jedna osoba i nawet ona nie mia艂a poj臋cia, gdzie zosta艂o ukryte.

Proboszcz zaproponowa艂, aby powo艂a膰 grup臋 poszukiwawcz膮. W艂a艣cicielka hotelu podesz艂a do okna, kt贸re wychodzi艂o na cmentarz.

-Potrzeba by by艂o stu ludzi i stu lat, by odnale藕膰 to z艂oto - powiedzia艂a, wskazuj膮c 艂a艅cuch g贸r otaczaj膮cy dolin臋 ze wszystkich stron.

W艂a艣ciciel ziemski 偶a艂owa艂 w skryto艣ci ducha, 偶e w艂a艣nie tu powsta艂 cmentarz - widok st膮d by艂 przepi臋kny, a przecie偶 nieboszczycy nie mieli z tego 偶adnego po偶ytku.

-Przy innej okazji chcia艂bym porozmawia膰 o tym cmentarzu - zwr贸ci艂 si臋 do proboszcza. -

W zamian za t臋 dzia艂k臋 obok ko艣cio艂a mog臋 zaproponowa膰 dla zmar艂ych inn膮 lokalizacj臋, ca艂kiem niedaleko st膮d.

-Kto zechce wybudowa膰 dom tam, gdzie le偶a艂y kiedy艣 ko艣ci zmar艂ych?

-Na pewno nikt st膮d, ale ludzie z wielkich miast marz膮 o domu letniskowym z pi臋knym widokiem na g贸ry. Wystarczy poprosi膰 mieszka艅c贸w Viscos o dochowanie tajemnicy. Dzi臋ki temu wi臋cej pieni臋dzy wp艂yn臋艂oby do gminnej kasy, co bardzo by si臋 nam przyda艂o.

-Masz ca艂kowit膮 racj臋. Wystarczy tylko nak艂o ni膰 wszystkich do milczenia, a to nie powinno by膰 wcale trudne.

I nagle rozmowa si臋 urwa艂a. Zapad艂a cisza, d艂uga cisza, kt贸rej nikt nie 艣mia艂 przerwa膰. Obie kobiety podziwia艂y pi臋kny widok z okna, ksi膮dz g艂adzi艂 figurk臋 z br膮zu, w艂a艣ciciel ziemski dola艂 sobie wina, kowal przesznurowa艂 obydwa buty, burmistrz bez przerwy spogl膮da艂 na zegarek, jakby chcia艂 da膰 do zrozumienia, 偶e 艣pieszy si臋 na inne spotkanie.

Ale ka偶dy z nich zdawa艂 si臋 by膰 przykuty do swojego miejsca. Wszyscy wiedzieli, 偶e ani jeden mieszkaniec Yiscos nie sprzeciwi si臋 sprzeda偶y przyko艣cielnego terenu, gdy pojawi si臋 pierwszy lepszy kupiec. Ludzie tylko na to czekali, aby do mie艣ciny, kt贸rej grozi艂o znikni臋cie z mapy 艣wiata, przyby艂 na sta艂e kto艣 nowy, nawet gdyby nie dostali za to ani grosza.

A gdyby mogli co艣 zyska膰?

Gdyby mogli na tym zarobi膰 do艣膰 pieni臋dzy, by starczy艂o do ko艅ca 偶ycia im i ich dzieciom?...

Nagle uderzy艂 ich podmuch gor膮cego powietrza. Ksi膮dz postanowi艂 przerwa膰 milczenie.

-Co wi臋c proponujecie?

Pi臋膰 par oczu spojrza艂o na niego.

-Je艣li mieszka艅cy istotnie dochowaj膮 tajemnicy, to s膮dz臋, 偶e mo偶emy prowadzi膰 dalsze negocjacje - odezwa艂 si臋 w艂a艣ciciel ziemski, dobieraj膮c z rozwag膮 s艂owa, kt贸re mog艂y by膰 odczytane na wiele sposob贸w, w zale偶no艣ci od punktu widzenia.

-To dzielni, pracowici i dyskretni ludzie - podj臋艂a w艂a艣cicielka hotelu, stosuj膮c t臋 sam膮 strategi臋. - Przecie偶 dzi艣 rano, gdy piekarz rozwo偶膮cy chleb pr贸bowa艂 si臋 czego艣 dowiedzie膰, nikt nie pisn膮艂 ani s艂owa. My艣l臋, 偶e mo偶emy im zaufa膰.

Zn贸w zapad艂a cisza. Tym razem ci臋偶ka, niezno艣na. Ale trzeba by艂o ci膮gn膮膰 t臋 gr臋. Kowal zebra艂 si臋 na odwag臋 i powiedzia艂:

- Dobrze wiemy, 偶e problem tkwi nie tyle w dys krecji mieszka艅c贸w, ile w tym, 偶e jest to niemoralne i nie do przyj臋cia.

- Co takiego?

- Sprzeda偶 u艣wi臋conej ziemi.

Te s艂owa wywo艂a艂y westchnienie ulgi po艣r贸d zebranych. Teraz mo偶na by艂o prowadzi膰 dyskusj臋 nad moralno艣ci膮, grunt bowiem zosta艂 ju偶 przygotowany od strony praktycznej.

- Naprawd臋 niemoralne jest przygl膮da膰 si臋 bezradnie, jak nasze Yiscos chyli si臋 ku upadkowi - odezwa艂a si臋 偶ona burmistrza. - 呕y膰 ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e jeste艣my ostatnimi, kt贸rzy tu mieszkaj膮, 偶e marzenia naszych dziadk贸w, naszych przodk贸w, Ahaba czy Celt贸w za kilka lat si臋 rozwiej膮. Wkr贸tce i my opu艣cimy to miasto. P贸jdziemy do domu starc贸w albo zdo艂amy ub艂aga膰 nasze dzieci, 偶eby nas przygarn臋艂y do siebie. Wtedy zamieszkamy w wielkim mie艣cie i niedo艂臋偶ni, zagubieni, b臋dziemy t臋skni膰 za Yiscos i narzeka膰, 偶e艣my nie umieli przekaza膰 m艂odemu pokoleniu spu艣cizny naszych ojc贸w.

- Masz racj臋 - przytakn膮艂 kowal. - Niemoralne jest 偶ycie, jakie wiedziemy. Pomy艣lcie tylko, gdy Yi scos upadnie, te pola stan膮 si臋 ugorem albo b臋d膮 sprzedane za bezcen. Buldo偶ery wytycz膮 nowe drogi i ostatnie zabudowania zr贸wnaj膮 z ziemi膮. Hale ze stali i szk艂a zast膮pi膮 pi臋kne domy, kt贸re nasi przodkowie zbudowali w艂asnymi r臋koma. Nowi w艂a艣ciciele tych ziem przyje偶d偶a膰 b臋d膮 tylko na par臋 godzin od czasu do czasu, bo mieszkaj膮 daleko st膮d. I to my艣my do tego doprowadzili. C贸偶 za ha艅ba dla naszego pokolenia! Pozwolili艣my wyjecha膰 naszym dzieciom, nie potrafili艣my ich tutaj zatrzyma膰.

-Musimy chroni膰 nasze rodzinne miasto za wszelk膮 cen臋 - odezwa艂 si臋 bogaty w艂a艣ciciel ziemski, by膰 mo偶e jedyny, kt贸ry zyska艂by na upadku Viscos, bo m贸g艂by kupi膰 tereny za marne grosze i drogo sprzeda膰 je jakiemu艣 wielkiemu przedsi臋biorcy. Ale nie by艂 zainteresowany oddaniem za bezcen ziemi, kt贸ra mog艂a skrywa膰 fortun臋.

-A co ksi膮dz o tym my艣li, ksi臋偶e proboszczu? -

zapyta艂a w艂a艣cicielka hotelu.

-Jedyne na czym si臋 znam, to moja religia. A ona m贸wi, 偶e po艣wi臋cenie jednego cz艂owieka uratowa艂o ca艂膮 ludzko艣膰.

Zamilk艂 na chwil臋, sprawdzaj膮c, jakie wra偶enie wywar艂y jego s艂owa na rozm贸wcach.

-Musz臋 si臋 teraz przygotowa膰 do mszy. Mo偶e spotkaliby艣my si臋 wieczorem? - spyta艂.

Wszyscy po艣piesznie przytakn臋li, jakby spad艂 im z serca wielki ci臋偶ar. Ustalili godzin臋 i zacz臋li gor膮czkowo udawa膰 ludzi bardzo zaj臋tych.

Jedynie burmistrz zachowa艂 spok贸j i na progu zakrystii zako艅czy艂 stanowczym tonem:

-To bardzo ciekawe, co ksi膮dz powiedzia艂. Wspania艂y temat na pi臋kne kazanie. S膮dz臋, 偶e wszyscy powinni艣my si臋 zjawi膰 na dzisiejszej mszy.


Chantal sz艂a zdecydowanym krokiem do ska艂 u艂o偶onych w formie litery Y, rozmy艣laj膮c o tym, co zrobi, gdy ju偶 we藕mie z艂oto. Wr贸ci do domu, przebierze si臋, schowa do plecaka dokumenty i skromne oszcz臋dno艣ci, p贸jdzie szos膮 w stron臋 doliny i b臋dzie 艂apa膰 jaki艣 samoch贸d. Tej decyzji ju偶 nie zmieni. Ci ludzie nie zas艂ugiwali na fortun臋, kt贸ra znalaz艂a si臋 w zasi臋gu ich r臋ki. Postanowi艂a nie bra膰 偶adnych baga偶y. Nie chcia艂a, by wiedzieli, 偶e na zawsze opuszcza Yiscos i jego pi臋kne, ale nikomu niepotrzebne legendy, jego mieszka艅c贸w - poczciwych, ale tch贸rzy, pe艂en co wiecz贸r bar, gdzie rozmowy kr膮偶y艂y zawsze wok贸艂 tych samych spraw, i ko艣ci贸艂, do kt贸rego nigdy nie chodzi艂a. Odsun臋艂a od siebie my艣l, 偶e nieznajomy m贸g艂 j膮 wyda膰, 偶e policja czeka gdzie艣 na ni膮 po drodze. W tej chwili by艂a gotowa na wszystko.

Nienawi艣膰, jaka j膮 ogarn臋艂a p贸艂 godziny temu, przekszta艂ci艂a si臋 teraz w du偶o przyjemniejsze uczucie - ch臋膰 zemsty.

By艂a zadowolona, 偶e pierwsza poka偶e tym ludziom z艂o ukryte w g艂臋bi ich dusz, dusz wprawdzie naiwnych, dobrotliwych ale i fa艂szywych. Wszyscy my艣leli o zbrodni, lecz by艂y to tylko mrzonki, kt贸rych nigdy nie odwa偶yliby si臋 wprowadzi膰 w czyn. Przez reszt臋 swego n臋dznego 偶ywota b臋d膮 przekonywa膰 siebie samych, 偶e s膮 szlachetni, niezdolni nikomu wyrz膮dzi膰 krzywdy, ale zarazem b臋d膮 艣wiadomi, 偶e tylko strach powstrzyma艂 ich przed zabiciem niewinnego cz艂owieka. Co rano szczyci膰 si臋 b臋d膮 swoj膮 prawo艣ci膮 i co noc obwinia膰, 偶e zaprzepa艣cili wyj膮tkow膮 szans臋.

Przez najbli偶sze trzy miesi膮ce wszystkie rozmowy w barze skupia膰 si臋 b臋d膮 jedynie na uczciwo艣ci szlachetnych mieszka艅c贸w Yiscos. A kiedy rozpocznie si臋 sezon 艂owiecki, na jaki艣 czas zapomn膮 o sprawie, bo przyjezdni lubi膮 przecie偶 mie膰 wra偶enie, 偶e odwiedzili uroczy zak膮tek, gdzie wszyscy s膮 do siebie przyja藕nie usposobieni, gdzie kr贸luje dobro, natura jest hojna, a miejscowe specja艂y sprzedawane z p贸艂ki, kt贸r膮 w艂a艣cicielka hotelu nazywa艂a g贸rnolotnie "sklepem", przepojone s膮 aromatem panuj膮cej wok贸艂 serdeczno艣ci.

Ale gdy sezon 艂owiecki si臋 sko艅czy, zn贸w wr贸c膮 do ulubionego tematu. N臋kani my艣l膮, 偶e okazja zbicia fortuny przesz艂a im ko艂o nosa, nie przestan膮 wyobra偶a膰 sobie tego, co mog艂oby si臋 zdarzy膰, i b臋d膮 pyta膰 samych siebie: Dlaczego nikt nie zdoby艂 si臋 na odwag臋, by pod os艂on膮 nocy zabi膰 star膮, nikomu niepotrzebn膮 Bert臋 w zamian za dziesi臋膰 sztabek z艂ota? Dlaczego w wypadku na polowaniu

nie zgin膮艂 pasterz Santiago, kt贸ry co ranka p臋dzi艂 swoje owce na g贸rskie pastwiska? B臋d膮 偶a艂owa膰 -pocz膮tkowo ze wstydem, potem z w艣ciek艂o艣ci膮 -wspania艂ej szansy, kt贸r膮 zaprzepa艣cili.

W rok p贸藕niej, przepe艂nieni nienawi艣ci膮, b臋d膮 si臋 nawzajem oskar偶a膰, 偶e siedzieli bezczynnie, gdy mogli zapewni膰 dobrobyt sobie i swoim najbli偶szym. B臋d膮 rozpytywa膰 o pann臋 Prym, kt贸ra znik-n臋艂a bez 艣ladu - i mo偶e zabra艂a ze sob膮 z艂oto nieznajomego. Nie zostawi膮 na niej suchej nitki. B臋d膮 opowiada膰, 偶e by艂a niewdzi臋czn膮 sierot膮, kt贸rej wszyscy starali si臋 pom贸c po 艣mierci babki; 偶e pracowa艂a w barze, bo nie uda艂o jej si臋 z艂apa膰 m臋偶a i wyjecha膰; 偶e sypia艂a z go艣膰mi hotelowymi, z regu艂y starszymi od siebie; 偶e przymila艂a si臋 ka偶demu tury艣cie, licz膮c na suty napiwek.

Sp臋dz膮 reszt臋 偶ycia rozdarci pomi臋dzy roz偶aleniem i pogard膮 do siebie. Chantal nie posiada艂a si臋 z rado艣ci - oto by艂a jej zemsta. Nigdy nie zapomni spojrze艅 ludzi zgromadzonych wok贸艂 furgonetki piekarza, b艂agaj膮cych o przemilczenie sprawy zab贸jstwa, o kt贸rym wszyscy my艣leli, ale na kt贸re pod 偶adnym pozorem by si臋 nie odwa偶yli, a zaraz potem zwr贸conych przeciwko niej, jakby ona ponosi艂a win臋 za to tch贸rzostwo, kt贸re w ko艅cu wysz艂o na jaw.

Stan臋艂a przed ska艂ami o kszta艂cie litery Y, tu偶 obok ga艂臋zi, kt贸r膮 odkopywa艂a d贸艂 dwa dni temu. Napawa艂a si臋 chwil膮 - zaraz z uczciwej dziewczyny przemieni si臋 w z艂odziejk臋.

O nie! Wcale nie b臋dzie z艂odziejk膮! Nieznajomy sprowokowa艂 j膮, a ona odp艂aca艂a mu t膮 sam膮 monet膮. Nie krad艂a, lecz odbiera艂a swoj膮 nale偶no艣膰 za odegranie roli rzecznika w tej farsie w z艂ym gu艣cie. Zas艂ugiwa艂a na to z艂oto, a nawet na wiele wi臋cej -za to, 偶e musia艂a znosi膰 spojrzenia zab贸jc贸w niezdolnych do pope艂nienia zbrodni, za to, 偶e sp臋dzi艂a tu ca艂e swoje 偶ycie, 偶e nie mog艂a spa膰 przez trzy noce z rz臋du, za to, 偶e jej dusza si臋 zagubi艂a, je艣li w og贸le istnieje dusza i mo偶e si臋 ona zagubi膰.

Chantal odgarn臋艂a ziemi臋 i zobaczy艂a sztabk臋 z艂ota. Nagle jaki艣 d藕wi臋k dobieg艂 do jej uszu.

Kto艣 j膮 艣ledzi艂. Odruchowo przysypa艂a z艂oto gar艣ci膮 ziemi, 艣wiadoma niedorzeczno艣ci swego gestu. Zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi, gotowa wyja艣ni膰, 偶e szuka skarbu, bo widzia艂a kiedy艣, jak nieznajomy spacerowa艂 t膮 艣cie偶k膮, a dzi艣 zobaczy艂a tu 艣wie偶o rozkopan膮 ziemi臋.

Ale g艂os zamar艂 jej w gardle, bo to, co zobaczy艂a, nie mia艂o nic wsp贸lnego ani z ukrytymi skarbami, ani z wymieraj膮cymi miasteczkami, ani ze sprawiedliwo艣ci膮 czy jej brakiem. By艂a to bestia 偶膮dna jedynie krwi.

Bia艂a plama na lewym uchu. Przekl臋ty wilk.

Czai艂 si臋 za najbli偶szym drzewem. Nie mia艂a dok膮d uciec. Sta艂a bez ruchu, zahipnotyzowana blaskiem wilczych 艣lepi. Jej my艣li biega艂y jak szalone. Co robi膰? Broni膰 si臋 ga艂臋zi膮? Nie, mog艂a okaza膰 si臋 zbyt krucha. Wspi膮膰 si臋 na ska艂臋? Nie, by艂a zbyt niska. A mo偶e nie wierzy膰 legendzie i odstraszy膰 besti臋 jak zwyk艂ego, samotnego wilka? Zbyt ryzykowne, bo w ka偶dej legendzie kryje si臋 ziarno prawdy.

To kara. Kara niesprawiedliwa, jak zreszt膮 wszystko, co zdarzy艂o si臋 w jej 偶yciu. Mia艂a wra偶enie, 偶e B贸g wybra艂 j膮, by pokaza膰 ca艂膮 swoj膮 nienawi艣膰 do 艣wiata.

Upu艣ci艂a ga艂膮藕 i - zdawa艂o si臋, 偶e robi to w zwolnionym tempie - instynktownie zas艂oni艂a d艂o艅mi szyj臋. 呕a艂owa艂a, 偶e nie w艂o偶y艂a dzisiaj sk贸rzanych spodni. Podobno ugryzienie w udo grozi艂o wykrwawieniem w ci膮gu dziesi臋ciu minut - tak opowiadali my艣liwi, kt贸rzy nosili buty z wysokimi cholewkami.

Z gardzieli wilka wydoby艂 si臋 pomruk. G艂uchy, z艂owieszczy. To nie by艂a zwyk艂a gro藕ba - szykowa艂 si臋 do ataku. Nie odwraca艂a oczu od jego 艣lepi, serce bi艂o jej coraz szybciej, zwierz臋 wyszczerzy艂o k艂y.

Za chwil臋 albo zaatakuje albo odejdzie. Nie mog艂a czeka膰 na 艣mier膰 jak pokorna owieczka. Postanowi艂a skry膰 si臋 na pobliskim drzewie. Nawet je艣li wilk dogoni j膮 i zrani, b臋dzie w stanie znie艣膰 b贸l.

Pomy艣la艂a o z艂ocie. Obieca艂a sobie, 偶e wkr贸tce po nie wr贸ci. Za to z艂oto gotowa by艂a zap艂aci膰 krwi膮. Musi biec do drzewa.

Nagle, niczym na filmie, zobaczy艂a jaki艣 cie艅, kt贸ry prze艣lizgn膮艂 si臋 za wilkiem w do艣膰 du偶ej odleg艂o艣ci.

Zwierz臋 tak偶e wyczu艂o czyj膮艣 obecno艣膰, ale nie poruszy艂o si臋, jakby wbite w ziemi臋 si艂膮 wzroku Chantal.

Cie艅 si臋 przybli偶y艂. By艂 to nieznajomy, kt贸ry skrada艂 si臋 w stron臋 drzewa. Zanim si臋 na nie wdrapa艂, rzuci艂 kamie艅, kt贸ry musn膮艂 艂eb wilka. Zwierz臋 zaatakowa艂o, ale m臋偶czyzna siedzia艂 ju偶 na ga艂臋zi i by艂 poza zasi臋giem wilczych k艂贸w.

- Uciekaj, szybko! Zr贸b to co ja! - krzykn膮艂 nieznajomy.

Pobieg艂a w kierunku najbli偶szego drzewa i nadludzkim wysi艂kiem wspi臋艂a si臋 na sam czubek. Dopiero wtedy odetchn臋艂a z ulg膮. Trudno, straci艂a sztabk臋 z艂ota, lecz uda艂o jej si臋 wymkn膮膰 艣mierci.

Wilk skaka艂 w艣ciekle u st贸p drzewa, ale na pr贸偶no - nie m贸g艂 jej dosi臋gn膮膰.

-Niech pan 艂amie ga艂臋zie! Trzeba u艂ama膰 kilka ga艂臋zi i je podpali膰! - krzycza艂a Chantal z rozpacz膮 w g艂osie.

Nieznajomy zrozumia艂 w ko艅cu, o co jej chodzi. Z艂ama艂 kilka ga艂膮zek, ale podpala艂 je ca艂膮 wieczno艣膰, bo drewno by艂o wilgotne. "W ko艅cu uda艂o mu si臋 zapali膰 co艣 na kszta艂t ma艂ej pochodni.

Chantal uwa偶nie przygl膮da艂a si臋 nieznajomemu. "Wprawdzie jego los by艂 jej oboj臋tny - m贸g艂 zosta膰 tam, gdzie by艂, kosztuj膮c strachu, kt贸rym chcia艂 obezw艂adni膰 ca艂y 艣wiat - ale musia艂a mu pom贸c, 偶eby sama mog艂a si臋 st膮d wydosta膰.

-Teraz zobaczymy czy jest pan m臋偶czyzn膮! - zawo艂a艂a. - Niech pan zejdzie z drzewa i odp臋dzi wilka ogniem!

Nieznajomy zamar艂 w bezruchu niczym sparali偶owany.

-Na ziemi臋! Ale ju偶! - krzykn臋艂a znowu.

Tym razem zareagowa艂, pos艂uszny sile jej g艂osu - sile, kt贸ra p艂yn臋艂a z trwogi, z potrzeby szybkiego dzia艂ania. "Wszelkie obawy i cierpienia nale偶a艂o odsun膮膰 na p贸藕niej.

Zeskoczy艂 z drzewa, wymachuj膮c pochodni膮, nie zwa偶aj膮c na iskry, kt贸re parzy艂y mu twarz. "Widzia艂 z bliska k艂y i pian臋, kt贸r膮 zwierz臋 toczy艂o z pyska. Ba艂 si臋 coraz bardziej, ale czu艂, 偶e musi co艣 zrobi膰, co艣, co powinien by艂 zrobi膰 wtedy, gdy porwano jego 偶on臋 i c贸rki.

-Niech pan mu ci膮gle patrzy w oczy!

Nieznajomy wyci膮gn膮艂 pochodni臋 w kierunku wilka, kt贸ry nadal z艂owrogo szczerzy艂 k艂y.

-Naprz贸d!

Postawi艂 jeden krok, potem drugi, wymachuj膮c na wszystkie strony p艂on膮c膮 pochodni膮. Wilk zacz膮艂 si臋 cofa膰, nagle odwr贸ci艂 si臋 i uciek艂. Znikn膮艂 w g臋stwinie. Chantal zsun臋艂a si臋 z drzewa.

- Musimy ucieka膰 - rzek艂 nieznajomy.

-Dok膮d?

Do Yiscos, 偶eby wszyscy zobaczyli ich razem? Prosto w pu艂apk臋? Tym razem nie uchroni艂by ich nawet ogie艅. Poczu艂a straszny b贸l w plecach i pad艂a na ziemi臋. Serce wali艂o jej jak m艂otem.

-Prosz臋 rozpali膰 ognisko - odezwa艂a si臋 zduszo nym g艂osem. - Musz臋 doj艣膰 do siebie.

Pr贸bowa艂a si臋 poruszy膰, ale zawy艂a z b贸lu. Cierpia艂a, jakby kto艣 wbija艂 w ni膮 n贸偶. G艂ucho poj臋kiwa艂a. Z pewno艣ci膮 zrani艂a si臋 podczas wspinaczki na drzewo. Nieznajomy po艣piesznie rozpali艂 ognisko.

- Prosz臋 si臋 nie martwi膰. Na pewno niczego so bie pani nie z艂ama艂a - powiedzia艂, s艂ysz膮c jej j臋ki. -

Kiedy艣 te偶 mi si臋 to zdarzy艂o. Nadwer臋偶y艂a sobie pani jaki艣 mi臋sie艅. To si臋 cz臋sto zdarza, kiedy cia 艂o jest bardzo spi臋te, 艂atwo wtedy o kontuzj臋. Za raz to pani rozmasuj臋.

- Niech mnie pan nie dotyka! W og贸le si臋 nie zbli偶a! Nie chc臋 mie膰 z panem nic do czynienia!

B贸l, strach, wstyd. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 podpatrzy艂, jak odkopywa艂a z艂oto. Wiedzia艂 - bo towarzyszy艂 mu demon, a demony znaj膮 ludzk膮 dusz臋 -偶e chcia艂a go okra艣膰.

Tak jak wiedzia艂 i to, 偶e w艂a艣nie teraz miasteczko zastanawia si臋 nad pope艂nieniem zbrodni. Wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e mieszka艅cy Yiscos ze strachu nie zrobi膮 nic. Ale nawet ten ich mglisty zamiar by艂 dla niego wystarczaj膮c膮 odpowiedzi膮: tak, cz艂owiek jest z gruntu z艂y. Skoro wiedzia艂 tak偶e, 偶e Chantal zamierza uciec, ich pakt zawarty minionej nocy nie mia艂 ju偶 znaczenia. Nieznajomy m贸g艂 wr贸ci膰 tam, sk膮d przyszed艂 (no w艂a艣nie, sk膮d?), ze swoim nietkni臋tym skarbem, utwierdzony w swoich przypuszczeniach.

Pr贸bowa艂a znale藕膰 dla siebie jak najwygodniej-sz膮 pozycj臋, ale na pr贸偶no. Pozostawa艂o jedynie nie rusza膰 si臋. Ogie艅 wprawdzie odstrasza艂 wilka, lecz wkr贸tce zwr贸ci uwag臋 pasterzy, kt贸rzy w okolicy wypasali swoje stada. Zobacz膮 ich razem.

U艣wiadomi艂a sobie, 偶e jest sobota. Ludzie zaszyli si臋 dzi艣 w domach pe艂nych okropnych bibelot贸w, reprodukcji s艂ynnych obraz贸w i gipsowych podobizn 艣wi臋tych. Zazwyczaj w soboty si臋 nudzili, ale w ten weekend nadarza艂a im si臋 wspania艂a okazja do dobrej rozrywki.

- Prosz臋 milcze膰!

-Ale偶 ja nic nie m贸wi艂em.

Chantal mia艂a ochot臋 si臋 rozp艂aka膰, lecz nie mog艂a sobie pozwoli膰 na 偶adn膮 s艂abo艣膰 w obecno艣ci tego cz艂owieka. Powstrzyma艂a 艂zy cisn膮ce si臋 jej do oczu.

- Uratowa艂am panu 偶ycie. Zas艂u偶y艂am na sztabk臋 z艂ota.

- To raczej ja pani uratowa艂em 偶ycie. Ten wilk rozszarpa艂 by pani膮 na strz臋py.

By艂a to prawda.

-Z drugiej za艣 strony - ci膮gn膮艂 nieznajomy - musz臋 przyzna膰, 偶e ocali艂a pani co艣 we mnie.

"To na pewno podst臋p - pomy艣la艂a Chantal. -Nieznajomy mia艂 zamiar uda膰, 偶e nic nie rozumie i tym sposobem znale藕膰 usprawiedliwienie, by odjecha膰 ze swoj膮 fortun膮 gdzie艣 daleko. I taki b臋dzie fina艂".

-Nasz wczorajszy zak艂ad... "Widzi pani, m贸j b贸l by艂 tak wielki, 偶e chcia艂em sprawi膰, aby wszyscy cierpieli tak jak ja; to by艂o dla mnie jedyne pocieszenie. Mia艂a pani racj臋.

Demonowi nieznajomego nie spodoba艂y si臋 te s艂owa. Poprosi艂 o pomoc demona Chantal, ale ten by艂 z dziewczyn膮 od niedawna i nie mia艂 jeszcze nad ni膮 ca艂kowitej w艂adzy.

- Czy to co艣 zmienia? - spyta艂a Chantal.

-Nic. Zak艂ad jest nadal wa偶ny i wiem, 偶e go wygram. Ale zrozumia艂em swoj膮 nikczemno艣膰. I zrozumia艂em, dlaczego sta艂em si臋 nikczemny: po prostu uzna艂em, 偶e nie zas艂uguj臋 na to, co mnie spotka艂o.

Chantal mia艂a tylko jedno zmartwienie - jak wydosta膰 si臋 st膮d, i to szybko?

- A ja s膮dz臋, 偶e zas艂u偶y艂am na swoje z艂oto i zabior臋 je, chyba 偶e mi pan w tym przeszkodzi. Nie mam po co wraca膰 do Yiscos. Id臋 prosto do g艂贸w nej szosy i 艂api臋 jaki艣 samoch贸d. Nasze drogi si臋 tutaj rozchodz膮.

- Mo偶e pani i艣膰. Ale w艂a艣nie teraz mieszka艅cy decyduj膮 o wyborze ofiary.

- By膰 mo偶e. B臋d膮 tak dyskutowa膰 do czasu, a偶 minie termin. Przez nast臋pne lata b臋d膮 k艂贸ci膰 si臋 o to, kto powinien by艂 umrze膰. S膮 niezdecydowani, gdy trzeba dzia艂a膰, za to, gdy chodzi o obwinianie innych... o, wtedy s膮 nieub艂agani. Znam to miasto.

Je艣li pan tam nie wr贸ci, nawet nie zechc膮 ze mn膮 rozmawia膰, powiedz膮, 偶e wszystko by艂o wytworem mojej chorej wyobra藕ni.

- Yiscos jest tak膮 sam膮 miejscowo艣ci膮 jak ka偶da inna na 艣wiecie i to, co si臋 tu dzieje, zdarza si臋 wsz臋dzie tam, gdzie ludzie 偶yj膮 razem: w ma艂ych i du偶ych miastach, osadach, a nawet w klasztorach. Ale pani tego nie rozumie, tak samo jak nie rozumie pani, 偶e tym razem los pracuje na moj膮 korzy艣膰, bo wybra艂em do pomocy idealn膮 osob臋. Kobiet臋 pracowit膮 i uczciw膮, przepe艂nion膮 tak jak ja ch臋ci膮 ze msty. Od momentu, w kt贸rym nie mo偶emy zobaczy膰 wroga - bo je艣li zg艂臋bimy do ko艅ca ca艂膮 t臋 histori臋, to oka偶e si臋, 偶e prawdziwym wrogiem jest B贸g, kt贸ry zes艂a艂 na nas te nieszcz臋艣cia - przenosimy nasze frustracje na wszystko, co nas otacza. Tego g艂odu zemsty nigdy nie da si臋 zaspokoi膰.

- Prosz臋 mi oszcz臋dzi膰 swych m臋tnych wywo d贸w - 偶achn臋艂a si臋 Chantal zirytowana, 偶e ten cz艂o wiek, kt贸rego nienawidzi艂a najbardziej na 艣wiecie, przejrza艂 na wylot jej dusz臋. - Niech pan zabiera swoje z艂oto, ja swoje i chod藕my st膮d!

- Istotnie, zda艂em sobie spraw臋, 偶e wczoraj, pro ponuj膮c wam to, co nape艂nia mnie najwy偶sz膮 odra z膮 - morderstwo z zimn膮 krwi膮, bo tak zgin臋艂a mo ja 偶ona i c贸rki - w rzeczywisto艣ci chcia艂em ocali膰 siebie. Pami臋ta pani s艂owa tego filozofa, kt贸rego za cytowa艂em podczas naszej drugiej rozmowy? Tego, kt贸ry m贸wi艂, 偶e piek艂em dla Boga jest jego mi艂o艣膰 do ludzi, bo ludzkie czyny bol膮 Go w ka偶dym u艂amku sekundy Jego wiecznego 偶ycia? Ten sam filozof po wiedzia艂 te偶: "Cz艂owiek potrzebuje tego, co w nim najgorsze, by dosi臋gn膮膰 tego, co w nim najlepsze".

- Nie rozumiem.

- Wcze艣niej my艣la艂em jedynie o zem艣cie. Tak jak mieszka艅cy tego miasteczka tylko marzy艂em, dniem i noc膮 obmy艣la艂em fantastyczne plany, i nie robi艂em nic. Przez jaki艣 czas 艣ledzi艂em losy ludzi, kt贸rzy stracili najbli偶szych w podobnych okoliczno艣ciach, ale zareagowali ca艂kiem inaczej. Tworzyli grupy wsparcia dla ofiar, jednoczyli si臋, by wsp贸lnie wyci膮gn膮膰 na 艣wiat艂o dzienne wszelkie przejawy niesprawiedliwo艣ci, organizowali wiece, by udowodni膰, 偶e b贸lu po stracie nigdy nie da si臋 u艣mierzy膰 偶adnym odwetem.

I ja pr贸bowa艂em doszuka膰 si臋 dobra, jakie mog艂oby wynikn膮膰 z mojego nieszcz臋艣cia. Niestety, nie uda艂o mi si臋. Jednak zdoby艂em si臋 na odwag臋 i rzuci艂em wyzwanie innym, doszed艂em na skraj przepa艣ci i teraz odkry艂em w g艂臋bi duszy jakie艣 艣wiat艂o.

- Prosz臋 m贸wi膰 dalej - odezwa艂a si臋 Chantal, bo i ona zaczyna艂a widzie膰 jaki艣 blady promyczek nadziei.

- Nie twierdz臋, 偶e ca艂a ludzko艣膰 jest zepsuta.

Chc臋 jedynie udowodni膰, 偶e nie艣wiadomie wywo艂a艂em to, co mi si臋 przydarzy艂o - bo jestem cz艂owie kiem z艂ym, zepsutym do szpiku ko艣ci i zas艂u偶y艂em na kar臋, jak膮 wymierzy艂o mi 偶ycie.

-Chce pan udowodni膰, 偶e B贸g jest sprawiedliwy.

Nieznajomy zamy艣li艂 si臋 na chwil臋.

- By膰 mo偶e.

-Ja nie wiem, czy B贸g jest sprawiedliwy czy nie. W ka偶dym razie nie traktowa艂 mnie 艂askawie, a ja nic nie mog艂am na to poradzi膰. Poczucie bezsilno艣ci zniszczy艂o mi dusz臋. Nie udaje mi si臋 by膰 tak dobr膮, jak bym chcia艂a, ani tak z艂膮, jak moim zdaniem by膰 powinnam. Jeszcze przed chwil膮 my艣la 艂am, 偶e B贸g wybra艂 sobie mnie, by si臋 zem艣ci膰 za wszystkie przykro艣ci, jakie ludzie mu sprawiaj膮. Pan ma te same w膮tpliwo艣ci, bo pa艅ska dobro膰 nie zosta艂a wynagrodzona.

Chantal by艂a zaskoczona w艂asnymi s艂owami. Demon nieznajomego zauwa偶y艂, 偶e anio艂 dziewczyny zacz膮艂 艣wieci膰 silniej i sprawy zaczyna艂y przybiera膰 inny obr贸t.

"Zr贸b co艣" - ponagla艂 drugiego demona.

"Ca艂y czas si臋 staram, ale bitwa jest trudna".

- Pani problemem nie jest boska sprawiedliwo艣膰 - odezwa艂 si臋 nieznajomy - ale to, 偶e zawsze wola艂a pani by膰 ofiar膮 okoliczno艣ci. Spotka艂em wielu takich ludzi.

-Jak cho膰by pan?

-Nie. Ja zbuntowa艂em si臋 przeciw temu, co mnie spotka艂o, i ma艂o mnie obchodzi, czy komu艣 si臋 moje post臋powanie podoba, czy nie. Pani natomiast, uwierzy艂a w swoj膮 rol臋 biednej, opuszczonej sieroty, kt贸ra za wszelk膮 cen臋 pragnie by膰 kocha na. A poniewa偶 tak si臋 nie dzieje, pani potrzeba mi艂o艣ci zamieni艂a si臋 w g艂uch膮 偶膮dz臋 zemsty.

W g艂臋bi duszy chcia艂aby pani by膰 taka jak inni mieszka艅cy Yiscos, bo w gruncie rzeczy wszyscy chcemy by膰 podobni do innych. Ale los przypisa艂 pani inn膮 histori臋.

Chantal zaprzeczy艂a ruchem g艂owy.

"Zr贸b co艣 - szepn膮艂 demon dziewczyny do swego towarzysza. - Chocia偶 ona m贸wi nie, to jej dusza wie, o co chodzi i m贸wi tak".

Demon nieznajomego poczu艂 si臋 upokorzony, bo nie by艂 wystarczaj膮co silny, by nakaza膰 m臋偶czy藕nie milczenie.

"S艂owa do niczego nie prowadz膮 - odpowiedzia艂. - Pozw贸lmy im m贸wi膰, bo i tak 偶ycie sprawi, 偶e post膮pi膮 inaczej".

- Przepraszam, 偶e pani przerwa艂em - odezwa艂 si臋 nieznajomy. - Prosz臋 m贸wi膰 dalej o boskiej sprawiedliwo艣ci.

Zadowolona, 偶e nie musi ju偶 s艂ucha膰 tego, co wyra藕nie sprawia艂o jej przykro艣膰, powiedzia艂a:

- Nie wiem, czy uda mi si臋 to wyt艂umaczy膰, ale pan pewnie zauwa偶y艂, 偶e mieszka艅cy Yiscos nie s膮 szczeg贸lnie pobo偶ni, chocia偶 mamy tu ko艣ci贸艂, jak we wszystkich okolicznych osadach. Mo偶e dzieje si臋 tak dlatego, 偶e Ahab, cho膰 nawr贸cony przez 艣wi臋tego Sawina, nie ufa艂 do ko艅ca ksi臋偶om. Jako 偶e pierwsi osadnicy byli w wi臋kszo艣ci hultajami spod ciemnej gwiazdy, obawia艂 si臋, 偶e ksi臋偶a swymi pogr贸偶kami o wiecznych m臋kach na nowo sprowadz膮 ich na z艂膮 drog臋. Ludzie, kt贸rzy nie maj膮 nic do stracenia, nie my艣l膮 wcale o 偶yciu wiecznym.

Gdy tylko zjawi艂 si臋 pierwszy proboszcz, Ahab zda艂 sobie spraw臋 z zagro偶enia. 呕eby temu zapobiec, wprowadzi艂 艣wi臋to, kt贸re pozna艂 u 呕yd贸w - dzie艅 przebaczenia. Jednak postanowi艂 je przekszta艂ci膰 po swojemu.

Raz do roku mieszka艅cy zamykali si臋 w swoich domach, spisywali dwie listy, zwracali si臋 w stron臋 najwy偶szej g贸ry i czytali pierwsz膮 list臋. "Panie, oto moje grzechy wobec Ciebie: kr臋tactwa, zdrady, niesprawiedliwo艣ci, krzywdy, kt贸re wyrz膮dzi艂em... Wiele grzeszy艂em i prosz臋 Ci臋, Panie, o przebaczenie, bo bardzo Ci臋 obrazi艂em".

Zaraz potem - i na tym polega艂 oryginalny pomys艂 Ahaba - mieszka艅cy wyjmowali z kieszeni drug膮 list臋: "Jednak tutaj, Panie, jest lista Twoich grzech贸w wobec mnie: kaza艂e艣 mi pracowa膰 ponad si艂y, moje dziecko zachorowa艂o mimo moich modlitw, okradzione mnie, cho膰 stara艂em si臋 by膰 uczciwy, cierpia艂em ponad miar臋".

Po odczytaniu drugiej listy ko艅czyli obrz臋d tymi s艂owami: "Panie, by艂em wobec Ciebie niesprawiedliwy i Ty by艂e艣 niesprawiedliwy wobec mnie. Ale skoro dzi艣 jest dzie艅 przebaczenia, Ty zapomnij moje winy, a ja zapomn臋 Twoje. Pog贸d藕my si臋 i zacznijmy wszystko od nowa".

- Przebaczy膰 Bogu - przerwa艂 nieznajomy. -

Przebaczy膰 Bogu nieub艂aganemu, kt贸ry nieprze rwanie tworzy, by mie膰 co niszczy膰...

- Do艣膰 ju偶 mam tej rozmowy - odrzek艂a Chantal, patrz膮c w dal. - Nie znam 偶ycia na tyle, abym mog艂a pana czegokolwiek nauczy膰.

Nieznajomy milcza艂.

"Wcale mi si臋 to nie podoba" - pomy艣la艂 demon nieznajomego, dostrzegaj膮c obok siebie s艂abo migocz膮ce 艣wiat艂o, zwiastuj膮ce istot臋, na kt贸rej obecno艣膰 w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 pozwoli膰. To 艣wiat艂o uda艂o mu si臋 oddali膰 przed dwoma laty na jednej z najpi臋kniejszych pla偶 tej planety.

To co przez ca艂e wieki dzia艂o si臋 w Yiscos odcisn臋艂o swe pi臋tno na 偶yciu jego mieszka艅c贸w: legendy, Celtowie, protestanci, dzia艂alno艣膰 Ahaba, bandyci... Dlatego tutejszy proboszcz dobrze wiedzia艂, 偶e jego parafianie nie s膮 tak naprawd臋 pobo偶ni. Wprawdzie brali udzia艂 w niekt贸rych ko艣cielnych ceremoniach - zw艂aszcza w pogrzebach, bo 艣luby i chrzciny zdarza艂y si臋 coraz rzadziej - i zjawiali si臋 na Pasterce, ale tylko paru bigot贸w uczestniczy艂o w dw贸ch mszach odprawianych w tygodniu, w sobot臋 i niedziel臋 o jedenastej rano. Gdyby to od niego zale偶a艂o, zrezygnowa艂by z mszy sobotnich, lecz musia艂 wykaza膰 przed zwierzchnikami, 偶e sumiennie wykonuje swoje obowi膮zki.

Ku jego zaskoczeniu tego dnia ko艣ci贸艂 by艂 wype艂niony po brzegi, a ludzie byli osobliwie spi臋ci. Na ko艣cielnych 艂awkach i w prezbiterium t艂oczyli si臋 wszyscy mieszka艅cy. Brakowa艂o tylko panny Prym - kt贸ra zapewne wstydzi艂a si臋 tego, co powiedzia艂a poprzedniego dnia - oraz starej Berty, w kt贸rej wszyscy dopatrywali si臋 czarownicy.

-W imi臋 Ojca i Syna, i Ducha 艢wi臋tego.

Rozbrzmia艂o g艂o艣ne "Amen". Ksi膮dz rozpocz膮艂 liturgi臋, listy apostolskie odczyta艂a ta co zazwyczaj dewotka, po czym zaintonowa艂 psalmy. W ko艅cu nadszed艂 czas kazania.

- W Ewangelii wed艂ug 艣wi臋tego 艁ukasza pewien cz艂owiek pyta Jezusa: Nauczycielu dobry, co mam czyni膰, aby osi膮gn膮膰 偶ycie wieczne? I Jezus daje jak偶e zdumiewaj膮c膮 odpowied藕: Dlaczego nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam B贸g.

Przez wiele lat pochyla艂em si臋 nad tym kr贸tkim fragmentem tekstu, staraj膮c si臋 zrozumie膰, co chcia艂 powiedzie膰 Pan. Czy偶 nie by艂 dobry? A zatem ca艂e chrze艣cija艅stwo ze sw膮 ide膮 mi艂osierdzia opiera si臋 na nauce kogo艣, kto uwa偶a艂 si臋 za z艂ego? A偶 w ko艅cu do mnie dotar艂o: Chrystus w owej chwili odnosi si臋 do swojej ludzkiej natury. Jako cz艂owiek jest z艂y. Jako B贸g jest dobry.

Ksi膮dz zrobi艂 kr贸tk膮 pauz臋, aby wierni zrozumieli jego przes艂anie. Ale tak naprawd臋 ok艂amywa艂 samego siebie: nadal nie pojmowa艂 sensu tych s艂贸w, bo skoro Chrystus w swej ludzkiej naturze by艂 z艂y, to tak samo z艂e powinny by艂y by膰 Jego s艂owa i czyny. Ale to by艂 ju偶 temat na dyskusj臋 teologiczn膮, w tym momencie nieistotn膮. Kazanie musia艂o by膰 przekonuj膮ce.

-Nie b臋d臋 si臋 dzisiaj d艂u偶ej nad tym rozwodzi艂.

Chc臋, by艣cie wszyscy to zrozumieli; jako istoty ludzkie musimy si臋 pogodzi膰 z tym, 偶e nasza natu ra jest s艂aba, pokr臋tna i tylko dzi臋ki Jezusowi, ktory po艣wi臋ci艂 si臋 dla zbawienia ludzko艣ci, uda艂o nam si臋 unikn膮膰 wiecznego pot臋pienia. Powtarzam: po艣wi臋cenie Syna Bo偶ego nas uratowa艂o. Po艣wi臋cenie jednego cz艂owieka.

Na zako艅czenie dzisiejszego kazania, chcia艂bym przypomnie膰 pocz膮tek jednej z ksi膮g Starego Testamentu - Ksi臋g臋 Hioba. Oto przed obliczem Boga stan膮艂 szatan.

Sk膮d przychodzisz? - spyta艂 go B贸g.

Z badania ziemi i w臋dr贸wki po niej - odpar艂 szatan.

A zwr贸ci艂e艣 uwag臋 na s艂ug臋 mego, Hioba? Bo nie ma na ca艂ej ziemi drugiego, kto by by艂 tak prawy, sprawiedliwy, bogobojny i unikaj膮cy grzechu jak on.

Szatan na to do Pana:

Wi臋c bez ogl膮dania si臋 na zap艂at臋 Hiob czci Boga? Czy偶 Ty nie okoli艂e艣 zewsz膮d jego samego, jego domu i ca艂ej maj臋tno艣ci? Wyci膮gnij, prosz臋, sw膮 r臋k臋 i dotknij jego maj膮tku! Czy w twarz ci nie b臋dzie z艂orzeczy艂?

B贸g postanowi艂 Hioba do艣wiadczy膰. Rok po roku kara艂 tego, kt贸ry kocha艂 Go najbardziej. Hiob stan膮艂 wobec si艂y, kt贸rej nie pojmowa艂. S膮dzi艂, 偶e to Najwy偶sza Sprawiedliwo艣膰 zabiera mu trzod臋, zabija jego dzieci, zsy艂a na niego tr膮d. I tak si臋 dzia艂o a偶 do dnia, gdy u kresu wytrzyma艂o艣ci Hiob zbuntowa艂 si臋 i zacz膮艂 blu藕ni膰. Dopiero wtedy B贸g odda艂 mu to, co zabra艂.

Od lat jeste艣my 艣wiadkami upadku naszego miasta. My艣l臋, 偶e nie jest to owoc boskiej kary z tej prostej przyczyny, 偶e zawsze, bez skarg i bez pretensji, godzili艣my si臋 na to, co by艂o nam dane, tak jakby艣my zas艂ugiwali na utrat臋 p贸l, kt贸re uprawiamy; pastwisk, na kt贸re p臋dzimy nasze owce; dom贸w, kt贸re zbudowali nasi przodkowie. Czy偶 nie nadszed艂 czas buntu? Czy B贸g nie wystawia nas na t臋 sam膮 pr贸b臋 co Hioba?

Dlaczego B贸g potraktowa艂 Hioba tak okrutnie? Aby mu udowodni膰, 偶e jego natura jest z gruntu z艂a, 偶e wszystko dobre, co mu si臋 zdarzy艂o, by艂o aktem 艂aski, nie za艣 nagrod膮 za dobre uczynki. Pope艂nili艣my grzech pychy, uwa偶aj膮c si臋 za zanadto dobrych i dlatego spotka艂a nas kara.

B贸g zgodzi艂 si臋 na uk艂ad z szatanem i na poz贸r dopu艣ci艂 si臋 niesprawiedliwo艣ci. Nie zapominajcie - B贸g zgodzi艂 si臋 na uk艂ad z szatanem. A Hiob zrozumia艂 t臋 lekcj臋, bo podobnie jak my pope艂ni艂 grzech pychy. Nikt nie jest dobry, m贸wi Pan. Nikt. Przesta艅my wi臋c udawa膰 dobrych, czym obra偶amy Boga, i przyjmijmy ze skruch膮 nasze s艂abo艣ci. Je艣li kt贸rego艣 dnia przyjdzie nam podda膰 si臋 w艂adzy demona, pami臋tajmy, 偶e Pan w niebiosach, aby zbawi膰 dusz臋 Hioba, swego s艂ugi, odda艂 go szatanowi.

Kazanie dobieg艂o ko艅ca. Ksi膮dz dalej celebrowa艂 msz臋. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e mieszka艅cy zrozumieli przes艂anie.

- Id藕my st膮d. Ka偶de w swoj膮 stron臋, ja ze swoj膮 sztabk膮 z艂ota...

-... z moj膮 sztabk膮 z艂ota - poprawi艂 j膮 nieznajomy.

- Pan mo偶e wyjecha膰 w ka偶dej chwili. Ja natomiast, je艣li nie wezm臋 tego z艂ota, musia艂abym wr贸ci膰 do Yiscos. Ludzie mnie wygnaj膮 albo napi臋tnuj膮. "Wszyscy uznaj膮, 偶e k艂ama艂am. Nie mo偶e mi pan, po prostu nie mo偶e mi tego z艂ota odebra膰. Niech pan powie, 偶e zas艂u偶y艂am na t臋 nagrod臋.

Nieznajomy podni贸s艂 si臋, zebra艂 wi膮zk臋 ga艂臋zi i zapali艂 je w ognisku.

-Wilk zawsze ucieka przed ogniem, prawda?

Wracam do hotelu. Niech pani robi, co uzna za sto sowne, niech pani kradnie i ucieka, to mnie ju偶 nie dotyczy. Mam co innego do roboty.

- Chwileczk臋! Prosz臋 mnie tutaj samej nie zo stawia膰!

- No to niech pani idzie ze mn膮.

Chantal popatrzy艂a na dopalaj膮ce si臋 ognisko, na ska艂y w kszta艂cie litery Y, na nieznajomego oddalaj膮cego si臋 z p艂on膮cymi ga艂臋ziami.

- Prosz臋 zaczeka膰! - krzykn臋艂a za nim, ale nawet si臋 nie obejrza艂.

W przyp艂ywie paniki odkopa艂a z艂oto. Wa偶y艂a je chwil臋 w d艂oniach, zakopa艂a z powrotem, chwyci艂a zapalon膮 ga艂膮藕 i pobieg艂a za nieznajomym.

Nienawi艣膰 艣ciska艂a jej gard艂o. Tego samego dnia spotka艂a dwa wilki - jednego, kt贸rego mo偶na by艂o odstraszy膰 ogniem, i drugiego, kt贸ry nie ba艂 si臋 ju偶 niczego, bo straci艂 wszystko, co mia艂o dla niego jak膮kolwiek warto艣膰, a teraz szed艂 na o艣lep, z zamiarem zniszczenia tego, co napotka na drodze.

Bieg艂a co si艂 w nogach, ale go nie dogoni艂a. Pewnie zaszy艂 si臋 gdzie艣 w lesie. Jego ga艂臋zie ju偶 zgas艂y i pewnie got贸w by艂 go艂ymi r臋koma walczy膰 z wilkiem. Jego pragnienie 艣mierci by艂o tak samo silne jak ch臋膰 zabijania.

Dotar艂a do Yiscos. Uda艂a, 偶e nie s艂yszy wo艂ania Berty, i stan臋艂a naprzeciw ludzi wychodz膮cych w艂a艣nie z ko艣cio艂a. Zdziwi艂o j膮, 偶e niemal ca艂e miasto by艂o tego dnia na mszy. Nieznajomy pragn膮艂 zbrodni, a w rezultacie uda艂o mu si臋 艣ci膮gn膮膰 do owczarni proboszcza parafian, kt贸rzy zaczn膮 si臋 teraz na gwa艂t spowiada膰 i wyra偶a膰 skruch臋, jakby mogli tym przechytrzy膰 Boga.

Patrzyli na ni膮, ale nikt nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Wytrzyma艂a ich spojrzenia, bo wiedzia艂a, 偶e nie jest niczemu winna i z niczego nie musi si臋 spowiada膰. By艂a tylko narz臋dziem w przewrotnej grze, kt贸r膮 po trochu zaczyna艂a rozumie膰 i kt贸ra napawa艂a j膮 coraz wi臋kszym wstr臋tem.


Zamkn臋艂a si臋 w swoim pokoju i wyjrza艂a przez okno. T艂um ju偶 si臋 rozszed艂. By艂o to dziwne, bo zazwyczaj po wyj艣ciu z ko艣cio艂a ludzie w ma艂ych grupkach dyskutowali na placu, w miejscu gdzie szubienic臋 zast膮pi艂 krzy偶.

Dlaczego uliczki by艂y dzisiaj wyludnione, skoro rozpogodzi艂o si臋 i nie艣mia艂e promyki s艂o艅ca wyjrza艂y zza chmur? No w艂a艣nie. Mieszka艅cy Yiscos powinni jak zwykle rozprawia膰 d艂ugo o pogodzie, o temperaturze powietrza, o ci艣nieniu, o zagro偶eniu ulewami albo susz膮. Ale dzisiaj ukryli si臋 w domach i Chantal nie wiedzia艂a, dlaczego.

Im d艂u偶ej patrzy艂a na opustosza艂膮 ulic臋, tym bardziej czu艂a, 偶e jest podobna do wszystkich ludzi st膮d. Chocia偶 jeszcze nie tak dawno temu uwa偶a艂a si臋 za inn膮, odwa偶n膮, snuj膮c膮 plany, kt贸re nigdy nie przysz艂yby do g艂owy tym prowincjuszom.

Jaki wstyd! A jednocze艣nie c贸偶 za ulga! Nie znalaz艂a si臋 w Yiscos z powodu niesprawiedliwo艣ci losu, lecz dlatego, 偶e na to zas艂ugiwa艂a. Teraz pogodzi艂a si臋 z tym, 偶e jest taka sama jak oni. Ju偶 trzykrotnie odkopywa艂a sztabk臋 z艂ota, ale nie mog艂a si臋 zdoby膰, by j膮 sobie wzi膮膰. Pope艂nia艂a zbrodni臋 w my艣lach, ale nie by艂a w stanie wprowadzi膰 jej w czyn. Pod 偶adnym pozorem nie powinna jej pope艂ni膰, bo to nie by艂a pokusa, lecz pu艂apka.

Dlaczego pu艂apka? Co艣 m贸wi艂o jej, 偶e w tej sztabce z艂ota tkwi rozwi膮zanie problemu stworzonego przez przybysza. Lecz cho膰 d艂ugo my艣la艂a, nie potrafi艂a znale藕膰 odpowiedzi na swoje pytanie.

Dopiero co przyby艂y demon popatrzy艂 w bok i spostrzeg艂, 偶e 艣wiat艂o panny Prym, kt贸re przed

chwil膮 przybiera艂o niebezpiecznie na sile, teraz zaczyna艂o migota膰 i lada moment zga艣nie. Jaka szkoda, 偶e jego kompan nie m贸g艂 by膰 艣wiadkiem tego zwyci臋stwa!

Nie wiedzia艂 jednak, 偶e anio艂y te偶 maj膮 swoj膮 strategi臋. W tej w艂a艣nie chwili 艣wiat艂o panny Prym zblad艂o, aby nie kusi膰 przeciwnika. Anio艂 chcia艂, 偶eby dziewczyna posz艂a spa膰, bo we 艣nie porozmawia ze sw膮 dusz膮, wolna od niepokoj贸w i win, jakie istoty ludzkie z upodobaniem d藕wigaj膮 na co dzie艅.

Zasn臋艂a. I us艂ysza艂a to, co mia艂a us艂ysze膰. I zrozumia艂a to, co powinna by艂a zrozumie膰.

-Nie musimy wcale rozmawia膰 o ziemi na sprzeda偶 ani o cmentarzach. - Tymi s艂owami 偶ona burmistrza otworzy艂a zebranie w zakrystii. - Pom贸wmy otwarcie o tym, co tak naprawd臋 zaprz膮ta nasze my艣li.

Pi臋ciu pozosta艂ych notabli skwapliwie przytakn臋艂o. - Ksi膮dz mnie przekona艂 - wyzna艂 w艂a艣ciciel ziemski. - B贸g usprawiedliwia pewne poczynania.

- Niech pan nie b臋dzie cyniczny - odpar艂 proboszcz. - Gdy wygl膮dali艣my przez to okno, wszystko sta艂o si臋 jasne. Powia艂 gor膮cy wiatr, bo wtedy w艂a艣nie zjawi艂 si臋 demon.

- To oczywiste - zgodzi艂 si臋 burmistrz, kt贸ry tak naprawd臋 nie wierzy艂 w demony. - Wszyscy ju偶 by li艣my zgodni. Lepiej m贸wi膰 otwarcie i nie traci膰 cennego czasu.

- Chc臋 zabra膰 g艂os - odezwa艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu. - Zastanawiamy si臋 nad tym, by przysta膰 na propozycj臋 nieznajomego i w zamian za z艂oto pope艂ni膰 zbrodni臋.

-Z艂o偶y膰 ofiar臋 - poprawi艂 ksi膮dz.

Zamilkli, co oznacza艂o, 偶e s膮 jednomy艣lni.

-Tylko tch贸rze kryj膮 si臋 za zas艂on膮 milczenia - rzek艂 ksi膮dz. - Padnijmy na kolana i m贸dlmy si臋 na g艂os, aby B贸g nas us艂ysza艂 i wiedzia艂, 偶e czynimy to dla dobra Yiscos.

Ukl臋kli wbrew sobie, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e na pr贸偶no prosi膰 b臋d膮 Boga o przebaczenie grzechu, kt贸ry pope艂ni膮 w pe艂ni 艣wiadomi wyrz膮dzanego z艂a. Ale przypomnieli sobie o dniu przebaczenia wprowadzonym przez Ahaba. Wkr贸tce ten dzie艅 nastanie, wtedy obwinia Boga za to, 偶e postawi艂 ich wobec pokusy, kt贸rej tak trudno by艂o si臋 oprze膰.

Proboszcz rozpocz膮艂 modlitw臋.

-Panie, powiedzia艂e艣, 偶e nikt nie jest dobry.

Przyjmij nas zatem z naszymi niedoskona艂o艣ciami, przebacz nam w swym niesko艅czonym mi艂osierdziu i swej niesko艅czonej mi艂o艣ci. Tak jak wybaczy艂e艣 krzy偶owcom, kt贸rzy zabijali niewiernych, aby odzyska膰 Ziemi臋 艢wi臋t膮, tak jak wybaczy艂e艣 inkwizytorom, kt贸rzy pragn臋li zachowa膰 czysto艣膰 Twojego Ko艣cio艂a, tak jak przebaczy艂e艣 tym, kt贸rzy Ci臋 l偶yli i przybili do krzy偶a, przebacz i nam t臋 ofiar臋, kt贸r膮 musimy Ci z艂o偶y膰, by ocali膰 nasze miasto.

-Przejd藕my teraz do spraw praktycznych - odezwa艂a si臋 偶ona burmistrza, wstaj膮c z kl臋czek. - Ustalmy, kto zostanie z艂o偶ony w ofierze. I kto z艂o 偶y ofiar臋.

-Pewna m艂oda osoba, kt贸rej wiele pomogli艣my i kt贸r膮 wspierali艣my przez d艂ugie lata, sprowadzi艂a do nas demona - powiedzia艂 w艂a艣ciciel ziemski, kt贸ry jeszcze nie tak dawno temu sypia艂 z t膮 dziewczyn膮 i wci膮偶 n臋ka艂 go niepok贸j, i偶 kt贸rego艣 dnia jego 偶ona si臋 o tym nie dowie. - Z艂o trzeba zwalcza膰 Z艂em. Ta osoba powinna zosta膰 ukarana.

Dwa g艂osy popar艂y t臋 propozycj臋, powo艂uj膮c si臋 na to, 偶e panna Prym jest jedyn膮 osob膮 w Yiscos, kt贸rej nie mo偶na ufa膰, bo uwa偶a si臋 za inn膮 ni偶 reszta i powtarza w k贸艂ko, 偶e pewnego dnia wyjedzie st膮d na zawsze.

-Jej matka nie 偶yje. Jej babka nie 偶yje. Nikt nie odczuje jej braku - doda艂 burmistrz na poparcie tej propozycji.

Jednak jego 偶ona by艂a odmiennego zdania:

-Ona wie, gdzie jest z艂oto - w ko艅cu tylko ona je widzia艂a. A zreszt膮, jak ju偶 m贸wili艣my, czy to nie ona sprowadzi艂a Z艂o, kt贸re skierowa艂o my艣li ca艂ej tutejszej spo艂eczno艣ci ku zbrodni? By艂o nie by艂o, s艂owo tej m艂odej dziewczyny nie b臋dzie znaczy艂o nic wobec naszego zdania, zdania ludzi, kt贸rzy nie ma j膮 sobie nic do zarzucenia i co艣 w 偶yciu osi膮gn臋li.

Burmistrz poczu艂 si臋 nieswojo, jak zawsze gdy jego 偶ona wypowiada艂a swoj膮 opini臋.

-Dlaczego chcesz ocali膰 t臋 dziewczyn臋, skoro jej nie lubisz? - spyta艂.

-Rozumiem - wtr膮ci艂 ksi膮dz. - Wina powinna spa艣膰 na g艂ow臋 tej, kt贸ra wywo艂a艂a t臋 tragedi臋. B臋dzie ona nios艂a to brzemi臋 na w艂asnych brakach przez reszt臋 swoich dni. Mo偶e sko艅czy tak jak Judasz, kt贸ry zdradzi艂 Jezusa, a potem pope艂ni艂 samob贸jstwo - gest rozpaczliwy i niepotrzebny, kt贸rym nie m贸g艂 przecie偶 odkupi膰 zbrodni.

呕ona burmistrza ze zdziwieniem s艂ucha艂a, jak proboszcz wyra偶a jej my艣li. Dziewczyna by艂a bardzo 艂adna, kusi艂a m臋偶czyzn, nie godzi艂a si臋 na los, jaki wszystkim tu przypad艂 w udziale, wci膮偶 narzeka艂a na to, 偶e 偶yje w prowincjonalnym mie艣cie, w kt贸rym mieszkali przecie偶 ludzie pracowici i uczciwi, i gdzie wielu chcia艂oby osi膮艣膰 (obcych, rzecz jasna, kt贸rzy przekonaliby si臋 wkr贸tce, jak nudno jest 偶y膰 w ci膮g艂ym spokoju).

- A ja nie widz臋 偶adnej innej mo偶liwo艣ci - odezwa艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu, 艣wiadoma, 偶e trudno b臋dzie jej znale藕膰 kogo艣 do pracy w barze. Jednak planowa艂a, 偶e otrzymawszy swoj膮 cz臋艣膰 z艂ota, zamknie hotel i wyjedzie jak najdalej st膮d. - My艣la艂am o jakim艣 pracowniku sezonowym albo pasterzu, ale wielu z nich ma rodzin臋 i cho膰 ich dzieci cz臋sto mieszkaj膮 daleko st膮d, jednak mog膮 wszcz膮膰 艣ledztwo, gdyby ojcu co艣 si臋 sta艂o. Jedynie Chantal Prym mo偶e znikn膮膰 bez 艣ladu.

Z powod贸w religijnych - czy偶 Jezus nie przekl膮艂 tych, kt贸rzy oskar偶ali niewinnych? - ksi膮dz nie zabra艂 w tej sprawie g艂osu. Wiedzia艂 natomiast, kto b臋dzie ofiar膮. Musia艂 tylko sprawi膰, aby pozostali sami na to wpadli, dlatego rzek艂:

- Mieszka艅cy Yiscos pracuj膮 przez ca艂y rok od 艣witu do nocy. Ka偶dy ma jakie艣 obowi膮zki, nawet ta nieszcz臋sna dziewczyna, kt贸r膮 demon pos艂u偶y艂 si臋 do swych niecnych cel贸w. Ju偶 i tak jest nas nie wielu i nie sta膰 nas na utrat臋 jeszcze jednej pary r膮k zdolnych do pracy.

- No to nie mamy ofiary. Pozostaje nam mie膰 nadziej臋, 偶e przed wieczorem zjawi si臋 tu inny nie znajomy, a i to by艂oby ryzykowne, bo sk膮d mamy wiedzie膰, czy nie ma rodziny, jakich艣 krewnych, kt贸rzy szukaliby go a偶 na ko艅cu 艣wiata. W Yiscos -

ka偶dy pracuje i z trudem zarabia na chleb, iisu-y/

- Macie racj臋 - odpar艂 ksi膮dz. - Mo偶e wszystko, co dzieje si臋 tu od wczoraj, to tylko z艂udzenie? Ka偶 dy z was jest szanowany, lubiany, ma przyjaci贸艂, bliskich, kt贸rzy nie pogodz膮 si臋 z jego strat膮. Nikt nie zgodzi si臋, aby wybrano kogo艣 z jego najbli偶 szych. Znam tylko trzy osoby, kt贸re nie maj膮 偶ad nej rodziny. To stara Berta, panna Prym i... ja.

- Ksi膮dz sk艂ada siebie samego w ofierze?!

- Dobro Yiscos jest najwa偶niejsze.

Pi臋膰 os贸b odetchn臋艂o z ulg膮. Sytuacja, podobnie jak niebo, zdawa艂a si臋 rozja艣nia膰: nie b臋dzie to zbrodnia, lecz akt m臋cze艅stwa. Napi臋cie natychmiast znik艂o, a w艂a艣cicielka hotelu mia艂a ochot臋 uca艂owa膰 tego 艣wi臋tego cz艂owieka.

-Jest tylko pewien ma艂y k艂opot - ci膮gn膮艂 dalej ksi膮dz. - Musicie przekona膰 wszystkich, 偶e zabicie wys艂annika Boga nie jest grzechem 艣miertelnym.

- Ksi膮dz to najlepiej wyt艂umaczy swoim wiernym! - zawo艂a艂 burmistrz, uradowany na my艣l o tym, co b臋dzie m贸g艂 zrobi膰 dzi臋ki uzyskanym pieni膮dzom: prace renowacyjne, kampania reklamowa, kt贸ra przyci膮gnie turyst贸w i bogatych inwestor贸w, instalacja nowej centrali telefonicznej, bo stara nie nadawa艂a si臋 ju偶 do u偶ytku...

- Nie mog臋 tego zrobi膰 - odpar艂 proboszcz. -

M臋czennicy ofiarowywali si臋, gdy lud chcia艂 ich za bi膰. Ale nigdy nie prowokowali w艂asnej 艣mierci, Ko艣ci贸艂 bowiem zawsze powtarza, 偶e 偶ycie jest da rem Boga. To wy b臋dziecie musieli znale藕膰 jakie艣 wyt艂umaczenie.

- Nikt nam nie uwierzy. Uznaj膮 nas za morderc贸w najpodlejszego gatunku, kt贸rzy dla pieni臋dzy zabili 艣wi臋tego cz艂owieka, tak jak Judasz sprzeda艂 Chrystusa.

Ksi膮dz wzruszy艂 ramionami. Ka偶dy z zebranych odni贸s艂 wra偶enie, 偶e s艂o艅ce zn贸w skry艂o si臋 za chmurami, i poczu艂, 偶e napi臋cie zacz臋艂o narasta膰.

-Zatem pozostaje tylko stara Berta - podsumowa艂 w艂a艣ciciel ziemski.

Po d艂ugiej ciszy g艂os zabra艂 ksi膮dz:

-Ta kobieta z pewno艣ci膮 bardzo cierpi z powodu utraty m臋偶a. Od lat siedzi przed domem, czy s艂o艅ce czy s艂ota. 呕yje tylko t臋sknot膮 i chyba biedaczce zaczyna si臋 miesza膰 w g艂owie. Cz臋sto przechodz臋 obok jej domu i zawsze s艂ysz臋, jak m贸wi sama do siebie.

Zebrani zn贸w poczuli gwa艂towny podmuch gor膮cego powietrza i poczuli si臋 nieswojo, bo wszystkie okna w zakrystii by艂y zamkni臋te.

-Jej 偶ycie jest bardzo smutne - doda艂a w艂a艣cicielka hotelu. - My艣l臋, 偶e da艂aby wszystko, aby m贸c p贸j艣膰 w 艣lady swego ukochanego m臋偶a. Byli ma艂偶e艅stwem przez ponad czterdzie艣ci lat. Wiedzieli艣cie o tym?

Wszyscy wiedzieli, ale nie mia艂o to nic do rzeczy.

-To kobieta w podesz艂ym ju偶 wieku, mo偶na powiedzie膰 u schy艂ku 偶ycia - argumentowa艂 w艂a艣ciciel

ziemski. - Ona jedna w tym mie艣cie nie ma 偶adne go po偶ytecznego zaj臋cia. Pewnego razu spyta艂em j膮, dlaczego zawsze siedzi przed domem, nawet zim膮. Wiecie, co mi odpowiedzia艂a? 呕e czuwa nad Yiscos i w dniu, w kt贸rym zobaczy, 偶e zbli偶a si臋 Z艂o b臋dzie bi膰 na alarm.

-Jak wida膰, nie najlepiej wywi膮za艂a si臋 ze swe go zadania.

- Wr臋cz przeciwnie - odpar艂 ksi膮dz. - Je艣li dobrze was rozumiem, ten, kto wpu艣ci艂 tu Z艂o, musi je st膮d wygna膰.

Cisza, kt贸ra teraz zapad艂a, nie by艂a tym razem tak ci臋偶ka jak poprzednio, bo wszyscy zrozumieli, 偶e ofiara zosta艂a wybrana.

- Teraz zosta艂 nam do om贸wienia tylko jeden drobny szczeg贸艂 - odezwa艂a si臋 偶ona burmistrza. - Wiemy ju偶 kiedy, w imi臋 dobra mieszka艅c贸w, zostanie z艂o偶ona ofiara. Wiemy r贸wnie偶, kto b臋dzie ofiar膮. W ten spos贸b jej dusza wzniesie si臋 do nieba i b臋dzie szcz臋艣liwa, zamiast cierpie膰 tu, na ziemi. Pozostaje ustali膰, jak to zrobimy.

- Niech si臋 pan postara pom贸wi膰 ze wszystkimi m臋偶czyznami w mie艣cie - rzek艂 ksi膮dz do burmi strza. - Trzeba zwo艂a膰 zebranie na rynku o dziewi膮tej wieczorem. Wiem, jak to zrobimy. Przyjd藕cie do mnie przed dziewi膮t膮. Obja艣ni臋 wam m贸j plan.

Zanim wyszli, poprosi艂 burmistrzow膮 i w艂a艣cicielk臋 hotelu, aby odwiedzi艂y Bert臋 i na czas zebrania dotrzyma艂y jej towarzystwa. Chocia偶 staruszka nigdy nie wychodzi艂a po zmierzchu, nale偶a艂o zachowa膰 wszelkie 艣rodki ostro偶no艣ci.

Chantal o zwyk艂ej porze zjawi艂a si臋 w pracy. Zdziwi艂a si臋, 偶e bar by艂 ca艂kiem pusty.

-Dzi艣 wieczorem jest zebranie na placu - wyja艣ni艂a w艂a艣cicielka hotelu. - Tylko dla m臋偶czyzn.

Chantal natychmiast poj臋艂a, co si臋 艣wi臋ci.

- Naprawd臋 widzia艂a艣 te sztabki z艂ota? - zapyta艂a jej pracodawczyni.

- Naprawd臋. Powinni艣cie zmusi膰 tego cz艂owieka, by je tu przyni贸s艂, bo bardzo mo偶liwe, 偶e kiedy ju偶 osi膮gnie sw贸j cel, to po prostu zniknie bez 艣ladu.

- On nie jest przecie偶 szalony!

- Wygl膮da na to, 偶e jest.

Zaniepokojona w艂a艣cicielka hotelu po艣piesznie uda艂a si臋 do pokoju nieznajomego. Wr贸ci艂a po kilku minutach troch臋 uspokojona.

-Zgodzi艂 si臋. Powiedzia艂, ze schowa艂 z艂oto w le sie i p贸jdzie po nie jutro rano.

-Wydaje mi si臋, 偶e nie musz臋 dzi艣 pracowa膰.

-Musisz. Taka by艂a nasza umowa.

W艂a艣cicielk臋 hotelu korci艂o, 偶eby opowiedzie膰 Chantal o spotkaniu u ksi臋dza i zobaczy膰 jej reakcj臋, ale nie wiedzia艂a, jak zagai膰 rozmow臋.

-To wszystko jest dla mnie szokuj膮ce - odezwa 艂a si臋 w ko艅cu. -Jednocze艣nie rozumiem, 偶e w tym wypadku ludzie potrzebuj膮 troch臋 czasu, by prze my艣le膰, jak powinni post膮pi膰.

- Mog膮 sobie my艣le膰 cho膰by sto lat, i tak nie zdob臋d膮 si臋 na odwag臋, by dzia艂a膰.

- By膰 mo偶e - odpowiedzia艂a z wahaniem w艂a艣ci cielka hotelu. - Gdyby si臋 jednak na co艣 zdecydo wali, jak ty by艣 post膮pi艂a?

Chantal zrozumia艂a nagle, 偶e nieznajomy by艂 du偶o bli偶szy prawdy ni偶 ona, kt贸ra od tak dawna mieszka艂a w Yiscos. Zebranie na placu! Szkoda, 偶e nie ma ju偶 szubienicy.

-Jak ty by艣 post膮pi艂a? - nalega艂a w艂a艣cicielka hotelu.

-Nie odpowiem na to pytanie, cho膰 wiem do k艂adnie, co bym zrobi艂a. Powiem tylko, 偶e Z艂o nigdy nie prowadzi do Dobra. Sama tego dzisiaj do艣wiadczy艂am.

W艂a艣cicielka hotelu nie zamierza艂a nara偶a膰 na szwank swego autorytetu i uzna艂a, 偶e rozs膮dniej b臋dzie nie wdawa膰 si臋 z dziewczyn膮 w dyskusje.

-Znajd藕 sobie jakie艣 zaj臋cie. Zawsze jest tu co艣 do roboty - powiedzia艂a i zostawi艂a Chantal sam膮 w barze.

By艂a spokojna. Panna Prym nie zbuntowa艂a si臋, nawet na wie艣膰 o zebraniu na placu, co niechybnie oznacza艂o, 偶e w Yiscos dzieje si臋 co艣 niezwyk艂ego. Ta dziewczyna tak偶e bardzo potrzebowa艂a pieni臋dzy, by艂a m艂oda, mia艂a ca艂e 偶ycie przed sob膮 i z pewno艣ci膮 chcia艂a p贸j艣膰 w 艣lady swych przyjaci贸艂 z dzieci艅stwa, kt贸rzy wyjechali, by gdzie indziej spe艂nia膰 swoje marzenia.

I je艣li nie by艂a gotowa do wsp贸艂pracy, to przynajmniej zdawa艂o si臋, 偶e nie zamierza nikomu przeszkadza膰.

Ksi膮dz zjad艂 skromn膮 kolacj臋 i usiad艂 samotnie w jednej z ko艣cielnych 艂awek. Czeka艂 na burmistrza, kt贸ry mia艂 nadej艣膰 lada moment.

Omi贸t艂 wzrokiem bielone 艣ciany i o艂tarz przystrojony jedynie paroma tanimi pos膮gami 艣wi臋tych, kt贸rzy w dalekiej przesz艂o艣ci zamieszkiwali w okolicy. Po raz kolejny pomy艣la艂 z 偶alem o tym, 偶e mieszka艅cy Yiscos nigdy nie byli szczeg贸lnie religijni. Chocia偶 艣wi臋ty Sawin przyczyni艂 si臋 w znacznej mierze do rozkwitu tego miasta, woleli pami臋ta膰 Ahaba, Celt贸w, setki przes膮d贸w i zabobon贸w, nie rozumiej膮c, 偶e do zbawienia wystarczy tylko jeden prosty gest - uznanie Jezusa za jedynego Zbawc臋 ludzko艣ci.

Kilka godzin temu sam zaofiarowa艂, 偶e b臋dzie m臋czennikiem i by艂by zaryzykowa艂 swe 偶ycie w tej grze, sta艂by si臋 ofiar膮, gdyby tutejsi ludzie nie byli tak pr贸偶ni i tak 艂atwi do manipulowania.

"To nieprawda. S膮 pr贸偶ni, ale wcale nie tak 艂atwo nimi manipulowa膰" - pomy艣la艂. Do tego stopnia, 偶e swoim milczeniem i gr膮 s艂贸w zmusili go, by powiedzia艂 to, co chcieli us艂ysze膰: o odkupuj膮cym winy po艣wi臋ceniu, o ocalaj膮cej ofierze, o upadku przeobra偶aj膮cym si臋 w chwa艂臋. Udawa艂, 偶e to on da艂 si臋 wmanipulowa膰, podczas gdy naprawd臋 wierzy艂 w to, co m贸wi艂.

Od najm艂odszych lat kszta艂ci艂 si臋 na ksi臋dza i czu艂 prawdziwe powo艂anie do duszpasterstwa. Mia艂 dwadzie艣cia jeden lat, kiedy otrzyma艂 艣wi臋cenia. Zadziwia艂 wszystkich darem s艂owa i umiej臋tno艣ci膮 zarz膮dzania swoj膮 parafi膮. Modli艂 si臋 偶arliwie, odwiedza艂 chorych i wi臋藕ni贸w, dawa艂 je艣膰 g艂odnym - dok艂adnie tak jak nakazywa艂o Pismo 艢wi臋te. Stopniowo wie艣ci o nim zacz臋艂y kr膮偶y膰 po okolicy i dotar艂y do uszu biskupa, cz艂owieka znanego z m膮dro艣ci i sprawiedliwo艣ci.

Pewnego dnia 贸w biskup zaprosi艂 go wraz z innymi m艂odymi duchownymi na kolacj臋. Pod koniec posi艂ku, mimo s臋dziwego wieku i trudno艣ci w chodzeniu, wsta艂, by poda膰 go艣ciom wody. Wszyscy odm贸wili, jedynie on pozwoli艂, aby biskup nape艂ni艂 jego szklank臋. Pewien ksi膮dz skomentowa艂 to po cichu, ale tak by wszyscy s艂yszeli:

- Ka偶dy z nas odm贸wi艂, bo wie, 偶e nie jest godny pi膰 z r膮k tego 艣wi膮tobliwego cz艂owieka. Tylko jeden spo艣r贸d nas nie pojmuje, jakim po艣wi臋ceniem dla naszego biskupa jest d藕wiganie tak ci臋偶kiego dzbana.

Biskup wr贸ci艂 na swoje miejsce za sto艂em i powiedzia艂:

- Uwa偶acie si臋 za 艣wi臋tych, a nie okazali艣cie pokory p艂yn膮cej z ch臋ci brania i pozbawili艣cie mnie rado艣ci dawania. Tylko on pozwoli艂, by przejawi艂o si臋 Dobro.

Jeszcze tego samego wieczoru powo艂a艂 go na proboszcza jednej z najwa偶niejszych parafii.

Odt膮d nowo mianowany proboszcz zaprzyja藕ni艂 si臋 z biskupem i cz臋sto si臋 widywali. Ilekro膰 nachodzi艂o go zw膮tpienie, ucieka艂 si臋 do m膮dro艣ci tego, kt贸rego nazywa艂 swym duchowym ojcem, i ch臋tnie stosowa艂 si臋 do jego rad. Pewnego dnia ogarn膮艂 go silny niepok贸j, czy jego uczynki raduj膮 Boga. Uda艂 si臋 do biskupa z pytaniem, co powinien robi膰.

- Abraham przyjmowa艂 obcych i podoba艂o si臋 to Bogu - us艂ysza艂 w odpowiedzi. - Eliasz nie lubi艂 obcych i podoba艂o si臋 to Bogu. Dawid dumny by艂 ze swych uczynk贸w i podoba艂o si臋 to Bogu. Poborca podatkowy, stoj膮c przed o艂tarzem, wstydzi艂 si臋 swego post臋powania i podoba艂o si臋 to Bogu. Jan Chrzciciel uda艂 si臋 na pustyni臋 i podoba艂o si臋 to Bogu. Pawe艂 poszed艂 do wielkich miast imperium rzymskiego i podoba艂o si臋 to Bogu. Sk膮d偶e mam wiedzie膰, co podoba si臋 Wszechmocnemu? Czy艅 to, co dyktuje ci serce, a Bogu si臋 to spodoba.

W dzie艅 po tej rozmowie biskup - jego wielki duchowy nauczyciel - zmar艂 nagle na zawa艂 serca. Proboszcz przyj膮艂 t臋 艣mier膰 jako znak i od tej pory zacz膮艂 dok艂adnie wype艂nia膰 zalecenie przyjaciela - czyni艂 to, co dyktowa艂o mu serce. Czasami dawa艂 ja艂mu偶n臋, czasami posy艂a艂 ludzi do pracy. Czasami g艂osi艂 bardzo surowe kazania, a czasami 艣piewa艂 z wiernymi. Jego zachowanie znowu zwr贸ci艂o uwag臋, tym razem nowo mianowanego biskupa, kt贸ry wezwa艂 go do siebie.

Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu proboszcz spotka艂 si臋 twarz膮 w twarz z tym, kt贸ry przed kilkoma laty oburzy艂 si臋 na jego zachowanie.

- Wiem, 偶e kierujesz wa偶n膮 parafi膮 - przywita艂 go nowy biskup z odcieniem ironii w g艂osie. - I 偶e ostatnimi czasy by艂e艣 na dobrej stopie z moim po przednikiem. Mo偶e 偶ywi艂e艣 nadziej臋, 偶e zajmiesz kiedy艣 jego miejsce?

- Nie - odpar艂 proboszcz. - Od dawna poszukuj臋 m膮dro艣ci.

-A zatem musisz by膰 dzisiaj wielce 艣wiat艂ym cz艂owiekiem. Ale dotar艂y do mnie wielce osobliwe s艂uchy na tw贸j temat: czasami dajesz ja艂mu偶n臋, in

nym zn贸w razem odmawiasz pomocy, kt贸rej nasz Ko艣ci贸艂 nie powinien sk膮pi膰.

-W moich spodniach s膮 dwie kieszenie - wyja 艣ni艂 m艂ody proboszcz. - W ka偶dej trzymam karteczk臋, na kt贸rej zapisa艂em cytaty z Biblii, ale pieni膮dze mam tylko w lewej.

-A jakie to cytaty? - zaciekawi艂 si臋 jego prze艂o偶ony.

-Na kartce w prawej kieszeni napisa艂em s艂owa:

Jestem niczym, tylko py艂em i prochem marnym, w lewej za艣, tam gdzie trzymam pieni膮dze, zapisa 艂em: Jestem obrazem Boga na Ziemi. Gdy widz臋 bied臋 i niesprawiedliwo艣膰, wk艂adam r臋k臋 do lewej kieszeni i pomagam. Ilekro膰 widz臋 lenistwo i gnu 艣no艣膰, wk艂adam r臋k臋 do prawej kieszeni i stwierdzam, 偶e nie mam nic do dania. W ten spos贸b uda je mi si臋 utrzyma膰 r贸wnowag臋 pomi臋dzy 艣wiatem materialnym i 艣wiatem duchowym.

Nowo mianowany biskup podzi臋kowa艂 za pi臋kny obraz mi艂osierdzia, pozwoli艂 m艂odemu proboszczowi wr贸ci膰 na swoj膮 parafi臋, ale z g贸ry zapowiedzia艂, 偶e wprowadzi daleko id膮ce zmiany w ca艂ej diecezji. Nied艂ugo potem proboszcz zosta艂 przeniesiony do Yiscos.

Zrozumia艂 natychmiast, co si臋 za tym kry艂o: ludzka zawi艣膰. Ale 艣lubowa艂, 偶e b臋dzie s艂u偶y膰 Bogu wsz臋dzie tam, gdzie po艣le go los, wi臋c uda艂 si臋 do Yiscos pe艂en pokory i zapa艂u - sta艂 przed nowym wyzwaniem.

Mija艂y lata. W pi膮tym roku zda艂 sobie spraw臋, 偶e cho膰 nie szcz臋dzi艂 wysi艂k贸w, nie uda艂o mu si臋 przywo艂a膰 zb艂膮kanych owieczek do ko艣cio艂a. Miasteczkiem rz膮dzi艂 Ahab, duch z przesz艂o艣ci, i nic nie mog艂o przy膰mi膰 kr膮偶膮cych o nim legend.

Pod koniec dziesi膮tego roku proboszcz zrozumia艂 sw贸j b艂膮d - jego poszukiwanie m膮dro艣ci przerodzi艂o si臋 w arogancj臋. Tak g艂臋boko wierzy艂 w bosk膮 sprawiedliwo艣膰, 偶e zaniedba艂 sztuk臋 dyplomacji. My艣la艂, 偶e 偶yje w 艣wiecie, gdzie B贸g jest wsz臋dzie, a偶 odkry艂, 偶e 偶yje po艣r贸d ludzi, kt贸rzy najcz臋艣ciej nie dopuszczaj膮 Go do siebie.

Po up艂ywie pi臋tnastu lat zrozumia艂, 偶e nigdy nie wyjedzie z Yiscos. Biskup by艂 teraz kardyna艂em, kt贸rego g艂os liczy艂 si臋 w Watykanie, i nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na to, aby jaki艣 byle proboszcz w zapad艂ej dziurze rozsiewa艂 plotki o tym, 偶e zosta艂 wygnany z powodu zawi艣ci zwierzchnika.

Wtedy proboszcz si臋 podda艂. Przez tyle lat znik膮d nie doczeka艂 si臋 bodaj s艂owa zach臋ty lub cho膰by wsparcia i zacz臋艂o mu by膰 wszystko jedno. S膮dzi艂, 偶e gdyby porzuci艂 kap艂a艅stwo w odpowiednim czasie, m贸g艂by by膰 bardziej u偶yteczny Bogu. Ale odsuwa艂 swoj膮 decyzj臋 w niesko艅czono艣膰, wierz膮c wci膮偶, 偶e sytuacja ulegnie zmianie. Teraz by艂o ju偶 za p贸藕no - nic nie 艂膮czy艂o go ze 艣wiatem ludzi 艣wieckich.

Dwadzie艣cia lat p贸藕niej obudzi艂 si臋 pewnej nocy zrozpaczony - jego 偶ycie by艂o ca艂kowicie bezu偶yteczne. "Wiedzia艂 dobrze, na co by艂o go sta膰 i jak niewiele zdo艂a艂 uczyni膰. Przypomnia艂 sobie odw贸ch karteczkach, kt贸re nosi艂 w kieszeniach, iodkry艂, 偶e zawsze wk艂ada r臋k臋 do prawej. Chcia艂 by膰 m膮dry, ale nie potrafi艂 by膰 dyplomat膮. Chcia艂 by膰 sprawiedliwy, ale nie potrafi艂 okaza膰 m膮dro艣ci.

Chcia艂 by膰 politykiem, ale by艂 na to zbyt boja藕liwy.

"Gdzie jest Twoja hojno艣膰, Panie? Czemu uczyni艂e艣 ze mn膮 to samo co z Hiobem? Czy nigdy nie dasz mi jeszcze jednej szansy? B艂agam! Ze艣lij mi jeszcze jedn膮 szans臋, Panie!".

Wsta艂, otworzy艂 Bibli臋 na chybi艂 trafi艂, jak to zwykle czyni艂, gdy potrzebowa艂 jasnej odpowiedzi. Trafi艂 na fragment, w kt贸rym podczas ostatniej wieczerzy Chrystus prosi zdrajc臋, aby wyda艂 Go 偶o艂nierzom.

Ksi膮dz przez wiele godzin rozmy艣la艂 nad tym, co przeczyta艂. Dlaczego Jezus kaza艂 donosicielowi pope艂ni膰 grzech?

Aby si臋 wypelnily slowa Pisma - powiedzieliby uczeni teolodzy. A jednak ksi膮dz nie m贸g艂 przesta膰 o tym my艣le膰. Dlaczego Jezus nak艂ania艂 tego cz艂owieka do grzechu i skazywa艂 na wieczne pot臋pienie?

Jezus nigdy by tego nie uczyni艂. W rzeczywisto艣ci zdrajca by艂 tylko ofiar膮, podobnie jak i On sam. Z艂o musia艂o da膰 o sobie zna膰, aby Dobro mog艂o je ostatecznie zwyci臋偶y膰. Je艣li nie by艂oby zdrady, nie by艂oby i krzy偶a, nie wype艂ni艂yby si臋 s艂owa Pisma, a ofiara nie mog艂aby pos艂u偶y膰 za przyk艂ad.


Nast臋pnego dnia nieznajomy przyby艂 do miasta. Nie by艂 pierwszym, kt贸ry si臋 tu pojawi艂, i ksi膮dz nie zwr贸ci艂 na to najmniejszej uwagi. Nie skojarzy艂 te偶 pojawienia si臋 obcego ze swoj膮 pro艣b膮, kt贸r膮 skierowa艂 do Boga, ani z przeczytanym fragmentem Biblii. Gdy us艂ysza艂 histori臋 o cz艂owieku, kt贸ry pozowa艂 Leonardowi da Vinci, przypomnia艂 sobie, 偶e niedawno czyta艂 o ostatniej wieczerzy w Nowym Testamencie, ale uzna艂 to za czysty przypadek.

Dopiero gdy panna Prym wyjawi艂a propozycj臋 przybysza, zrozumia艂, 偶e jego modlitwa zosta艂a wys艂uchana. Z艂o musia艂o da膰 o sobie zna膰, aby w ko艅cu Dobro mog艂o poruszy膰 serca tutejszych ludzi. Po raz pierwszy od czasu gdy przej膮艂 t臋 parafi臋, ujrza艂 ko艣ci贸艂 wype艂niony po brzegi. Po raz pierwszy tutejsi notable przyszli do zakrystii.

Z艂o musia艂o da膰 o sobie zna膰, aby poj臋li warto艣膰 Dobra. Podobnie jak biblijny zdrajca, kt贸ry zaraz po dokonaniu haniebnego czynu po偶a艂owa艂 tego gorzko, tak i jego parafianie oka偶膮 w ko艅cu skruch臋, a wtedy jedynym dla nich schronieniem stanie si臋 Ko艣ci贸艂. Po latach Yiscos zn贸w stanie si臋 spo艂eczno艣ci膮 ludzi wierz膮cych.

"Sta艂em si臋 narz臋dziem Z艂a i to gest najg艂臋bszej pokory, jak膮 mog艂em ofiarowa膰 Bogu" - zako艅czy艂 swoje rozmy艣lania proboszcz.

Burmistrz zjawi艂 si臋 punktualnie.

- Co mam m贸wi膰? - spyta艂 od drzwi.

- Prowadzenie zebrania prosz臋 zostawi膰 mnie - us艂ysza艂 w odpowiedzi.

Burmistrz zawaha艂 si臋. "W ko艅cu to on by艂 najwi臋kszym autorytetem w Yiscos, on tu sprawowa艂 w艂adz臋. Czy powinien zezwoli膰, by kto艣 obcy wzi膮艂 w r臋ce spraw臋 tak wielkiej wagi? Wprawdzie ksi膮dz mieszka艂 tu ju偶 ponad dwadzie艣cia lat, ale przecie偶 nie urodzi艂 si臋 tutaj, nie zna艂 ca艂ej historii, w jego 偶y艂ach nie p艂yn臋艂a krew Ahaba.

- My艣l臋, 偶e w sprawach tej miary ja powinienem rozmawia膰 z mieszka艅cami - odpar艂.

- Zgoda. Mo偶e tak b臋dzie nawet i lepiej, bo gdyby sprawy przybra艂y z艂y obr贸t, nie chcia艂bym w to miesza膰 Ko艣cio艂a. Wyjawi臋 panu moje zamiary, a pan zadba o to, 偶eby jak najlepiej przedstawi膰 je mieszka艅com.

- Po g艂臋bszym zastanowieniu doszed艂em do wniosku, 偶e skoro ksi膮dz ma jaki艣 plan dzia艂ania, b臋dzie uczciwiej i rozs膮dniej, je艣li to ksi膮dz proboszcz na艣wietli go zebranym.

"Zawsze ten strach - pomy艣la艂 ksi膮dz. - Aby za panowa膰 nad cz艂owiekiem, trzeba sprawi膰, by za cz膮艂 si臋 ba膰".


Obydwie kobiety przysz艂y do domu Berty nieco przed dziewi膮t膮. Zasta艂y j膮 przy rob贸tce w pokoju go艣cinnym.

- Dzi艣 wiecz贸r w mie艣cie panuje jaka艣 dziwna atmosfera - odezwa艂a si臋 staruszka. - S艂ysza艂am kroki wielu ludzi, a przecie偶 zazwyczaj o tej porze na ulicach nie ma 偶ywego ducha.

- To nasi m臋偶czy藕ni - odpowiedzia艂a w艂a艣cicielka hotelu. - Id膮 na plac, by ustali膰, co pocz膮膰 z nie znajomym.

- Rozumiem. Nie wiem, czy jest si臋 nad czym zastanawia膰: mo偶na albo przyj膮膰 jego propozycj臋 albo pozwoli膰 mu odej艣膰 za dwa dni.

- Nie brali艣my nawet pod uwag臋 jego propozycji - oburzy艂a si臋 偶ona burmistrza.

- Dlaczego? S艂ysza艂am, 偶e ksi膮dz wyg艂osi艂 dzi艣 wspania艂e kazanie. M贸wi艂, 偶e po艣wi臋cenie jednego cz艂owieka ocali艂o ludzko艣膰, i o tym, jak B贸g przyj膮艂 sugesti臋 szatana i ukara艂 swego najwierniejszego s艂ug臋. C贸偶 by艂oby w tym z艂ego, gdyby mieszka艅cy Yiscos zdecydowali si臋 potraktowa膰 propozycj臋 nieznajomego jako, powiedzmy sobie, dobry interes?

-Chyba nie m贸wisz powa偶nie, Berto.

-M贸wi臋 jak najbardziej powa偶nie. To wy chcecie mnie ok艂ama膰.

Ura偶one kobiety mia艂y zamiar wsta膰 i wyj艣膰, ale by艂o to zbyt ryzykowne.

-A poza tym czemu zawdzi臋czam wasz膮 wizyt臋?

Nigdy wcze艣niej tu nie przychodzi艂y艣cie.

-Dwa dni temu panna Prym powiedzia艂a nam, 偶e s艂ysza艂a wycie przekl臋tego wilka - przypomnia艂a 偶ona burmistrza.

-"Wszyscy wiemy, 偶e przekl臋ty wilk to tylko g艂upia wym贸wka kowala - skomentowa艂a w艂a艣cicielka hotelu. - Z pewno艣ci膮 poszed艂 do lasu z jak膮艣 dziewczyn膮 z s膮siedniego miasteczka, zachcia艂o mu si臋 j膮 ob艂apia膰, oberwa艂 i wymy艣li艂 sobie ca艂膮 t臋 histori臋. Jednak przez ostro偶no艣膰 postanowi艂y艣my wst膮pi膰 do ciebie. Mieszkasz ca艂kiem sama, na uboczu. Nie boisz si臋?

-A czego mia艂abym si臋 ba膰? Haftuj臋 obrus, cho膰 nie jestem pewna, czy uda mi si臋 go sko艅czy膰.

Kto mo偶e wiedzie膰, czy nie umr臋 cho膰by i jutro? To przecie偶 ca艂kiem mo偶liwe.

Obie panie spojrza艂y na siebie niespokojnie.

-Starzy ludzie umieraj膮 nagle - ci膮gn臋艂a Berta.

- Tak to ju偶 jest.

Obie panie odetchn臋艂y z widoczn膮 ulg膮.

- Jeszcze za wcze艣nie, by艣 my艣la艂a o 艣mierci.

- By膰 mo偶e. Ka偶dy dzie艅 ma swoje troski, ale ju tro jest nowy dzie艅. W ka偶dym razie dzisiaj wiele rozmy艣la艂am o 艣mierci.

- Czy by艂 po temu jaki艣 szczeg贸lny pow贸d?

- W moim wieku to ju偶 nawyk.

W艂a艣cicielka hotelu chcia艂a koniecznie zmieni膰 temat, ale trzeba to by艂o zrobi膰 z taktem. Zebranie na placu z pewno艣ci膮 wkr贸tce dobiegnie ko艅ca.

-Z wiekiem chyba zaczynamy rozumie膰, 偶e 艣mier膰 jest nieunikniona - rzek艂a po艣piesznie. - Powinni艣my nauczy膰 si臋 podchodzi膰 do tego ze spokojem, m膮dro艣ci膮 i rezygnacj膮. Cz臋sto 艣mier膰 uwal

nia nas od niepotrzebnego cierpienia.

- Masz ca艂kowit膮 racj臋 - odpar艂a Berta. - To w艂a艣nie powtarza艂am sobie w k贸艂ko ca艂e popo艂udnie. I wiecie, do jakiego wniosku dosz艂am? Ze bardzo, ale to bardzo boj臋 si臋 艣mierci. Ale wydaje mi si臋, 偶e moja godzina jeszcze nie nadesz艂a.

Atmosfera stawa艂a si臋 coraz ci臋偶sza. 呕ona burmistrza przypomnia艂a sobie dyskusj臋 w zakrystii na temat terenu cmentarnego. Ka偶dy wypowiada艂 si臋 na ten temat, ale tak naprawd臋 wszystkim chodzi艂o o co艣 innego. Ciekawa by艂a przebiegu obrad na placu. Jaki by艂 plan proboszcza? Jak zareaguj膮 ludzie z Yiscos? Czy zgodz膮 si臋 zabi膰 Bert臋? I jak? Musz膮 by膰 sprytni, by ewentualne dochodzenie nie odkry艂o winnego. Winnych.

Staruszka musia艂aby po prostu znikn膮膰. Nie mog艂o by膰 mowy o tym, 偶eby jej cia艂o pogrzeba膰 na cmentarzu czy porzuci膰 gdzie艣 w lesie. Gdy tylko nieznajomy b臋dzie mia艂 dow贸d, 偶e spe艂nili jego 偶yczenie, powinni j膮 spali膰, a prochy rozrzuci膰 po okolicznych g贸rach.

-O czym my艣lisz? - spyta艂a Berta, przerywaj膮c jej rozmy艣lania - O ogniu - odpowiedzia艂a 偶ona burmistrza. -

O wielkim, pi臋knym ogniu, kt贸ry ogrza艂by nasze cia艂a i nasze serca.

- Bardzo si臋 cies/臋, 偶e nie 偶yjemy ju偶 w 艣rednio wieczu! Czy wiecie, 偶e niekt贸rzy uwa偶aj膮 mnie za czarownic臋?

Nie spos贸b by艂o k艂ama膰, bo staruszka zacz臋艂aby co艣 podejrzewa膰, dlatego skwapliwie jej przytakn臋艂y.

-Gdyby艣my 偶yli w 艣redniowieczu, mo偶na by mnie by艂o spali膰 na stosie, tak po prostu, bez 偶adnego procesu. Wystarczy艂oby, 偶e kto艣 uzna艂 mnie za winn膮 jakiego艣 nieszcz臋艣cia.

"Co tu si臋 dzieje? - zastanawia艂a si臋 w艂a艣cicielka hotelu. - Czy偶by kto艣 nas wyda艂? A mo偶e 偶ona burmistrza odwiedzi艂a wcze艣niej Bert臋 i wszystko jej opowiedzia艂a? Mo偶e ksi膮dz poczu艂 wyrzuty sumienia i przyszed艂 wyspowiada膰 si臋 przed grzesznic膮?".

-Dzi臋kuj臋 za odwiedziny. Jak widzicie, czuj臋 si臋 znakomicie, jestem w doskona艂ym zdrowiu, gotowa na wszelkie po艣wi臋cenia, nawet na diet臋, kt贸ra ma mi pono膰 obni偶y膰 poziom cholesterolu. Kr贸tko m贸wi膮c, mam ochot臋 偶y膰 jeszcze bardzo d艂ugo.

Berta wsta艂a, otworzy艂a drzwi i po偶egna艂a go艣ci. Zebranie na placu wci膮偶 jeszcze trwa艂o.

-Ale ucieszy艂a mnie wasza wizyta. Teraz ju偶 chyba od艂o偶臋 rob贸tk臋 i p贸jd臋 do 艂贸偶ka. Ale chc臋 wam wyzna膰, 偶e wierz臋 w tego przekl臋tego wilka.

B膮d藕cie wi臋c ostro偶ne. Do zobaczenia!

I zamkn臋艂a za nimi drzwi.

-Ona wie! - szepn臋艂a w艂a艣cicielka hotelu. -

Kto艣 jej musia艂 powiedzie膰! Zauwa偶y艂a艣 ten ironiczny ton w jej g艂osie? To jasne. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e przysz艂y艣my tutaj, by jej pilnowa膰.

- Co ty opowiadasz? - oburzy艂a si臋 偶ona burmi strza, bardzo jednak zmieszana. - Sk膮d mog艂aby wiedzie膰? Nikt nie by艂by na tyle szalony, 偶eby jej wszystko wygada膰. Chyba 偶e...

- Chyba 偶e co?

- Chyba 偶e naprawd臋 jest czarownic膮. Pami臋tasz gor膮cy podmuch powietrza wtedy w zakrystii?

-A przecie偶 okna by艂y zamkni臋te.

Dreszcz niepokoju przeszy艂 serca obu kobiet. Odezwa艂y si臋 przes膮dy i zabobony sprzed wiek贸w. Je艣li Berta naprawd臋 jest czarownic膮, to jej 艣mier膰, zamiast wybawi膰 miasto, spowoduje jego ca艂kowity upadek.

Tak przynajmniej g艂osi艂y legendy.

Berta zgasi艂a 艣wiat艂o i przez szpar臋 w okiennicach przygl膮da艂a si臋 kobietom stoj膮cym na ulicy. Nie wiedzia艂a, czy 艣mia膰 si臋 czy p艂aka膰, czy po prostu pogodzi膰 si臋 z losem. Jedno by艂o pewne - zosta艂a wyznaczona, mia艂a umrze膰.

M膮偶 ukaza艂 si臋 jej p贸藕nym popo艂udniem, co dziwne - w towarzystwie babki Chantal. W pierwszej chwili Berta poczu艂a w sercu uk艂ucie zazdro艣ci: co on tu robi艂 z t膮 kobiet膮? Ale zatrwo偶y艂 j膮 niepok贸j w oczach obojga, a gdy opowiedzieli, co zdarzy艂o si臋 w zakrystii, i kazali jej natychmiast ucieka膰, wpad艂a w rozpacz.

-Chyba 偶artujecie?! - krzykn臋艂a. - Moje biedne nogi z trudem nios膮 mnie do ko艣cio艂a odleg艂ego st膮d o par臋 krok贸w, jak wi臋c mia艂abym uciec gdzie艣 daleko? Prosz臋, za艂atwcie to jako艣 tam na g贸rze i chro艅cie mnie! W ko艅cu po co艣 chyba ca艂y czas si臋 modl臋 do tych wszystkich 艣wi臋tych?

Wyja艣nili jej, 偶e sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, ni偶 si臋 jej wydaje. Dobro ze Z艂em toczy bitw臋 i nikt nie mo偶e si臋 w to miesza膰. Anio艂owie i demony po raz kolejny wypowiedzia艂y sobie wojn臋, teraz wa偶膮 si臋 losy 艣wiata.

- Nie obchodzi mnie to! Nie umiem si臋 broni膰! Ta walka mnie nie dotyczy i nie prosi艂am si臋, 偶eby bra膰 w niej udzia艂.

Nikt si臋 nie prosi艂. Wszystko zacz臋艂o si臋 przed dwoma laty. Na skutek niedopatrzenia pewnego anio艂a str贸偶a zosta艂a porwana matka z dwiema c贸rkami. Kobieta i starsza dziewczynka nie mog艂y unikn膮膰 艣mierci, a艂e m艂odsza, trzyletnia, mia艂a ocale膰 i by膰 dla ojca pocieszeniem, pom贸c mu odzyska膰 nadziej臋, pod藕wign膮膰 si臋 po okrutnej pr贸bie, jakiej zosta艂 poddany. By艂 uczciwym cz艂owiekiem i cho膰 dotkn臋艂o go straszne nieszcz臋艣cie (nikt nie wie dlaczego - boskie zamiary s膮 niezg艂臋bione), w ko艅cu uda艂oby mu si臋 z niego otrz膮sn膮膰. Dziewczynka ros艂aby w cieniu tej tragedii, lecz w wieku doros艂ym jej cierpienie mog艂oby pom贸c innym. Mia艂a dokona膰 dzie艂a tak wa偶nego, 偶e jego skutki odbi艂yby si臋 szerokim echem na ca艂ym 艣wiecie.

Taki by艂 pierwotny plan. Na pocz膮tku wszystko przebiega艂o zgodnie z oczekiwaniami: policja prze dosta艂a si臋 do kryj贸wki porywaczy, podczas strze laniny zgin臋li ludzie wyznaczeni na 艣mier膰 tego dnia. Wtedy anio艂 str贸偶 dziewczynki - Berta s艂ysza 艂a od kogo艣, 偶e dzieci do trzeciego roku 偶ycia widz膮 i rozmawiaj膮 ze swym anio艂em - da艂 jej znak, aby si臋 cofn臋艂a. Ale dziewczynka nie zrozumia艂a jego gestu i podesz艂a bli偶ej, by dowiedzie膰 si臋, czego od niej chce.

Zrobi艂a tylko dwa kroki, ale skutki by艂y fatalne - zgin臋艂a od kuli, kt贸ra nie jej by艂a pisana. Odt膮d zdarzenia przybra艂y inny obr贸t- to, co zaplanowano jako pi臋kne dzie艂o zbawienia, sta艂o si臋 bezpardonow膮 walk膮. Demon wkroczy艂 na scen臋, upominaj膮c si臋 o dusz臋 cz艂owieka, dusz臋 pe艂n膮 nienawi艣ci, niemocy i 偶膮dzy zemsty. Anio艂owie nie dali za wygran膮 - by艂 to cz艂owiek dobry, zosta艂 wybrany, by pom贸c c贸rce zmieni膰 wiele w 艣wiecie, cho膰 pieni膮dze zarabia艂 w spos贸b nikczemny.

Argumenty anio艂贸w pozostawa艂y bez echa. Stopniowo demon opanowywa艂 jego dusz臋, a偶 zaw艂adn膮艂 nim niemal zupe艂nie.

-Niemal zupe艂nie... - powt贸rzy艂a Berta. - Po wiedzieli艣cie: niemal?

Istnia艂 wi臋c jeszcze ledwie dostrzegalny promyk nadziei, jeden z anio艂贸w bowiem nie zaniecha艂 walki. Lecz dopiero minionej nocy uda艂o mu si臋 doj艣膰 do g艂osu, a w tym celu pos艂u偶y艂 si臋 pann膮 Prym.

I st膮d obecno艣膰 tutaj babki Chantal. Bo tylko panna Prym mog艂a uratowa膰 tego cz艂owieka. Niemniej walka by艂a zaciek艂a i raz jeszcze demon zyska艂 przewag臋.

Berta stara艂a si臋 uspokoi膰 oba duchy, bo zdawa艂y si臋 by膰 bardzo zdenerwowane.

-Zaraz, zaraz. Wy i tak ju偶 jeste艣cie martwi, to racz臋] ja powinnam si臋 niepokoi膰. Czy nie mogliby 艣cie pom贸c Chantal?

Odparli, 偶e demon Chantal omal nie wygra艂 bitwy. Kiedy dziewczyna posz艂a do lasu, babka wys艂a艂a jej na spotkanie przekl臋tego wilka - widocznie istnia艂 naprawd臋, kowal nie k艂ama艂. Chantal chcia艂a obudzi膰 dobro膰 w sercu nieznajomego i uda艂o si臋 to jej. Jednak ich rozmowa utkn臋艂a w martwym punkcie, kt贸rego nie umieli przekroczy膰 - oboje byli zbyt dumni, zbyt zapatrzeni w siebie. Pozosta艂a jeszcze tylko jedna nadzieja. Dziewczyna musia艂a zobaczy膰 to, co m膮偶 Berty i babka Chantal chcieli, aby zobaczy艂a. To znaczy: wiedzieli, 偶e ju偶 to zobaczy艂a, ale musia艂a to jeszcze zrozumie膰.

-Ale co ma zrozumie膰? - spyta艂a Berta.

Tego jej nie mogli powiedzie膰. Kontakt z 偶ywymi mia艂 swoje granice. Demony pods艂uchiwa艂y ka偶de s艂owo i mog艂y pomiesza膰 im szyki, gdyby zna艂y plan z wyprzedzeniem. Ale - jak zapewnili Bert臋 - by艂o to bardzo proste i Chantal sobie poradzi, je艣li oka偶e si臋 roztropna, w co gor膮co wierzy艂a jej babka.

Berta zadowoli艂a si臋 t膮 odpowiedzi膮. Wcale nie mia艂a zamiaru ich naciska膰, cho膰 z natury by艂a ciekawska i nie lubi艂a tajemnic. Jednak pewna drobna sprawa nie dawa艂a jej spokoju, wi臋c zwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a:

-Chcia艂e艣, bym siedzia艂a przed domem przez te wszystkie lata i pilnowa艂a Yiscos, bo mog艂o nadej艣膰 Z艂o. Poprosi艂e艣 mnie o to na d艂ugo przed tym, nim anio艂 pope艂ni艂 b艂膮d i zabito t臋 dziewczynk臋. Dlaczego?

Odpowiedzia艂 jej, 偶e tak czy owak Z艂o musia艂o przej艣膰 przez Yiscos, bo ono nigdy nie przestaje kr膮偶y膰 po 艣wiecie i lubi p艂ata膰 niespodzianki.

- Nie jestem przekonana.

M膮偶 Berty te偶 nie by艂 przekonany, ale taka by艂a prawda. By膰 mo偶e, pojedynek mi臋dzy Dobrem i Z艂em nie ustaje ani na chwil臋 w ludzkich sercach: tym polu bitwy wszystkich anio艂贸w i demon贸w. B臋d膮 walczy膰 przez tysi膮clecia o ka偶dy skrawek terytorium, a偶 w ko艅cu jednej z tych si艂 uda si臋 drug膮

unicestwi膰. I chocia偶 m膮偶 Berty by艂 ju偶 w przestrzeni duchowej, jeszcze nie wiedzia艂 wiele, wiedzia艂 wr臋cz du偶o mniej ni偶 za 偶ycia.

- No dobrze. Jestem troch臋 bardziej przekonana. Nie martwcie si臋. Je艣li przyjdzie mi umrze膰, to znaczy, 偶e wybi艂a moja godzina.

M膮偶 Berty i babka Chantal odeszli, t艂umacz膮c, 偶e musz膮 teraz pom贸c dziewczynie poj膮膰 sens tego, co widzia艂a. Berta z 偶alem patrzy艂a za nimi, troch臋 zazdrosna o t臋 staruszk臋, kt贸ra w m艂odo艣ci cieszy艂a si臋 wielkim powodzeniem tutejszych m臋偶czyzn. Ale wiedzia艂a te偶, 偶e m膮偶 czuwa nad ni膮 i gor膮co pragnie, by do偶y艂a s臋dziwego wieku.

Obserwuj膮c to, co dzia艂o si臋 za oknem, pomy艣la艂a, 偶e by艂oby dobrze po偶y膰 jeszcze troch臋 w tej dolinie, nacieszy膰 si臋 g贸rami, poprzygl膮da膰 odwiecznym konfliktom m臋偶czyzn i kobiet, drzew i wiatru, anio艂贸w i demon贸w.

Postanowi艂a si臋 po艂o偶y膰, pewna, 偶e pannie Prym uda si臋 zrozumie膰 przes艂anie, cho膰 nie mia艂a daru porozumiewania si臋 z duchami.

"Jutro kupi臋 jak膮艣 kolorow膮 mulin臋, bo m贸j obrus staje si臋 zbyt smutny" - pomy艣la艂a przed za艣ni臋ciem.

-W ko艣ciele, na 艣wi臋conej ziemi, wspomnia艂em wam o konieczno艣ci ofiary - zacz膮艂 ksi膮dz. - Tu, na ziemi niepo艣wi臋conej, prosz臋, by艣cie byli gotowi na m臋cze艅stwo.

Na ma艂ym placu, s艂abo o艣wietlonym jedyn膮 latarni膮 - lampy uliczne, kt贸re burmistrz obiecywa艂 podczas kampanii wyborczej nigdy si臋 nie pojawi艂y - zebra艂 si臋 t艂um ludzi. Wie艣niacy i pasterze, troch臋 ju偶 senni, bo zazwyczaj k艂adli si臋 spa膰 wcze艣nie, zachowywali milczenie pe艂ne szacunku i bo-ja藕ni. Proboszcz przyni贸s艂 ze sob膮 krzes艂o, na kt贸rym stan膮艂, aby wszyscy mogli go widzie膰.

-Przez ca艂e wieki zarzucano Ko艣cio艂owi, 偶e pro wadzi niesprawiedliwe bitwy, ale tak naprawd臋 sta rali艣my si臋 jedynie jako艣 przetrzyma膰 zagro偶enia.

- Ksi臋偶e proboszczu, nie przyszli艣my tutaj rozmawia膰 o Ko艣ciele, ale o Yiscos - zawo艂a艂 kto艣 z t艂umu.

-Sami rozumiecie, 偶e Yiscos mo偶e wkr贸tce znikn膮膰 z mapy 艣wiata, a wraz z Yiscos znikniecie i wy, wasze ziemie i wasze stada. Nie przyszed艂em tutaj, by m贸wi膰 o Ko艣ciele, ale musz臋 wam powiedzie膰 co艣 bardzo wa偶nego: jedynie ofiara i pokuta mog膮 nas zbawi膰. Zanim mi przerwiecie, dodam, 偶e m贸wi臋 o ofierze jednej tylko osoby, o pokucie wszystkich i o ocaleniu miasta.

- To pewnie jakie艣 wierutne k艂amstwo! - krzyk n膮艂 kto艣 inny.

- Jutro nieznajomy poka偶e nam z艂oto - odezwa艂 si臋 burmistrz, zadowolony, 偶e mo偶e pochwali膰 si臋 wiadomo艣ci膮, kt贸rej nie zna艂 nawet ksi膮dz. - Panna Prym nie chce bra膰 odpowiedzialno艣ci tylko na siebie i w艂a艣cicielka hotelu nam贸wi艂a przybysza, aby przyni贸s艂 tutaj sztabki. Tylko maj膮c tak膮 gwa rancj臋, podejmiemy jakiekolwiek dzia艂ania.

I burmistrz zacz膮艂 wymienia膰 p艂yn膮ce st膮d dobrodziejstwa: plac zabaw dla dzieci, zmniejszenie podatk贸w i podzia艂 bogactwa, kt贸re przypadnie mieszka艅com.

-Na r贸wne cz臋艣ci! - odezwa艂 si臋 kto艣 z t艂umu.

Teraz by艂 dobry moment, by zaproponowa膰 mieszka艅com jaki艣 kompromis. Senni dot膮d zebrani nagle bardzo si臋 o偶ywili.

- Na r贸wne cz臋艣ci - potwierdzi艂 ksi膮dz, nie czekaj膮c na reakcj臋 burmistrza. - Zreszt膮 nie macie wyboru: albo wszyscy podzielicie i odpowiedzialno艣膰, i nagrod臋, albo niebawem kto艣 z was doniesie o przest臋pstwie, czy to z zawi艣ci czy z ch臋ci zemsty.

I zawi艣膰, i pragnienie zemsty - te uczucia proboszcz dobrze pozna艂 na w艂asnej sk贸rze.

-Kto ma umrze膰?

Burmistrz przej膮艂 teraz inicjatyw臋 i wyja艣ni艂, dlaczego z ca艂膮 bezstronno艣ci膮 wyb贸r pad艂 na Bert臋: staruszka bardzo cierpi z powodu utraty m臋偶a, stoi ju偶 nad grobem, nie ma przyjaci贸艂, w niczym nie przyczynia si臋 do wzrostu dobrobytu miasta, zachowuje si臋 jak niespe艂na rozumu, przesiaduj膮c od 艣witu do nocy przed domem. Wszystkie swe pieni膮dze, kt贸re powinna by艂a zainwestowa膰 w upraw臋 ziemi albo w hodowl臋, z艂o偶y艂a w jakim艣 odleg艂ym banku, gdzie obrastaj膮 w procenty, z czego korzystaj膮 jedynie obno艣ni kupcy.

呕aden g艂os nie podni贸s艂 si臋 przeciwko temu wyborowi - ku zadowoleniu burmistrza. Proboszcz wiedzia艂 jednak, 偶e owa jednomy艣lno艣膰 mog艂a by膰 zar贸wno dobrym, jak i z艂ym znakiem, bo cisza nie zawsze jest r贸wnowa偶na z przyzwoleniem. Z regu艂y zdradza jedynie niezdolno艣膰 ludzi do szybkiej reakcji. Nie by艂o wykluczone, 偶e kto艣 si臋 nie zgadza艂 i niebawem gorzko po偶a艂uje tego, 偶e przysta艂 na 171 co艣, co by艂o sprzeczne z jego sumieniem - a to mog艂o si臋 okaza膰 brzemienne w skutki.

- Chc臋, by艣cie byli jednomy艣lni - odezwa艂 si臋 ksi膮dz. - Chc臋, by ka偶dy powiedzia艂 g艂o艣no i wyra藕nie, czy si臋 zgadza na ten wyb贸r czy nie, by B贸g to us艂ysza艂 i wiedzia艂, 偶e w Jego armii s膮 dzielni m臋偶owie. Je艣li nie wierzycie w Boga, prosz臋, by艣cie r贸wnie偶 g艂o艣no wyrazili swoje zdanie. Musimy wiedzie膰, co my艣li ka偶dy z nas z osobna.

Burmistrzowi nie spodoba艂o si臋, 偶e proboszcz powiedzia艂 "chc臋" zamiast "chcemy" albo "burmistrz chce", ale nic nie da艂 po sobie pozna膰. B臋dzie mia艂 jeszcze wiele okazji, by umocni膰 sw贸j autorytet. Teraz na pierwszy ogie艅 lepiej by艂o wystawi膰 ksi臋dza proboszcza.

-Chc臋, aby ka偶dy g艂o艣no wyrazi艂 swoj膮 decyzj臋.

Pierwsze "tak" pad艂o z ust kowala. Burmistrz czym pr臋dzej poszed艂 za jego przyk艂adem, by nikt nie m贸g艂 go pos膮dzi膰 o tch贸rzostwo. Potem ka偶dy z obecnych kolejno potwierdzi艂 swoj膮 zgod臋. Jedni chcieli sko艅czy膰 ju偶 to zebranie i jak najszybciej wr贸ci膰 do domu, inni pocieszali si臋 my艣l膮 o z艂ocie, kt贸re pozwoli im lada dzie艅 opu艣ci膰 miasteczko, jeszcze inni pragn臋li wys艂a膰 pieni膮dze dzieciom osiad艂ym w wielkich miastach, aby zrobi艂y z nich dobry u偶ytek. Tak naprawd臋 nikt nie wierzy艂, 偶e z艂oto pozwoli przywr贸ci膰 utracon膮 艣wietno艣膰 Vi-scos, ka偶dy pragn膮艂 jedynie bogactwa, kt贸re - tak uwa偶a艂 - s艂usznie mu si臋 nale偶y.

Nikt nie mia艂 odwagi powiedzie膰 "nie".

- W naszym mie艣cie 偶yje sto osiem kobiet i stu siedemdziesi臋ciu trzech m臋偶czyzn - podj膮艂 na nowo ksi膮dz. - W ka偶dym domu jest przynajmniej jedna strzelba, poniewa偶 zgodnie z tradycj膮 wszyscy polujecie. Zatem jutro rano przynie艣cie swoj膮 bro艅 do zakrystii. Ja poprosz臋 burmistrza, kt贸ry ma kilka strzelb, aby jedn膮 da艂 mnie.

- Nigdy nie oddamy naszej broni w obce r臋ce! - zawo艂a艂 jeden z my艣liwych. - Bro艅 jest 艣wi臋ta i kapry艣na. Nikt nigdy nie powinien jej u偶ywa膰 pr贸cz w艂a艣ciciela.

- Pozw贸lcie mi doko艅czy膰. Wyja艣ni臋 wam teraz, na czym polega pluton egzekucyjny. Najpierw trzeba wybra膰 siedmiu 偶o艂nierzy, kt贸rzy maj膮 strzela膰 do skaza艅ca. W jednej z siedmiu strzelb tkwi 艣lepy nab贸j. 呕aden z 偶o艂nierzy nie wie, w kt贸rej, ale ka偶dy mo偶e wierzy膰, 偶e to nie on jest odpowiedzialny za 艣mier膰 cz艂owieka, do kt贸rego kazano mu strzela膰.

- I wszyscy uwa偶aj膮 si臋 za niewinnych - odezwa艂 si臋 w艂a艣ciciel ziemski, kt贸ry dot膮d nie zabra艂 jeszcze g艂osu.

-No w艂a艣nie. Jutro osobi艣cie przygotuj臋 strzelby: co druga b臋dzie na艂adowana prawdziwym na bojem. Po oddaniu strza艂u ka偶dy z was b臋dzie wi臋c m贸g艂 wierzy膰 w swoj膮 niewinno艣膰.

Wszyscy obecni, cho膰 ca艂kiem ju偶 wyczerpani, przyj臋li pomys艂 ksi臋dza z westchnieniem ulgi. Tak jakby ca艂a ta historia utraci艂a sw贸j tragiczny aspekt i sprowadza艂a si臋 do poszukiwania ukrytego skarbu. Ka偶dy zrzuci艂 z siebie brzemi臋 odpowiedzialno艣ci, cho膰 r贸wnocze艣nie czu艂 solidarno艣膰 z s膮siadami, kt贸rzy podobnie jak on pragn臋li odmieni膰 na lepsze sw贸j los. Wszystkich rozpiera艂 lokalny patriotyzm. Yiscos jest wprawdzie zapad艂膮 dziur膮, jednak dziej膮 si臋 tu sprawy wa偶ne i nieoczekiwane.

-Je艣li o mnie chodzi - podj膮艂 proboszcz - to nie mam prawa zda膰 si臋 na przypadek. W mojej strzelbie b臋dzie prawdziwy nab贸j. Nie wezm臋 r贸wnie偶 mojej cz臋艣ci z艂ota, ale czyni臋 to z innych pobudek.

Te s艂owa po raz kolejny nie przypad艂y burmistrzowi do gustu. Robi艂 wszystko, aby mieszka艅cy Yiscos zrozumieli, 偶e jest cz艂owiekiem odwa偶nym, szlachetnym, ich przyw贸dc膮 gotowym na ka偶de po艣wi臋cenie. Gdyby by艂a tu jego 偶ona, napewno pomy艣la艂aby, 偶e przygotowuje teren dla swej kandydatury w przysz艂ych wyborach.

"Nie藕le sobie ten proboszcz poczyna - pomy艣la艂 w duchu. - B臋d臋 musia艂 go sk艂oni膰 do opuszczenia tej parafii".

-A ofiara? - spyta艂 kowal.

- Zjawi si臋 na czas - powiedzia艂 ksi膮dz. - Zajm臋 si臋 tym osobi艣cie. Potrzeba mi tylko trzech ochotnik贸w.

Poniewa偶 nikt si臋 nie zg艂osi艂, ksi膮dz wybra艂 z t艂umu trzech ros艂ych m臋偶czyzn. Jeden z nich zamierza艂 si臋 sprzeciwi膰, ale s膮siedzi wzrokiem zamkn臋li mu usta.

- Gdzie z艂o偶ymy ofiar臋? - spyta艂 ksi臋dza w艂a艣ciciel ziemski.

Oburzony burmistrz, kt贸rego autorytet zosta艂 nara偶ony na szwank, nie ukrywa艂 w艣ciek艂o艣ci.

- Ja o tym decyduj臋. Nie chc臋, by nasza ziemia zosta艂a splamiona krwi膮. B膮d藕cie wszyscy jutro o tej samej porze obok celtyckiego monolitu. Przynie艣cie lampy, latarki kieszonkowe, pochodnie, aby ka偶dy dobrze widzia艂 ofiar臋 i m贸g艂 celnie mierzy膰. Ksi膮dz zszed艂 z krzes艂a - zebranie dobieg艂o ko艅-174 ca. Mieszka艅cy wr贸cili do dom贸w i po艂o偶yli si臋 spa膰. Burmistrzowi 偶ona opowiedzia艂a o przebiegu spotkania z Bert膮. Doda艂a, 偶e po rozmowie z w艂a艣cicielk膮 hotelu dosz艂y do wniosku, 偶e staruszka o niczym nie wie, jedynie poczucie winy sprawi艂o, 偶e pocz膮tkowo my艣la艂y inaczej.

- Moja droga, nie ma ani 偶adnych duch贸w ani przekl臋tego wilka - skwitowa艂 kr贸tko burmistrz.

Ksi膮dz sp臋dzi艂 noc w ko艣ciele na modlitwie.


Chantai zjad艂a na 艣niadanie kromk臋 czerstwego chleba, bo w niedziel臋 piekarz nie przyje偶d偶a艂 do Yiscos. Wyjrza艂a przez okno i zobaczy艂a na ulicy m臋偶czyzn z broni膮 w r臋ku. Przygotowa艂a si臋 na 艣mier膰, bo sk膮d mog艂a wiedzie膰, czy przypadkiem nie zostanie wybrana. Lecz nikt nie zapuka艂 do jej drzwi. M臋偶czy藕ni ze strzelbami na ramieniu szli w stron臋 ko艣cio艂a, wchodzili do zakrystii i po kr贸tkim czasie wychodzili stamt膮d z pustymi r臋koma.

Ciekawa najnowszych plotek posz艂a do hotelu, gdzie w艂a艣cicielka opowiedzia艂a jej o przebiegu wieczornego zebrania, o wyborze ofiary i o propozycji ksi臋dza. Jej wrogo艣膰 wobec Chantai gdzie艣 si臋 ulotni艂a.

- Musz臋 ci powiedzie膰 jedno. Pewnego dnia mieszka艅cy Yiscos zdadz膮 sobie spraw臋, ile ci zawdzi臋czaj膮.

- Ale czy rzeczywi艣cie nieznajomy poka偶e nam swoje z艂oto? - niepokoi艂a si臋 Chantal mimo woli.

- Co do tego nie mam cienia w膮tpliwo艣ci. W艂a艣nie wyszed艂 z pustym plecakiem.

Chantal postanowi艂a nie i艣膰 na spacer do lasu, bo musia艂aby przej艣膰 obok domu Berty i spojrze膰 jej w oczy. Wr贸ci艂a do siebie i przypomnia艂a sobie dziwny sen z ubieg艂ej nocy. W tym 艣nie anio艂 wr臋czy艂 jej jedena艣cie sztabek z艂ota. Prosi艂, by je sobie wzi臋艂a. Chantal t艂umaczy艂a, 偶e nie mo偶e ich przyj膮膰, bo kto艣 za to z艂oto musi zgin膮膰, lecz anio艂 zapewnia艂, 偶e wcale nie, przeciwnie, sztabki s膮 dowodem na to, 偶e z艂oto jako takie nie istnieje.

Dlatego w艂a艣nie poprosi艂a w艂a艣cicielk臋 hotelu, by porozmawia艂a z nieznajomym. Mia艂a w艂asny plan, ale poniewa偶 przegra艂a ju偶 wszystkie swoje 偶yciowe bitwy, w膮tpi艂a, czy tym razem jej si臋 powiedzie.


Berta podziwia艂a zach贸d s艂o艅ca, gdy ujrza艂a ksi臋dza w towarzystwie trzech m臋偶czyzn zbli偶aj膮cych si臋 do jej domu. Ogarn膮艂 j膮 g艂臋boki smutek. Po pierwsze, wybi艂a jej godzina; po drugie, jej m膮偶 nie zjawi艂 si臋, by j膮 pocieszy膰 (mo偶e z obawy przed tym, co m贸g艂by us艂ysze膰, a mo偶e ze wstydu, bo nie m贸g艂 jej ocali膰); a po trzecie, zda艂a sobie spraw臋, 偶e jej oszcz臋dno艣ci pozostan膮 w r臋kach bankier贸w, i gorzko 偶a艂owa艂a, 偶e ich dot膮d nie roztrwoni艂a.

Ale mia艂a te偶 powody do rado艣ci. Niebawem spotka si臋 z m臋偶em; w dodatku ostatni dzie艅 jej 偶ycia by艂 co prawda nieco ch艂odny, lecz s艂oneczny, a nie ka偶dy ma ten przywilej, by odej艣膰 z tak pi臋knym wspomnieniem.

Proboszcz da艂 znak towarzyszom, by trzymali si臋 z boku, a sam zbli偶y艂 si臋 do Berty.

- Dobry wiecz贸r - powita艂a go. - Niech ksi膮dz zobaczy jak wielki jest B贸g i jak pi臋kny stworzy艂 dla nas 艣wiat.

"Zabij膮 mnie, ale przynajmniej wszyscy b臋d膮 si臋 czuli winni mojej 艣mierci" - pomy艣la艂a.

-Nie wyobra偶asz sobie, c贸rko, jak pi臋kny jest raj - odpar艂 ksi膮dz, staraj膮c si臋 zachowa膰 zimn膮 krew.

-Nie wiem, czy jest pi臋kny, nie mam nawet pewno艣ci, 偶e istnieje. Czy ksi膮dz ju偶 tam by艂?

-Jeszcze nie. Ale znam piek艂o i wiem, 偶e jest potworne, cho膰 z daleka wydaje si臋 urocze. Zrozumia艂a, 偶e jest to aluzja do Yiscos.

- Mylisz si臋, ksi臋偶e proboszczu. By艂e艣 w raju i go nie rozpozna艂e艣. Zreszt膮 zdarza si臋 to wi臋kszo艣ci ludzi na tym 艣wiecie. Szukaj膮 cierpienia tam, gdzie znale藕liby najwi臋ksz膮 rado艣膰, bo wydaje im si臋, 偶e nie zas艂uguj膮 na szcz臋艣cie.

- Wygl膮da na to, 偶e ostatnie lata da艂y ci g艂臋bok膮 m膮dro艣膰.

-Ju偶 od dawna nikt mnie nie odwiedza艂, ale ostatnio, o dziwo, wszyscy przypomnieli sobie o mo im istnieniu. Prosz臋 sobie wyobrazi膰, 偶e wczoraj wie czorem zaszczyci艂y mnie wizyt膮 w艂a艣cicielka hotelu i 偶ona burmistrza. Dzi艣 to samo czyni proboszcz.

Czy偶bym przypadkiem sta艂a si臋 wa偶n膮 osobisto艣ci膮?

- Bardzo wa偶n膮. Najwa偶niejsz膮 w Yiscos.

- Czy odziedziczy艂am jaki艣 spadek?

- Dziesi臋膰 sztabek z艂ota. M臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci b臋d膮 ci dzi臋kowa膰 przez wiele pokole艅. Nie wykluczone, 偶e postawi膮 pomnik na twoj膮 cze艣膰.

- Wola艂abym raczej fontann臋, bo nie tylko zdo bi, ale te偶 gasi pragnienie strudzonych w臋drowc贸w i ka偶dy mo偶e si臋 cieszy膰 jej widokiem.

-Zbudujemy fontann臋. Masz moje s艂owo.

Berta uzna艂a, 偶e ju偶 do艣膰 tych 偶art贸w i czas przej艣膰 do sedna sprawy.

- Wiem o wszystkim. Skazujecie na 艣mier膰 nie winn膮 kobiet臋, kt贸ra nie potrafi si臋 obroni膰. Niech b臋dzie przekl臋ty ksi膮dz, ta ziemia i jej mieszka艅cy.

- Niech b臋d膮 przekl臋ci - zgodzi艂 si臋 proboszcz.

- Ponad dwadzie艣cia lat b艂ogos艂awi艂em t臋 ziemi臋, ale nikt mnie nie s艂ucha艂. Przez ca艂y ten czas stara 艂em si臋 natchn膮膰 dobrem serca ludzi, a偶 zrozumia 艂em, 偶e B贸g wybra艂 mnie, abym sta艂 si臋 Jego lew膮 r臋k膮 i ukaza艂 im z艂o, do jakiego s膮 zdolni. Mo偶e w ten spos贸b wystrasz膮 si臋 i nawr贸c膮.

Bercie chcia艂o si臋 p艂aka膰, lecz powstrzyma艂a 艂zy.

To pi臋kne s艂owa, ale niestety puste. Banalne wy t艂umaczenie dla okrucie艅stwa i niesprawiedliwo艣ci.

-W przeciwie艅stwie do innych, nie czyni臋 tego dla pieni臋dzy. Wiem, 偶e to z艂oto jest przekl臋te, tak samo jak ta ziemia, i nikomu nie przyniesie szcz臋 艣cia. Czyni臋 tak, bo o to poprosi艂 mnie B贸g. Albo ra czej da艂 mi rozkaz w odpowiedzi na moje modlitwy.

"Nie ma o czym dyskutowa膰" - pomy艣la艂a Berta. Proboszcz si臋gn膮艂 do kieszeni po lekarstwa.

-Nic nie poczujesz, c贸rko - powiedzia艂. -

Wejd藕my do 艣rodka.

-Ani ksi膮dz, ani nikt st膮d nie przest膮pi progu mojego domu. Mo偶e ju偶 dzisiejszej nocy drzwi b臋d膮 otwarte, ale p贸ki jestem 偶ywa, nie ma mowy.

Ksi膮dz skin膮艂 na jednego ze swoich pomocnik贸w, kt贸ry podszed艂 z butelk膮 wody w r臋ku.

- Prosz臋 za偶y膰 te tabletki. Szybko za艣niesz, a gdy si臋 obudzisz, b臋dziesz ju偶 w niebie u boku m臋偶a.

- Zawsze by艂am z moim m臋偶em. I nigdy nie bra艂am 偶adnych proszk贸w na sen.

- Tym lepiej. Efekt b臋dzie niemal natychmiastowy. S艂o艅ce ju偶 zasz艂o. Noc otuli艂a dolin臋 i ca艂e miasteczko.

- A co si臋 stanie, je艣li ich nie wezm臋?

- We藕miesz je tak czy inaczej, c贸rko.

Spojrza艂a na towarzyszy proboszcza i zrozumia艂a, 偶e jej op贸r na niewiele si臋 zda. Za偶y艂a tabletki nasenne i popi艂a wielkimi 艂ykami wody z butelki. Woda nie mia艂a ni smaku ni koloru, a jednak by艂a najwa偶niejsza na 艣wiecie. Podobnie jak teraz ona.

Spojrza艂a jeszcze raz na g贸ry, o tej porze pogr膮偶one w mroku. Zobaczy艂a pierwsz膮 migocz膮c膮 gwiazd臋 na niebie i pomy艣la艂a, 偶e mia艂a pi臋kne 偶ycie. Urodzi艂a si臋 i umrze w miejscu, kt贸re kocha艂a, cho膰 nie odwzajemnia艂o jej mi艂o艣ci w r贸wnej mierze - ale jakie to mia艂o znaczenie? Kto w kochaniu spodziewa si臋 wzajemno艣ci, traci tylko czas.

Dosta艂a b艂ogos艂awie艅stwo. Nigdy nie pozna艂a innych kraj贸w, ale wiedzia艂a, 偶e w Yiscos 偶ycie toczy si臋 tak, jak wsz臋dzie indziej. Wprawdzie straci艂a ukochanego m臋偶a, lecz dzi臋ki Bo偶ej 艂asce mog艂a nadal z nim przebywa膰. By艂a 艣wiadkiem 艣wietno艣ci Yiscos i 艣ledzi艂a kolejne etapy jego upadku. Odejdzie, zanim nast膮pi ca艂kowity rozpad miasta. Pozna艂a ludzi z ich wadami i zaletami, ale - cho膰 tak wielkie z艂o chcieli jej wyrz膮dzi膰 i cho膰 toczy艂y si臋 tak zaci臋te walki - wierzy艂a, 偶e dobro膰 ludzka w ko艅cu zwyci臋偶y.

呕al jej by艂o ksi臋dza, burmistrza, panny Prym, nieznajomego i ka偶dego mieszka艅ca Yiscos z osobna. Ze z艂a nigdy nie p艂ynie dobro, cho膰 wszyscy, jakby na przek贸r, chcieli w to wierzy膰. Kiedy w ko艅cu odkryj膮 prawd臋, b臋dzie ju偶 za p贸藕no.

呕a艂owa艂a jednego - nigdy nie widzia艂a morza. Wiedzia艂a, 偶e jest ogromne, gwa艂towne i spokojne zarazem, ale nigdy nie spacerowa艂a po pla偶y, nie czu艂a piasku pod bosymi stopami, nie mia艂a mo偶liwo艣ci skosztowa膰 cho膰 raz jego s艂onej wody, zanurzy膰 si臋 w morskich falach, jak kto艣, kto powraca do 艂ona Wielkiej Matki (przypomnia艂a sobie, 偶e tego okre艣lenia u偶ywali Celtowie).

Poza tym nie mia艂a si臋 na co skar偶y膰. Oczywi艣cie, by艂o jej smutno, nawet bardzo smutno, 偶e musi odej艣膰 w tak g艂upi, niedorzeczny spos贸b, ale nie chcia艂a czu膰 si臋 jak ofiara. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 B贸g wybra艂 j膮 do tej roli, o wiele lepszej od tej, kt贸ra przypad艂a w udziale ksi臋dzu.

- Chcia艂bym pom贸wi膰 o tym, co to jest Dobro i Z艂o - us艂ysza艂a jego g艂os, czuj膮c jednocze艣nie dr臋 twienie d艂oni i st贸p.

- Nie trzeba. Ksi膮dz nie wie, co to Dobro. Zatru艂o ksi臋dza wyrz膮dzone mu Z艂o i teraz ksi膮dz sieje t臋 zaraz臋 na naszej ziemi. Ksi膮dz nie r贸偶ni si臋 ni czym od nieznajomego, kt贸ry przyby艂, by nas zniszczy膰.

Ostatnie jej s艂owa zamieni艂y si臋 w niezrozumia艂y be艂kot. Gwiazda na niebie zdawa艂a si臋 do niej mruga膰. Berta zamkn臋艂a oczy.

Nieznajomy wszed艂 do 艂azienki, obmy艂 dok艂adnie ka偶d膮 sztabk臋 z艂ota i schowa艂 w starym, wytartym plecaku. Przed dwoma dniami wycofa艂 si臋 za kulisy, a teraz przygotowywa艂 si臋 do powrotu na scen臋. Czas na ostatni akt.

Rzeczywi艣cie doskonale przygotowa艂 i wykona艂 sw贸j plan, pocz膮wszy od znalezienia odosobnionej mie艣ciny z niewielk膮 liczb膮 mieszka艅c贸w, a ko艅cz膮c na wyborze wsp贸lniczki, tak aby - je艣li sprawy przybior膮 z艂y obr贸t - nikt nie m贸g艂 go pos膮dzi膰 o pod偶eganie do zbrodni. Zaprzyja藕ni艂 si臋 z mieszka艅cami, potem zasia艂 w艣r贸d nich niepok贸j i przera偶enie. Jak post膮pi艂 z nim B贸g, tak i on post膮pi艂 z innymi. B贸g obdarzy艂 go hojnie, by w jednej chwili zepchn膮膰 w otch艂a艅, a on przyj膮艂 Jego zasady gry.

Zadba艂 o najdrobniejsze szczeg贸艂y, z wyj膮tkiem jednego: nigdy nie wierzy艂, 偶e jego plan si臋 powiedzie. Mia艂 pewno艣膰, 偶e gdy wybije decyduj膮ca godzina, jedno proste "nie" odmieni bieg historii, jeden cz艂owiek sprzeciwi si臋 zbrodni i ten jeden cz艂owiek wystarczy, aby udowodni膰, 偶e nie wszystko stracone. Gdyby jedna osoba ocali艂a Yiscos, ocala艂by ca艂y 艣wiat. Zosta艂by jeszcze jaki艣 cie艅 nadziei, Dobro okaza艂oby si臋 silniejsze. Gdyby terrory艣ci nie zdawali sobie sprawy, jakie z艂o wyrz膮dzili, m贸g艂by im przebaczy膰, jego cierpienie zast膮pi艂aby melancholia i nauczy艂by si臋 z ni膮 偶y膰, szukaj膮c szcz臋艣cia na nowo. Za to "nie", kt贸re chcia艂 us艂ysze膰, miasto dosta艂oby dziesi臋膰 sztabek z艂ota, niezale偶nie od umowy z dziewczyn膮.

Ale jego plan si臋 zawali艂. Teraz by艂o ju偶 za p贸藕no, nie m贸g艂 si臋 cofn膮膰.

Rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi.

-Czy ju偶 pan got贸w? - us艂ysza艂 g艂os w艂a艣cicielki hotelu. - Trzeba i艣膰.

-Zaraz schodz臋. Spotkajmy si臋 w barze.

W艂o偶y艂 kurtk臋 i wyszed艂 z pokoju.

- Mam z艂oto - powiedzia艂. - Lecz chcia艂bym unikn膮膰 nieporozumie艅. Z pewno艣ci膮 zdaje sobie pani spraw臋, 偶e par臋 os贸b wie, w kt贸rym hotelu si臋 zatrzyma艂em. Je艣li postanowicie zmieni膰 ofiar臋, mo偶e by膰 pani pewna, 偶e policja b臋dzie mnie szuka膰 tutaj.

W艂a艣cicielka hotelu tylko kiwn臋艂a g艂ow膮.


Celtycki monolit znajdowa艂 si臋 o p贸艂 godziny drogi od Yiscos. Przez wiele wiek贸w ludzie s膮dzili, 偶e to po prostu troch臋 inna ska艂a, wielka, wyg艂adzona przez deszcz, powalona przez piorun. Ahab zwyk艂 przy niej zwo艂ywa膰 rad臋 miasta, bo g艂az s艂u偶y艂 za naturalny st贸艂 na wolnym powietrzu.

Gdy rz膮d wys艂a艂 grup臋 naukowc贸w w celu zbadania 艣lad贸w bytno艣ci Celt贸w w dolinie, kto艣 zwr贸ci艂 uwag臋 na monolit. Wkr贸tce potem przyjechali archeolodzy. Mierzyli, obliczali, dyskutowali, kopali i doszli do wniosku, 偶e dla celtyckiej spo艂eczno艣ci by艂o to miejsce 艣wi臋te, ale nie mogli jednoznacznie stwierdzi膰, jakim praktykom obrz臋dowym s艂u偶y艂o. Jedni m贸wili, 偶e by艂 to rodzaj obserwatorium astronomicznego, inni - 偶e odbywa艂y si臋 tam ceremonie po艣wi臋cone bogini p艂odno艣ci. Po tygodniu zaciek艂ych spor贸w badacze rozjechali si臋, by zaj膮膰 si臋 ciekawszymi odkryciami, nie znajduj膮c 偶adnego zadowalaj膮cego wyja艣nienia tej zagadki.

Tu偶 po wyborach burmistrz pr贸bowa艂 przyci膮gn膮膰 tu turyst贸w, publikuj膮c w regionalnej gazecie reporta偶 o spu艣ci藕nie celtyckiej cywilizacji na tych ziemiach. Ale trop si臋 gubi艂, a z rzadka docieraj膮cy tu mi艂o艣nicy sensacji odnajdywali jedynie jaki艣 przewr贸cony g艂az w zaro艣lach, podczas gdy w s膮siednich wioskach pe艂no by艂o dobrze zachowanych rze藕b, inskrypcji i innych o wiele ciekawszych znalezisk. Pomys艂 burmistrza nie wypali艂 i niebawem celtycki monolit powr贸ci艂 do swojej starej funkcji: sto艂u na niedzielne pikniki.

Tego popo艂udnia w wielu domach w Yiscos rozgorza艂y spory, czasem bardzo zaciek艂e - wszystkie na ten sam temat. M臋偶owie chcieli i艣膰 sami, ale 偶ony domaga艂y si臋 uczestnictwa w "obrz臋dzie ofiarnym", bo tak zacz臋to nazywa膰 zbrodni臋, kt贸r膮 mieli pope艂ni膰. M臋偶czy藕ni twierdzili, 偶e to niebezpieczne, kobiety m贸wi艂y, 偶e to czysty m臋ski egoizm, 偶e trzeba szanowa膰 ich prawa, bo przecie偶 艣wiat si臋 zmieni艂. W ko艅cu m臋偶owie musieli ust膮pi膰.

Zebra艂a si臋 wi臋c dwustuosiemdziesi臋ciojedno--osobowa procesja - licz膮c nieznajomego, ale nie licz膮c Berty spoczywaj膮cej na zaimprowizowanych noszach. 艁a艅cuch dwustu osiemdziesi臋ciu jeden punkt贸w 艣wietlnych, kieszonkowych latarek, lamp i p艂on膮cych pochodni kierowa艂 si臋 w stron臋 lasu. Ka偶dy m臋偶czyzna trzyma艂 w r臋ku strzelb臋.

Dw贸ch drwali z wielkim trudem d藕wiga艂o nosze. "Jak to dobrze, 偶e nie b臋dziemy musieli nie艣膰 jej z powrotem - pomy艣la艂 jeden z nich. - Jej cia艂o naszpikowane o艂owianymi kulami b臋dzie wa偶y膰 ton臋!".

Obliczy艂, 偶e poniewa偶 ka偶dy nab贸j zawiera sze艣膰 o艂owianych kulek, je艣li nikt nie chybi celu, pi臋膰set dwadzie艣cia dwa kawa艂ki o艂owiu utkn膮 w ciele biednej Berty i wi臋cej w nim b臋dzie metalu ni偶 krwi.

Na sam膮 my艣l o tym zrobi艂o mu si臋 s艂abo. Nie, powinien my艣le膰 tylko o czekaj膮cej go nagrodzie.

Nie rozmawiano. Nie patrzono sobie w oczy, jakby by艂 to koszmar, o kt贸rym trzeba jak najszybciej zapomnie膰. Ludzie dotarli na miejsce bez tchu, bardziej z powodu napi臋cia ni偶 zm臋czenia, i stan臋li wok贸艂 celtyckiego monolitu na polanie w 艣wietlistym p贸艂kolu.

Na znak burmistrza drwale odwi膮zali Bert臋 z noszy i u艂o偶yli na g艂azie.

-Nie tak! - wykrzykn膮艂 kowal, przypominaj膮c sobie wojenne filmy. - Trudno celowa膰 do le偶膮cego cz艂owieka.

Drwale chwycili cia艂o Berty i usadzili wsparte plecami o ska艂臋. Wydawa艂o si臋, 偶e ta pozycja jest idealna, ale nagle da艂 si臋 s艂ysze膰 szloch jakiej艣 kobiety:

- Ona na nas patrzy. Widzi, co robimy.

Oczywi艣cie Berta nie widzia艂a nic, ale trudno by艂o si臋 nie wzruszy膰 na widok tej dobrotliwej, lekko u艣miechaj膮cej si臋 staruszki, ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e wkr贸tce jej cia艂o przeszyj膮 setki kul.

-Odwr贸膰cie j膮 plecami - rozkaza艂 burmistrz, kt贸ry r贸wnie偶 czu艂 si臋 nieswojo wobec bezbronnej ofiary.

Mrucz膮c co艣 pod nosem, drwale pos艂usznie odwr贸cili cia艂o, tym razem Berta kl臋cza艂a, opieraj膮c si臋 twarz膮 o kamie艅. Jako 偶e nie da艂o si臋 go utrzyma膰 w tej pozycji, trzeba by艂o przywi膮za膰 sznur do przegub贸w i ople艣膰 nim g艂az doko艂a.

Biedna kobieta tkwi艂a teraz w groteskowej pozycji - odwr贸cona plecami, z rozpostartymi ramionami oplataj膮cymi g艂az, tak jakby modli艂a si臋 i o co艣 b艂aga艂a niebiosa. Kto艣 chcia艂 jeszcze protestowa膰, ale burmistrz przerwa艂 mu w p贸艂 s艂owa i powiedzia艂, 偶e czas ju偶 dope艂ni膰 obrz臋du.

Im szybciej, tym lepiej. Bez przem贸w i usprawiedliwie艅, na to b臋dzie czas jutro: w barze, na ulicy, na polach i pastwiskach. Ka偶dy wiedzia艂, 偶e d艂ugo nie b臋dzie mia艂 odwagi przej艣膰 obok domu, przed kt贸rym Berta siadywa艂a i obserwowa艂a horyzont, m贸wi膮c sama do siebie. Na szcz臋艣cie w mie艣cie by艂y dwie inne drogi, je艣li nie liczy膰 tej na skr贸ty z prowizorycznymi schodkami prowadz膮cymi do g艂贸wnej szosy.

- Sko艅czmy ju偶 z tym! - krzykn膮艂 burmistrz, walcz膮c o odzyskanie autorytetu. By艂 zadowolony, 偶e ksi膮dz si臋 nie odzywa. - Jeszcze kto艣 w dolinie zobaczy 艣wiat艂a i wpadnie mu do g艂owy, 偶eby sprawdzi膰, co si臋 dzieje. Przygotujmy bro艅, strzelajmy i chod藕my st膮d.

Bez zb臋dnych ceregieli. Trzeba by艂o spe艂ni膰 obowi膮zek, tak jak czyni膮 to dzielni 偶o艂nierze, broni膮cy swego miasta. Bez waha艅 i w膮tpliwo艣ci. By艂 to rozkaz, kt贸remu wszyscy musieli si臋 podporz膮dkowa膰.

Lecz nagle burmistrz poj膮艂, dlaczego ksi膮dz milczy, i nabra艂 pewno艣ci, 偶e wpad艂 w pu艂apk臋. Je艣li ta historia kiedykolwiek wyjdzie na jaw, wszyscy b臋d膮 mogli powiedzie膰 to, co zawsze m贸wili zbrodniarze wojenni: 偶e wype艂niali rozkazy. Co dzia艂o si臋 teraz w sercach tych ludzi? Czy w ich mniemaniu by艂 kanali膮 czy wybawc膮?

Nie m贸g艂 okaza膰 s艂abo艣ci w chwili, gdy us艂ys/y trzask repetowanej broni, a lufy skieruj膮 si臋 na ofiar臋. Wyobrazi艂 sobie huk stu siedemdziesi臋ciu czterech wystrza艂贸w, a zaraz po nich po艣pieszn膮 ucieczk臋, ze zgaszonymi 艣wiat艂ami, bo taki wyda艂 rozkaz. Znali drog臋 na pami臋膰 i lepiej by艂o nie ryzykowa膰, nie zwraca膰 na siebie uwagi obcych.

Kobiety cofn臋艂y si臋 instynktownie, a m臋偶czy藕ni wzi臋li na cel nieruchome cia艂o. Nie mogli chybi膰. Od dziecka strzelali do zwierzyny w biegu i ptak贸w w locie.

Burmistrz szykowa艂 si臋 do wydania komendy "Ognia!".

- Zaczekajcie chwil臋! - da艂 si臋 s艂ysze膰 kobiecy g艂os.

By艂a to panna Prym -A z艂oto? Czy widzieli艣cie z艂oto?!

M臋偶czy藕ni opu艣cili strzelby, trzymali jednak palce na spustach. Rzeczywi艣cie, nikt nie widzia艂 z艂ota. Wszystkie spojrzenia zwr贸ci艂y si臋 w stron臋 nieznajomego.

A on powolnym krokiem przeszed艂 lini臋 strza艂u. Po艂o偶y艂 plecak na ziemi i zacz膮艂 z niego wyjmowa膰 sztabki z艂ota jedna po drugiej.

-Prosz臋 bardzo, mo偶ecie ogl膮da膰 - odezwa艂 si臋, wracaj膮c na swoje miejsce.

Panna Prym zbli偶y艂a si臋 do sterty z艂otych szta-bek, wzi臋艂a jedn膮 do r臋ki i pokaza艂a zebranym.

-Moim zdaniem jest to rzeczywi艣cie z艂oto, kt贸re ten cz艂owiek wam obieca艂 - stwierdzi艂a. 鈥 Ale chc臋, 偶eby艣cie przekonali si臋 o tym na w艂asne oczy. Prosz臋, aby podesz艂o tu dziesi臋膰 kobiet i niech sprawdz膮 te sztabki.

Burmistrz chcia艂 temu zapobiec - stan臋艂yby na linii strza艂u. Ale dziesi臋膰 kobiet, z jego 偶on膮 w艂膮cznie, ju偶 podesz艂o do panny Prym i uwa偶nie przygl膮da艂y si臋 ma艂ym sztabkom szlachetnego kruszcu.

-Tak, to rzeczywi艣cie z艂oto - odezwa艂a si臋 偶ona burmistrza. - Na ka偶dej sztabce jest pr贸ba, numer, kt贸ry zapewne oznacza seri臋, dat臋 wytopu i ci臋偶ar.

Nie ma tu 偶adnego oszustwa.

- Pos艂uchajcie, co mam do powiedzenia! - zawo艂a艂a panna Prym.

- Nie czas teraz na dyskusje! - zaprotestowa艂 burmistrz. - Wracajcie na swoje miejsce. Musimy spe艂ni膰 nasz obowi膮zek.

- Zamknij si臋, g艂upcze!

S艂owa Chantal wprawi艂y wszystkich w os艂upienie. Nikomu nawet nie przesz艂oby przez my艣l, 偶eby w ten spos贸b odezwa膰 si臋 do burmistrza.

- Czy艣 ty oszala艂a?

- Zamknij si臋! - krzykn臋艂a, trz臋s膮c si臋 na ca艂ym ciele. Jej oczy pociemnia艂y z gniewu. - To wy艣cie poszaleli! Wpadli艣cie w pu艂apk臋, kt贸ra prowadzi nas wszystkich do zguby i pot臋pienia! To wy jeste 艣cie szaleni!

Burmistrz post膮pi艂 krok w jej stron臋, ale powstrzyma艂o go dw贸ch m臋偶czyzn.

-Pos艂uchajmy, co dziewczyna ma do powiedze nia! - krzykn膮艂 kto艣 z t艂umu. - Dziesi臋膰 minut nas nie zbawi.

W dusz臋 ka偶dego z nich wkrada艂 si臋 powoli niepok贸j, strach, wstyd i poczucie winy. Szukano wym贸wki, aby si臋 wycofa膰. Ka偶dy byt teraz przekonany, 偶e w艂a艣nie w lufie jego strzelby tkwi 艣miertelny nab贸j, i z g贸ry obawia艂 si臋, 偶e duch tej staruszki - kt贸r膮 uwa偶ali za czarownic臋 - b臋dzie ich nawiedza艂 nocami.

A je艣li kto艣 ich wyda? A je艣li ksi膮dz nie dotrzyma艂 obietnicy i wszystkie strzelby s膮 nabite prawdziwymi nabojami? A je艣li ca艂a spo艂eczno艣膰 Yiscos zasi膮dzie na 艂awie oskar偶onych?

- Daj臋 ci pi臋膰 minut - uci膮艂 burmistrz autoryta tywnym tonem, chocia偶 teraz to Chantal by艂a g贸r膮.

- B臋d臋 m贸wi膰 tak d艂ugo, jak mi si臋 spodoba - odpar艂a bu艅czucznie.

Odzyskiwa艂a panowanie nad sob膮, gotowa by艂a nie ust膮pi膰 ani na krok, a w jej g艂osie by艂a 艣mia艂o艣膰, jakiej nikt si臋 po niej nie spodziewa艂.

-Ale nie obawiajcie si臋, nie potrwa to d艂ugo.

Kiedy patrz臋 na to, co si臋 tutaj dzieje, trudno si臋 nie dziwi膰, tym bardziej, 偶e w czasach Ahaba Yiscos cz臋sto odwiedzali ludzie, kt贸rzy przechwalali si臋, 偶e potrafi膮 przemieni膰 o艂贸w w z艂oto. Nazywali sie bie alchemikami i jeden z nich udowodni艂, 偶e m贸wi prawd臋, gdy Ahab zagrozi艂 mu 艣mierci膮.

Dzi艣 wy postanowili艣cie uczyni膰 to samo: zmiesza膰 o艂贸w z krwi膮, w przekonaniu, 偶e wtedy dostaniecie to z艂oto. Macie zupe艂n膮 racj臋. Ale mo偶ecie by膰 pewni, 偶e gdy to z艂oto trafi do waszych r膮k, szybko si臋 ulotni.

Nieznajomy nie rozumia艂, o co chodzi Chantal, ale ciekaw by艂 dalszego ci膮gu. Poczu艂 nagle, 偶e w

ciemnym zakamarku jego duszy zapomniane dawno 艣wiat艂o zaczyna艂o nie艣mia艂o jarzy膰 si臋 na nowo.

-Wszyscy znamy legend臋 o kr贸lu Midasie, cz艂o wieku, kt贸ry by艂 bardzo bogaty, ale chcia艂 jeszcze powi臋kszy膰 sw贸j maj膮tek i poprosi艂 boga o dar przemiany w z艂oto wszystkiego, czego dotknie. Je go 偶yczenie zosta艂o spe艂nione.

Pami臋tacie, jak to si臋 sko艅czy艂o? Najpierw Mi-das zamieni艂 w z艂oto swoje meble, potem pa艂ac i ca艂e otoczenie. Sp臋dzi艂 pracowity ranek i sta艂 si臋 posiadaczem ogrodu ze z艂ota, drzew ze z艂ota i schod贸w ze z艂ota. Ko艂o po艂udnia poczu艂 g艂贸d, ale gdy dotkn膮艂 smakowitej pieczeni baraniej, przygotowanej przez kucharzy, i ona przemieni艂a si臋 w z艂oto. Gdy podni贸s艂 do ust kielich z winem, i wino sta艂o si臋 z艂otem. Zrozpaczony pobieg艂 szuka膰 pomocy u 偶ony, bo zrozumia艂 ju偶 jaki straszny b艂膮d pope艂ni艂. Ledwie jednak musn膮艂 jej rami臋, a przeobrazi艂a si臋 w z艂oty pos膮g.

S艂u偶膮cy uciekli w pop艂ochu, z obawy, 偶e podziel膮 jej los. Nie min膮艂 tydzie艅, a nieszcz臋sny Midas zmar艂 z g艂odu i pragnienia, zewsz膮d otoczony z艂otem.

-Dlaczego opowiadasz nam t臋 histori臋? - spyta 艂a 偶ona burmistrza. - Czy uwa偶asz, 偶e jaki艣 b贸g za wita艂 do Yiscos i da艂 nam tak膮 moc?

- Przypomnia艂am legend臋 o kr贸lu Midasie, by wam u艣wiadomi膰, 偶e z艂oto samo w sobie niewiele jest warte. Nie mo偶na go zje艣膰 ani wypi膰, nie mo偶na kupi膰 za nie trzody czy ziemi. Trzeba za to p艂aci膰 pieni臋dzmi, kt贸re s膮 w obiegu. Powiedzcie mi, jak macie zamiar zamieni膰 to z艂oto na got贸wk臋?

Mo偶emy poprosi膰 kowala, by stopi艂 te sztabki i podzieli艂 na dwie艣cie osiemdziesi膮t r贸wnych kawa艂k贸w, i ka偶dy z nas p贸jdzie wymieni膰 je w pobliskim banku. Z pewno艣ci膮 wzbudzi to podejrzenia, bo w naszej dolinie nie ma z艂贸偶 z艂ota. Jak wi臋c wyja艣ni膰, 偶e ka偶dy mieszkaniec Yiscos posiada ma艂膮 sztabk臋? Mo偶emy powiedzie膰, 偶e odkryli艣my dawny skarb Celt贸w, ale nawet pobie偶na ekspertyza wyka偶e, 偶e z艂oto pochodzi z nowych z艂贸偶, 偶e zosta艂o przetopione niedawno, a wcze艣niejsze badania w tutejszym regionie dowiod艂y, 偶e je艣li Celtowie mieliby tak wiele z艂ota, z pewno艣ci膮 wznie艣liby tutaj wielkie, wspania艂e miasto.

- Nie masz poj臋cia, o czym m贸wisz! - odezwa艂 si臋 w艂a艣ciciel ziemski. - Zaniesiemy do banku te sztabki, wymienimy je na got贸wk臋 i rozdzielimy mi臋dzy siebie.

- To druga mo偶liwo艣膰. Burmistrz we藕mie dzie si臋膰 sztabek z艂ota i uda si臋 z nimi do banku. Kasjer nie b臋dzie zadawa膰 pyta艅, jakie zada艂by, gdyby ka偶dy z osobna zjawi艂 si臋 u niego ze swoj膮 ma艂膮 sztabk膮. Poniewa偶 burmistrz jest przedstawicielem w艂adzy, urz臋dnik poprosi go tylko o za艣wiadczenie o zakupie z艂ota. Burmistrz takiego za艣wiadczenia nie ma, ale poka偶e, 偶e sztabki s膮 odpowiednio nacechowane.

W tym czasie cz艂owiek, kt贸ry da艂 nam to z艂oto, b臋dzie ju偶 daleko st膮d. Kasjer b臋dzie gra艂 na zw艂ok臋, bo chocia偶 zna burmistrza i ma do niego zaufanie, nie mo偶e sam podj膮膰 decyzji o wyp艂acie tak wysokiej kwoty. Dyrektor banku b臋dzie chcia艂 ustali膰 pochodzenie tego z艂ota. Burmistrz jest inteligentny i ma na wszystko odpowied藕, wi臋c w ko艅cu powie prawd臋: to prezent od nieznajomego. Dyrektor mo偶e nawet da wiar臋 temu wyja艣nieniu, ale sam w takiej sprawie nie mo偶e decydowa膰 i 偶eby nie nara偶a膰 si臋 na zb臋dne ryzyko, skontaktuje si臋 z central膮 swojego banku. Tam ju偶 nikt nie zna burmistrza, a ka偶da wyp艂ata wi臋kszej got贸wki rodzi podejrzenia. Poprosz膮 o dwa dni zw艂oki. Nie b臋d膮 mogli nic zrobi膰, dop贸ki nie poznaj膮 藕r贸d艂a pochodzenia tych sztabek. Wyobra藕cie sobie, co si臋 stanie, kiedy odkryj膮, 偶e to z艂oto zosta艂o skradzione. Albo przesz艂o przez r臋ce handlarzy narkotyk贸w.

Zamilk艂a na chwil臋. Strach, kt贸ry odczuwa艂a, kiedy po raz pierwszy chcia艂a przyw艂aszczy膰 sobie sztabk臋, podzielali teraz wszyscy. Historia jednego cz艂owieka jest histori膮 ca艂ej ludzko艣ci.

-To z艂oto ma numer serii, dat臋, mo偶na prze艣le dzi膰 jego drog臋 z r膮k do r膮k. Wiele mo偶e grozi膰 w艂a艣cicielowi takiego skarbu.

Wszyscy spojrzeli na nieznajomego, kt贸ry przez ca艂y czas sta艂 oboj臋tnie.

-Nie warto pyta膰 go o wyja艣nienia - powie dzia艂a Chantal. - Nie mo偶na polega膰 na jego s艂o wach, bo cz艂owiek, kt贸ry domaga si臋 pope艂nienia zbrodni, nie zas艂uguje na zaufanie.

-Mo偶emy go tu zatrzyma膰, dop贸ki nie spieni臋 偶ymy z艂ota - zaproponowa艂 kowal.

Nieznajomy spojrza艂 znacz膮co na w艂a艣cicielk臋 hotelu.

-On jest nietykalny - powiedzia艂a. - Z pewno 艣ci膮 ma bardzo wp艂ywowych przyjaci贸艂. W mojej obecno艣ci dzwoni艂 w r贸偶ne miejsca, rezerwowa艂 bi lety lotnicze, hotele. Jego znajomi zaczn膮 si臋 niepo koi膰 i, podejrzewaj膮c najgorsze, za偶膮daj膮 szczeg贸

艂owego 艣ledztwa. W Yiscos zaroi si臋 od policji.

Chantal po艂o偶y艂a na ziemi swoj膮 sztabk臋 i zesz艂a z linii strza艂u. Pozosta艂y kobiety uczyni艂y to samo.

-Mo偶ecie zastrzeli膰 t臋 Bogu ducha winn膮 staruszk臋 - doda艂a Chantal. - Ale poniewa偶 wiem, 偶e to zasadzka, kt贸r膮 zastawi艂 na was nieznajomy, nie zamierzam uczestniczy膰 w tej zbrodni.

-Ty nic nie rozumiesz! - oburzy艂 si臋 w艂a艣ciciel ziemski.

- Jestem pewna, 偶e mam racj臋 i ju偶 wkr贸tce burmistrz znajdzie si臋 za kratkami, a was wszystkich oskar偶膮 o kradzie偶. Ja b臋d臋 poza wszelkimi podejrzeniami. Ale obiecuj臋, 偶e was nie wydam po 偶adnym pozorem. Zeznam, 偶e nie wiem, co si臋 wydarzy艂o. A zreszt膮 znamy przecie偶 dobrze naszego burmistrza, w przeciwie艅stwie do nieznajomego, kt贸ry jutro zamierza opu艣ci膰 Yiscos. Prawdopodobnie burmistrz we藕mie ca艂膮 win臋 na siebie. Prawdopodobnie powie, 偶e obrabowa艂 jakiego艣 cz艂owieka, kt贸ry znalaz艂 si臋 tu przypadkiem. Obwo艂amy go jednomy艣lnie bohaterem, zbrodnia nigdy nie zostanie odkryta i tak czy inaczej b臋dziemy 偶y膰 nadal - ale bez z艂ota.

-Tak w艂a艣nie post膮pi臋! - zapewnia艂 burmistrz, prze艣wiadczony o tym, 偶e nikt nie we藕mie sobie do serca wywod贸w tej szalonej dziewczyny.

Kto艣 od艂o偶y艂 strzelb臋.

-Mo偶ecie na mnie liczy膰! Wezm臋 na siebie to ryzyko! - krzycza艂 burmistrz.

W odpowiedzi us艂ysza艂 tylko szcz臋k 艂amanej broni - znak, 偶e ludzie postanowili jednak nie strzela膰. Od kiedy to mo偶na wierzy膰 obietnicom polityk贸w? Zosta艂y tylko dwie strzelby gotowe do wystrza艂u. Burmistrza, wymierzona w pann臋 Prym, i ksi臋dza, wycelowana w Bert臋. Drwal, kt贸ry ju偶 wcze艣niej litowa艂 si臋 nad staruszk膮, podszed艂 do obu m臋偶czyzn i wyrwa艂 im bro艅 z r膮k.

Panna Prym mia艂a racj臋 - wierzy膰 innym to ryzykowna sprawa. Wygl膮da艂o na to, 偶e wszyscy zdali sobie z tego spraw臋, gdy偶 zacz臋li si臋 rozchodzi膰, najpierw najstarsi, a na ko艅cu najm艂odsi.

W ciszy ruszyli do miasteczka. Ka偶dy stara艂 si臋 wr贸ci膰 do swoich codziennych trosk: do pogody, do owiec, kt贸re trzeba strzyc, do pola, kt贸re trzeba zaora膰, a lada dzie艅 zacznie si臋 sezon 艂owiecki. W Vi-scos, miasteczku zagubionym w czasie, ka偶dy dzie艅 podobny by艂 do drugiego.

Mieszka艅cy Yiscos przekonywali samych siebie, 偶e ostatnie dni by艂y tylko snem.

Albo koszmarem...

Na le艣nej polanie pozosta艂o troje ludzi - Chan-tal, nieznajomy oraz Berta, ci膮gle u艣piona i przywi膮zana do g艂azu.

- We藕 to z艂oto dla twojego miasteczka - odezwa艂 si臋 nieznajomy. - Musz臋 ust膮pi膰 wobec oczywistej prawdy: nie nale偶y ju偶 do mnie, cho膰 nie uzyska艂em odpowiedzi, na kt贸r膮 czeka艂em.

- Dla mojego miasteczka? O nie, z艂oto jest mo je. Ta sztabka zakopana ko艂o ska艂 w kszta艂cie lite ry Y te偶. P贸jdzie pan ze mn膮 do banku, 偶eby zamie ni膰 z艂oto na got贸wk臋. Nie wierz臋 ju偶 w pa艅skie pi臋kne s艂owa.

- Dobrze pani wie, 偶e tego nie zrobi臋. A co do pogardy, kt贸r膮 mi pani okazuje, to w istocie jest to pogarda, jak膮 darzy pani siebie. Powinna by膰 mi pani wdzi臋czna, bo ofiarowa艂em pani du偶o wi臋cej ni偶 tylko mo偶liwo艣膰 stania si臋 bogat膮.

Zmusi艂em pani膮 do dzia艂ania. Dzi臋ki mnie przesta艂a si臋 pani u偶ala膰 nad sob膮 i biernie czeka膰, co przyniesie los.

-To wielce szlachetne z pana strony - odpar艂a ironicznie Chantal. - Od pierwszej chwili mog艂am co艣 panu powiedzie膰 o ludzkiej naturze. Chocia偶 Yiscos podupad艂o, ma za sob膮 przesz艂o艣膰 pe艂n膮 chwa艂y i m膮dro艣ci. Mog艂am da膰 panu odpowied藕, kt贸rej pan szuka艂, gdybym wtedy j膮 pami臋ta艂a.

Odwi膮za艂a Bert臋. Zauwa偶y艂a ran臋 na czole staruszki. Pewnie skaleczy艂a si臋 o ska艂臋, na szcz臋艣cie nie by艂o to nic powa偶nego. Teraz trzeba by艂o tylko czeka膰 do 艣witu, a偶 Berta si臋 przebudzi.

-Czy mog臋 pani膮 prosi膰 o t臋 odpowied藕? - za pyta艂 nieznajomy.

-Kto艣 ju偶 pewnie opowiedzia艂 panu o spotkaniu 艣wi臋tego Sawina z Ahabem.

- Oczywi艣cie. 艢wi臋ty przyby艂 do Ahaba, kt贸ry po tym spotkaniu nawr贸ci艂 si臋, stwierdzi艂 bowiem, 偶e 艣wi臋ty przewy偶sza艂 go odwag膮.

- Tak w艂a艣nie by艂o. Nie wolno jednak zapomi na膰, 偶e podczas ca艂ej ich rozmowy Ahab ostrzy艂 sztylet. Pewien, 偶e 艣wiat jest odbiciem jego samego, postanowi艂 wystawi膰 swego go艣cia na dodatkow膮 pr贸b臋 i spyta艂:

"Gdyby tu dzisiaj zjawi艂a si臋 najpi臋kniejsza na 艣wiecie kurtyzana, uda艂oby ci si臋 pomy艣le膰, 偶e nie jest pi臋kna ani powabna, 偶e jej nie pragniesz?".

"Nie. Ale zwalczy艂bym pokus臋" - odpar艂 艣wi臋ty.

"A gdybym ofiarowa艂 ci stos z艂otych monet w zamian za opuszczenie twojej pustelni, czy zdo艂a艂by艣 patrze膰 na to z艂oto, jakby to by艂y kamienie?".

"Nie. Ale zwalczy艂bym pokus臋".

"A gdyby przysz艂o do ciebie dw贸ch braci, z ktorych jeden by ci臋 nienawidzi艂, a drugi by ci臋 wielbi艂, czy zdo艂a艂by艣 traktowa膰 ich na r贸wni?".

"Nawet gdyby przysz艂o mi cierpie膰 ^ tego powodu, zwalczy艂bym pokus臋 os膮dzania ich i traktowa艂bym obydwu w ten sam spos贸b".

Chantal zamilk艂a na chwil臋.

- M贸wi膮, 偶e ta wymiana zda艅 sk艂oni艂a Ahaba do przyj臋cia wiary.

Nie musia艂a t艂umaczy膰 nieznajomemu sensu tej historii. I Sawinem, i Ahabem rz膮dzi艂y te same instynkty - Dobro i Z艂o walczy艂y w nich, tak jak walcz膮 w duszy ka偶dego cz艂owieka. Ahab zrozumia艂, 偶e Sawin jest taki jak on, a wtedy poj膮艂, 偶e on jest taki sam jak Sawin.

Wszystko jest tylko kwesti膮 zwalczenia pokusy. I wyboru.

Niczym wi臋cej.

Chantal po raz ostatni spojrza艂a na dolin臋, na g贸ry, na las. Zna艂a je od dzieci艅stwa. Poczu艂a w ustach smak 藕r贸dlanej wody, warzyw prosto z pola, wina z najlepszych winogron w okolicy, wina kt贸rego sekretu mieszka艅cy zazdro艣nie strzegli - nie by艂o przeznaczone ani dla turyst贸w, ani na eksport.

Wr贸ci艂a do Yiscos tylko po to, aby si臋 po偶egna膰 z Bert膮. Ubra艂a si臋 jak zwykle, by nikt nie domy艣li艂 si臋, 偶e podczas kr贸tkiej podr贸偶y do du偶ego miasta przeobrazi艂a si臋 w bogat膮 kobiet臋. Nieznajomy zaj膮艂 si臋 wszystkim. Podpisa艂 papiery dotycz膮ce przekazania drogocennego kruszcu, zadba艂, aby pieni膮dze z jego sprzeda偶y zosta艂y zdeponowane na nowo otwartym koncie panny Prym. Urz臋dnik banku, dyskretny i uczynny, jak tego wymaga艂 regulamin, nie m贸g艂 si臋 oprze膰 pokusie i rzuca艂 jej ukradkiem dwuznaczne spojrzenia. "To na pewno kochanka tego starszego pana. Musi by膰 dobra w 艂贸偶ku, skoro wyci膮gn臋艂a od niego tak膮 mas臋 pieni臋dzy" -s艂a艂 sobie w duchu.

Min臋艂a kilku mieszka艅c贸w na ulicy. Nikt nie wiedzia艂, 偶e zamierza wyjecha膰 st膮d na zawsze, wi臋c pozdrawiano j膮 jak gdyby nigdy nic, tak jakby w Yiscos nigdy nie zjawi艂 si臋 demon. Wita艂a si臋 ze wszystkimi jak co dzie艅.

Nie zdawa艂a sobie jeszcze sprawy, jak bardzo zmieni艂o j膮 to wszystko, co odkry艂a w sobie samej. Ale mia艂a czas, by si臋 tego dowiedzie膰.

Berta siedzia艂a przed domem. Nie musia艂a ju偶 wypatrywa膰 nadej艣cia Z艂a i nie wiedzia艂a, czym si臋 teraz zaj膮膰.

- Maj膮 wybudowa膰 na moj膮 cze艣膰 fontann臋 - powiedzia艂a. - To cena za moje milczenie. Jestem zadowolona, cho膰 wiem, 偶e ta fontanna nie postoi d艂ugo i nie ugasi pragnienia wielu ludziom, bo tak czy inaczej Yiscos jest skazane na zag艂ad臋. I nie dlatego, 偶e zjawi艂 si臋 tu demon, ale dlatego, 偶e w takich czasach 偶yjemy.

Chantal spyta艂a, jak b臋dzie wygl膮da膰 ta fontanna. Berta chcia艂a, 偶eby by艂a w kszta艂cie s艂o艅ca, z ropuch膮 pluj膮c膮 wod膮 po艣rodku. Ona mia艂a by膰 s艂o艅cem, a ksi膮dz ropuch膮.

- B臋d臋 syci膰 jego pragnienie 艣wiat艂a, a tak d艂ugo jak b臋dzie istnie膰 fontanna i ja b臋d臋 istnie膰 w pa mi臋ci mieszka艅c贸w Yiscos.

Burmistrz skar偶y艂 si臋 na wysokie koszty, ale Berta nie zamierza艂a ust膮pi膰. Budowa mia艂a ruszy膰 ju偶 w nast臋pnym tygodniu.

- A ty, dziecko, post膮pisz w ko艅cu zgodnie z moj膮 rad膮. Jedno ci m贸wi臋 z ca艂膮 pewno艣ci膮: 偶yci臋 mo偶e by膰 kr贸tkie albo d艂ugie, lecz wa偶ne jest, w jaki spos贸b je prze偶ywamy.

Chantal u艣miechn臋艂a si臋, uca艂owa艂a staruszk臋 z czu艂o艣ci膮 i na zawsze odwr贸ci艂a si臋 plecami do Vi-scos. Nie zamierza艂a traci膰 czasu, cho膰 mia艂a nadziej臋, 偶e 偶y膰 b臋dzie bardzo d艂ugo.

22 stycznia 2000 roku, godzina 23.58




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Coelho Paulo ?mon I Panna Prym
Coelho Paulo ?mon i panna Prym (m76)
Coehlo Paulo ?mon i panna Prym
Paulo Coelho 2000 鈥 O Dem么nio e a Srta Prym
Paulo Coelho 1992 鈥 As Valk铆rias
Paulo Coelho Na brzegu rzeki
Paulo Coelho Najwi臋kszy dar
鈥 Paulo Coelho(1)
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Paulo Coelho minut
Paulo Coelho Podr臋cznik Wojownika 艢wiat艂a (2)
Paulo Coelho, Pewien m臋偶czyzna
Paulo Coelho Szatan organizuje wyprzeda偶
Paulo Coelho 1998 鈥 Veronika Decide Morrer