Og Mandino
Największy sukces świata
Przełożył Tadeusz Mieszkowski
A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu.
Łukasz 19, 2-3
Bardzo prostą i elementarną prawdą jest to, że życie, los i szczęście każdego z nas i w większym lub mniejszym stopniu tych, którzy są z nami związani, zależy od naszej znajomości reguł gry.
THOMAS HUXLEY
Dedykuję z miłością mojemu drugiemu ojcu i mojej drugiej matce
Johnowi i Ricie Langom
Muszę cię z góry ostrzec.
Słowa, które zamierzasz przeczytać, mogą położyć kres twojemu życiu.
Napisano, że bezużyteczne życie jest o wiele gorsze niż wczesna śmierć. Jeżeli twoje życie, odkąd twoja matka wydała cię na świat, upływa pośród niepowodzeń i frustracji, zgryzot i utyskiwań, klęsk i użalania się nad samym sobą, to powiadam ci, że powinieneś skończyć z tą nędzną egzystencją, i to zaraz, natychmiast, i rozpocząć budowanie nowego życia, nowego bytu, wypełnionego miłością i dumą, osiągnięciami i pokojem umysłu. Powiem więcej - nie tylko powinieneś, ale możesz to uczynić!
Powiem jeszcze więcej - nie tylko możesz, ale chcesz, założywszy, że przyjmiesz i wykorzystasz bezcenne dziedzictwo, którym zamierzam podzielić się z tobą.
Mam na imię Józef.
Żałuję, że nie jestem utalentowanym pisarzem, w pełni panującym nad swoim dumnym językiem, tylko urzędnikiem, przez całe życie prowadzącym rejestry i księgi rachunkowe. Mimo to, nie bacząc na moje liczne niedoskonałości, muszę zapisać to, co wiem o Zacheuszu Ben Joszua, dla dobra niezliczonych przyszłych pokoleń i jako znak wskazujący im drogę w poszukiwaniu lepszego życia. Jego historia i, co ważniejsze, jego dar dla ludzkości, nie mogą być pogrzebane pod nieprzychylnymi piaskami pustyni, wraz z kośćmi tych spośród nas, którzy znali, kochali i tak wiele nauczyli się od tej niezwykłej istoty Bożej.
Zacheusz został osierocony, kiedy miał pięć lat.
Rówieśnicy drwili z jego zdeformowanego ciała - dużej głowy i szerokich ramion osadzonych na beczkowatym tułowiu na cienkich, krótkich nogach.
Nie ukończył żadnej szkoły. Cenne lata młodości spędził na wyczerpującej pracy od wschodu do zachodu słońca, uprawiając ziemię i zbierając jej owoce na rozległych farmach Heroda.
Mimo to stał się najbogatszym człowiekiem w całym Jerychu, nabywając w końcu tytuły własności do przeszło połowy obszarów ziemi uprawnej w promieniu pół dnia marszu.
Jego dom, otoczony wysokimi palmami i drzewami daktylowymi, przewyższał pod względem wielkości i wspaniałości dawny zimowy pałac Heroda, który później stał się własnością jego pogardzanego, słabego syna.
Wybitny grecki myśliciel, spotkawszy Zacheusza u szczytu jego kariery, po powrocie do Aten powiedział swoim uczonym kolegom, że wreszcie poznał kogoś, kto podbił świat i kto nawet nie jest świadomy swoich osiągnięć.
U schyłku życia Zacheusz przyjął stanowisko, które ściągnęłoby pogardę i nienawiść na każdego innego, kto by je przyjął, co zresztą stało się udziałem jego poprzedników, ale miłość i szacunek tak wielu ludzi, którzy zawdzięczali mu zmianę swojego życia na lepsze, nigdy nie wygasła.
Pod koniec życia doświadczył czegoś, co uważam za cud, chociaż nigdy przedtem nie wierzyłem w cuda. Świadkowie tamtego niezwykłego wydarzenia nie umieli w żaden sposób wytłumaczyć tego, co widzieli - a właśnie okoliczności owego cudu mogą zmienić i zmienią twoje życie, tak jak stało się to w przypadku wielu innych osób.
Jeśli chcesz, niech ci się wydaje, że nie czytasz moich słów, lecz ich słuchasz.
Wyobraź sobie, że złożyłeś swoją zmęczoną głowę na moich kolanach, jak niegdyś składałeś ją na kolanach rodziców. W tym dniu, podobnym do innych, zmagałeś się z przytłaczającymi cię przeciwnościami, aby zdobyć choć trochę spokoju i bezpieczeństwa dla siebie i dla tych, którzy cię kochali i darzyli zaufaniem.
Pozwól, że rozetrę ci siniaki, jakich nabawiłeś się w zmaganiach owego dnia, i podzielę się z tobą skarbem jednej z ludzkich mądrości - mądrości, z której możesz korzystać, aby z martwego i bezbronnego liścia, zdanego na każdy podmuch wiatru, przekształcić się w dumną ludzką istotę, zdolną do godnego życia, jaką pragniesz się stać.
Nade wszystko, bądź cierpliwy i wysłuchaj mnie do końca.
Spotkaliśmy się, ty i ja, nie bez powodu. Któż może wiedzieć, jakie plany ma wobec nas Bóg? Któż może odsłonić tajemnicę, dlaczego w tym momencie swojego życia czytasz tę właśnie książkę, a nie inną?
Czy jesteś gotowy porzucić dotychczasowe życie i wkroczyć na nową drogę?
Czy nie jest tak, że masz w tej chwili niewiele do stracenia, a wszystko do zyskania?
Pozwól, że jako pokorny i samozwańczy wykonawca testamentu Zacheusza, przekażę ci bezcenny zapis dotyczący jego majątku.
Co zaś uczynisz z tym niezwykłym dziedzictwem... zależy wyłącznie od ciebie.
Mówi się, że pamięć jest jedynym prawdziwym skarbcem, w którym złożone są wszystkie klejnoty naszych minionych lat. Jeżeli tak, to niewątpliwie moim najcenniejszym klejnotem jest to, że znałem i służyłem człowiekowi, którego imię w języku naszego ludu znaczy „sprawiedliwy” lub ”niewinny” - Zacheuszowi.
Spotkałem go dawno temu, kiedy obaj byliśmy jeszcze młodzi, na zatłoczonym rynku w Jerychu. Na plecach czułem wciąż uderzenia chłosty, jaką sprawił mi mój ojczym. Siedziałem na kamiennej ławce pełen żalu nad sobą i troski o przyszłość, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Zacheusza. Dźwigał na plecach kilka belek z cedrowego drzewa, tak długich i ciężkich, że z trudem utrzymywał równowagę i szedł zygzakiem, stwarzając zagrożenie dla przechodniów, którzy mu wygrażali i złorzeczyli.
Był zgięty niemal w pół pod tym potwornym ciężarem, ale kiedy przechodził koło mnie, ze zdumieniem usłyszałem, że śpiewa. I o czym to, pomyślałem, ten nieszczęśnik może śpiewać? Nagle, tuż przede mną, potknął się o kamień i upadł przygnieciony ciężkimi belkami.
Będąc w tak ponurym nastroju, nie miałem ochoty zajmować się cudzym nieszczęściem, ale kiedy żaden z przechodniów nie spojrzał nawet na leżącego nieruchomo Zacheusza, w końcu podbiegłem do niego i zacząłem usuwać olbrzymie drewniane kłody, które go przygniatały. Jego twarz była cała we krwi. Ukląkłem przy nim i skrajem mojej tuniki otarłem głęboką ranę na jego czole. Wreszcie poruszył się mamrocząc słowa, których nie zrozumiałem. Jakaś uczynna kobieta z pobliskiego straganu z owocami przyniosła dzban wody i szmatę i dopiero kiedy obmyliśmy jego twarz, poruszył powiekami i otworzył oczy. Po chwili usiadł. Uśmiechnął się do mnie szeroko i potarł z zakłopotaniem czoło; z podziwem patrzyłem, jak grają mu pod skórą potężne bicepsy.
- Powiedzieli, że nie uniosę siedmiu belek - odezwał się ponuro.
- Co takiego?
- Sprzedawcy drewna - wyjaśnił - powiedzieli mi, że żaden człowiek, a już na pewno nikt mojej postury, nie uniesie siedmiu takich belek na raz, ale nie chciałem im wierzyć. Skąd można wiedzieć, czego się zdoła dokonać, dopóki się nie spróbuje?
Kiedy stanął chwiejnie na nogach, z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Ubrany w stosowny kostium, byłby doskonałym klownem w niejednym wędrownym cyrku, jakie przejeżdżały przez nasze miasto.
Całą jego postać tworzyły głównie głowa, ramiona i ręce, reszta ginęła w tunice opadającej do ziemi. Był wzrostu siedmio - albo ośmioletniego chłopca, chociaż na pewno miał przynajmniej tyle lat co ja, czyli szesnaście.
Zbliżył się do mnie, położył swoje silne ręce na mojej piersi, spojrzał na mnie dużymi brązowymi oczami pełnymi wdzięczności i powiedział głębokim, silnym głosem:
- Dziękuję, przyjacielu, niech ci Bóg błogosławi.
Skinąłem głową i odszedłem. Po dwudziestu krokach jednak wiedziony ciekawością spojrzałem za siebie i... nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ten chłopak układał kłody jedna na drugą, tak żeby znowu wziąć je na plecy! Głupiec! Podbiegłem do niego - sam nie wiem dlaczego - i powiedziałem:
- Człowieku, czy ty naprawdę chcesz znowu zrobić to, co niemożliwe?
Z hałasem rzucił na stos ostatnią, siódmą belkę i wyprostowany, z rękami na biodrach, uważnie wpatrując się we mnie przez dłuższą chwilę odrzekł łagodnie:
- Nic nie jest niemożliwe, chyba że ktoś pogodzi się z tym, że jest niemożliwe.
Chwilę się wahałem, po czym usłyszałem swoje własne słowa:
- Pomogę ci. Nie mam nic specjalnego do roboty. Weź te postronki i zwiąż belki razem na obu końcach, tak żebym ja mógł nieść z jednej strony, a ty z drugiej.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nic się nie odezwał. Kiedy związaliśmy mocno belki, on ujął je z przodu, ja z tyłu. Nieśliśmy te potworne kłody, ze względu na mnie często zatrzymując się dla odpoczynku, aż na skraj miasta. Tam, na drodze do Fazaelis, razem ustawiliśmy jego pierwszy przydrożny stragan. W ciągu kilku miesięcy sprzedawaliśmy tylko jedno-dorodne i soczyste figi, które obaj zbieraliśmy z małego poletka, jakie Zacheusz kupił po pięciu latach ciężkiej harówki.
Przez następne co najmniej pół wieku nigdy zanadto nie oddalaliśmy się od siebie - zawsze, ilekroć zaistniała taka potrzeba, gotowi spieszyć sobie nawzajem z pomocą. Prawdziwych przyjaciół nigdy nie zdobywamy przypadkiem, są oni zawsze darem od Boga.
Jerycho, otoczone ze wszystkich stron martwą pustynią i szarymi, kamienistymi wzgórzami jest zielonym rajem urodzajnych równin zasilanych w wodę przez wiele źródeł i akweduktów. Tak wysoko cenione są owoce tego skrawka ziemi, że kiedyś Marek Antoniusz ofiarował Kleopatrze wszystkie tutejsze plantacje drzew balsamowych wraz z przyległymi terenami. Uwodzicielska królowa sprzedała je potem Herodowi, który aż do końca swoich dni czerpał olbrzymie zyski z owego nabytku.
Kiedy Archelaos, syn Heroda, został odsunięty przez Rzym od władzy, Jerycho i cała Judea znalazły się pod rządami rzymskich prokuratorów. Owi dostojnicy, zwykle z wojskową przeszłością, nie dbali o rozwój gospodarki, ściągając tylko jak największe podatki od wszelkich zbiorów. Tak więc z każdym rokiem Zacheusz zagarniał coraz więcej królewskich ziem, powiększając swój początkowo niewielki zagajnik drzew figowych. Ponieważ prowadziłem jego księgi, pamiętam czasy, kiedy zatrudniał ponad dwa tysiące parobków, nie mówiąc o około trzystu robotnikach pracujących przy montowaniu straganów, które postawiliśmy zarówno w mieście, jak i poza jego murami.
W miarę jak interesy Zacheusza coraz bardziej kwitły, jego zaufanie i wiara w moje zdolności i mój rozum pogłębiały się, aż w końcu staliśmy się sobie bliżsi niż wielu rodzonych braci. Idąc za moją radą, wybudował tutaj, w Jerychu, pierwszy magazyn na bawełnę. Po pewnym czasie zastąpił go wielki pałac z przylegającym doń składem towarów długim na ponad 1200 łokci. Nawet w Jerozolimie nie było tak wielkiego magazynu.
Moje wspomnienia z tamtego okresu są nadal tak żywe, jak dzisiejszy wschód słońca. W nieustannym pochodzie ciągnęły do naszych doków ładunkowych karawany kupców z całego świata, nabywając nasze produkty rolne za złoto i srebro albo wymieniając je na własne, egzotyczne i bardzo poszukiwane towary z odległych krain. Oliwa, wino i ceramika nadchodziły często od Marka Filiciusza z Rzymu. Z Crespi na Sycylii przysyłano biżuterię i żywy inwentarz. Malthus z Etiopii dostarczał szylkretu i pikantnych przypraw dla bogatych kobiet w Jerychu, natomiast Lino z dalekiej Hiszpanii zawsze przysyłał wyroby ze złota i sztaby żelaza. Germanie dostarczali futer i szlifowanego bursztynu; dywany i rzadkie perfumy oraz skóry otrzymywaliśmy od Diona z Persji, a Wo Sang Pi przysyłał nam z dalekiego Szanghaju bele lśniącego jedwabiu.
Karawany opuszczały zaś nasze miasto ze skrzyniami owoców, workami daktyli, belami bawełny, miodem, flaszkami oliwy, bananami, henną, trzciną cukrową, winogronami, kukurydzą, figami i najwyżej cenionym balsamicznym olejkiem - wszystko to rosło na ziemi Zacheusza. Nieustannie też powiększał on swój majątek, a jego magazyny zaczęły w końcu zaopatrywać w towary kupców z całego cywilizowanego świata.
Dla mieszkańców Jerycha Zacheusz był zawsze człowiekiem bardziej godnym szacunku niż wielu potentatów handlowych, którzy natarczywie oferowali swoje towary. Dla biednych i cierpiących, zarówno młodych jak i starych, skazanych przeważnie na życie w nędzy i pustce z powodu okoliczności, na które nie mieli żadnego wpływu, mój pan stał się światłem nadziei, dobroczyńcą, który ratował ich przed głodem, niósł pomoc w chorobach i był ich wybawcą w najgorszych przeciwnościach losu.
Na początku drugiego roku naszej znajomości, kiedy farmy Zacheusza były jeszcze nieliczne i małe, polecił mi, jako swojemu zaufanemu buchalterowi rozdzielić ogromną część naszych wszystkich zysków, bo aż połowę wśród potrzebujących. W miarę jak nasze interesy się rozwijały, coraz więcej biedaków w mieście było sytych i odzianych; wybudowano schroniska dla ludzi starszych i dla sierot; z Egiptu i Rzymu sprowadzono lekarzy, by opiekowali się kalekami i chorymi; zatrudniono także nauczycieli dla młodzieży.
Najnędzniejszych żebraków i bezdomnych włóczęgów wyciągano z rynsztoka i roztaczano nad nimi opiekę, aż odzyskiwali swoją utraconą godność. Nawet ja, choć biegły w tej dziedzinie, nie potrafię ocenić, ile złota i srebra wydano ani ile istnień ludzkich zostało uratowanych dzięki niezwykłej szczodrobliwości mojego pana.
W odróżnieniu od bogaczy, którzy pozwalali na to, żeby ich wielkie akty dobroczynności rozgłaszano po całym kraju, Zacheusz działał bez rozgłosu i z wielką skromnością. Nawet kiedy pewien sławny uczony z Aten, dowiedziawszy się, czego Zacheusz dokonał w ciągu niespełna trzydziestu lat, powiedział, że jest to niewątpliwie „największy sukces świata”, pamiętam, jak Zacheusz zaczerwienił się i wzruszył swoimi szerokimi ramionami. Jego odpowiedź na takie pochwały była zawsze taka sama. Zostało mu dane znacznie więcej dóbr materialnych, niż zasługuje na to jakikolwiek pojedynczy człowiek, i on tylko służy Bogu niewielką pomocą, aby przynajmniej w drobnej części odwdzięczyć się za wszystko, czym Bóg go obdarzył.
Zacheusz rządził swym królestwem, jak z uśmiechem nazywał swoje wszystkie farmy, łagodną, ale silną ręką.
Tylko jedna tragedia zmąciła te pierwsze dziesięciolecia pomyślności i ostatecznie jeszcze bardziej zbliżyła nas do siebie, jeżeli było to w ogóle możliwe.
Jakie dziwne jest to, że smutek może silniej niż szczęście połączyć dwa serca.
W czasach, kiedy imperium Zacheusza się rozrastało, widywaliśmy się ze sobą bardzo rzadko. Ja byłem zwykle w jednym z jego magazynów, sporządzając inwentarz, nadzorując wysyłkę towarów czy kontrolując rachunki. On natomiast nieustannie podróżował od farmy do farmy, pomagając naszym zarządcom w rozwiązywaniu wielu różnych problemów i bardzo często po prostu pracując na polu z robotnikami. To był szczęśliwy człowiek. Kochał swoją pracę.
Wieczorami, ponieważ obaj nie byliśmy żonaci, zawsze jedliśmy razem obiad, wykorzystując te chwile wytchnienia na omawianie naszych interesów i czynienie planów na przyszłość.
Nigdy nie zapomnę pewnego wieczoru, kiedy Zacheusz w milczeniu siedział przy stole ledwie coś skubiąc z talerza, i tylko od czasu do czasu odpowiadał skinieniem głowy na moje uwagi. To niezwykłe zachowanie trwało podczas całego posiłku, aż w końcu nie mogąc już znieść tego dłużej spytałem:
- Zacheuszu, co się stało?
Podniósł głowę i spojrzał bez wyrazu w moim kierunku, ale nic nie odrzekł.
- Jakieś poważne kłopoty na którejś farmie? - nalegałem dalej. - Gdzie byłeś dzisiaj?
- Na północy - odpowiedział cicho.
- I jak bawełna Rubena i trzcina cukrowa Jonatana zniosły zmniejszoną ilość wody?
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Obaj spodziewają się przewyższyć rekordowe plony z ubiegłego roku.
I znowu zapadło milczenie. Nigdy przedtem nie zachowywał się wobec mnie w ten sposób.
- Źle się czujesz? - zapytałem w końcu.
Potrząsnął głową. Znowu milczenie. Jestem uparty. Postanowiłem przeczekać. Mógłbym tak siedzieć przy stole aż do wschodu słońca, by w końcu wyznał, co go trapi.
Ale nie czekałem długo. Z bolesnym jękiem Zacheusz nagle zerwał się z miejsca i stanął przede mną unosząc swoją tunikę i odsłaniając cienkie jak u dziecka nogi.
- Spójrz na mnie, Józefie! - zawołał. - Spójrz na tę straszliwą imitację ciała mężczyzny! Popatrz na tę głowę, tak wielką, że wystarczyłaby dla dwóch ludzi, i już łysiejącą. Widzisz te ramiona i ręce, i tę dziwacznie zaokrągloną klatkę piersiową, i teraz popatrz - popatrz - na te nędzne cienkie trzciny, które muszą podtrzymywać tę całą szpetotę. Jestem zaprawdę kpiną z rasy ludzkiej, zamknięty w tej straszliwej klatce pokręconego ciała, z której nie ma ucieczki aż do samej śmierci. Więzień na zawsze - w więzieniu bez drzwi! Dlaczego Bóg mnie tak potraktował, Józefie?
Osunął się na łoże i ukrył twarz w dłoniach. Płakał. Byłem zbyt wstrząśnięty, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Przez cały czas, odkąd byliśmy razem, temat jego zdeformowanego ciała wypłynął tylko dwukrotnie, i to wówczas, gdy wypiliśmy przy obiedzie więcej niż zwykle wina. O ile pamiętam, w jednym i drugim przypadku rozpocząłem rozmowę od sugestii, że nadszedł już czas, aby wziął sobie żonę, z którą dzieliłby swoje szczęście i za każdym razem ze smutnym uśmiechem odpowiadał, że żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie chciałaby zaręczyć się z połową mężczyzny i na dodatek tak szpetnym.
Zaręczył się?
Łagodnie dotknąłem jego ramienia.
- Zacheuszu, czy nie spędziłeś dzisiaj sporo czasu ze starym Jonatanem?
Popatrzył na mnie uważnie przez rozstawione palce.
- Byliśmy razem większą część dnia. Dlaczego pytasz?
- Jak się miewa jego urocza córka, Lea? Myślę, że z roku na rok staje się coraz piękniejsza.
Zacheusz odwrócił wzrok.
- Józefie, jesteśmy razem tak długo, że nasze serca są dla nas wzajemnie jak otwarte księgi. Sprzedałbym wszystkie moje farmy, żeby tylko mieć Leę za żonę - westchnął.
- A co ona czuje?
- Cóż mogę wiedzieć na pewno? Jest zawsze dla mnie uprzejma i miła, kiedy odwiedzam jej ojca, ale czy nie należy spodziewać się po niej takiego zachowania wobec bogatego mężczyzny, właściciela ziemi z której utrzymuje się cała jej rodzina? A co by było, gdybym odważył się poprosić jej rodziców, aby pozwolili mi porozmawiać z nią o małżeństwie, a ona przyjęłaby moje oświadczyny? Czy nie poślubiłaby mnie tylko ze względu na bezpieczeństwo i dobrobyt, jakie mógłbym jej zapewnić? Czy mogłaby kiedykolwiek pokochać mężczyznę w takiej... takiej klatce? - wykrzywił usta, wymownym gestem pokazując na siebie.
- Zacheuszu - powiedziałem, wstając - nigdy, odkąd pracujemy razem, nie mówiłem ci nieprawdy.
- Wiem.
- Proszę, posłuchaj mnie. Dawno temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem cię na rynku, litowałem się nad tobą. To uczucie trwało jednak krótko, ponieważ szybko uświadomiłem sobie, że jesteś bardziej mężczyzną, niż ja byłem nim kiedykolwiek. Stopniowo, widząc, jak wielkich dokonujesz cudów, osiągając kolejne sukcesy, ujrzałem w tobie olbrzyma, doskonałego w swojej postaci. Nadal widzę cię takim, zaślepiony, jeśli chcesz tak uważać, twoimi rozlicznymi talentami, twoją odwagą, inteligencją, współczuciem dla innych i twoją wielką siłą - nie tylko twych ramion, ale i twej duszy. Zacheuszu, na moje życie, jestem pewien, że Lea widzi cię dokładnie takim samym, jakim ja cię widzę.
Pobrali się jeszcze tego roku. Cztery lata później przenieśli się do pałacu, który zbudował dla niej Zacheusz. Minęło następnych dwanaście miesięcy i właśnie wtedy, gdy oboje pogodzili się już, że nigdy nie będą cieszyli się potomstwem, Lea oznajmiła, że spodziewa się dziecka.
Zacheusz był oczywiście przekonany, że jego pierworodnym dzieckiem będzie syn. W tym okresie, jeżeli byliśmy razem, z trudem udawało mi się nakierować rozmowę na sprawy zawodowe. Przyszły ojciec już teraz robił imponujące plany co do swojego dziedzica: stadnina arabów najczystszej krwi, nauczyciele z Rzymu, Koryntu i Jerozolimy, którzy mieli zapewnić mu stosowną edukację, specjalny pokój w pałacu wypełniony wyłącznie zabawkami. Pewnego dnia jego syn miał zostać największym właścicielem ziemskim w całej Judei, ze sztabem sług na każde skinienie i najbardziej wpływowymi ludźmi na świecie jako przyjaciółmi.
- Popatrz na to, Józefie - powiedział do mnie pewnego ranka, otwierając małe puzderko z wypolerowanego orzechowego drewna i wyjmując z jego wyłożonego jedwabiem wnętrza subtelnie rzeźbiony przedmiot z kości słoniowej, mniejszy niż moja pięść. Od lat byłem znawcą artystycznych wyrobów z kości słoniowej i po jej barwie i strukturze mogłem nawet rozpoznać, czy pochodzi od słoni afrykańskich, czy chińskich. W tym przypadku była to niewątpliwie rzeźba chińska, wykonana z niezwykłą dbałością o każdy detal i przypominająca miniaturową klatkę. Wewnątrz, na dnie klatki, kołysał się tam i z powrotem mały ptaszek, także z kości słoniowej.
- Ileż miesięcy pracy musiało kosztować zrobienie tego cuda - zauważyłem z podziwem. - Czy zdajesz sobie sprawę, że to cacko zostało uformowane z jednego kła i artysta wykonał je z takim mistrzostwem, że tego małego ptaszka wewnątrz wyrzeźbił od środka, nie naruszając niezliczonych cienkich pręcików tworzących klatkę?
Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego! To jest warte majątek!
- Szczerze współczuję temu ptaszkowi - ze smutnym uśmiechem powiedział Zacheusz, delikatnie przesuwając małą białą klatkę po swoim policzku. - Jak widzisz, nie ma żadnego wejścia do jego więzienia.
- Skąd masz ten skarb?
- To jest dar od naszego przyjaciela z karawany, Wo Sang Pi, dla mojego przyszłego syna.
- Dla twojego syna? - zapytałem zaskoczony.
- Tak, dla mojego syna. To jest grzechotka, Józefie grzechotka, którą moje dziecko będzie się bawiło w tych rzadkich chwilach, kiedy sam nie zdołam się z nim bawić, zmuszony wyjechać z pałacu.
Łzy płyną mi z oczu, kiedy to piszę, bo tej grzechotki nigdy nie dotknęły małe dziecięce rączki ani też marzenia i plany Zacheusza dotyczące jego syna nigdy się nie ziściły. Niemowlę, chłopiec, urodziło się martwe, a jego matka, piękna, delikatna Lea, nie przeżyła porodu.
Następne dwanaście miesięcy po tym wydarzeniu były bolesnym okresem dla nas wszystkich, znajdujących się w najbliższym otoczeniu Zacheusza. Zamknął się w swojej wielkiej sypialni i zerwał wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym, także ze mną.
Tylko Szemer, pierwszy służący wynajęty przez Leę, gdy wprowadziła się do pałacu, mógł przynosić mu posiłki i świeżą odzież, a kiedy pytaliśmy go o stan naszego pana, potrząsał tylko głową i odchodził.
Pewnego dnia, kiedy ślęczałem nad moimi księgami handlowymi i rachunkami, poczułem na ramieniu twardą, dobrze znajomą dłoń.
- Witaj, buchalterze - cicho powiedział Zacheusz. Jego głos i spojrzenie były takie jak dawniej, zanim spotkała go tragedia.
- Witam cię, panie! Cieszę się, że wróciłeś.
Skinął głową w stronę otwartej księgi.
- Czy wciąż mamy zyski?
- Większe niż kiedykolwiek.
- To tylko potwierdza moje słowa, które powtarzam od dawna, Józefie. Twój wkład w przedsięwzięcie jest równie cenny jak mój, jeżeli nie większy.
- Doceniam twoją uprzejmość, Zacheuszu - odpowiedziałem - ale to tylko świadczy o twojej wspaniałomyślności. Począwszy od pierwszego przydrożnego straganu, wszystko zostało zbudowane dzięki twojej przedsiębiorczości i wytrwałości. Byłem i jestem tylko twoim użytecznym narzędziem i poczytuję to sobie za zaszczyt. Wszyscy, którzy wiele osiągnęli, tak jak ty, potrzebują takich jak ja, aby wykonywali ich polecenia.
Zacheusz pogłaskał mnie po głowie.
- Józefie, powiedz mi, proszę, jak sądzisz, ile mieszka w tym mieście dzieci, które nie obchodziły jeszcze swoich dziesiątych urodzin?
Otworzyłem usta ze zdumienia.
- I-i-ile dzieci... dziesiątych urodzin?
- Tak.
Muszę przyznać, że przez krótką chwilę brałem pod uwagę możliwość, iż tragiczna strata, jaką poniósł Zacheusz, i długie miesiące odosobnienia odbiły się fatalnie na jego umyśle. Wreszcie odpowiedziałem:
- Pewnie ze dwa tysiące.
- Bardzo dobrze. Chciałbym, żebyś w całym mieście ogłosił, że te wszystkie dzieci i ich rodzice są zaproszeni na przyjęcie, które odbędzie się na dziedzińcu naszego pałacu za cztery dni, siódmego dnia miesiąca Nisan. Żaden buchalter nie utrzymałby się na swojej posadzie, gdyby nie miał pamięci do dat.
- Siódmy dzień miesiąca Nisan - powiedziałem, jąkając się - czy to w tym dniu... rok temu... kiedy... kiedy...?
- ... kiedy straciłem rodzinę, Leę i syna? Jesteś dokładny, jak zwykle, drogi przyjacielu. - W jego ciepłym głosie nie wyczuwało się smutku ani użalania się nad sobą. - Józefie, wydamy przyjęcie urodzinowe w dzień urodzin mojego syna nie tylko na jego cześć, ale na cześć każdego dziecka w Jerychu. Większość z nich nigdy uroczyście nie obchodziła rocznicy swojego przyjścia na ten świat.
Weź z naszego skarbca tyle ile potrzebujesz, aby poczynić odpowiednie przygotowania. Wszyscy zostaną ugoszczeni po królewsku i każde dziecko otrzyma na własność jakąś zabawkę.
- Dwa tysiące! Ależ to pochłonie fortunę! - zawołałem.
- Sprawi to nam niewielki kłopot. A pomyśl tylko, co będzie to znaczyło dla każdego z tych dzieci.
I tak siódmego dnia miesiąca Nisan rozległy marmurowy dziedziniec przed pałacem Zacheusza stał się placem zabaw wypełnionym po brzegi dziećmi, które śmiały się, biegały i krzyczały z radości, objadając się przy okazji smakołykami, których wiele z nich przedtem nigdy nie widziało ani nie próbowało. I nikt nie cieszył się z tego święta bardziej niż Zacheusz. Śmiał się z występów wynajętych błaznów, pomagał dzieciom wsiadać do wózków ciągnionych przez osiołki, rzucał różnokolorowe piłki pod nogi tańczących dzieci i namawiał nieśmiałych rodziców, żeby bawili się razem ze swymi pociechami. Wreszcie z wypiekami na twarzy, ciężko dysząc, usiadł obok mnie i obserwował zabawę, oklaskami wyrażając swoją radość ze szczęścia, które widział przed sobą.
Później, kiedy tłum się zmniejszył, do miejsca, gdzie siedzieliśmy, podbiegł mały chłopaczek, trzymający palce w ustach.
Zacheusz wyciągnął ręce i mały śmiało usiadł mu na kolanach.
- Jak masz na imię, mój synu? - zapytał.
- Nataniel.
Z ust Zacheusza wydobył się cichy okrzyk. Opanował się jednak szybko i powiedział:
- To bardzo ładne imię. Gdybym miał syna, nazwałbym go Nataniel.
Malec roześmiał się i mocniej przytulił się do Zacheusza, głośno żując łodygę trzciny cukrowej.
- Powiedz mi, Natanielu - Zacheusz podniósł chłopca wysoko, patrząc prosto w jego duże brązowe oczy - gdyby jakieś twoje życzenie mogło się dzisiaj spełnić, czego byś pragnął?
Chłopiec spoważniał i zmarszczył czoło, intensywnie myśląc; rozejrzał się wokół siebie, wycierając ręką umorusaną twarz, po czym wskazał na pałac.
- Podoba ci się ten wielki dom. - Zacheusz zaśmiał się. - Ale gdybym ci go oddał, to gdzie bym mieszkał?
Malec potrząsnął niecierpliwie głową.
- Nie, nie... to białe... to białe...
- Te białe ściany? - zapytał Zacheusz, wzrokiem zwracając się do mnie o pomoc w zrozumieniu chłopca.
Nataniel znowu wskazał na pomalowane ściany pałacu. Potem, pozostając w ramionach Zacheusza, obrócił się i wskazał w kierunku pobliskich murów miasta, prześwitujących przez liście dwóch palm.
- Brudne ściany... brudne ściany.
- Aha! - roześmiał się Zacheusz. - Teraz rozumiem.
Chciałbyś, żeby mury miasta były tak białe i czyste, jak ściany mojego domu!
Malec energicznie skinął głową.
Zacheusz odwrócił się do mnie i nie mógł nie zauważyć, że z trudem powstrzymuję się od śmiechu.
Rzadko zdarzało mi się widzieć mojego pana tak ożywionego.
- Panie, musisz zrozumieć - parsknąłem śmiechem - że życzenia należą do jednej z niewielu przyjemności biedaków, ale nie mają oni pojęcia, ile kosztuje zrealizowanie ich życzeń.
Zacheusz potrząsnął głową.
- Józefie, życzenie jest pierwszym krokiem do spełnienia. Gdybyśmy najpierw czegoś sobie nie życzyli, nigdy byśmy niczego nie osiągnęli.
Zacheusz postawił Nataniela na ziemi, przycisnął jego głowę do swojej piersi i pocałował go w czoło.
- Twoje życzenie będzie spełnione, Natanielu. Na twoją cześć i na cześć wszystkich dzieci w Jerychu mury zostaną pomalowane na biało.
I tak się stało. Po kilku tygodniach, gdy Zacheusz wystarał się o zgodę zupełnie zaskoczonej miejskiej starszyzny i rzymskiego centuriona, stacjonującego w Jerychu, brudne terakotowe mury otaczające miasto zostały przez ponad pięciuset robotników pomalowane na biało po obu stronach, a nawet od góry.
Odtąd każdego roku, siódmego dnia miesiąca Nisan, dzieci Jerycha były podejmowane przez Zacheusza na dziedzińcu jego pałacu, a mury miasta na jego koszt malowano na biało.
Ponieważ nigdy nie zaznałem błogosławieństwa posiadania własnej rodziny, w końcu przyjąłem uprzejme zaproszenie Zacheusza, żebym zamieszkał razem z nim w pałacu. I tak, w miarę upływu lat, obaj starzeliśmy się, coraz bardziej upodabniając się do siebie, jak dwie sosny rosnące na szczycie góry, które - wystawione na te same wiatry i deszcze - stają się w końcu tak podobne, jak lustrzane odbicie.
Nasze interesy nadal przynosiły zyski i znakomicie się rozwijały, aż pewnego dnia złożył nam niespodziewaną wizytę nowo mianowany rzymski prokurator Judei.
Poncjusz Piłat był niskiego wzrostu, ale miał w sobie coś, co budziło szacunek dla jego stanowiska. Ze swoją ciemną cerą i krótko ostrzyżonymi siwymi włosami był typowym rzymskim oficerem, od wypolerowanego napierśnika aż do nabijanych srebrnymi guzami butów. Duże krople potu na twarzy i szyi były jedyną skazą, która zakłócała jego imponujący obraz władcy, kiedy dumnie kroczył przez nasz pałacowy dziedziniec, z rękami założonymi do tyłu, przez cały czas rozmawiając z Zacheuszem, podczas gdy dowódca miasta, centurion Marek Krispus, i ja szliśmy za nimi w milczeniu.
Obszedłszy pałac i magazyn, zasiedliśmy w cieniu atrium, gdzie Szemer nalał nam do srebrnych pucharów wybornego białego wina.
Piłat pierwszy podniósł swój puchar.
- Twoje zdrowie, Zacheuszu. Z tego, co byłeś łaskaw mi pokazać, rozumiem, dlaczego wielu uważa ciebie za najbogatszego człowieka w Jerychu. Wprost niewiarygodne osiągnięcie jak na jedno życie. Ile masz lat, Zacheuszu?
Zacheusz upił mały łyk wina i uśmiechnął się.
- Jestem już u schyłku życia, prokuratorze, ale w sercu wciąż jestem dzieckiem. Obawiam się, że - podobnie jak inni - chciałbym żyć długo, nie starzejąc się. Wkrótce będę obchodził swoje sześćdziesiąte szóste urodziny.
Piłat z podziwem potrząsnął głową.
- Jesteś niezwykłym człowiekiem, Zacheuszu. Pod względem swoich dokonań niewątpliwie dorównujesz sławnemu kupcowi z Damaszku, który jest znany jako największy kupiec świata.
- Znałem Hafida przez wiele lat. Jego niezliczone karawany handlowe często przeładowywały towary w naszych składach.
- Twój pałac jest wspaniały, a twój magazyn nie ma sobie równego, nawet w Rzymie.
Zacheusz wzruszył ramionami.
- Moje bogactwo nie znajduje się tutaj, panie. Ono jest tam, poza pałacem, na farmach, tam, gdzie rosną drzewa figowe i daktylowe, krzewy bawełny i trzcina cukrowa, ale nawet to wszystko byłoby bezwartościowe bez mojego największego kapitału - lojalnych ludzi, którzy pielęgnują rośliny i drzewa z miłością i troską. Czułbym się najbardziej zaszczycony, gdybym mógł pokazać ci, panie, moje skarby, jeśli tylko zechcesz spędzić tutaj z nami dwa albo trzy dni.
Piłat podniósł obie ręce.
- To nie będzie potrzebne. Mój poprzednik, Waleriusz Gratus, zadał sobie wiele trudu, aby dostarczyć mi wyczerpujące sprawozdania z twoich wszystkich osiągnięć. Rzym jest ci wielce wdzięczny za twoje ogromne świadczenia podatkowe, które w tak znacznym stopniu przyczyniają się do utrzymywania przez nas pokoju w całym imperium. Powiedz mi, skoro mieszkasz tutaj, w Jerychu, czy musisz płacić także podatki na świątynię w Jerozolimie?
- Oczywiście. Cesarz otrzymuje to, co mu się należy, ale to samo dotyczy Boga.
Widziałem, jak Piłat zacisnął szczęki, i z rosnącym przeczuciem niebezpieczeństwa słuchałem dalszej rozmowy tych dwóch silnych mężczyzn. Jaki był cel przybycia prokuratora? Prokuratorzy rzadko składali takie wizyty, zwłaszcza w Judei, woląc pozostawać w swojej wystawnej rezydencji w Cezarei, z wyjątkiem świąt, kiedy pojawiali się w Jerozolimie z dodatkowymi oddziałami wojska, aby nie tracić kontroli nad licznymi tłumami wiernych.
Wydawało się, że Zacheusz czyta w moich myślach.
- Czujemy się zaszczyceni twoją wizytą, panie. Gratus, przez te wszystkie lata, gdy sprawował w Judei władzę namiestnika, ani razu nie zaszczycił swoją obecnością naszego domu.
Piłat zignorował ukryte w słowach Zacheusza pytanie i wskazał na mały odcinek muru miejskiego, który prześwitywał przez liście drzew palmowych.
- Czy to nie są te mury miasta, które, jak mówią twoi rodacy, zostały w cudowny sposób zrównane z ziemią wiele lat temu?
- To nie te mury - wyjaśnił Zacheusz. - Chodzi o mury starego miasta, położonego na północ od obecnego. Kiedy nasz lud uciekł z niewoli w Egipcie, ponad czternaście stuleci temu, wędrował potem przez wiele lat, zanim przeszedł przez Jordan i przybył na te zielone równiny w poszukiwaniu swojej ojczyzny. Mieszkańcy Jerycha potraktowali ich wrogo i zamknęli przed nimi bramy miasta, ale wtedy Bóg pouczył naszego przywódcę, Jozuego, co ma zrobić, żeby pokonać wroga wewnątrz miasta.
- Plan bitwy...? Od waszego Boga? - Piłat nie ukrywał szyderstwa w głosie.
- Tak można to nazwać. Każdego dnia nasz lud, spełniając rozkazy Boga, maszerował wokół murów miasta za siedmioma kapłanami grającymi na trąbach z rogów baranich. Po jednym okrążeniu wszyscy powracali do pobliskiego obozu. Siódmego dnia nasze wojsko okrążyło mury siedem razy i pod koniec siódmego okrążenia wszyscy zwrócili się w stronę miasta. Kiedy kapłani zagrali na trąbach, ludzie podnieśli ręce i wydali gromki okrzyk, a wtedy kamienie się zatrzęsły i zaczęły pękać, aż potężne mury runęły na ziemię. Tak miasto zostało zdobyte i doszczętnie spalone. Niedaleko stąd można jeszcze oglądać jego ruiny. Większa część tego muru wokół nowego miasta została zbudowana przez Heroda na początku jego królewskich rządów.
- Bardzo interesujące - powiedział Piłat, podnosząc swój puchar na znak, żeby Szemer napełnił go winem. - Rozumiem, że ta biała, błyszcząca farba pokrywająca teraz mur to twoje dzieło. Pochwalam takie poczucie obywatelskiej dumy, Zacheuszu. Kiedy od Jerozolimy jedzie się przez te wyludnione krainy, wielką przyjemność sprawia widok tego lśniącego bielą muru wśród zieleni farm, z których większość należy do ciebie. Jerozolima powinna mieć takiego wspaniałomyślnego dobroczyńcę.
Zacheusz zmarszczył brwi.
- Jerozolima nie potrzebuje żadnej ozdoby. Tam jest Świątynia i tam jest Bóg. To wystarczy.
Piłat zmrużył oczy.
- Jest tam także Antonia, rzymska twierdza.
Zacheusz uśmiechnął się i skinął głową.
- Któż mógłby o tym zapomnieć?
Wstrzymałem oddech. Przebieg rozmowy stawał się niebezpieczny.
Wreszcie prokurator hałaśliwie postawił puchar na stole i zwrócił się do swojego milczącego podwładnego, Marka Krispusa.
- Centurionie - powiedział - może winieneś poinformować naszego gospodarza o celu naszej wizyty.
Marek był człowiekiem uprzejmym i dobrze wychowanym. Od lat często mieliśmy z nim do czynienia i zawsze traktowaliśmy go z należytym szacunkiem. Nachylił się ku Zacheuszowi i w jego oczach mogłem wyczytać strach przed Piłatem. Jego głos był niewiele głośniejszy niż szept.
- Panie, znasz zapewne tutejszego głównego poborcę podatkowego?
- Samuela? Któż mógłby nie znać przełożonego celników, zwłaszcza odkąd regularnie odprowadza z mojego skarbca tyle mojego złota i srebra. Tak, znam go bardzo dobrze. Byliśmy przyjaciółmi przez wiele lat, mimo że mam niskie mniemanie o jego profesji i mimo kłopotów, jakich przysparzał mnie i mojemu buchalterowi.
Marek uśmiechnął się z przymusem.
- Samuel jest ciężko chory i poprosił o zwolnienie go ze stanowiska przełożonego poborców podatkowych w tym okręgu.
Zacheusz splótł ręce.
- To smutna wiadomość. Jest on dobrym człowiekiem, dobrym mężem i ojcem i wiernie czci swojego Boga, pomimo zawziętości, jaką musiał okazywać, żeby wytrwać na tym stanowisku. Był także uczciwy we wszystkich sprawach, jakie z nim załatwialiśmy, a uczciwy poborca podatkowy to rzadkość granicząca z cudem. Będzie mi go brakowało.
Czy czcigodny prokurator wybrał już kogoś na jego następcę?
Zanim Marek zdążył odpowiedzieć, Piłat podniósł się niecierpliwie i położył rękę na ramieniu Zacheusza.
- Wybrałem ciebie, panie, abyś zajął miejsce Samuela jako głównego dzierżawcy podatkowego Rzymu w tym mieście!
Zacheusz cofnął się gwałtownie, jak gdyby otrzymał silny cios.
Pamiętam tylko, że w tym momencie serce zaczęło walić mi jak młotem. Twarz Zacheusza zszarzała; z oczami utkwionymi w Piłata, przecząco potrząsał głową.
- Chyba nie mówisz tego poważnie, panie. Nigdy nie podjąłbym się tak odrażającego zajęcia skierowanego przeciwko moim rodakom, nawet gdybym cierpiał głód. Dlaczego przyszedłeś do mnie z tą propozycją, skoro jest tylu innych, którzy lizaliby twoje buty za taką możliwość zapełnienia swojej sakiewki. Dlaczego ze wszystkich ludzi wybrałeś właśnie mnie?
Piłat spokojnie usiadł na krześle i podniósłszy prawą dłoń, szeroko rozstawił palce.
- Z wielu powodów, Zacheuszu. Po pierwsze - powiedział, dotykając kciuka - jesteś uczciwy. Po drugie - kontynuował, odginając mały palec - znasz się na interesach i finansach. Żaden z około sześćdziesięciu poborców podatkowych w mieście nie ośmieliłby się czegokolwiek przed tobą ukryć. Następnie, jesteś już bogaty i pieniądze nie stanowią dla ciebie wielkiej pokusy.
Zacheusz, który zawsze wysłuchiwał każdego do końca, teraz przerwał prokuratorowi. Zniżając głos, jak gdyby starał się wyjaśnić coś ważnego dziecku, powiedział:
- Być może nie rozumiesz, panie, ponieważ dopiero co przybyłeś do Judei, że wśród naszego ludu nie ma bardziej poniżającego sposobu zarabiania na życie niż ściąganie podatków dla cesarza od własnych rodaków. Tylko nierządnica i pastuch mają gorszą od nich reputację i w naszej religii mówi się, że poborca podatkowy nie może nawet liczyć na przebaczenie ze strony Boga. Dlaczego miałbym poświęcać szacunek każdego obywatela Jerycha i narażać na szwank mój związek z Bogiem, biorąc na siebie, w moim sędziwym wieku, obowiązek, którego nienawidzę i którego nigdy nie mógłbym spełniać z czystym sumieniem? Z całym należnym tobie, panie, szacunkiem, proszę cię, żebyś poszukał przełożonego celników gdzie indziej.
Mój pan podniósł się, jak gdyby dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za zakończoną, ale prokurator nadal siedział, z ustami wykrzywionymi uśmiechem.
- Zacheuszu, ja znalazłem już mojego celnika. Wiem o twoich niezliczonych dobrodziejstwach i cudach, jakich dokonałeś dla tego miasta. Jesteś niewątpliwie najbardziej kochanym człowiekiem w Jerychu, a twoje czyny świadczą wymownie, że darzysz swoich współobywateli wielką miłością.
Piłat przerwał, jak gdyby starannie dobierając słów.
- A teraz zapytuję ciebie - czy wolałbyś, ty albo twój Bóg, żebym wybrał na przełożonego celników kogoś innego, kogoś, kto może tolerować rozboje i nadużycia, które, jak wiemy, zdarzają się przy ściąganiu podatków? Na pewno zdajesz sobie sprawę, jak licznych sposobów mogą używać nieuczciwi i bezczelni celnicy, aby uczynić życie obywatela trudnym do zniesienia, pomimo naszych wysiłków, by ukrócić ich działania. Czy nie stać cię na złożenie tej niewielkiej ofiary, aby uczynić życie wielu ludzi bardziej znośnym, niż jest obecnie? A może należysz do tych, którzy łatwo dają coś innym tylko wtedy, kiedy nie wymaga to od nich żadnego poświęcenia czy wyrzeczeń?
Tak więc ten człowiek, który najmniej ze wszystkich obywateli Jerycha nadawał się na to stanowisko, został przełożonym celników w mieście. Ostatecznie mieszkańcy miasta otrząsnęli się po pierwszym szoku, jakiego doznali na wieść o tej nominacji, a Zacheusz, przekazawszy mi wszystkie codzienne sprawy związane z prowadzeniem jego interesów, zaangażował się w nowe zajęcie z taką gorliwością, jaką przejawiał w swoim każdym przedsięwzięciu.
Nieuczciwych i zachłannych celników zwalniano natychmiast, kiedy tylko przyłapano ich na gorącym uczynku. Na wszystkich właścicieli farm i przedsiębiorstw nakładano sprawiedliwe podatki. Zacheusz, sprawując ciągłą kontrolę, mógł mieć pewność, że niewielu, jeżeli w ogóle ktokolwiek, było oszukiwanych czy źle traktowanych przez podlegających mu celników.
Zacheusz pełnił ten niewdzięczny urząd przez ponad cztery lata, które pozostawiły głęboki ślad w jego duszy. Coraz częściej zastanawiał się nad swoim życiem, myśląc nawet o śmierci, jak gdyby połączenie się z jego ukochaną Leą, spoczywającą w marmurowym grobowcu za pałacem, było dla niego pocieszeniem i ulgą.
Któż mógł przewidzieć, że pewnego dnia mój, liczący sobie wówczas siedemdziesiąt jeden lat, ukochany pan, wdrapie się na drzewo sykomory albo że konsekwencje tego pozornie niedorzecznego czynu zupełnie zmienią resztę jego życia?
Opuszczony pałac Heroda w Jerychu dawno już przejęły władze rzymskie; mieściły się w nim różne instytucje rządowe. W jednej z dużych byłych sal jadalnych, pod którą zawsze stał na warcie jakiś ponury legionista, Marek Krispus urządził sobie centrum dowodzenia, skąd czujnym okiem kontrolował życie miasta. Do pomocy miał nieduży kontyngent żołnierzy, których dostarczył mu Poncjusz Piłat.
Także tutaj mieściło się biuro przełożonego poborców podatkowych.
Zatrudniało co najmniej dwunastu urzędników, którzy przyjmowali co dzień od miejscowych poborców podatkowych zebrane pieniądze, liczyli je i raz na tydzień przygotowywali ich wysyłkę do skarbca Piłata w twierdzy w Jerozolimie. Stąd z kolei pieniądze były transportowane do Rzymu pod strażą Witeliusza, legata stacjonującego w Antiochii, do którego wpływały wszystkie dochody z prowincji.
Ponieważ byłem akurat służbowo u zarządcy jednego z naszych wielkich straganów z owocami, nie opodal pałacu, postanowiłem zrobić Zacheuszowi niespodziankę i odwiedzić go. Drzwi do jego biura były zamknięte i kiedy chciałem zapukać, usłyszałem gniewne głosy dobiegające z wewnątrz. Z niezwykłą u mnie dyskrecją cofnąłem się sprzed drzwi i usiadłem na najbliższej ławce. Za chwilę drzwi gwałtownie się otworzyły i jakaś wysoka postać przebiegła obok mnie w takim pośpiechu, że zaledwie zdołałem uchwycić spojrzeniem tył szarej tuniki i pochyloną głowę i usłyszeć echo jej szybkich kroków na marmurowej posadzce.
- Złodziej! Rabuś! Nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy!
Zacheusz stał w drzwiach swojego biura, wygrażając wielką pięścią za uciekającym mężczyzną. Na mój widok uśmiechnął się i skinął głową, żebym wszedł do środka, po czym zamknął drzwi.
- Jakieś kłopoty? - zapytałem, kiedy usiedliśmy.
- Zawsze z tymi samymi - westchnął. - Ci, którzy pobierają podatki na drogach, są cierniem w moim boku. Żerują nawet na pielgrzymach udających się do Jerozolimy na święta, upokarzają ich, kontrolując zawartość każdego bagażu, a nawet zmuszają ich do płacenia dodatkowych należności za dary, jakie ci biedacy niosą do świątyni z okazji Paschy. To jest najgorszy okres w roku. Powinienem mieć tysiąc par oczu, by upilnować chciwych celników. Ten, którego właśnie widziałeś, nałożył tak wysoki podatek na pewną pielgrzymującą rodzinę, że nie mogła go zapłacić. Czy wiesz, co wtedy zrobił? Ostatecznie zgodził się tych nieszczęśników przepuścić, ale pod warunkiem, że zamienią swojego zdrowego osła na jego własnego, starego i chorego! Na szczęście zdobyli się na odwagę, by zawiadomić mnie o tym przestępstwie, i kiedy przyjdą tutaj dzisiaj po południu, otrzymają pełną rekompensatę.
Podniósł małą sakiewkę, która, jak wywnioskowałem z jej ciężaru, była wypełniona monetami.
- Józefie - zawołał, przymykając oczy - co ja tu robię?! Wszak mógłbym spędzić tę resztę życia, która mi jeszcze pozostała, wśród moich pięknych zielonych pól, pod błękitnym niebem, wdychając aromaty balsamu i daktyli.
- Jesteś tutaj, Zacheuszu, aby bronić tych, którzy sami nie mogą obronić siebie. Czy nie przypominałeś mi o tym przy każdej okazji w ciągu tych kilku ubiegłych lat?
Potrząsnął głową i westchnął.
- Czy ja jestem stróżem brata mojego?
- Zawsze nim byłeś, Zacheuszu, i nigdy się nie zmienisz.
Zacheusz nachmurzył się i szybko zmienił temat.
- Opowiedz mi o naszych farmach. Czy ten zachodni akwedukt został oczyszczony?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Wejść! - zniecierpliwionym głosem zawołał Zacheusz.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął młody mężczyzna, przyodziany tylko w przepaskę na biodrach. Zasapany, z trudem łapał oddech.
Zacheusz zerwał się i podskoczył do młodzieńca.
- Co się stało, Aaronie? Coś z twoim ojcem? Jego ojciec - wyjaśnił Zacheusz, zwracając się do mnie - jest celnikiem na drodze z Perei. To dobry człowiek.
Zacheusz poprowadził młodego człowieka do ławki, podał mu czarkę z wodą i pogładził go pocieszająco po karku.
- A teraz powiedz mi, synu, co sprowadza cię tutaj w takim stanie?
- Mój ojciec kazał mi zawiadomić ciebie, panie, jak najszybciej.
- Zawiadomić? O czym zawiadomić? Został obrabowany? Spotkało go jakieś nieszczęście?
- Nie, nie, mój ojciec miewa się dobrze i przesyła ci, panie, pozdrowienia. Ale chciał ci powiedzieć, że właśnie był świadkiem cudu. Ślepiec, który codziennie siedzi blisko budki celnika, prosząc przechodzących o jałmużnę, odzyskał wzrok za sprawą tego proroka z Galilei, którego nazywają Jezusem.
- I twój ojciec widział to na własne oczy?
- Tak. To wydarzyło się kilka kroków od jego budki.
- Jak to się stało? Czy ojciec opowiedział ci o tym?
Młodzieniec skinął głową i wziął głęboki oddech.
- Powiedział, że Jezus i jego zwolennicy przeszli już przez rogatki, kiedy ślepiec zawołał za nim: ”Synu Dawida, zmiłuj się nade mną”.
Zacheusz zbladł.
- Powiedział: ”Synu Dawida”?
- Tak. I kiedy Jezus to usłyszał, zawrócił, podszedł do miejsca, gdzie siedział ślepiec, i zapytał, co może dla niego zrobić, a wtedy tamten odrzekł, że chciałby odzyskać wzrok, i Jezus odpowiedział: ”Przejrzyj; twoja wiara cię uzdrowiła”.
- I co wtedy? - zapytał niecierpliwie Zacheusz, pochylając się w stronę Aarona.
Aaron wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
- Ślepiec skoczył na równe nogi i zawołał, tak żeby wszyscy obecni przy tym wydarzeniu słyszeli, że widzi, a kiedy Jezus ze swoimi ludźmi oddalił się, pobiegł za nim.
Zacheusz w milczeniu wpatrywał się w swoje ręce, aż wreszcie odezwałem się:
- Któż to jest ten Jezus, Zacheuszu?
- Nie słyszałeś, Józefie? To młody człowiek z Nazaretu, który wskrzesił z martwych Łazarza w pobliskiej Betanii, zaledwie kilka miesięcy temu.
- Czarownik?
Zacheusz spojrzał na mnie dziwnie.
- Nie, nie sądzę. Gdzie on teraz jest, Aaronie?
- Razem ze swoimi zwolennikami i ze ślepcem, który odzyskał wzrok, ruszyli dalej. Są na drodze do Jerycha. Minąłem ich, kiedy biegłem tutaj z tą wiadomością. Będą w mieście mniej więcej za godzinę.
- Dziękuję ci, Aaronie, i dziękuję twojemu ojcu. Powiedz mu ode mnie, że ma wspaniałego syna.
Kiedy Aaron wyszedł, Zacheusz zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem, z rękami założonymi do tyłu i z pochyloną głową. Setki razy widziałem go zachowującego się w ten sposób w chwilach, kiedy starał się rozwiązać trudny problem, których nie brakowało w naszych interesach. Zawsze twierdził, że lepiej mu się myśli, chodząc albo wykonując jakąś pracę fizyczną, niż siedząc. Teraz jego krok cechowała sprężystość, jakiej dawno u niego nie widziałem. Nawet jego oczy błyszczały, a posępne zmarszczki na twarzy, które pojawiły się na niej po niedawnych tragicznych wydarzeniach, jakby się wygładziły.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz, Józefie?
- N-n-nie wiem, panie. Wydajesz mi się jednak jakiś odmieniony.
- Czy masz jakieś plany na dzisiejsze popołudnie?
- Są jeszcze w pobliżu trzy stragany, które powinienem skontrolować.
Machnął ręką.
- Zrobisz to jutro. Wyjdźmy na ulicę i znajdźmy zacienione miejsce pod jakimś drzewem, gdzie będziemy mogli poczekać na tego Jezusa.
Chciałbym zobaczyć człowieka, który może przywrócić ślepcowi wzrok i ożywić martwego.
- Człowieka? Zacheuszu, człowiek nie może dokonywać takich czynów.
To jest albo oszust, który razem ze swymi wspólnikami wprowadza ludzi w błąd, albo... albo...
Zacheusz milczał, czekając, aż dokończę zdanie. Nie wiedziałem jednak, co powiedzieć.
- Chodź, Józefie - uśmiechnął się. - Bądźmy naocznymi świadkami tego, co się wydarzy.
Wielkie karawanowe szlaki z Syrii, na północy, do Arabii, na wschodzie, spotykają się i łączą na zachodnich krańcach Jerycha, a dalej, przechodząc w szeroką, zbudowaną przez Rzymian, kamienną drogę, przecinają centrum miasta. Na zachodniej granicy główna droga miasta znowu staje się brudna i zapuszczona, wijąc się w górę zakosami, aż do oddalonej o co najmniej sześć godzin marszu Jerozolimy.
Kiedy przyszliśmy do głównej drogi, czekały już tam tłumy ludzi.
Długim karawanom handlowym, które zawsze widać było na szlakach komunikacyjnych, towarzyszyły wielkie rzesze pielgrzymów z Perei i Galilei, udających się do Świętego Miasta na Paschę. Nigdy dotąd nie widziałem takich tłumów stojących po obu stronach drogi i z natężeniem wypatrujących pojawienia się Jezusa od wschodniej strony miasta.
Zacheusz przystanął obok jakiejś młodej pary. Kobieta trzymała w ramionach śpiącą dziewczynkę.
- Na co tutaj czekacie? - zapytał.
Kobieta mocniej przycisnęła dziecko do piersi i odsunęła się od Zacheusza, którego najwidoczniej rozpoznała, ale mężczyzna natychmiast mu odpowiedział:
- Chcemy zobaczyć cudotwórcę, panie, człowieka, którego nazywają Jezusem z Nazaretu. Powiedzieli nam, że na pewno będzie tędy przechodził w drodze do Jerozolimy na Paschę. Nasza córka urodziła się ułomna. Nie potrafi nawet stać o własnych siłach. Może Jezus pobłogosławi ją i uzdrowi, jeżeli będziemy mieli szczęście, że nas zauważy. Ale tutaj są takie tłumy...
Zacheusz wyciągnął coś spod swojej tuniki i dał młodej matce.
- To dla małej - powiedział, dotykając lekko ramienia kobiety. Nie potrzebowałem pytać, co jej wręczył. Do moich obowiązków należało pilnować, aby niewielka sakiewka, którą Zacheusz nosił przy sobie, była zawsze wypełniona złotymi monetami.
Ludzie stali teraz stłoczeni co najmniej w trzech szeregach wzdłuż całej drogi, jak okiem sięgnąć, i nie było sensu iść dalej w tym nieznośnym upale. Zatrzymaliśmy się za starym drzewem sykomory, którego sękate i rozłożyste gałęzie sięgały wysoko ponad drogą i dostarczały nam przyjemnego cienia, kiedy wmieszaliśmy się w ten hałaśliwy tłum, który zniecierpliwiony oczekiwaniem zaczął teraz ubliżać każdej wiejskiej rodzinie pielgrzymującej do Jerozolimy.
- Dlaczego oni tak postępują? - westchnął Zacheusz, potrząsając gniewnie głową. - Dlaczego wciąż wydajemy na świat takie nieokrzesane dusze, które nie potrafią inaczej zrekompensować sobie własnych wad, niż przez pomniejszanie i wyśmiewanie cudzych talentów, a nawet stroju innych? Kiedy wreszcie ludzie uświadomią sobie, że wszyscy jesteśmy równi w oczach Boga?
- Tłum nie myśli, Zacheuszu. Oni, jako zbiorowość, są zdolni do czynów, których żaden z nich oddzielnie nigdy by nawet nie ważył się popełnić.
- Tak. Wiem. Ciekaw jestem, jak potraktują Jezusa.
Z daleka, od wschodniej strony, wkrótce usłyszeliśmy okrzyki, które stopniowo przechodziły w radosne i coraz głośniejsze wiwaty.
Tłum w pobliżu nas zaczął wolno przesuwać się w stronę ulicy.
Kobieta obok mnie, ciągnąca za rękę małego chłopca, zaczęła krzyczeć, kiedy wzdłuż drogi rozległy się głosy:
- Idzie, idzie!
Stanąłem na palcach, aby lepiej widzieć, porwany teraz gorącym entuzjazmem tłumu wobec człowieka, o którym dotychczas nawet nie słyszałem.
Zacheusz pociągnął mnie za tunikę.
- Widzisz go, Józefie? Czy już się pojawił?
Mój pan, z powodu niskiego wzrostu, mógł zobaczyć tylko plecy stojących przed nim osób, ale wiedziałem, że nigdy nie wykorzysta swojego urzędu, aby zapewnić sobie lepsze miejsce. Mogłem najwyżej starać się być jego oczami.
- Tak, tak - zawołałem, przekrzykując ogólny hałas. - Teraz go widzę! Jest chyba o jakieś sto kroków od nas, idzie na czele dużej grupy, uśmiecha się i macha ręką do ludzi.
- Jak wygląda? Powiedz, proszę!
- Wysoki, góruje ponad tłumem. Włosy ciemnobrązowe, luźno opadające na ramiona. Ma brodę. Idzie z wysoko uniesioną głową.
Ubrany jest w białą tunikę, a na ramionach, nawet w taki upał, ma czerwoną szatę. Teraz jest chyba pięćdziesiąt kroków od nas. Jakaś młoda dziewczyna właśnie wyrwała się z tłumu i wręczyła mu kwiat.
A teraz jakaś kobieta podniosła dziecko wysoko nad głową i woła coś do niego. Przestał machać ręką i uśmiechać się, ale idzie dalej...
Odwróciłem się i spojrzałem w bok. Szarpanie mojej tuniki ustało, a Zacheusz zniknął mi z oczu! Dwaj mężczyźni ze śmiechem pokazywali rękami ku górze. Spojrzałem tam - i zobaczyłem Zacheusza! Wspinał się na naszą cienistą sykomorę, coraz wyżej i wyżej, a gdy dosięgnął najniższej, grubej gałęzi, przeszedł po niej tak daleko, aż znalazł się bezpośrednio nad zbliżającą się grupą. Byłem zbyt zaskoczony, aby zawołać do niego, i, muszę przyznać, wielce zakłopotany tym nierozważnym postępowaniem, zważywszy na jego wiek i pozycję. Ale zaraz znowu skupiłem uwagę na Jezusie, który przechodził akurat na wprost mnie. Wyglądał na młodszego, niż sądziłem, a kiedy obrócił się w moją stronę, zobaczyłem, że jego twarz i szyja były spalone słońcem, a jego oczy płonęły blaskiem.
Jezus przeszedł pod gałęzią sykomory i po dziesięciu czy więcej krokach zatrzymał się, obrócił i spojrzał w górę, mrugając oczami na niecodzienny widok starego mężczyzny niebezpiecznie balansującego na drzewie. Tłum zamilkł. Jezus wskazał na postać nad swoją głową i powiedział głośno, tak by wszyscy mogli słyszeć:
- Zacheuszu, pośpiesz się i zejdź z drzewa; dzisiaj jeszcze zatrzymam się w twoim domu.
Ze ściśniętym gardłem, nie mogąc opanować łez, patrzyłem, jak mój pan, zszedłszy z drzewa, niezdarnie podchodzi na swoich cienkich nogach, aby uścisnąć młodego kaznodzieję.
Byli oczywiście tacy, którzy dziwili się, dlaczego Jezus postanowił zatrzymać się na odpoczynek w domu celnika, grzesznika, jak niektórzy szemrali między sobą; inni zaś, łącznie ze mną, byli zupełnie zaskoczeni faktem, że Jezus znał imię Zacheusza.
Większość jednak wydawała radosne okrzyki, kiedy Zacheusz, przedstawiwszy mnie Jezusowi, oddalił się razem z nim, a jego towarzysze rozeszli się do domów przyjaciół.
Ku mojemu wielkiemu żalowi nie mogłem spędzić nawet chwili z Zacheuszem i Jezusem. Kiedy wróciłem do pałacu, czekał na mnie posłaniec z wiadomością, że karawana Malthusa przybyła z Etiopii na dwa dni przed wyznaczonym terminem i właśnie wyładowuje towary w naszym magazynie, tak że zmuszony byłem tam pozostać do późna w nocy.
Chociaż od Szemera dowiedziałem się, że obaj spędzili ze sobą wiele godzin w orzeźwiającym chłodzie atrium, sam Zacheusz nie mówił mi wiele o przebiegu tego spotkania, a ja nigdy go nie pytałem, uważając, że gdyby zechciał, sam wszystko by mi przekazał. Wystarczy powiedzieć, że po wizycie Jezusa usposobienie Zacheusza stało się pełne łagodności i spokoju, czego nie widziałem od czasu jego szczęśliwych dni małżeństwa.
Jego pogodny nastrój nie trwał jednak długo, i to właśnie ja okazałem się tym, kto zburzył ten nastrój. Pewnego ranka byłem w magazynie, aby nadzorować dużą dostawę zielonych fig przeznaczonych do wysyłki do Damaszku, kiedy setnik Marek Krispus przekazał mi tę wstrząsającą wiadomość. Pobiegłem do pałacu i zastałem Zacheusza przy śniadaniu.
Kiedy wszedłem do jadalni, powitalny uśmiech szybko zniknął z jego twarzy.
- Stało się coś złego - zauważył, nim zdążyłem się odezwać.
Skinąłem głową, nie mogąc znaleźć słów, aby mu przekazać tę wieść.
- Mów, Józefie - powiedział. - Przynajmniej nie usłyszę tego na pusty żołądek.
Wciągnąłem głęboko powietrze.
- Jezus nie żyje!
- Co?
- Jezus nie żyje - powtórzyłem.
- Jak to się stało? - zapytał cichym głosem.
- Ukrzyżowali go za bunt przeciw Rzymowi.
- Poncjusz Piłat?
- Tak, przy pomocy arcykapłanów, którzy twierdzili, że Jezus był tylko fałszywym Mesjaszem, który zwodził lud.
Zacheusz przycisnął rękę do piersi i zamknął oczy. Widziałem, jak jego usta się poruszają. Pochyliłem się nad stołem i położyłem mu rękę na ramieniu. Potem usłyszałem jego słowa:
- Czy to wszystko, co miałeś mi do powiedzenia?
- Czy to wszystko? Wszystko? Czy to nie jest aż nazbyt dużo?
Otworzył wreszcie oczy i zobaczyłem, że pojawiły się wokół nich zmarszczki, które były zapowiedzią uśmiechu. Dlaczego się uśmiechał? Pogładził moją rękę, jak gdyby pocieszając mnie, i rzekł:
- Grób, do którego złożono jego ciało - ten grób okaże się pusty.
- Pusty? Co ty mówisz?
- Okaże się pusty - powtórzył niemal szeptem.
- Skąd wiesz?
Znowu pogładził moją rękę.
- Jezus powiedział mi to zaledwie dwa tygodnie temu, kiedy razem siedzieliśmy w atrium.
W godzinę po otrzymaniu ode mnie wiadomości o Jezusie Zacheusz wysłał do Poncjusza Piłata w Jerozolimie posłańca z listem, zawierającym rezygnację z funkcji przełożonego celników. List, który przepisałem na pergaminie, sygnowany przez Zacheusza, zawierał krótką informację, że od tej chwili nie może on dalej służyć Rzymianom w żadnej formie i pod żadnymi warunkami.
Kiedy skończyłem przepisywać list, chciałem opuścić jadalnię, ponieważ w tym dniu miałem do załatwienia wyjątkowo dużo spraw.
- Zostań, Józefie - zawołał za mną Zacheusz. - Mamy dzisiaj jeszcze wiele do zrobienia, nim słońce zajdzie.
Zacząłem wyjaśniać, że zalegam już z innymi obowiązkami, spodziewając się, że to zrozumie, ale on z niezwykłą stanowczością kazał mi zostać na miejscu.
Usiadł naprzeciw mnie, od czasu do czasu z grymasem bólu kładąc rękę na tunice okrywającej jego pierś. Wydawało się, że nawet oddychanie sprawia mu wielką trudność.
- Jesteś chory, Zacheuszu? Coś cię boli?
Próbował się uśmiechnąć.
- Moje stare serce - powiedział ochrypłym głosem - przypomina mi, że przeżyło już lata swojej służby... zresztą ja chyba także.
- Czy mam posłać Szemera po lekarza?
- Nie, nie, czeka nas zbyt wiele pracy. A teraz wysłuchaj mnie uważnie, Józefie. Jak wiesz, zawsze twierdziłem, że moim najcenniejszym kapitałem są ludzie, których zatrudniam w moich magazynach, na straganach i na farmach. Ich wszystkich trzeba zawiadomić, że począwszy od dnia dzisiejszego, nie pracują już dla mnie, ale dla siebie. Niech nasi urzędnicy natychmiast przygotują niezbędne dokumenty, przepiszą tytuły własności farm i składów na tych, którzy swoją sumienną pracą w tak wielkim stopniu przyczynili się do sukcesu każdego przedsięwzięcia.
Jestem pewien, że zachowałem się wówczas głupio, zrywając się na równe nogi i krzycząc:
- Chcesz wszystko oddać? Przeszło pięćdziesiąt lat życia poświęconego pracy...?!
Zacheusz poczekał cierpliwie, aż usiądę z powrotem.
- Niczego nie oddaję. Każdy, kto otrzyma moją własność, musi zapłacić pewną cenę. Myślę, że jeden grosz wystarczy - uśmiechnął się - aby transakcja była legalna. Ten pałac zatrzymamy, ty, ja i Szemer, jako nasz dom na resztę życia. To jest i tak o wiele za dużo, jak na nasze skromne potrzeby, ale obawiam się, że jesteśmy za starzy i zbyt przyzwyczajeni do naszego trybu życia, aby zapuszczać korzenie w jakimś innym miejscu.
- Dlaczego, Zacheuszu? Dlaczego to robisz?
- A dlaczego nie? Nie mam żadnego spadkobiercy, podobnie jak ty.
Dlaczego nie mielibyśmy doświadczyć tej wielkiej radości obdarowania tylu zasługujących na to ludzi, dopóki jeszcze żyjemy?
A ile ziemi będzie potrzebował każdy z nas, kiedy zamknie oczy?
- Ale ty i ja mamy jeszcze przed sobą wiele szczęśliwych lat...
- Józefie, człowiek powinien się wycofywać, będąc u szczytu powodzenia, a nie czekać do chwili, kiedy świat zacznie patrzeć na jego wysiłki ze współczuciem. Aha! Jeszcze jedno. Ile pieniędzy mamy w naszym skarbcu?
- I-i-ile? Co najmniej pół miliona denarów w srebrze.
- A wartość towarów w naszych magazynach?
- Co najmniej ćwierć miliona denarów.
Zacheusz potarł ręką brodę i przymknął oczy.
- Wszyscy trzej moglibyśmy dostatnio żyć przez dwadzieścia lat albo dłużej za pięćdziesiąt tysięcy denarów, zgodzisz się ze mną, Józefie?
- Na pewno, panie.
- A dodatkowe sto tysięcy pokryłoby na wiele lat wydatki związane z przyjęciami dla dzieci, a także koszty utrzymania w czystości murów miasta, nieprawdaż?
Jakakolwiek dyskusja z Zacheuszem nie miała sensu.
- Tak, panie.
- Doskonale. Sprzedaj wszystkie towary z magazynów, ale tylko za srebro. Potem weź pieniądze uzyskane ze sprzedaży oraz wszelkie zasoby, jakie mamy w naszym skarbcu, odliczywszy sto pięćdziesiąt tysięcy denarów, i dopilnuj, żeby wszystko zostało rozdzielone między biednych w Jerychu.
To było ponad moje siły. Ukryłem twarz w dłoniach i próbowałem się opanować.
- Chcesz, żebym rozdał sześćset tysięcy srebrnych denarów - sześćset tysięcy srebrnych denarów dla biednych?!
- Właśnie.
- Uczynisz ich wszystkich bogaczami.
- Na jak długo? Tydzień, miesiąc? I dlaczego nie? Każdy powinien być bogaty, choćby przez jeden dzień, tak żeby mógł uświadomić sobie, że bogactwo wcale nie jest idealnym stanem, jak większość ludzi uważa. I tak jak nie będziemy potrzebowali wiele ziemi, kiedy oddamy ostatnie tchnienie, nie będzie nam także potrzebne to całe srebro. Radujmy się uśmiechniętymi twarzami dzieci Bożych, dopóki możemy je jeszcze widzieć.
Następne dziesięć dni okazały się najbardziej pracowite w całym moim życiu. Nasz magazyn był wreszcie pusty; certyfikaty własności zostały dostarczone nowym i szczęśliwym właścicielom każdej farmy, składu i przydrożnego straganu, a dwadzieścia trzy srebrne monety przekazano każdej biednej rodzinie w mieście.
- Wszystko załatwione - zameldowałem w końcu Zacheuszowi przy obiedzie. - Z wyjątkiem tego domu, naszego pustego magazynu i pieniędzy, które kazałeś odłożyć, jesteśmy pozbawieni wszelkich aktywów.
- Czy odczuwasz z tego powodu jakiś niepokój, Józefie?
- Nie niepokój, ale smutek, Zacheuszu. Będzie mi brakowało mojej pracy, moich kłopotów, moich obowiązków, moich codziennych zajęć.
Nie czuję się już potrzebny ani użyteczny i boję się myśleć o przyszłości, nie wiem, czym wypełnię dni, które mi jeszcze zostały.
Zacheusz skinął głową.
- Rozumiem cię i podzielam twoje uczucia. Jakie żałosne jest to, że człowiek staje się tak dalece niewolnikiem swojej pracy czy swojej kariery, że zapomina, iż został stworzony, aby cieszyć się tym pięknym światem, i szybko staje się ślepy na cuda natury, które dzieją się na jego oczach każdego dnia. Kiedy ostatnio oglądałeś zachód słońca?
- Nawet nie pamiętam.
- No widzisz! Chodź, wejdźmy na dach i cieszmy się widokiem słońca zachodzącego za brunatne góry. Pozwólmy sobie na ten luksus, na który nigdy nie mają czasu bogaci i zapracowani ludzie.
Potem rozeszliśmy się do naszych pokojów, ale nie mogłem zasnąć.
Pomimo pocieszających słów Zacheusza, byłem przekonany, że nasze życie, jego i moje, stanie się jednym pasmem monotonnych dni spędzanych na liczeniu oliwek na starym drzewie w atrium albo na obserwowaniu kształtów obłoków przepływających nad naszymi głowami.
Jakże się myliłem...
Pewnego dnia wczesnym rankiem zostałem wyrwany z niespokojnego snu przez głos Zacheusza, powtarzającego moje imię. Jak na kogoś, kto dotychczas zawsze kąpał się, ubierał, jadł śniadanie i odbywał poranny spacer na długo przedtem, zanim ja wstałem z łóżka, było to zachowanie tak dziwne, że jego wołanie przeraziło mnie. Będąc jeszcze w półśnie, pobiegłem nie ubrany do jego sypialni.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Zacheusz siedział w łóżku.
Wskazując na mnie, powiedział ze śmiechem:
- Józefie, popatrz na siebie. Czy wraz z wiekiem stajesz się coraz bardziej zapominalski, czy to tylko troska o mnie spowodowała, że straciłeś poczucie wstydu, które cechowało cię przez całe życie?
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Podał mi swoją szatę.
- Owiń się nią, zanim chłód poranka przeniknie twoje stare kości.
Zrobiłem jak mi kazał, i walcząc z resztkami snu, usiadłem na skraju jego łóżka.
- Mój wierny przyjacielu, obaj, ty i ja, przetrwaliśmy.
Doświadczyliśmy zarówno niepowodzeń, jak i sukcesów, i nigdy nie pozwoliliśmy, aby jedne czy drugie nas przytłoczyły.
- Tak, panie - odpowiedziałem, dotykając ręką jego czoła, żeby się upewnić, czy przyczyną tego niezwykłego porannego wezwania nie jest silna gorączka. Czoło miał jednak chłodne.
- Posłuchaj mnie uważnie, wierny buchalterze - kontynuował, nie zwracając uwagi na mój gest. - Kiedy obudziłem się dziś przed wschodem słońca, nie mogłem zejść z tego łoża. Pozostałem w nim aż do tej pory nie dlatego, że moje słabe nogi odmówiły mi posłuszeństwa, ale dlatego, że w moim umyśle trwał jeszcze sen, który właśnie przeżyłem. W tym śnie nie widziałem żadnych przedmiotów, osób czy twarzy, jak zazwyczaj bywa w takich sennych majaczeniach. Zobaczyłem natomiast wielką jasność, wychodzącą jakby z olbrzymiej gwiazdy, i usłyszałem głos: ”Zacheuszu, Zacheuszu, za wcześnie odszedłeś w stan spoczynku. Twoja praca tu, na Ziemi, nie jest jeszcze zakończona! Podnieś się ze swego łoża i przestań użalać się nad sobą! Idź z twoim przyjacielem Józefem służyć tym, którzy czekają za drzwiami twego domu!”.
- Nie rozumiem snów i ich symboliki, panie. Co to znaczy?
Zacheusz wzruszył ramionami.
- Któż to może wiedzieć? Nasz magazyn jest teraz pusty, a nasze składy i farmy są w rękach tych, którzy byli moimi najbardziej lojalnymi i kompetentnymi pracownikami. Karawany ze wszystkich stron świata nie rozładowują już towarów w naszych dokach, a kupcy, którzy uwiązywali swoje wielbłądy za naszymi murami, w oczekiwaniu na audiencję u mnie, teraz szukają pomocy gdzie indziej. Co więcej, całe moje bogactwo zostało rozdane ubogim i wiem bardzo dobrze, że już krążą po mieście pogłoski, iż stary celnik musi być bliski śmierci. Któż zatem, Józefie, byłby na tyle głupi, aby stać pod naszymi drzwiami, na opustoszałym dziedzińcu, i w jakim celu?
- Nie wiem, Zacheuszu.
- I co znaczył ten dziwny głos w moim śnie, oznajmiający mi, że jeszcze nie zakończyłem mojej pracy tu, na Ziemi? Ty, lepiej niż ktokolwiek, wiesz, czego dokonałem. Osiągnąłem każdy cel w moim życiu, mimo że straciłem moich najbliższych, czemu nie byłem zdolny zapobiec. Jestem pogodzony ze sobą i ze światem - i czekam teraz na rozstanie się z moją ostatnią własnością.
- Twoją ostatnią własnością...?
Uśmiechnął się.
- Moim ostatnim tchnieniem.
Zacheusz podniósł się sztywno z posłania, wsunął nogi w sandały i pośpiesznie zawiązał rzemienie. Potem narzucił na siebie lekką tunikę, potknął się, lecz zaraz ruszył w stronę drzwi. Laska, której ostatnio zaczął używać, stała w kącie, ale kiedy podałem mu ją, pokręcił odmownie głową.
- Chodź, Józefie, zobaczmy, czy mój sen był prawdziwy. Przekonajmy się, czy gorący wiatr pustyni przyniósł pod nasze drzwi coś więcej niż biały piasek i suche zielsko.
Wreszcie stanęliśmy przed masywnymi drzwiami z brązu, które były odlane według projektu Lei, dawno temu, jeszcze zanim oboje przeprowadzili się do pałacu.
- Otwórz drzwi, Józefie - rozkazał. - Nie odwlekajmy tego dłużej.
Chwyciłem za ciężką gałkę u drzwi. Poczułem opór. Dopiero po chwili drzwi powoli, ze zgrzytem zawiasów zaczęły ustępować.
Oparłem się całym ciałem o zdobione kwiatowym wzorem skrzydło drzwi i silnie je popchnąłem.
Drzwi otworzyły się na oścież.
Czekaliśmy w niepewności, aż nasze oczy przyzwyczają się do jaskrawego światła dnia.
- Patrz! - zawołał Zacheusz. - Patrz!
Przysłoniłem dłonią oczy i spojrzałem w kierunku wskazanym przez Zacheusza. Wiele lat temu, aby usprawnić transport nie kończącym się pochodom karawan, które zdążały do naszych magazynów, Zacheusz wynajął dużą grupę miejskich biedaków, dobrze im zapłacił i kazał zbudować brukowaną drogę, szeroką na czterdzieści łokci, prowadzącą od centralnej ulicy miasta bezpośrednio do pałacu i magazynu położonego na północ od głównego szlaku. Ta droga była teraz zatłoczona ludźmi. Wszyscy szli w naszą stronę, a ich szeregi ciągnęły się od strony miasta tak daleko, że nie mogłem objąć ich wzrokiem!
- Dokąd oni zmierzają, Zacheuszu?
Zacheusz roześmiał się.
- Ta droga kończy się tutaj, Józefie.
- Ale po co oni tu idą? Przecież już rozdaliśmy im cały majątek.
Nie mamy nic więcej, co moglibyśmy jeszcze dać.
Zacheusz wzruszył ramionami i podszedł do marmurowej balustrady przy szerokich schodach, które prowadziły w dół na dziedziniec.
- Czy życie nie nauczyło cię, mój przyjacielu, żeby nigdy nie martwić się tym, co nieuniknione? Wkrótce dowiemy się, o co im chodzi.
Jak długi różnobarwny wąż, ten wolno sunący w naszą stronę tłum zbliżył się wreszcie na tyle, że mogliśmy go słyszeć. Odgłos zbliżającej się ciżby ludzkiej przypominał mi najbardziej szarańczę spadającą na pole bawełny.
- Boisz się, Józefie?
- A ty nie, Zacheuszu? Wejdźmy do środka, dopóki nie jest za późno, i zaryglujmy drzwi. Będziemy tam bezpieczni.
Odwróciłem się, mając nadzieję, że Zacheusz pójdzie za mną. On jednak złapał mnie za tunikę i przyciągnął łagodnie do siebie.
- Józefie, czy nie mówiłem ci, że w obliczu sytuacji, która grozi klęską, nie można ustępować?
Potrząsnąłem z zakłopotaniem głową.
- Nigdy niepotrzebna mi była taka nauka. Kiedy ci służyłem, zawsze w sytuacjach ryzykownych przedstawiałem sprawę tobie i ty rozwiązywałeś problem.
- Co nie przynosi mi zaszczytu. Nasze najlepsze cechy charakteru mogą zaniknąć, tak samo jak nasze muskuły, jeżeli pozostają bezczynne. Kiedy rozmyślam o mojej przeszłości, uświadamiam sobie, jak bardzo zaniedbywałem wiele swoich obowiązków wobec moich podwładnych przez zbytnią apodyktyczność, która tłumiła ich wiarę w siebie i ich własną inicjatywę. Wiem, że w końcu udało mi się przekonać was wszystkich, że ten świat jest pełen możliwości i że Bóg daje każdemu ptakowi pożywienie, ale obawiam się, że nie ostrzegłem ciebie i innych, iż Bóg nie wrzuci pożywienia do twojego gniazda.
- Nie rozumiem.
- Józefie, w moim sędziwym wieku uświadomiłem sobie w końcu, jak bardzo byłem głupi i ile cennego czasu zmarnowałem, użalając się nad sobą z powodu mojej brzydoty, zamiast być dumny i wdzięczny za wszystko, czego udało mi się dokonać, korzystając z tego, co mam.
Podobnie jak wielu innych, pozwoliłem, by zaślepiła mnie zawiść i litość nad sobą, i nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby policzyć, ile w życiu osiągnąłem. Teraz jestem przekonany - kontynuował - że życie to tylko zawody, tutaj, na Ziemi, zawody, w których nikt nie musi być przegrany, bez względu na swoją sytuację czy stan.
Wierzę, że każdy może cieszyć się owocami zwycięstwa, ale jestem tak samo pewny, że podobnie jak w przypadku innych rodzajów sportu, nie można uczestniczyć w tym tajemniczym akcie życia z nadzieją na sukces, jeżeli nie rozumie się kilku prostych zasad.
- Zasad? Zasad życia? Znam, oczywiście, Dziesięć Przykazań i słyszałem o Dwunastu Tablicach Prawa Rzymskiego, a także o Kodeksie króla Babilonii, Hammurabiego, ale nigdy dotąd nie słyszałem nic o zasadach życia - nawet z twoich ust. Kto je sformułował i czym one są...?
Tłum dotarł do bramy pałacu i wlewał się już na dziedziniec.
Wzdrygnąłem się na ten widok - farmerzy, pasterze, rybacy, cieśle, ludzie ulicy; ludzie w różnym wieku - matki z niemowlętami przy piersi, kaleki niesieni przez silnych młodych mężczyzn ubranych tylko w skórzane przepaski, nagie i brudne dzieci trzymające się nóg rodziców, ślepcy prowadzeni przez przewodników albo jadący na wózkach, jaskrawo wymalowane nierządnice, młode pary, wyraźnie głodne i zrezygnowane, trzymające się za ręce. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy biedni, nieszczęśliwi i nieprzystosowani ludzie z całego Jerycha połączyli się, szukając schronienia na naszych schodach.
- Witaj, dobroczyńco! Witaj, dobroczyńco! - wołali.
- Słyszysz ich? - krzyknąłem do ucha Zacheuszowi. - Chcą więcej jałmużny! Powiedz, że nie masz już nic więcej, co mógłbyś im dać, i odpraw ich!
- Nie mogę tego zrobić, Józefie. To są moi bracia i moje siostry.
To są także twoi bracia i twoje siostry.
- Nie mam braci ani sióstr! - zawołałem. - Niech idą do swojej biedy, powiedz im to, zanim ten tłum nas zaleje i odbierze tę resztę, która nam jeszcze została. To jest cała armia - przynajmniej dziesięć tysięcy ludzi, a nas jest tylko dwóch - dwóch starych mężczyzn.
Zacheusz nie zwracał na mnie uwagi. Podniósł obie ręce z dłońmi zwróconymi w stronę tłumu. Nagle zapadło milczenie, nawet dzieci przestały krzyczeć.
- Czego chcecie ode mnie?
Z naszego dogodnego miejsca obserwacji, wznoszącego się kilka łokci ponad poziomem dziedzińca, widzieliśmy, jak tysiące głów obracało się to w jedną, to w drugą stronę w nerwowym zakłopotaniu. Wydawało się, że nikt nie ma odwagi odpowiedzieć.
Zacheusz cierpliwie czekał. Po chwili zapytał:
- Po co do mnie przyszliście, akurat dzisiaj?
Znowu zapanowała cisza, nie pamiętam, jak długa, zanim tłum się rozstąpił, aby przepuścić mężczyznę z siwymi włosami i brodą, ubranego w ciemnoniebieską szatę i podpierającego się grubym kijem.
Zacheusz pierwszy rozpoznał tego człowieka.
- To Ben - hadad!
Ben - hadad był niewątpliwie najbardziej ukochanym patriarchą w mieście. Jak daleko sięgam pamięcią, jeszcze w czasach, kiedy nasz interes walczył o przetrwanie, można go było znaleźć, od zachodu do wschodu słońca, w cienistej bramie prowadzącej do bazaru, gdzie jego syn wystawiał i sprzedawał bogate i barwne sztuki materiału, zwanego adamaszkiem. W miarę upływu lat Ben - hadad stał się takim samym znakiem rozpoznawczym miasta, jak akwedukty i bramy. Zawsze siedział w kucki na swoim dywanie, z półprzymkniętymi oczami, obserwując świat i zmieniające się wokół pory roku. W przeszłości często ludzie wybierali go na swojego przedstawiciela do rozmów z legatem rzymskim w Antiochii, zwłaszcza w przypadkach, kiedy najemnicy rzymscy źle traktowali miejscowych kupców. Jego misje zawsze kończyły się sukcesem.
Dwaj młodzi mężczyźni podbiegli do czcigodnego starca, żeby pomóc mu w uciążliwej dla niego wspinaczce po marmurowych schodach.
Powiedział coś do nich krótko - nie słyszałem jego słów - i obaj młodzieńcy szybko wrócili na swoje miejsca w tłumie.
Kiedy powoli wchodził do nas po kamiennych schodach, słychać było stukot jego kija, na którym się opierał co krok, aby zebrać siły.
Tłum obserwował go w pełnej wyczekiwania ciszy.
Witajcie! - powiedział Ben - hadad, unosząc ku nam swój kij.
- Witaj w naszym domu, panie! - odparł Zacheusz. - Już dawno straciłem wszelką nadzieję, że kiedykolwiek przyjmiesz moje niezliczone zaproszenia, by spożyć z nami obiad. I oto zjawiasz się teraz, stary przyjacielu, kiedy niewiele mam do zaofiarowania, przyprowadzając ze sobą więcej gości, niż mogę pomieścić pod swoim dachem.
Ben - hadad uśmiechnął się, ocierając szczupłymi palcami pot z czoła.
- Nie przyszliśmy tutaj, aby się pożywić. Przynajmniej nie takim pokarmem, jaki trafia do żołądka.
- Mówiłem ci. Oni czegoś chcą! - szepnąłem Zacheuszowi do ucha.
Tłum, w pełnym skupienia milczeniu, przybliżył się do schodów, wypełniając dziedziniec tak szczelnie, że nie było widać nawet skrawka kamiennej posadzki.
- To dla mnie wielka przyjemność i zaszczyt gościć cię wreszcie tutaj, Ben - hadadzie, bez względu na cel twojej wizyty.
Obaj się uścisnęli, po czym Ben - hadad cofnął się i powiedział powoli i głośno, tak żeby wszyscy słyszeli:
- Zacheuszu, twoje imię i twój sukces są znane w całym kraju, a nawet w całym świecie. Ale my, obywatele Jerycha, darzymy cię największym szacunkiem nie ze względu na twoją światową sławę, ale dlatego, że w ciągu tylu lat zawsze służyłeś nam wszystkim pomocą.
Przez pół wieku mieliśmy szczęście ogrzewać się ciepłem twojej miłości, którą okazywałeś nam w swoich miłosiernych uczynkach.
Podszedłem bliżej do Zacheusza, ale nie znalazłem w sobie dość odwagi, by dać mu jakiś ostrzegawczy znak.
- Umrzeć i zostawić swoje bogactwo do podziału dla innych - kontynuował Ben - hadad - to prawdziwa istota egoizmu, cechującego zwykle ludzi zamożnych, którzy za życia nie ofiarowali nikomu nawet jednego grosza. Twoje postępowanie, Zacheuszu, było zupełnie inne, o czym świadczyło wsparcie, jakiego bezustannie udzielałeś potrzebującym i bezradnym. Ponadto dzieliłeś się nie tylko swoim złotem i srebrem, ale także samym sobą. Mądra dobroczynność nigdy nie była łatwa. Niewiele jest warta jałmużna, jeżeli nie towarzyszą jej dobre myśli obdarowującego, zostało bowiem napisane: ”Błogosławiony jest nie ten, kto karmi biednych, ale ten, kto szanuje biednych”. Trochę szacunku i odrobina życzliwości są często więcej warte niż złoto.
Zacheusz pochylił głowę, nie wiedząc, co odpowiedzieć na takie słowa pochwały.
- Jesteśmy bogaci tylko przez to, co dajemy innym, i jesteśmy biedni tylko przez to, co zatrzymujemy dla siebie - rzekł w końcu.
- A więc, zaprawdę, jesteś najbogatszym z ludzi.
- Zbytnio przeceniasz moje skromne starania - zaprotestował Zacheusz. - Jest dziś tutaj wielu, którzy ofiarowali więcej! Każdy gest życzliwości jest aktem miłosierdzia. Ale proszę, powiedz mi, panie, by zaspokoić moją ciekawość, co sprowadza ciebie i tak wielu mieszkańców miasta do moich drzwi?
Ben - hadad odwrócił się i podniósł swój kij w stronę tłumu. Kiedy zapadło milczenie, powiedział:
- Zacheuszu, mówi się, że jeżeli chcesz zasiać coś, co ma przetrwać tylko dni, zasiej kwiaty. Jeżeli chcesz zasiać coś, co ma przetrwać lata, zasiej drzewa. Jeżeli chcesz zasiać coś, co ma przetrwać wieczność, zasiej idee. Ci ludzie przyszli tu dzisiaj prosić cię, abyś zaszczepił im sekrety sukcesu, które umożliwiły ci w ciągu twego życia wspiąć się na sam szczyt góry. Wszyscy znamy historię twojej kariery - kontynuował. - Wiemy, że wcześnie straciłeś matkę i ojca i musiałeś ciężko pracować, podczas gdy inne dzieci chodziły do szkoły. Chcąc rozbudzić w swoich dzieciach nadzieję i ambicję, rodzice opowiadają im teraz wieczorami, przy świetle domowego ogniska, jak zdołałeś pokonać te i wiele innych przeszkód, łącznie z ułomnością własnego ciała, i osiągnąłeś największy sukces świata. Ale jest coś, czego nie mogą przekazać swoim dzieciom, ponieważ tego nie wiedzą!
Wstrzymałem oddech. Byłem pewny, że Zacheusz także.
Ben - hadad uderzał końcem swojego kija o marmurową posadzkę.
- A więc, nie potrafią oni powiedzieć swoim dzieciom, w jaki sposób udało ci się osiągnąć tak wiele! Tobie - sierocie bez wykształcenia, najbiedniejszemu z biednych - którego ułomność, wybacz mi, proszę, budziła śmiech i szyderstwo. Jeżeli ktokolwiek miałby być z góry skazany na żebracze życie w nędzy i poniżeniu, to byłbyś nim właśnie ty. Jakże więc, Zacheuszu, potrafiłeś uczynić swoje życie tak wspaniałym, podczas gdy inni, obdarzeni przez Boga zdrowiem, wykształceniem i mądrymi radami swoich rodziców, niczego w życiu nie osiągnęli? Jak to jest, że tak wielu ludzi, którzy mieli znacznie lepsze niż ty warunki osiągnięcia sukcesu i bogactwa, żyje z dnia na dzień, nie wiedząc, czy nazajutrz zdobędą jakąkolwiek strawę? Czy istnieją jakieś specjalne zasady, które stosowałeś w swoich tak wielu zyskownych przedsięwzięciach? Czy istnieją jakieś tajemnice powodzenia, dostępne tylko nielicznym? Czy są jakieś specjalne drogowskazy lub ukryte ścieżki, prowadzące do lepszego życia, a niedostępne dla całych rzesz ludzi, którzy każdego dnia zmagają się z losem, walcząc zaledwie o przetrwanie?
- Są pewne zasady - szepnął Zacheusz, jakby na wpół do siebie.
Ben - hadad podniósł głowę.
- Co powiedziałeś, panie?
- Zasady - powtórzył Zacheusz. - Zasady życia - powiedział z wahaniem, jak gdyby te słowa z trudem przechodziły mu przez gardło.
- Nie rozumiem.
- Właśnie dzisiaj powiedziałem Józefowi, że doszedłem do wniosku, iż życie to nic innego jak zawody - ale jak w każdych innych zawodach sportowych, obowiązują tu pewne zasady, które należy stosować, aby czerpać z nich przyjemność. Ponadto, jeżeli przestrzegamy tych zasad, nasze szanse na wygraną wielokrotnie wzrastają. Niestety, smutne to, ale większość ludzi jest tak zaabsorbowana samą walką o przetrwanie, że nawet nie ma okazji nauczyć się tych kilku prostych przykazań koniecznych do osiągnięcia sukcesu - sukcesu, który, nawiasem mówiąc, niewiele ma wspólnego ze sławą czy złotem.
Starzec podszedł bliżej do gospodarza.
- Ja, Zacheuszu, uważam się za wykształconego, ale nigdy dotychczas nie słyszałem o takich przykazaniach. Czy zostały one spisane, tak żeby wszyscy mogli z nich korzystać?
- Nie, nie zostały spisane, Ben - hadadzie.
- Ale ty je znasz.
- Myślę, że znam większość tych zasad, których nauczyłem się w twardej szkole życia.
- Czy to ten młody prorok, Jezus, o którym teraz mówią, że powstał z martwych - czy to on nauczył cię niektórych z owych przykazań, kiedy odwiedził cię przed swoim aresztowaniem i straceniem?
Zacheusz uśmiechnął się.
- Nie, znałem je już przedtem. Po naszej długiej wspólnej rozmowie nie uznałem jednak, aby nie zgadzał się z którąkolwiek z tych zasad.
Ben - hadad bacznie przypatrywał się Zacheuszowi.
- Jestem pewien, Zacheuszu, że nie zamierzasz zabrać ze sobą do grobu tak bezcennego skarbu. Skoro dzieliłeś się z nami swoją osobą przez tyle lat, to czy nie podzielisz się z nami także owymi zasadami sukcesu? Czyż każdemu nie przysługuje prawo do zmiany swojego życia na lepsze?
Zacheusz przymknął oczy i stał bez ruchu. W tłumie rozległy się pomruki, aż wreszcie mój pan otworzył oczy i skinął głową na znak zgody.
Kiedy okrzyki radości umilkły, powiedział:
- Uporządkowanie myśli zajmie mi trochę czasu, zanim spiszę je na pergaminie przy pomocy Józefa, ale uczynię to.
Ku mojemu zaskoczeniu Ben - hadad potrząsnął przecząco głową.
- Nie, nie, pojedynczy, spisany na pergaminie egzemplarz twoich przykazań sukcesu nie wystarczy. Spójrz na te tysiące ludzi, które potrzebują pomocy i przewodnictwa. Czy każdy z nich nie powinien mieć dostępu do twoich słów, tak aby mógł przyswoić je sobie i wyryć w swoim sercu, w umyśle i w duszy?
- Sporządzenie kopii dla każdego mieszkańca miasta zajęłoby całe lata - przerwałem, tracąc kontrolę nad sobą. - Wymagasz rzeczy niemożliwej do spełnienia, Ben - hadadzie!
Zacheusz położył mi rękę na ramieniu i przyciągnął mnie ku sobie.
- Pamiętasz, Józefie, już dawno powiedziałem ci, że nie ma rzeczy niemożliwych, chyba że sam uznasz, iż są one niemożliwe?
- Ależ, panie - zaprotestowałem - w jaki sposób twoje słowa mogą dotrzeć do tych tłumów ludzi, tak żeby wszyscy z nich skorzystali?
To naprawdę jest niemożliwe, nawet dla ciebie!
Zacheusz poklepał mnie pocieszająco po plecach i wskazał na odległe mury miasta, błyszczące bielą farby w jasnym słońcu.
- Począwszy od dzisiejszego popołudnia będę ci dyktował to, co według mojego przekonania powinno się znaleźć w zbiorze Przykazań Sukcesu. Chociaż są to bardzo proste prawdy, będzie to jednak dla mnie długi i trudny proces, ponieważ, jak wiesz, lepiej posługuję się rękami niż słowem. Mimo to, z twoją pomocą, dokonamy tego.
Kiedy praca nad ich właściwym sformułowaniem zostanie zakończona i będę zadowolony z rezultatu, każemy je namalować wielkimi czerwonymi literami na wewnętrznej ścianie białego muru, tuż nie opodal zachodniej bramy, tak by jak najwięcej mieszkańców miasta, jeśli tylko zechcą, mogło na nie codziennie spoglądać. I będzie to mój ostatni dar dla nich, mój testament dla wszystkich, którzy wołają o pomoc, mój mały spadek dla świata, który dał mi o wiele więcej, niż zasłużyłem.
- To będzie monumentalne przedsięwzięcie - wykrztusiłem.
- Ale warte wysiłku - powiedział - jeżeli dzięki temu zmienimy choć jedno życie.
I tak się stało, że pięćdziesiąt dni po złożonej przez Zacheusza obietnicy jego słowa pojawiły się na zachodnim murze Jerycha, napisane w języku aramejskim - języku prostych ludzi. Każdego dnia przychodziły tu wielkie tłumy, a nawet zatrzymywały się przybywające z daleka karawany, aby przeczytać na własne oczy i nauczyć się, w jaki sposób można przemienić dni beznadziejnego mozołu w czas spełnienia i pokoju.
Kiedy zapytałem Zacheusza, dlaczego napisał tylko dziewięć przykazań, jego odpowiedź była krótka:
- Ponieważ Bóg dał nam Dziesięć Przykazań i nie można nikogo narażać na pokusę zupełnie niedorzecznego porównania tych dwóch zbiorów zasad. Przestrzeganie dziesięciu Praw Bożych - dodał - zapewni nam wstęp do nieba. Przestrzeganie dziewięciu Przykazań Sukcesu może dać każdemu przedsmak nieba tu, na Ziemi.
Pierwsze przykazanie sukcesu
Musisz pracować każdego dnia, jak gdyby zależało od tego twoje życie.
Nie zostałeś stworzony do życia w bezczynności. Nie możesz jeść, pić, bawić się czy kochać od wschodu do zachodu słońca. Praca nie jest twoim wrogiem, ale przyjacielem. Gdyby wszelki rodzaj pracy został ci zakazany, upadłbyś na kolana i błagał o rychłą śmierć.
Nie musisz kochać zadań, które wykonujesz. Nawet królowie śnią o innych zajęciach. Ale musisz pracować i bieg twojego życia określa nie to, co robisz, ale sposób, w jaki wykonujesz swoją pracę. Ten, kto nieumiejętnie posługuje się młotem, nigdy nie wybuduje pałacu.
Możesz pracować niechętnie albo możesz pracować z przyjemnością; możesz pracować jak człowiek albo pracować jak zwierzę. Nie ma jednak pracy tak prymitywnej, żebyś jej nie mógł uszlachetnić; nie ma pracy tak poniżającej, żebyś nie mógł w nią tchnąć duszy; nie ma pracy tak nudnej, żebyś nie mógł jej ożywić!
Zawsze wykonuj wszystko, czego od ciebie wymagają, i jeszcze więcej. Wynagrodzenie cię nie ominie.
Wiedz, że istnieje tylko jedna pewna metoda osiągnięcia sukcesu, a jest nią ciężka praca. Jeżeli nie chcesz zapłacić tej ceny za swoją niezwykłość, przygotuj się na życie w szarzyźnie i niedostatku.
Współczuj tym, którzy cię znieważają i pytaj, dlaczego oddajesz tak dużo w zamian za tak niewiele. Ci, którzy dają mniej, otrzymują mniej.
Nigdy nie ulegaj pokusie oszczędzania sobie wysiłku, nawet jeżeli miałbyś trudzić się dla innych. Osiągniesz taki sam sukces, jeżeli ktoś inny płaci ci za pracę, którą wykonujesz dla siebie. Zawsze staraj się pracować najlepiej, jak potrafisz. Co teraz zasiejesz, później przyniesie ci plon.
Bądź wdzięczny za swoją pracę i za to, czego od ciebie wymaga.
Gdyby nie było dla ciebie pracy, choćby wydawała się najbardziej odpychająca, nie mógłbyś ani tyle jeść, ani znajdować przyjemności w odpoczynku, ani tak spokojnie spać, nie byłbyś tak zdrowy ani nie mógłbyś cieszyć się uśmiechami wdzięczności tych, którzy kochają cię za to, kim jesteś, a nie za to, co robisz.
Drugie przykazanie sukcesu
Musisz się nauczyć, że dzięki cierpliwości możesz kierować swoim przeznaczeniem.
Wiedz, że im większa jest twoja cierpliwość, tym pewniejsza jest twoja nagroda. Żadne wielkie osiągnięcie nie jest możliwe bez cierpliwej pracy i oczekiwania.
Życie nie jest wyścigiem. Żadna droga nie wyda ci się zbyt długa, jeżeli będziesz przemierzał ją z rozwagą i bez pośpiechu. Unikaj jak zarazy każdego powozu, który zatrzymuje się, aby zaproponować ci szybką podróż do bogactwa, sławy i władzy. Życie poddaje nas tylu próbom, nawet w najlepszym okresie, że takie pokusy mogą cię zniszczyć. Nie ustawaj. Idź. Potrafisz wytrwać.
Cierpliwość jest gorzka, ale jej owoc jest słodki. Cierpliwość pozwoli ci przezwyciężyć każdą przeszkodę i przetrwać każdą porażkę. Dzięki cierpliwości możesz kierować swoim przeznaczeniem i osiągnąć to, czego chcesz.
Cierpliwość jest kluczem do zadowolenia - twojego i tych, którzy muszą z tobą żyć.
Musisz zrozumieć, że nie możesz przyspieszyć swojego sukcesu, tak samo jak lilie polne nie mogą zakwitnąć przed właściwą dla nich porą. Czy zbudowano by jakąkolwiek piramidę, gdyby nie układano kamiennych bloków pojedynczo, jeden na drugim? Jakże nieszczęśliwi są ci, którym brak cierpliwości. Czyż rany nie goją się powoli i stopniowo?
Każda bezcenna cecha, którą mędrcy uważają za niezbędną do osiągnięcia sukcesu, jest bezużyteczna, kiedy brakuje cierpliwości. Odwaga pozbawiona cierpliwości może cię zabić.
Ambicja bez cierpliwości może zniszczyć najbardziej obiecujące kariery. Niecierpliwe dążenie do bogactwa oderwie cię tylko od twojej chudej sakiewki, a wytrwanie w czymkolwiek, pozbawione cierpliwości, nigdy nie jest możliwe. Któż może się ostać, któż może wytrwać bez oczekiwania, które nieodłącznie temu towarzyszy?
Cierpliwość jest wielką siłą. Korzystaj z niej dla wzmacniania ducha, łagodzenia swoich obyczajów, tłumienia gniewu, zapominania o urazach, zwalczania pychy, powściągania języka, panowania nad swoją ręką, a w odpowiednim czasie te wszystkie dobre cechy odnajdziesz w życiu, na które zasługujesz.
Trzecie przykazanie sukcesu.
Musisz starannie wytyczyć swój kurs, bo w przeciwnym razie będziesz wiecznie dryfował.
Nauczyłeś się, że bez wytężonej pracy nigdy nie osiągniesz sukcesu. Podobnie, nie osiągniesz go bez cierpliwości. Ktoś może jednak pracować pilnie i okazywać większą cierpliwość niż Hiob, a mimo to nigdy nie wzniesie się ponad przeciętność, jeżeli nie sporządzi planów i nie określi celów.
Żaden statek nie podniesie kotwicy i nie rozwinie żagli, jeśli nie ma określonego miejsca przeznaczenia. Żadna armia nie rozpocznie bitwy bez strategicznego planu gwarantującego jej zwycięstwo.
Żadne drzewo oliwne nie zakwita bez obietnicy przyszłych owoców.
Żaden postęp w życiu nie jest możliwy bez wytyczenia celów.
Życie to zawody, w których uczestniczy niewielu zawodników, ale którym przygląda się wielu widzów. Widzowie - to koczownicy, którzy wędrują przez życie bez marzeń, celów i planów - nawet na dzień jutrzejszy. Nie współczuj im. Ich brak wyboru to ich własny wybór. Przyglądanie się zawodom z trybun jest bezpieczne. Czy ten, kto nie bierze udziału w zawodach, może się potknąć, może upaść, może być wygwizdany?
Czy jesteś zawodnikiem? Jako zawodnik nie możesz przegrać. Ci, którzy wygrywają, zdobywają owoce zwycięstwa, ale ci, którzy są przegrani dzisiaj, nauczyli się bardzo cennej lekcji - że jutro los może się do nich uśmiechnąć.
Czego oczekujesz od życia? Zanim się na coś zdecydujesz, zastanów się długo i poważnie, możesz bowiem osiągnąć to, do czego dążysz.
Czy jest to bogactwo, władza, ładny dom, spokój umysłu, ziemia, szacunek, stanowisko? Jakiekolwiek cele wybierzesz, utrwal je w swojej pamięci i nigdy od nich nie odstępuj. Oczywiście, nawet to może nie wystarczyć, bo życie nie jest sprawiedliwe. Nie wszyscy, którzy ciężko i cierpliwie pracują i którzy mają cele, osiągną sukces. Ale bez tych trzech elementów porażka jest nieunikniona.
Nie zaniedbuj żadnej szansy na sukces. A jeżeli poniesiesz porażkę, próbuj dalej.
Naszkicuj swoje plany już dzisiaj. Zadaj sobie pytanie, gdzie znajdziesz się za rok od dnia dzisiejszego, jeżeli będziesz kontynuował to, co robisz teraz. Potem zastanów się, gdzie chcesz być na swojej drodze do bogactwa, stanowiska czy innego celu, o jakim marzysz. Następnie zaplanuj, co musisz uczynić w ciągu dalszych dwunastu miesięcy, aby osiągnąć swój cel.
I wreszcie wprowadź w życie swój plan!
Czwarte przykazanie sukcesu CZWARTE PRZYKAZANIE SUKCESU
Musisz być przygotowany na ciemność, kiedy wędrujesz w blasku słońca.
Pamiętaj, że żadna sytuacja nie trwa wiecznie. W twoim życiu są różne pory, tak samo jak w przyrodzie. Ani dobre, ani złe okresy w twoim życiu nie będą trwały wiecznie.
Nie planuj na okres dłuższy niż jeden rok. W życiu, tak jak na wojnie, dalekowzroczne plany są bez znaczenia. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób odpowie się na nieoczekiwane i niemożliwe do przewidzenia ruchy przeciwnika i jak pokieruje się całą kampanią.
Twoim przeciwnikiem, jeżeli nie jesteś odpowiednio przygotowany, mogą być cykle życia, tajemnicze rytmy wzlotów i upadków, jak przypływy i odpływy oceanów na plażach świata. Wysoka i niska fala, wschód i zachód słońca, bogactwo i ubóstwo, radość i rozpacz - na wszystkie te zjawiska przychodzi odpowiedni czas.
Żałuj bogacza, który pędzi na wysokiej fali tego, co wydaje mu się nieskończonym pasmem wielkich sukcesów. Kiedy nadchodzi katastrofa, okazuje się zupełnie nie przygotowany i popada w kompletną ruinę. Zawsze bądź przygotowany na najgorsze.
Żałuj biedaka, który ugina się pod falą przypływu kolejnych porażek i nieszczęść. W końcu rezygnuje z wszelkich prób właśnie wtedy, kiedy fala się odwraca i sukces sam wyciąga do niego ręce.
Nigdy nie rezygnuj.
Zawsze miej wiarę, że warunki się zmienią. Chociaż będzie ci ciężko na sercu, twoje ciało będzie posiniaczone, a twoja sakiewka pusta, i nie znajdzie się nikt, kto by cię pocieszył - nie załamuj się. Tak jak wiesz, że słońce wzejdzie, bądź też przekonany, że twój czas niepowodzeń musi się skończyć. Zawsze tak było. I zawsze tak będzie.
I jeżeli twoja praca, twoja cierpliwość i twoje plany zesłały ci pomyślność, poszukaj tych, którzy są na dole, i podnieś ich.
Przygotuj się na swoją przyszłość. Może nadejść dzień, kiedy to, co zrobiłeś dla innego człowieka, ktoś inny uczyni także dla ciebie.
Pamiętaj, że nic nie jest wieczne, ale ponad wszystko ceń sobie miłość, jaką otrzymujesz od innych. Ona będzie trwała także wówczas, gdy twoje złoto i zdrowie już przeminą.
Musisz jednak planować nawet utratę tej miłości, wiedząc, że pewnego dnia znajdziesz się, już na całą wieczność, w miejscu, gdzie nie ma żadnych cyklów, wzlotów i upadków, żadnego bólu i smutku, a przede wszystkim - żadnych porażek.
Piąte przykazanie sukcesu.
Musisz się uśmiechać w obliczu przeciwności losu, aż przeminą.
Będziesz o wiele mądrzejszy, kiedy uświadomisz sobie, że przeciwności losu nigdy nie są stałym udziałem człowieka. Jednak sama ta mądrość nie wystarczy. Trudności i porażki mogą cię zniszczyć, jeśli cierpliwie czekasz, aż twój los się odmieni.
Traktuj je tylko w jeden sposób.
Witaj je radośnie, z otwartymi ramionami!
Ponieważ to zalecenie przeczy wszelkiej logice czy rozsądkowi, jest najtrudniejsze do zrozumienia i przyswojenia.
Niech łzy, które wylewasz z powodu swoich niepowodzeń, przemyją ci oczy, tak żebyś mógł zobaczyć prawdę. Pomyśl, że ten, kto walczy z tobą, zawsze wzmacnia twoje siły i doskonali twoje umiejętności.
Twój przeciwnik jest zawsze, w końcu, twoim najlepszym pomocnikiem.
Przeciwności losu są w twoim życiu deszczem, zimnym, posępnym i nieprzyjaznym. Jednak w porze deszczów rodzą się lilie, róże, daktyle i granaty. Któż może przewidzieć, jaki wspaniały owoc wydasz po doświadczeniu piekącego żaru utrapień i ulewnego deszczu cierpienia? Nawet pustynia rozkwita po burzy.
Przeciwności losu są także naszym największym nauczycielem. Twoje zwycięstwa niewiele cię nauczą, ale kiedy jesteś popychany, dręczony i doznajesz porażek, wówczas zdobywasz wielką wiedzę, ponieważ dopiero wtedy poznajesz swoją prawdziwą istotę, stajesz się bowiem wolny przynajmniej od tych, którzy ci pochlebiają. A co z twoimi przyjaciółmi? Kiedy osaczają cię przeciwności losu, wtedy najlepiej możesz się przekonać, ilu naprawdę ich masz.
Pamiętaj zawsze, nawet w najczarniejszych chwilach, że każda porażka jest tylko krokiem na drodze do sukcesu, każde odkrycie fałszu kieruje cię w stronę prawdy, każde doświadczenie eliminuje jakąś pokusę popełnienia błędu i każda przeciwność losu będzie tylko przez jakiś czas przesłaniała twoją drogę prowadzącą do pokoju i spełnienia.
Szóste przykazanie sukcesu.
Musisz pamiętać, że plany są tylko mrzonkami, nie działaniami.
Ten, którego ambicja pełznie przy ziemi, zamiast wzbijać się wysoko, ten, kto jest zawsze niepewny, kto gra na zwłokę, zamiast działać, daremnie zmaga się z niepowodzeniami.
Czy nie jest nierozważny ten, kto widząc przed sobą falę przypływu, nie czyni nic, aby nie pochłonął go ocean? Czy nie jest głupcem ten, kto mając szansę polepszenia swojego losu, zastanawia się tak długo, aż wreszcie zamiast niego tę szansę wykorzysta ktoś inny?
Tylko działanie nadaje życiu siłę, radość, cel. Świat będzie zawsze mierzył twoją wartość według czynów, jakich dokonujesz.
Któż może ocenić twoje talenty według myśli, jakie przychodzą ci do głowy, czy według uczuć, jakie przeżywasz? I w jaki sposób zademonstrujesz swoje zdolności, jeżeli zawsze jesteś widzem, a nigdy zawodnikiem?
Nie trać otuchy. Pamiętaj, że działanie i smutek są odwiecznymi przeciwieństwami. Kiedy twoje muskuły się napinają, twoje ręce pracują, nogi się poruszają, a twój umysł zaabsorbowany jest zadaniem, które akurat wykonujesz, wtedy nie masz czasu na użalanie się nad sobą i na wyrzuty sumienia. Działanie jest balsamem, który uleczy każdą ranę.
Pamiętaj, że cierpliwość jest sztuką ufnego czekania na życie, na jakie zasługujesz, spełniając dobre uczynki, ale działanie jest siłą, która umożliwia spełnianie dobrych uczynków. Nawet długi czas oczekiwania na zasłużony sukces wydaje się krótszy, kiedy wypełniony jest działaniem.
Nikt nie będzie działał za ciebie. Twoje plany pozostaną tylko snem próżniaka, jeżeli nie obudzisz się i nie zaczniesz walczyć z siłami, które cię pomniejszają. Podjęcie działania jest zawsze niebezpieczne, ale siedzenie i czekanie, aż sukcesy same do ciebie przyjdą, może zakończyć się tylko porażką.
Całe życie, od kołyski do grobu, naznaczone jest niepewnością.
Śmiej się z twoich wątpliwości i krocz do przodu. A jeżeli zamiast pracy chcesz mieć jak najwięcej wolnego czasu, nie trać otuchy. Im więcej pracujesz, im więcej możesz zrobić i im bardziej jesteś zajęty, tym więcej będziesz miał wolnego czasu.
Działaj, bo inaczej sam będziesz przedmiotem działania innych.
Siódme przykazanie sukcesu.
Musisz oczyścić umysł z pajęczyn, zanim staniesz się ich więźniem.
Umysł stanowi odrębny byt i sam może stworzyć niebo z piekła albo piekło z nieba.
Dlaczego stale wspominasz miłość, którą z powodu własnej głupoty i lekkomyślności utraciłeś dawno temu? Czy te myśli ułatwią ci dziś rano trawienie?
Dlaczego stale bolejesz nad swoimi porażkami? Czy łzy podniosą dzisiaj twoje kwalifikacje w pracy, którą podjąłeś, by utrzymać swoją rodzinę?
Dlaczego stale masz przed oczami twarz tego, kto cię skrzywdził?
Czy z myślą o słodkiej zemście będziesz lepiej spał tej nocy?
Nieżyjący przyjaciele, nieudane przedsięwzięcia, raniące słowa, bezpodstawne urazy, stracone pieniądze, nie zaleczone smutki, nie osiągnięte cele, zniszczone ambicje, zawiedzione nadzieje - dlaczego przechowujesz ten cały niepotrzebny kram, jak gdyby miał jakąkolwiek wartość? Dlaczego pozwalasz, aby takie pajęczyny hańby i niesławy zapełniały strych twojego umysłu, nie pozostawiając miejsca na jasną, dobrą myśl o dniu dzisiejszym?
Wymieć te tragiczne rekwizyty przeszłości, które nagromadziły się przez wiele lat. Jeżeli tylko na to pozwolisz, ich rozkładające się wnętrzności sparaliżują w końcu twoją wszelką aktywność.
Zdolność zapominania jest cnotą, a nie wadą.
Ale z drugiej strony nie wystarczy wiedzieć, że dzień wczorajszy, z jego wszystkimi błędami i troskami, jego cierpieniem i łzami, przeminął na zawsze i nigdy już nie wyrządzi ci krzywdy. Musisz także wierzyć, że nie masz żadnego wpływu na dzień jutrzejszy, w którym być może czekają cię nowe strapienia i pomyłki - dopóki znowu nie wzejdzie słońce. Możesz kształtować według własnego życzenia tylko tę chwilę, która właśnie trwa.
Nigdy nie pozwól, aby dzień jutrzejszy rzucał cień na dzień dzisiejszy. Szaleństwem jest spodziewać się czegoś złego, zanim to zło nadejdzie. Nie trać czasu na myślenie o czymś, co może się nigdy nie wydarzyć. Zajmuj się tylko teraźniejszością. Ten, kto zawczasu martwi się nieszczęściami, cierpi podwójnie.
Zapomnij o przeszłości i pozwól, żeby Bóg troszczył się o przyszłość. On jest o wiele doskonalszy od ciebie.
Ósme przykazanie sukcesu
Musisz ulżyć swemu brzemieniu, jeśli chcesz osiągnąć swoje przeznaczenie.
Jakże różnisz się teraz od noworodka, którym byłeś kiedyś.
Przyszedłeś na świat z niczym, ale przez wiele lat, aby czuć się bezpiecznym, obciążyłeś się tak ciężkim bagażem, że twoja wędrówka przez życie stała się karą, zamiast być przyjemnością.
Uwolnij się od tego ciężaru - i to od dzisiaj. Prawdziwą wartość człowieka mierzy się według tego, do jakich celów nie chce dążyć.
Wielkie błogosławieństwa życia już są w tobie albo w twoim zasięgu. Otwórz oczy na prawdę, zanim przejdziesz obok skarbów, których szukasz. Miłość, spokój umysłu i szczęście są klejnotami, których wartości nie mogą podnieść ani obniżyć żadne dobra materialne, żaden majątek w ziemi czy w złocie.
Jaką nagrodą są złoto, jedwabie i pałace, jeżeli ich posiadanie niszczy szczęście, które na ślepo przyjąłeś za rzecz oczywistą?
Największym kłamstwem jest powiedzenie, że pieniądze i majątek mogą napełnić twoje życie radością. Jeżeli bogactwo stanowi część twojego bagażu, to jesteś biedny, ponieważ będziesz, ni mniej, ni więcej, tylko osłem uginającym się pod ciężarem złota, które musisz dźwigać, dopóki śmierć nie uwolni cię od tego ciężaru.
Spośród wszystkich zbędnych rzeczy, które posiadasz, spośród wszystkich przyjemności, którymi się cieszysz, nie wyniesiesz z tego świata więcej niż ze snu. Bogactwo przyjmuj niechętnie do swego domu, ale nigdy do swego serca.
Nie zazdrość temu, kto posiada wielkie majątki. Ich ciężar byłby dla ciebie zbyt kłopotliwy, tak samo jak jest dla niego. Nie poświęciłbyś, tak jak on, zdrowia, spokoju, honoru, miłości i sumienia, aby je osiągnąć. Cena jest tak wysoka, że cała transakcja staje się w końcu wielką stratą.
Uprość swoje życie. Ten jest najbogatszy, kto zadowala się najmniejszym.
Dziewiąte przykazanie sukcesu.
Nie wolno ci zapominać, że zawsze jest później, niż myślisz.
Pamiętaj, że czarny wielbłąd śmierci jest ciągle blisko. Niech zawsze towarzyszy ci myśl, że nie będziesz żył wiecznie. Na tym polega ironia życia, że właśnie ta świadomość pozwoli ci smakować radość każdego nowego dnia, zamiast ubolewać nad ciemnością twoich nocy.
Każdy z nas umiera, z godziny na godzinę, od chwili, kiedy przyszedł na świat. Zdając sobie z tego sprawę, patrz na rzeczy z odpowiedniej perspektywy, a wtedy zobaczysz, że owe góry, które ci zagrażają, to tylko mrowiska, a owe bestie, które chcą cię pożreć, to tylko komary.
Niech śmierć będzie twoim towarzyszem życia, ale nigdy się jej nie bój. Strach przed śmiercią tak paraliżuje wielu ludzi, że nie pozwala im żyć. Współczuj im. W jaki sposób mogą się dowiedzieć, że szczęście śmierci jest przed nami ukryte, abyśmy mogli lepiej znosić życie?
Wyobraź sobie, że jesteś wezwany do wieczności już dzisiaj.
Opłakuj teraz, kiedy jeszcze możesz, ten dzień wspólnej zabawy z twoją rodziną, który obiecałeś jej w zeszłym tygodniu, i jeszcze wcześniej, dzień miłości i radości, na który nigdy nie miałeś czasu, goniąc za pieniędzmi. I teraz oni mają twoje złoto, to prawda, ale nigdy nie zobaczą już, choćby na moment, twojego uśmiechu.
Opłakuj teraz, kiedy twoje serce jeszcze bije, kwiaty, których nigdy nie powąchasz, dobre uczynki, których nigdy nie spełnisz, matkę, której nigdy nie odwiedzisz, muzykę, której nigdy nie posłuchasz, smutki, których nigdy nie ukoisz, zadania, których nigdy nie dokończysz, marzenia, których nigdy nie zrealizujesz.
Pamiętaj, że zawsze jest później, niż myślisz. Zapisz sobie głęboko w umyśle to ostrzeżenie nie po to, żebyś się smucił, ale żebyś nie zapominał, że dzień dzisiejszy może być jedynym, co ci pozostało.
Naucz się żyć razem ze śmiercią, ale nigdy przed nią nie uciekaj.
Jeżeli bowiem umrzesz, będziesz z Bogiem. A jeżeli żyjesz, On jest z tobą.
- Nie wiem - westchnął Zacheusz, wskazując rzędy starannie napisanych czerwonymi literami wyrazów przy czym wszystkie przykazania oddzielone były od siebie mniej więcej o łokieć. - Jest tutaj prawda, którą każdy może zobaczyć, ale czy oni rozumieją, że samo przeczytanie tych zdań nie będzie miało żadnego wpływu na ich życie, jeżeli nie zechcą działać zgodnie z nimi?
- Działaj, bo inaczej sam będziesz przedmiotem działania innych? - powiedziałem, cytując ostatni wiersz szóstego przykazania.
Zacheusz skinął głową. Obaj siedzieliśmy w naszym ulubionym otwartym powozie, który musiał się na chwilę zatrzymać w pobliżu zachodniej bramy z powodu wielkich tłumów zgromadzonych przed murem, przybywających tu zresztą codziennie przez ostatni miesiąc.
- Posłuchaj tej niezwykłej melodii... - rzekł Zacheusz.
- Oni czytają przykazania na głos - wyjaśniłem. - Kiedy jeden skończy pierwsze, następny zaczyna drugie i tak dalej...
Pokazałem lejcami w kierunku dobrze ubranego, młodego mężczyzny stojącego blisko muru.
- Spójrz na niego, panie. Spisuje nasze słowa na pergaminie. A tam stoi drugi, trzeci - wszyscy piszą.
- To bardzo dobrze i słusznie - odparł Zacheusz - ale tym uczonym należałoby uświadomić, że słowa na papierze są równie bezsilne, co słowa na murze, jeżeli nie przełoży się ich na czyny.
Obserwowaliśmy falujący tłum, ludzi różnych zawodów i stanów, kiedy w pewnej chwili Zacheusz wskazał na grupę sześciu starszych mężczyzn głośno dyskutujących przed murem.
- Zasady, które tu spisałem, są bardzo proste, ale może jednak nie wszystkim wydają się dość jasne. Muszą być dostosowane do ludzi, którym mają służyć. Czuję, że powinienem stanąć przed murem, jak nauczyciel przed tablicą, i wyjaśnić sens każdego przykazania.
- Chyba nie doceniasz ich inteligencji.
- Nie, nie w tym rzecz. Chodzi mi o ich nastawienie. Większość z nich musiała borykać się z losem tak długo, że obawiam się, iż wyzbyła się wszelkiej ambicji, aby polepszyć swoje życie. Ludzie, którzy stracili siłę woli, mają jeszcze dużo siły fizycznej, ale na co zdadzą się muskuły, jeśli nie ma już żadnych pragnień?
Obawiam się, że oni czytają to, co napisałem, ze względu na oryginalny sposób przedstawienia tego tekstu na murze, ale szybko wrócą do swojego dawnego stylu życia, starych przyzwyczajeń i nawyków myślowych.
- Zacheuszu, gdyby tak było, nie widziałbym tutaj codziennie, kiedy tędy przechodzę, ciągle tych samych twarzy. Ci ludzie nie tylko czytają twoje słowa - oni uczą się ich na pamięć!
- Dobrze, dobrze. Jeżeli tylko...
- Co się stało, panie?
- Spójrz, Józefie - szepnął do mnie, pokazując do tyłu, na oddział rzymskiej konnicy w sile co najmniej trzydziestu jeźdźców, jadących dwójkami w naszym kierunku. Na ich czele, na siwku, jechała znajoma postać w hełmie na głowie i napierśniku, jakby przygotowana do bitwy.
- Piłat!
Zacheusz drgnął.
- Ci ludzie mają miecze w ręku, jak gdyby spodziewali się jakiegoś niebezpieczeństwa. Jak sądzisz, co tym razem sprowadziło tutaj prokuratora z Jerozolimy?
Nie musieliśmy długo czekać na wyjaśnienie sprawy. Za oddziałem konnicy jechały trzy długie wozy, każdy ciągniony przez sześć koni i załadowany drabinami. Na każdym wozie jechało co najmniej dwunastu żołnierzy.
Tłum niechętnie cofnął się w milczeniu, kiedy wozy zatrzymały się przy murze. Żołnierze zeskoczyli na ziemię, szybko wyładowali z wozów drabiny i oparli je o mur. W tym czasie legioniści, nie zsiadając z koni, obserwowali tłum.
Zacheusz ścisnął mnie za ramię i wskazał na trzeci wóz, gdzie żołnierze przelewali białą ciecz z dużego miedzianego zbiornika do wiader.
- Oni będą bielić nasz mur, Józefie.
- Ale nasz mur tego nie potrzebuje.
- Ten kawałek najwyraźniej potrzebuje - odpowiedział smutno, wskazując ręką w kierunku fragmentu muru, gdzie spisane były Przykazania Sukcesu.
Kiedy ludzie stojący na czele tłumu zorientowali się wreszcie w zamiarach żołnierzy, wybiegli naprzód, krzycząc: ”Nie! Nie! Nie!” - aż legioniści ostrzegawczo podnieśli miecze nad ich głowami.
- Jeżeli ich nie powstrzymamy, Józefie, dojdzie do rozlewu krwi - wymamrotał Zacheusz, z trudem wysiadając z powozu.
Z drżeniem posuwałem się tuż za Zacheuszem, torującym sobie drogę przez tłum, który, rozpoznawszy go, zaczął wznosić okrzyki na jego cześć. Kiedy Piłat odwrócił się i zobaczył nas, jak zmierzamy w jego stronę, zsiadł z konia i zdjął hełm. Z rękami na biodrach i szeroko rozstawionymi nogami prokurator pogroził w naszym kierunku pięścią i zawołał:
- Ty mały staruchu, tym razem za daleko się posunąłeś z tym swoim malowaniem muru!
- Dlaczego? - spokojnie zapytał Zacheusz. - Co jest w tym tak strasznego?
Teraz Piłat potrząsnął pięścią w stronę zapisanej czerwonymi literami ściany.
- Prawa Rzymu są wystarczające dla tego... tego motłochu!
- Ale na tym murze nie zostały spisane prawa. To są tylko zasady, proste zasady, których stosowanie może zapewnić lepsze i szczęśliwsze życie. Wiele z nich przypomina myśli największych mędrców Rzymu czy Aten. Dlaczego tutaj potępiasz to, co jest przedmiotem czci i szacunku w twoim własnym kraju?
Piłat podszedł bliżej i odkaszlnął tak, że jego ślina wylądowała na twarzy Zacheusza. Mój pan nawet nie drgnął.
- Powinienem cię stracić - ryknął prokurator - za zdradę stanu, ty niewierny celniku, ty żałosna imitacjo człowieka!
- Za co?
- Sam wiesz, za co.
- Z tego samego powodu, z jakiego ukrzyżowałeś Jezusa?
Piłat zbladł.
- Jesteś agitatorem, tak samo jak on. Podburzasz ludzi fałszywymi obietnicami życia, jakiego nigdy nie zaznają. Spójrz na nich!
Ciemni, brudni, chorzy, bez środków do życia! Kto cię upoważnił do udzielania im rad? I co im powiesz, jeżeli twoje lekarstwo ich nie uleczy? Co im podsuniesz innego, jeżeli twoje magiczne zasady okażą się nieskuteczne? Może rewoltę? Może oznajmisz im, że w istocie to Rzym stanowi prawdziwe źródło ich problemów i że cesarz ponosi winę, iż muszą jeść suchy chleb? Jesteś niebezpiecznym człowiekiem, Zacheuszu. Zwodzisz ludzi słodkimi pokusami, a w ich sytuacji pójdą za każdym, kto będzie na tyle głupi, żeby stanąć na ich czele. Ty... i ten Jezus!
Zacheusz uśmiechnął się.
- Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem...
- Dosyć! - zawołał Piłat i zwrócił się do żołnierzy czekających koło drabin, z wiadrami i szmatami w rękach. Dał znak i żołnierze zaczęli wchodzić po drabinach przystawionych do muru.
Nagle, przy wtórze głośnych okrzyków, jakiś młody człowiek wyskoczył z tłumu i zaczął szarpać za dolny szczebel jednej z drabin, po której wspinał się żołnierz. Dwaj legioniści natychmiast zeskoczyli z koni i podczas gdy jeden z nich złapał młodzieńca z tyłu za ramiona, drugi wbił mu miecz głęboko w brzuch. Potem pokazał tłumowi, przez który przebiegł jęk rozpaczy, skrwawiony miecz, jak gdyby ostrzegając każdego, kto ośmieliłby się zbliżyć.
Zacheusz, utykając, podbiegł do leżącego młodzieńca, w ogóle nie zważając na dwóch żołnierzy z wzniesionymi do góry mieczami.
Ukląkł i ostrożnie ujął w ręce głowę chłopca. Na długo pozostanie w mojej pamięci płacz Zacheusza.
Zanim zapadła noc, Przykazania Sukcesu zniknęły bez śladu, a mur w pobliżu zachodniej bramy był znowu biały. Piłat powrócił ze swoimi ludźmi do Jerozolimy.
Odkąd Zacheusz zrzekł się swoich funkcji, oddał farmy i składy i rozdzielił majątek między biednych, nasz tryb życia uległ zmianie.
Teraz on spał aż do południa, a ja po niespokojnej nocy wstawałem skoro świt i, z braku lepszego zajęcia, chodziłem po ulicach Jerycha.
Nazajutrz po straszliwym postępku Piłata, z niepojętych dla mnie powodów, nogi same poniosły mnie po brukowanej drodze, ku zachodniej bramie. Słońce wzeszło już nad majaczącymi w oddali górami. O tak wczesnej godzinie na ulicy oprócz mnie nie było nikogo. Nigdy nie zapomnę tego poranka.
Na połyskującej świeżą białą farbą powierzchni muru widniały napisane czerwonymi literami, dokładnie takimi samymi jakie były tu jeszcze wczoraj, Przykazania Sukcesu!
Pamiętam, że upadłem na kolana, zupełnie oszołomiony i zdezorientowany. Pocierałem oczy aż do bólu, myśląc, że jest to tylko złudzenie optyczne, rezultat gry świateł. Czyżbym miał jakieś przywidzenia? Czy tak podziałały na mnie tragiczne wydarzenia wczorajszego dnia? Usłyszałem kaszel i poderwałem się na równe nogi. Jakaś postać, odziana w niebieską szatę, z głową opuszczoną, jakby w głębokiej modlitwie, szła w moim kierunku.
- Ben - hadad! - zawołałem. - To ty?
Starzec zwolnił.
- Józef? Co robisz na tej drodze o tak wczesnej porze? Jesteś ranny? Napadli cię rabusie i zabrali ci sakiewkę?
- Spójrz, Ben - hadadzie! - zawołałem, wskazując na mur. - Powiedz mi, że moje oczy nie zwodzą mnie. Co tutaj widzisz?
Jego zachowanie potwierdziło, że to, co ujrzałem, nie było złudzeniem. Łzy zaczęły toczyć się po jego pokrytej zmarszczkami twarzy, kiedy powoli osuwał się na kolana obok mnie.
- To cud, Józefie, cud! I pomyśleć, że doczekałem w swoim życiu takiego dnia! Już po raz drugi Bóg wybrał mury Jerycha, aby zapewnić nas, że nie jest obojętny na dążenie ludzi do lepszego życia. Ale popatrz tam, Józefie, popatrz! - wyszeptał, wskazując miejsce na murze, gdzie kończyło się Dziewiąte Przykazanie Sukcesu. - Tam jest coś dodane do słów naszego przyjaciela, Zacheusza!
- Niemożliwe - zawołałem, znowu przecierając oczy. - Niemożliwe!
- Czy twój pan znał dziesiąte przykazanie, którego nie chciał napisać?
- Nie jestem pewien. Któregoś dnia, kiedy pracowaliśmy, wspomniał, że jest dwadzieścia albo trzydzieści zasad i wszystkie są ważne, ale uważał, że dziewięć wystarczy, aby wziąć udział w zawodach życia z wszelkimi szansami na zwycięstwo. A liczba dziesięć, jak powiedział, jest zarezerwowana dla Przykazań Bożych.
- Ale teraz mamy tu dziesięć - wyszeptał Ben - hadad z zapartym tchem.
- Tak, i dziesiąte napisane jest identycznymi czerwonymi literami i w takim samym stylu jak pozostałe dziewięć! Muszę się pospieszyć. Muszę donieść o tym Zacheuszowi...!
- Poczekaj - powiedział Ben - hadad, chwytając mnie za rękaw. - Zanim pójdziesz, odczytajmy razem to Dziesiąte Przykazanie Sukcesu. W końcu niecodziennie można wspólnie doświadczać cudu.
I tak, trzymając się za ręce, odczytaliśmy słowa...
Dziesiąte przykazanie sukcesu
Nie usiłuj nigdy udawać nikogo innego, bądź zawsze sobą.
Być tym, kim jesteś, i stać się tym, kim możesz być - oto sekret szczęśliwego życia.
Każda istota ma różne talenty, różne pragnienia, różne możliwości.
Bądź sobą. Starając się być kimś innym, niż naprawdę jesteś, to nawet jeżeli wprowadzisz w błąd cały świat, będziesz dziesięć tysięcy razy gorszy, niż gdybyś był niczym.
Nigdy nie trać sił na pokazanie siebie lepszym, niż jesteś, aby się komuś przypodobać. Nigdy nie wkładaj fałszywych masek, aby pochlebić swojej próżności. Nigdy nie staraj się, żeby cię oceniano według twoich dokonań, bo przestaną cię cenić ze względu na ciebie samego.
Zobacz, jak żyją rośliny i zwierzęta w naturalnym środowisku. Czy krzew bawełny urodzi choć jedno jabłko? Czy na drzewie granatu wyrośnie pomarańcza? Czy lew próbuje fruwać?
Tylko człowiek, jedyny spośród wszystkich żyjących stworzeń, z głupim uporem stara się być kimś innym, niż powinien być zgodnie ze swoim przeznaczeniem, dopóki życie nie unaoczni mu, że znajduje się nie na swoim miejscu. Tacy ludzie to życiowi bankruci, wiecznie goniący za bardziej zawrotną karierą, której nigdy nie osiągną, jeżeli nie obejrzą się za siebie.
Nie możesz wybrać swojego powołania. Twoje powołanie wybiera ciebie. Zostałeś obdarzony szczególnymi umiejętnościami, które należą tylko do ciebie. Wykorzystaj je, bez względu na to, jakie one są, i przestań stroić się w cudze piórka. Utalentowany woźnica może zdobyć dużo złota i zyskać sławę. Ale niech próbuje zbierać figi, a zginie z głodu.
Nikt nie może cię zastąpić. Pamiętaj o tym i bądź sobą. Nie masz obowiązku odnosić sukcesów. Masz tylko obowiązek być wierny samemu sobie.
Staraj się jak najpełniej wykorzystać swoje zdolności w dziedzinie, którą najlepiej znasz, a wtedy poczujesz w głębi duszy, że osiągnąłeś największy sukces świata.
Moje stare serce biło jak oszalałe, a nogi były zupełnie bez czucia, kiedy wracałem do pałacu. Gdyby wystraszony Szemer nie podtrzymał mnie, kiedy otworzyłem frontowe drzwi, niechybnie upadłbym na kamienną posadzkę.
Chciał poprowadzić mnie do najbliższej ławki w atrium, ale nie pozwoliłem na to. Wziąłem kilka głębokich oddechów, aż wreszcie udało mi się wykrztusić:
- Gdzie jest pan? Śpi jeszcze?
- Nie, panie. Wstał wcześnie i spożył już śniadanie.
Czy jesteś głodny, panie?
Potrząsnąłem przecząco głową.
- Gdzie jest teraz?
Szemer wskazał na tył pałacu.
- Powiedział, że idzie do ogrodu. Zapewne znajdziesz go, panie, w pobliżu grobu Lei. Ostatnio spędza tam wiele czasu.
Miałem teraz uczucie, jakby moje nogi zostały zaatakowane przez rój szerszeni, a ostre bóle przeszywały mi ręce i piersi. Ale chwiejnym krokiem udało mi się przebyć długi korytarz i wyjść przez tylne drzwi prowadzące do ogrodu. Od grobu Lei dzieliła mnie odległość ponad stu łokci. Osłaniały go cztery drzewa oliwne, ale już z daleka zobaczyłem Zacheusza, który siedział na obrzeżu marmurowego grobowca, oparty plecami o jego boczną ścianę.
Nawet z tej odległości nie mogłem zachować milczenia. Z trudem utrzymując równowagę i starając się znaleźć przy nim jak najszybciej, wykrzyknąłem:
- Zacheuszu, Zacheuszu, przynoszę ci radosną wiadomość! Wydarzył się cud! Cud! Nie uwierzysz, póki nie zobaczysz na własne oczy!
Z każdym krokiem ból w mojej piersi gwałtownie się nasilał.
- Zacheuszu, panie, musisz tam pójść. Spiesz się! Twoje słowa...
Przykazania Sukcesu... mur...
Jego oczy były zamknięte. Ukląkłem przy nim i kiedy dotknąłem jego splecionych dłoni, żeby go obudzić, zrozumiałem, że mój pan już nigdy nie otworzy oczu. Pochyliłem się nad nim i dotknąłem policzkiem jego zimnych palców, które natychmiast się rozwarły i wypadł spomiędzy nich mały, biały przedmiot, rozbijając się o kamienną płytę.
Schyliłem się i spośród odłamków leżących na kamieniu wydobyłem małą figurkę ptaka misternie wyrzeźbioną z kości słoniowej - jedyna zabawka, która jeszcze pozostała, dziecięca grzechotka, którą widziałem tylko raz, dawno, dawno temu. Pocałowałem ją i z moich oczu popłynęły łzy - ale nie łzy żalu, lecz radości.
Ten mały ptaszek wreszcie wyzwolił się ze swojej ziemskiej klatki - tak samo jak mój ukochany pan.