Bohumil Hrabal Dobranocki Dlassiusa (m76)


DOBRANOCKA DLA CASSIUSA

Bohumil Hrabal






Poganie wiary nie znając prawdę odkryli...

Chrystus



Dziś jest niedziela, nastawiłem radio Wiedeń, zaczęły się wiadomości w języku francuskim, otwarłem drzwi i Cassius wtargnął do mnie jak czarny delfin, jak czarny pogrzebowy kucyk, co to ciągnie bęben... i naraz usłysza­łem w wiadomościach:

Alexandre Dubczek est decede a Prague...

umieram, Cassiusie, opuścił ten świat mój przyjaciel, a ty będziesz dziś czarnym przewodnikiem konduktu po­grzebowego moich jasnych wspomnień o Saszeńce Dub­czeku, o którym napisałem kiedyś, że ciągiem dwustu ton zostanie za pomocą rakiety Atlas wyniesiony na orbitę i będzie tam królować aż po dzień dzisiejszy...

Napisałem, Cassiusie, i kiedy mnie pytano, co myślę o wyborze Gorbaczowa, wówczas, w kwietniu, napisałem do włoskiego “Expressu”, że jego los nie będzie się róż­nił od losu Saszeńki Dubczeka... i że Gorbaczow ma takie same oczy, jakie miał Saszeńka Dubczek, jakie miał Chry­stus, kiedy modlił się na Górze Oliwnej:

Panie, jeśli możesz, odwróć ode mnie ten los...

No i, Cassiusie, już to mamy... Alexandre Dubczek est decede... Denatus. Jak wyrzeźbiono na grobowcach bi­skupów i opatów w Regensburgu, w Ratyzbonie, gdzie przyjmowali chrzest pierwsi książęta czescy..

Jesteś pierwszy, Cassiusie, kto usłyszał tę wiadomość, i te informacje o tym, jaki program nadawać będzie wie­deńska telewizja, a właściwie radio... Druga symfonia Gu­stawa Mahlera, symfonia Auferstehung, którą mam tu na stole, na taśmie magnetofonowej, a symfonia ta nosi na­zwę Tytan...

Wczoraj, Cassiusie, kiedy rozmawialiśmy o tym, jaki film chciałby każdy z nas zobaczyć, powiedziałem:

Śmierć w Wenecji z Czwartą symfonią Mahlera na ścieżce dźwiękowej...

Tak jakbym, Cassiusie, przeczuwał już to, że w Pradze umiera Saszeńka, Saszeńka, który szukał mnie raz w “Tygrysie”, a mnie tam nie było.., może gdybym z nim poro­zmawiał, to rozmowa ta stałaby się tym motylim skrzy­dłem, które zmieniłoby cały jego los i Saszeńka byłby je­szcze wśród nas...

jednakże, Cassiusie, nikt nigdy nie wie, o co prosi... teraz Saszeńka jest denatus, est decede, polityka była jego Losem i króluje teraz na orbicie chrześcijańskiego i ko­munistycznego nieba, piękny chłopak, człowiek, który —kiedy widziałem go na Zamku, gdy owej praskiej wiosny wręczał mi medal laureata za film, gdzie bohater wylatu­je na końcu w powietrze w imię wyższego celu, za film Pociągi pod specjalnym nadzorem, nie mogę, Cassiusie, zapomnieć, że kiedy wychodził z wyłożonych tapetą drzwi wraz z prezydentem i innymi przedstawicielami rządu i partii, oślepił mnie wprost, bo wokół całej postaci Sa­szeńki Dubczeka... bo cała jego postać tchnęła blaskiem, dokoleńka, dokoła, tak jak aureola otaczała Ignacego Loyolę...

to pierwszy szlachetny komunista, który króluje we wspomnieniach, a faktycznie także w chrześcijańskim niebie...

będziesz tu, Cassiusie, ze mną jako gość żałobny, bę­dziesz przewodnikiem moich myśli, przewodnikiem kon­duktu pogrzebowego, podczas gdy te tam na dworze, te cztery czarne kocurki, chłopaki, będą siedzieć na stole niczym grabarze, bo dzisiejsza niedziela jest dniem żało­by...

A więc, Cassiusie, aniele boży, stróżu mój, strzeż nie tylko mnie, ale i duszyczkę świętego Saszeńki, a zrządze­niem wyższych mocy, przypadkiem, który ma sens, nawet radio wiedeńskie będzie nadawać dziś symfonię Auferste­hung, symfonię Tytan... jako pierwsze requiem za tego, który nas, Cassiusie, wyprzedził, który był natus na Sło­wacji, a denatus w Pradze... I do tego Na Homolce. Pa­nie, jeżeli możesz, odsuń ode mnie ten kielich... ale Sa­szeńka był bohaterem i wypił ten kielich do dna...

Umarła nam, Cassiusie, Pipsi, nie mam nikogo, moje dzieci odeszły już w nasieniu, no i jestem tutaj... a ty przy piecu czyścisz sobie czarne futerko na pogrzebową nie­dzielę...

Rakietą Atlas wyniesiony został na niebieską orbitę. Auferstehung Symfonie... już za życia jest z Saszeńki... Ty­tan... A polityka, Cassiusie, to los.

Ps .

Kersko, 8 listopada 1992 roku, ciepło, pada drobny deszcz. Cassius po raz pierwszy leży ze mną w łóżku i mruczy. Filharmonia wiedeńska pod batutą Claudia Ab­bada skończyła o godzinie 12.45 Drugą symfonię Gusta­wa Mahlera, Auferstehung, a Pierwsza symfonia nosi tytuł Tytan.


MAGNA CHARTA 92

Ulotka reklamowa




Motto:

Ivan szczał wczoraj koło parlamentu.

Z dziennika intymnego Egona Bondy’ego (Pl 090, s. 47)


Ivo Vodsed’alek stworzył w swoim życiu, przez całe to swoje barwne życie, pięć książek, przeżycia i liryczne wzruszenia, gagi i sci-fi, które w jego życiu przeplatają się z sytuacjami granicznymi Karła Jaspersa, i w ten oto spo­sób, często bez alegorii i symbolu, autor uprzejrzyścił nam nasze istnienie. Jego wiersze przypominają dwadzie­ścia dwie karty tarota, filozoficznej gry EL GRAN TAROT ESOTERICO, karty liczące sobie wiele tysięcy lat, które stanowiły źródło natchnienia dla Raimundusa Lullusa w trzynastym wieku, a w wyniku tej inspiracji powstała jego ARS MAGNA, księga ta z kolei natchnęła Hieronima Boscha i stworzył plastyczne dzieło późnogotyckiej mo­ralności... jego zaś styl i formy sięgają aż po paranoiczno­krytyczną metodę Salvadora Dali...

A ja ten pentateuch Ivo Vodsed’alka nazywam Magna Charta Libertatis, tych pięć ksiąg to niegorliwa gorliwość poety, który mógł sobie pozwolić na ten luksus pisania jedynie dla siebie i swoich przyjaciół. W owych pięćdziesią­tych latach Ivo zawarł Sternenfreundschaft ze swoim przyjacielem Egonem Bondym, który chyba tylko dla niego przełożył Galgenlieder Christiana Morgensterna, i tak obaj poeci jako point de depart znajdowali na­tchnienie w dada i absolutnym humorze Palmstroma oraz von Korfa. Itak oto dwaj prascy poeci, obaj zapale­ni marksiści, a przy tym dzieci z rodzin high snobiety, chodzili ulicami i placami, odwiedzali restauracje i bary; kawiarnie i skwery centrum Pragi i jej przedmieść, aby swoimi totalnymi wierszami obalać z wolna, lecz nieu­chronnie pomniki poetyzmu i przekształcić je w nowy styl życiowy marksistowskiej cyganerii.

Kochana Kwiecieńko, Ivo Vodsed’alek mógł sobie po­zwolić na ten luksus wykształcenia sięgającego niemal polihistorii, a co więcej — namiętnie jeździł na nartach i na łyżwach, i pływał, i w ogóle namiętnie oddawał się podróżom i sportom, tak jak praski pisarz Franz Kafka... i nie miał żadnego powodu, by stać się sygnatariuszem Karty 77... napisał pięć książek, które tworzą jego Ma­gna Charta 92, Nietzsche sparodiowałby ją zniekształca­jąc zdania Kanta: Ding an sich selbst in allen Dingen... na: Charta an mich und fur mich in allen Dingen...

I tak oto Ivo Vodsed’alek, zawsze elegancko ubrany, z kolorowym krawatem i w luksusowych bucikach, odwiedzał praskie lokale i mieszkania i tam chętnym słuchaczom deklamował swoje wiersze i dzięki temu przesunął lata pięćdziesiąte aż ku tej swojej egzystencyj­nej, egzystencjonalnej sytuacji, kiedy mógł sobie pozwo­lić na ten luksus i latać z nieznajomymi w swoich balonach, boć przecie nie tylko pisanie, ale i latanie jest ta­kie łatwe...

A przy tym nadal podziwiał sowieckie plakaty i filmy, nadal kochał rosyjskich malarzy, którzy nie ulegli czarowi nowoczesności... a przy tym długie godziny poświęcał na czytanie Biblii oraz reklamowych i politycznych sloga­nów, i z powycinanych tak tekstów układał literackie ko­laże, myśląc przy tym o Tertulianie... Credo, quia absur­dum est... i rozważał podczas przechadzek po Pradze, zastanawiał się nad Mikołajem z Kuzy, ile racji jest w je­go Docta ignorantia...

Dlatego Ivo, mieszkając na piątym piętrze przy alei 28 Października, zamawiał taksówkę, by go zawiozła do go­spody “Pod Trzema Białymi Barankami” znajdującej się tuż obok, po przeciwnej stronie ulicy..

Myślę, że wszystkie te pięć książek, które opubliko­wała “Praska Imaginacja”, zainteresuje nie tylko history­ków literatury, lecz także dziejów rozwoju ducha ludzkie­go epoki, filozofii i socjologii, zwłaszcza recesji, a jeszcze bardziej happeningu, tak jak Friedrich Nietzsche objął swoją filozofią wszystkie kategorie nauki i sztuki. Poprzednikiem Iva Vodsed’alka w recesji był prezes pra­skich recesjonistów, syn właściciela zakładu pogrzebowe­go Schonbach, gdzie w piwnicy stały trumny, a po węgiel chodziło się na parter, a ja mieszkałem na piętrze u de­tektywa policji obyczajowej, który w wolnych chwilach chętnie czytywał Biblię...

Stowarzyszenie recesjonistów w latach pierwszej repu­bliki wynajęło wóz meblowy w firmie “Holan” i sześciu si­łaczy pod przywództwem studenta Schonbacha wynosiło później i wnosiło do sieni i podwórek kamienic przy placu Świętego Wacława leciutkie bambusowe pręty, po trzech, przez całe przedpołudnie, po południu zaś z kolei spoceni wynosili te pręty z podwórza i ładowali z powro­tem do wozu meblowego z firmy “Holan”, po czym, wyczerpani, siadali na schodkach i ocierali pot z czoła...

Oczywiście, Ivo Vodsed’alkowi wystarczała do recesji taksówka.

Kochana Kwiecieńko... mieszkałem na Libni, przy uli­cy Na Krawędzi Wieczności, ta ulica i mój dom został ro­zebrany, zburzony... ale pozostał dom numer pięć, “U Husyty”... i codziennie idąc na autobus przechodzę obok tego domu, gdzie nad wejściem do jakiegoś sklepu znajduje się na fioletowym szkle żółta reklama:

GOVINDI‚ MIĘDZYNARODOWE TOWARZYSTWO ŚWIADOMOŚCI KRISZNY...

na wystawie prezentowane są książki i taśmy magne­tofonowe z Upaniszadami i Sziwą, i Kriszną... i przycho­dzą tu młodzi ludzie, siadają przy stołach, piją herbatę i w milczeniu pochylają się nad otwartymi książkami, tak jak kiedyś dwaj poeci prascy, którzy zawarli Sternen­freundschaft i poświęcali się także indyjskiemu buddy­zmowi zen...

Dziś, kiedy przechodziłem obok “Govindi, międzyna­rodowe towarzystwo świadomości Kriszny”, miałem wi­dzenie jak kiedyś Egon Bondy.. kiedy pisał wiersz o tym, jak nad Kremlem w samolocie leci Stalin w szlafroku w stokrocie...

Choć przed nim dali woalka

widzi Vodsed’alka

co czyta Vitezslava Halka.

Łza kręci mu się w oku

i już gotów do skoku...


a ja widziałem Vodsed’alka czytającego w pałacu Kri­szny, Govindi, przy mojej dawnej ulicy Na Krawędzi Wieczności, bo w tym kraju, gdzie przyszedł na świat tak­że Zygmunt Freud, dzięki pięciu tomom Ivo Vodsed’al­ka wszystko jest możliwe. Dzięki tekstom Zygmunta Freuda oraz Ivo Vodsed’alka możemy znaleźć się nawet w królestwie tagtrojmów, w królestwie interpretacji snów i histerii, dzięki jego psychopatologiom dni powsze­dnich...


Ps

Oczywiście, kochana Kwiecieńko, Marlon Brando and Vladimir Mećiar and Ivo Vodsed’alek nie muszą podrywać kociaków...


DOBRANOCKA NA BOŻE NARODZENIE


Motto:

J. Svoboda przewodniczący Czechosłowackiego Związku Młodzieży w swoim oświadczeniu:

Jestem głęboko przekonany, że data 25 listopada 1992 roku wejdzie do wspólnej historii Czechów i Sło­waków podobnie jak egzekucja panów czeskich w 1621 roku, utworzenie wspólnego państwa 28 października 1918, układ monachijski 1938, aprobata układów jał­tańskich i teherańskich 1948 i agresja wojsk Układu Warszawskiego 21 sierpnia 1968.

Rude pravo” (ukazało się w nakładzie 338 240 egzemplarzy)


Słuchaj no, Cassjusie, ośle jeden, kiedy pracowałem ja­ko dyżurny ruchu w Kostomłotach kolo Nymburka mia­łem wspaniały mundur, wspaniały płaszcz, na lato wspa­niałą lustrynową bluzę... ale co tydzień gubiłem gwizdek, na ktoryrn odgwizdywałem gdy pociąg osobowy miał od­jechać, sygnał WM 9, konduktorzy pociągów na miejsca —i konduktorzy i kierownicy pociągu unosząc rękę dawali znak, że wszystko jest gotowe.., bon, ale ja co tydzień ten gwizdek gubiłem lub gdzieś zapodziewałem, i wobec tego WM 9, konduktorzy pociągów na miejsca, gwizdałem na palcach, tak się tego nauczyłem, że wkrótce ludzie z Łysej i Nymburka tylko dlatego jeździli przez moją stację...

Spójrz no, Józeczku, zaraz będzie stacja, gdzie pan dyżurny ruchu gwiżdże na palcach...

no i, Cassiusie, nawet Chmelec, najwyższy pan wszyst­kich dyżurnych ruchu, przyjechał tam umyślnie w wago­nie służbowym, aby na własne oczy tę hańbę zobaczyć, kupił mi gwizdek, i dał mi go, i powiedział, że sam dyrek­tor kolei Żelezny w Gródku Królowej jest zaniepokojony tym odgwizdywaniem sygnału WM 9 na palcach... Zawia­dowcy kupiła dyrekcja Gródek cały tuzin gwizdków na zapas, ale ja co tydzień gubiłem nadal trzy gwizdki i podróżni wciąż jeździli przez moją stacyjkę, aby pokazy­wać dzieciom...

Teraz będzie ta stacyjka...

I tak to było — nie zawsze, ale często gwizdałem na palcach... I słuchaj, Cassiusie, ośle jeden, teraz z kolei jeżdżą podróżni autobusem przez przystanek “Przy Ła­weczce”, a kiedy wysiadam, wszyscy siedzą przy oknach i własnym oczom nie wierzą, że w tej mojej alejce numer dwadzieścia cztery czeka na mnie dwanaście kotów wychodzą mi naprzeciw, prowadzi je Pomarańcz i Czerni­dło, a ty, Cassiusie, trzymasz się z tyłu, zachowujesz na­leżny dystans, ta banda czarnych kotów samczyków, i burych kotek i koteczek z żabocikiem i różowymi nos­kami wychodzi mi hurmą naprzeciw, i przewracają się na grzbiety, i uśmiechają się do mnie z brzuszkami do góry, a ty, Cassiusie, przychodzisz ostatni, wyciągam do ciebie palec, a ty łaskawie szturchasz go nosem...

I tak jak kiedyś przed laty z powodu tego mojego gwizdania na palcach, jeżdżą teraz ludzie autobusem, aby zobaczyć tę moją watahę kotek i kotów... Rozsławi­ła ta moja horda przystanek autobusowy “Przy Ławecz­ce” w Kersku, zupełnie tak samo jak kiedy ja w Kostom­łotach gubiłem gwizdki i musiałem sygnał WM 9 odgwi­zdywać na palcach... i ludzie stali przy oknach, i patrzy­li na mnie, jak obmacuję się i nie mogę gwizdka w żad­nej kieszeni znaleźć... I, kochany Cassiusie, to twoje za­chowywanie dystansu, to trzymanie się na uboczu od tej watahy, uczyniło z ciebie Zaratustrę, bo wiesz, co to jest... dystans, trzymanie wszystkich innych z dala od siebie...

Siedziałem w foteliku, Cassius na moich kolanach słuchał, mruczał, trzymałem go za łapkę, wysuwał i cho­wał pazurki, pochyliłem się tak jak dawno temu, kiedy się z Cassiusem kochaliśmy, i liczyłem mu pazurki, a po­tem brałem jedna za drugą jego łapki, podnosiłem je i nie szczędziłem całusów... Pojednaliśmy się i ja opowiadałem mu wprost do uszka tę najmilszą historyjkę z lat chłopię­cych, kiedy przyjaźniłem się z panem Wanieczkiem, który pracował przy torach, a kiedy na tym naszym Załabiu wracał z pracy, to jak była piękna pogoda, długo mył rę­ce, mydlił i rozmarzał się na podwórku i śpiewał nie ską­piąc głosu i uczucia:


Wiosła są długie, łódka niespora,

Pójdźże, kochanko, już wracać pora...

a potem:

Wokół noc cicha, ta noc majowa...

po czym z kolei:


Panna Stasia z panem Lolkiem

bardzo lubią tańczyć polkę...


I tak z namydlonymi rękoma słodko śpiewał, a ludzie na podwórkach i w ogródkach słuchali, Józiek miał pięk­ny głos.., później jednak, ni stąd, ni zowąd pan Wanie­czek, mój druh i przyjaciel, a ja tylko na to czekałem, krzyczał nagle:

Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili!

A potem było słychać gniewne zamykanie okien i krzyk:

Ta świnia Wanieczek! Już wrócił z pracy!

A pan Wanieczek kończył myć ręce, a jego ogromna, stara jak Sybilla ciotka waliła Józia w plecy i śmiała się, i pan Wanieczek śmiał się, aż łzy płynęły mu z oczu, a ja wstydziłem się za niego, ale byłem szczęśliwy, że taki z niego dadaista i recesjonista...

Kochany Cassiusie! Pewna mama skarżyła mi się na to śpiewanie i ten recytatyw pana Wanieczka...

Proszę pana, proszę wybaczyć, ale ja mam córeczkę, ma pięć lat, nim idzie spać, nauczyłam ją: “Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...”, ale kiedy już już zasypia, ta moja judytka tak jak ten bydlak pan Wanieczek szepcze: “Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili”. I niech mi pan powie, jak mam wychowywać te swoje dzieci? Są­siadki też w sklepiku narzekają, że ich dzieci, które cho­dzą do szkoły powszechnej, też ni stąd, ni zowąd, nawet w klasach, wykrzykują: “Nie jedli, nie pili, tylko pierdoli­li”, a mój mąż śmieje się, aż brzuch mu się trzęsie, i powiada: “Daj Bóg, aby i u nas tak było... Nie jedli, nie pi­li, tylko pierdolili”.

Aha! Mój Cassiusie, w telewizji przed dobranocką i po niej bywają reklamy... a ja ci powiem o reklamach w moich złotych trzydziestych latach w Nymburku, gdzie pisywałem już wtedy wierszyki do “Gazety Oby­watelskiej” i byłem poetą... Co tydzień w tej “Gazecie Obywatelskiej” firma Hendrych, ulica Palackiego, Ko­szule i Towary Galanteryjne, miewała takie choćby re­klamy...

Bohumil Hrabal, poeta nymburski, został przejecha­ny przez pociąg na trasie między Kostomłotami a Ka­miennym Zbożem — ale nic mu się nie stało, bo miał na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, ulica Palackiego, Nymburk.

Kiedy indziej znów:

Poeta Bohumil Hrabal spadł z wieży kościoła deka­nalnego pod wezwaniem Świętego Idziego, ale że miał na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, ulica Palackie­go, Nymburk, nie odniósł żadnych obrażeń...

I jeszcze wiele innych pięknych reklam, a oto najpięk­niejsza:

Na dziedzińcu hotelu “Zofiówka” na Załabiu załama­ła się pod Bohumilem Hrabalem podłoga wygódki i —mimo iż po szyję w ekskrementach — poeta został wyciąg­nięty z kloaki czysty, bo miał na sobie koszulę z firmy Miłan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego...

Ale, Cassiusie, stajesz się już nerwowy, wbijasz mi pa­zurki w spodnie, wobec tego opowiem ci tkliwą i poetyc­ką dobranockę tylko dla ciebie. Otóż tak jak z reklamami bywa dziś u nas także z wyborami. W telewizji w wiadomościach są co tydzień jakieś wybory i ten wyborczy uraz trwa już drugi rok... Jakież to, Cassiusie, było pro­ste za komunistów, ale wtedy ciebie nie było jeszcze na świecie... Wszystko było jasne, dziewięćdziesiąt dziewięć procent wybrano już z góry, ale przedstawienie musiało trwać! Ja po raz ostatni głosowałem u siebie, w Kersku. W sobotę przed południem przyszedł komisarz wybor­czy i:

Do licha, Bogusiu, gdzie jesteś? i nastawił urnę wyborczą: pudełko po butach oblepio­ne taśmą ostemplowaną pieczęcią rady narodowej... tek­turowe wieczko nacięte nożem stanowiło tajny otwór do wrzucania kart wyborczych... wsunąłem więc swoją kar­tę, a on: — Tam do licha, musimy jeszcze pójść do Wery... do­chodzi wpół do pierwszej, a my w Gródeczku zobowią­zaliśmy się, że do pierwszej będzie po wyborach... no i ja, jako członek miejscowej rady narodowej, po­szedłem z nim, z komisarzem wyborczym, który miał kie­dyś drogerię, a że nie wiodło mu się w interesach, został komunistą... i dotarliśmy do parceli między lasami, w ogrodzie rosły drzewa owocowe i dojrzewały czereśnie, napoleonki, chrupki, i komisarz niczym mszał niósł pu­dełko wyborcze po butach, urnę wyborczą... a tam pośrodku ogrodu była drabina i w koronie na­poleonki stała tłusta Wera w krótkich spodenkach i zry­wała owoce, i drabina się kołysała... a my staliśmy na do­le, pod koroną obsypaną czereśniami, a w górze promie­niało wielkie piękne dupsko, nic więcej poza tym dup­skiem, i zawieszony na haku u góry drabiny koszyk, i pulchne ręce zrywały z gałęzi i wkładały do koszyka doj­rzałe czereśnie...

Toż ty, dziewucho — zawołał komisarz wyborczy— je­steś ostatnia... — i wyciągał w górę pudełko — zejdź niżej i wrzuć tu swój głos...

A z korony przejrzałych czereśni napoleonek rozległ się donośny głos młodej kobiety:

A idźcież wy do dupy na raki razem z tymi swoimi wyborami! I tak to wszystko gówno warte!

A komisarz zwinął dłonie w tubę i wołał w górę:

Cóż to, dziewucho, mówisz? Czemu urągasz i bluź­nisz? Demokratyczne wybory, a ty tak?! Zejdź na dół i weź udział w wyborach, bo nie dostaniesz na Gwiazdkę specjalnego dodatku!

I ja spoglądałem z upodobaniem na to ogromne pięk­ne dupsko na wysokości pięciu metrów na chwiejącej się drabinie i czułem się tak, jakby mi ktoś smarował piersi sadłem, tak piękny był też płynący z góry głos młodej ko­biety...

Wsadźcie sobie w dupę ten wasz dodatek specjalny. Przecież niczego nie zmienicie, mielecie tylko na próżno Jęzorem...

A komisarz zwinął znów dłonie w tubę i wołał w górę:

Co takiego? Nic się nie zmieni? Znów będzie Boże Ciało, w Nymburku, a i komuniści będą mogli wziąć udział! I nie tylko Boże Ciało, ale będzie też znowu świę­to Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii...

A z góry dudnił i wołał głos młodej kobiety, zrywają­cej nadal czereśnie:

Austriackie gadanie. Tak jak zawsze. Nic się nie zmieni...

A komisarz wyborczy znów wołał w górę:

Co? Jeszcze za mało? Nawet ja pójdę i w Boże Ciało poniosę baldachim, i przewodniczący miejscowej rady na­rodowej, a trzeci drążek ujmie w swoje ręce ten z bezpieki. No tak — mówił komisarz i wziął tę urnę wyborczą i zaczął piąć się w górę po drabinie. — Wrzuć tu tę kartę wyborczą...

A z góry dobiegał zgorszony głos kobiecy:

Na Boga, dziadu jeden, ja tę kartę wyrzuciłam, ale jak się ta drabina połamie, to cię tam na dole tak opasku­dzę razem z tym wyborczym pudełkiem po butach...

Ale, Cassiusie, uważaj, ośle jeden, komisarz się nie poddał, wspiął się o jeszcze jeden szczebel wyżej i uniósł to pudełko...

Obeszczę was! Nie chcę brać udziału w wyborach!

wołał ostrzegawczo z góry grzmiący głos kobiecy... I komisarz wyborczy powiedział smutno:

Co to, to nie! Nie dopuściłabyś do wykonania czyn­ności urzędowych, a to by było jak zbeszczeszczenie ho­stu... — rzucił mi pudełko wprost w rozłożone ręce i zszedł z drabiny, a będąc już na dole, podniósł naboż­nie wzrok w górę i powiedział: — Ależ to, doktorze, pięk­na dupa, nieprawdaż?!

I tak oto, Cassiusie, skończyły się wybory w Kersku, na leśnej parceli, w ogrodzie. Była to, Cassiusie, dobra­nocka dla ciebie i dla mnie. Ja wiem, że mnie słuchałeś... i sprawiło ci to przyjemność, prawda? Ale teraz muszę ci opowiedzieć o myśliwym, panu Francu... Kochał on, do­póki żył na tym świecie, księżyc w pełni. I wybrał się z du­beltówką, minął Frankową Nogawiczkę, przeszedł zagaj­nik i stał tam i czekał, aż nad leśnym duktem wzejdzie księżyc, z dubeltówką u nogi... I doczekał się... Nad łąką nad Cezą, tam, na drugim brzegu Łaby, wzeszedł księżyc

opowiadał mi pan Franc — a ja stałem jak porażony i pa­trzyłem, i zachwycałem się, jak ten księżyc w pełni wyskoczył nad stare dęby, tam gdzie wznoszą się ruiny za­meczku, gdzie Eliszka Przemysłówna i jej dwórki pluska­ły się i płukały sobie pizdy w srebrnopiennej Łabie, o czym napisał piękną piosenkę kompozytor wojskowy Fućik... — opowiadał pan Franc, rozmarzony jak artysta narodowy Franciszek Hrubfn. — I nagłe — ciągnął — leśną drogą gaju Cegielna nadjechało cicho auto, wyskoczyła z niego kobieta — poznałem ją: to przewodnicząca rady narodowej z Podiebradów — podbiegła aż do mnie, jak tam stałem, niewidzialny w mroku, uniosła spódnicę, spuściła majteczki i... obeszczała mi nie tylko dubeltów­kę, ale i rzemień. Po czym przysłoniła znów tę swoją piękną dupcię w pełni, opuściła spódniczkę i powiedzia­ła: “Mamy to z głowy”. I wskoczyła do samochodu, i po­jechała z powrotem do gaju Cegielnia, a ja patrzyłem na księżyc w pełni nad letnią siedzibą czeskiej królowej —opowiadał mi rozmarzony pan Franc.

Ten zamek na drugim brzegu rzeki, Cassiusie, bywał weekendy siedzibą królowej... a jeszcze i dzisiaj, późnym popołudniem w lecie, niesie się przez rzekę śpiew słowików.. ale zamek jest dziś ruiną w cieniu po­tężnych dębów, dębisk... nazywa się Mydłowary, miły Cassiusie, ten zamek, a tę myśliwską flintę pan Franc do­stał od księcia Hoherilohe z Podiebradów..

A na koniec jeszcze kilka reklam z tych moich złotych lat trzydziestych...

Na Cygance, na Drahelskim przedmieściu, rozgorzała cygańska bójka, a byłem tam i ja, gość honorowy, i choć mnie pokłuto nożami, nic mi się nie stało, bo miałem na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego...

i żebyś wiedział, Cassiusie, wyświetlano wówczas w Nymburku film z Harrym Pielem w roli głównej, a ten superhit nosił tytuł Niewidzialny... no i zdarzyło się, Cas­siusie, że przy pracy przy żniwach u pana doktora Se­dlaczka na Załabiu podczas odbierania snopów wpadłem do młockami firmy Wichterle i Kowarzik, ale nic mi się nie stało, bo, na szczęście, miałem na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy przy alei Bolesławskiej spłoszy­ły się konie i wlokły mnie, poetę Bohumila Hrabala, aż do Szafarzykowego Młyna, lecz po uwolnieniu mnie stwierdzono, że sprzyjało mi jak zwykle szczęście, bo miałem na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, Nym­burk, ulica Palackiego...

Oto co ja nazywam reklamą... I to bez namaczania!

I tak oto dzięki wspomnieniom, Cassiusie, żyjemy kla­wo, żyjemy w dechę. W przededniu nacjonalizacji na pla­cu wznosiła się już bożonarodzeniowa choinka republiki, a pod nią stał fortepian, który przynieśliśmy z hotelu “Na Książęcym”, nieopodal fontanny, a ja grałem na nim, a nymburskie “Bajo trio” śpiewało rozkosznie ostrawską piosenkę o tym, jak...

Oj, pyry są klawe, oj, pyry są w dechę...

I zerwał się wiatr, od wschodu, przez plac przed ko­ściołem, a potem obok restauracji Fidrmuca wtargnął, wdarł się na nasz plac. “Bajo trio” śpiewało właśnie:


Oj, zdroju głęboki, oj, ty zdroju w lesie, powiedzże, ach, powiedz, co czas nam przyniesie.


a kiedy to wichrzysko zwaliło drzewko republiki, ludzie się rozpierzchli, a pień świerku z lampionami, które już świeciły gałęziom na drogę, rozpołowił fortepian, klawia­tura rozprysła się aż gdzieś w podcienie, a mnie przywaliły świerkowe konary... i cóż ja ci będę Cassiusie, mówił, lecz kiedy mnie uwolnili spośród tych niemal śmiercionośnych gałęzi, okazało się, że nic mi się nie stało, bo miałem na so­bie koszulę z firmy Milan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego... I tak żyję sobie klawo, żyję sobie w dechę...


PS

Nigdy, Cassiusie, nie czułem się tak dobrze.., siedzisz mi na kolanach, a ja ujmuję te twoje pluszowe łapki jed­na za drugą, otwieram ci różowy pyszczek, wargi i nosek masz czarne, oczy złote z kropką brązowej kawy pośrod­ku, fałdeczki na karku masz fala za falą w aksamitnej czerni, jesteś wspaniałym zapaśnikiem, a mnie jest klawo. A ty masz czarne miękko aksamitne jajeczka, jak wydra, wyderka, wydra. Słuchaj no, Cassiusie, ty mój czarny ośle, coś ci powiem. Gdybyś był odrobinę ładniejszy, wyglądał­byś jak premier Vladimir Mećiar. A to już coś znaczy..


Kersko, Świętego Mikołaja 1992 roku

Tekst mający dwa tygodnie montuję posłużywszy się przed­tem nożyczkami NON PLUS ULTRA 18. H Eicken und Sóhne, Solingen‚ Germany. I nic mi się nie stało!


ŚWIĘTO NIEWINIĄTEK



Dziś, Cassiusie, nie będę ci nic opowiadał, dopiero pod wieczór, gdy nadejdzie pora dobranocek... Bo i ja mam już kłopoty z głową, dlatego jedynie tobie mogę opowiadać dobranocki — i tak nie bardzo wiesz, o co cho­dzi... wsłuchujesz się raczej w melodię, w ton mojego głosu... Bo ja jestem już w sytuacji, że bezskutecznie otwieram inny wieżowiec niż ten mój, że otrzymuję wi­dokówkę, kładę ją na stole, a potem zamiast okularów biorę tę widokówkę i starannie czyszczę ją chusteczką, bardzo starannie czyszczę tę widokówkę, najpierw z pra­wa, później z lewa, a potem chcę włożyć okulary, ale pod­noszę do oczu tę widokówkę, starannie wyczyszczoną, po czym ogarnia mnie przerażenie.., okulary leżą obok czyściuteńkiej widokówki...

ale, Cassiusie, to tak między nami, mogę to powie­dzieć jedynie tobie, bo nie rozumiejąc nic z tego, co mówię, rozumiesz wszystko...

ale, ale, w czwartek, kiedy kupowałem wam coś do je­dzenia, pozwoliłem sobie na luksus, zamówiłem sobie zupę w “Kotleciku” naprzeciwko Klubu Sportowego Neumanna... na ladzie stoi już talerz z nalaną kartoflan­ką, płacę dziesięciokoronowym banknotem, biorę łyżkę, kosztuje ten ziemniaczany przysmak wraz z bułką sześć koron... ekspedientka wydaje mi dwie monety dwukoro­nowe reszty, a ja, głęboko zamyślony, wrzucam te dwie dwukoronówki do zupy, niosę pełny talerz do wysokiego stołu, tu jada się tylko na stojąco, w głębokim zamyśleniu mieszam łyżką tę bardzo gorącą kartoflankę i kruszę do niej bułkę, bo to jest już także mój cygański obiad, i jem zupę, a na dnie pobrzękują te dwie monety... i przerażona sprzedawczyni nie wytrzymała i podeszła:

My tu drżymy ze strachu, czy aby nie połknie pan tych dwóch dwukoronówek...

A ja na to:

Ależ nie, robię to, aby tych drobnych nie pogubić!... i jem, jestem przerażony: co też ja wyrabiam, Cassiu­sie, to zupełnie tak jak z tą widokówką i okularami, za­czynam, Cassiusie, mieć już na dobre kłopoty z głową, ale... już moja mamusia mówiła o mnie, kiedy miałem siedem lat, że bardzo często bywam zatopiony w marze­niach...

Oczywiście, Cassiusie, muszę ci przed dobranocką opowiedzieć o Franiu Hrubinie, poecie, który rano wpadał chętnie do Szuterów na flaki, tam gdzie wczo­raj pił, i pił, i pił... no i pewnego razu zamówił sobie te flaki, a że wydały mu się zbyt słabe, nie miały szyku, nie były w stylu, wyciągnął wobec tego zielony banknot stukoronowy, w zadumie podarł go na strzępy, wrzucił te postrzępione skrawki do talerza, pięknie to łyżką wymieszał, a potem zaczął zajadać z apetytem i za­chwycał się:

No, teraz to ma odpowiednią moc...

ale, Cassiusie, siedział obok niego wówczas jeszcze biedny poeta Fikar, ze złożonymi rękoma wpatrywał się w ucztującego Frania Hrubina, poetę, który był dla nie­go wzorem... i nagle:

Nie mógłbyś mi, Franciszku, pożyczyć sto koron?

A Franio wycierając sobie starannie kąciki ust chu­steczką, wskazał pusty zatłuszczony talerz i powiedział:

Ześ też, ośle jeden, nie powiedział wcześniej. Ostat­nią setkę właśnie zjadłem!

Ale, Cassiusie, mnie już to moje pisarstwo drażni, może to tak trwać do mojej śmierci, ciągle tylko same dekoracje i protokoły... A ja bym chciał zacząć coś in­nego, coś, gdzie jest mój i twój los... A więc w niedzie­lę, podgrzewałem dla was mleko i nakruszyłem do ogromnego sagana rogaliki, a kiedy podniosłem wzrok, tam, przy furtce, stał wielgachny człowiek, cały na bia­ło, miał czarne oczy i czarną brodę, i ważył z pewnością cetnar.

O co chodzi? — pytam.

A on mi powiada, że przyjechał samochodem aż z Turnowa i że czeka tu tylko na mnie.

A ja mówię:

To ładnie, ale ja mam dnę i nerwy w rozsypce... Wo­bec tego: w telegraficznym skrócie.

A on, że nie idzie o niego, ale o jego siostrę, która ma nerwy w strzępach, posyła go więc, nie żeby ze mną chciała, ale że musi ze mną porozmawiać...

A ja znów:

W czym rzecz? Ale w telegraficznym skrócie!

I ten olbrzym szedł do mnie powoli i zionęło od nie­go uporem i gniewem, i skargą, a mnie ogarnął niepokój i mówię:

Ale o co chodzi. I proszę w telegraficznym skrócie! A on znowu; że jego siostra potrzebuje adwokata i do­radcy i że to mogę być tylko ja.

A ja powiadam, że niech sobie znajdzie psychiatrę, że ja już dwa razy leżałem na oddziale neurologicznym na Bulovce, niech więc i on tam pójdzie...

Ale ten olbrzym, że za rogiem czeka jego samochód i że pojedziemy razem do Turnowa...

A ja mówię:

Wie pan co? Niech pan idzie do wszystkich dia­błów! Ja jestem w takiej samej sytuacji jak pańska siostra, jak pan twierdzi... I proszę się wynosić, jest pati na mo­im terenie! No, niech pan idzie.

I on wycofał się, i stał tam nadal na rogu, a ja, Cassiu­sie, bałem się, choć nie tak dawno mówiłem sobie, że je­stem już Immanuelem, Dziecięciem Bożym, że już się nie lękam, że nic mi się już nie może stać.

No i, Cassiusie, nie spałem, już znowu wiał z Austrii ten suchy wiatr, już znowu księżyc zmierzał do pełni, jeź­dziłem koło południa do was, do Kerska, siedziałeś mi na kolanach, a kiedy po południu wróciłem do Pragi, posze­dłem do “Tygrysa”,a potem do domu i wcześniej położy­łem się do łóżka, wziąłem proszek nasenny... a tu ktoś za­dzwonił do drzwi mojego mieszkanka, wstałem i roz­memłany, w gatkach, bo nawet piżamy nie włożyłem, pa­trzę na budzik, wpół do dziesiątej, idę i otwieram, a tam stała kobieta, wyglądała jak piłkarz pan Kwaśniakk albo jak sowiecka koszykarka, i patrzyła na mnie, i zionęły z niej upór i gniew..

A ja mówię:

O co chodzi? Proszę popatrzeć, jak ja wyglądam, wstydzę się, ale niech pani wejdzie...

Weszła więc, ale w drzwiach do pokoju, gdzie ja już usiadłem, oparła się o futrynę i na moje zaproszenie, aby usiadła, powiedziała:

Pod domem na mnie i na pana czeka taksówka, po­jedziemy do Tarnowa...

Ależ ja — powiadam — nigdzie nie jadę, nie chcę i nie mogę, czy nie wie pani, co się stało z panem Jerzym Svo­bodą, kiedy otworzył drzwi?

Ale ta dama, od której zionęło zaciętością i gniewem, mówiła:

Jak telegraficznie, to telegraficznie... Osiągnęłam szczyt pustki, wyrzucono mnie ze szkolnictwa, bo rzeko­mo cierpię na megalomanię.., ja tylko potrzebuję świad­ka... autorytetu w znajomości ludzkiej psychiki. I ja wiem, że powinnam się zwrócić do pana, choć się pan opiera i posłał pan do wszystkich diabłów mojego brata. To mo­ja ostatnia próba... Inaczej to koniec. Odpowiedzialność spoczywa w pańskich rękach, mam nadzieję, że wie pan, co pan robi... Jedzie pan ze mną?

Na Boga — powiadam — ja nigdzie nie jadę. Słyszy pani? Ja jestem już w tym swoim wyrze!

Odwróciła się, w drzwiach na korytarz obróciła je­szcze głowę i zawołała, i to wołanie było też w jej ogrom­nych oczach:

Nie pojedzie pan ze mną taksówką?

A ja na to:

Nigdy, nigdzie...

A ona zatrzasnęła za sobą drzwi i już zjeżdżała windą z piątego piętra na dół, gdzie czekała na nią ta jej taksów­ka...

A ja, Cassiusie, który nie chciałem pisać już swojego dziennika, swoich protokołów, swoich dekoracji, poczu­łem naraz, że jestem wciągany dokądś, gdzie nie chcia­łem być... gdzieś tam, gdzie wydarzenie liryczne nabiera charakteru fatalistycznej fantazji, gdzie zaczyna się punkt przecięcia wydarzeń, które wymykają mi się z ręki, to, za czym tęsknili tylko wizjonerzy... A w trzy dni później do­stałem w Kersku list, gdzie to, co mi powiedziała ta da­ma, którą szkolnictwo oskarża o megalomanię, opowie­działa raz jeszcze drukowanymi literami.., to, co powie­działa mi na Sokolnikach, podczas gdy na dole czekała na nią tumowska taksówka...

Już mi, Cassiusie, zaczynało być wszystko jedno, już “Pod Złotym Tygrysem” dostałem pieczeń wieprzową z musztardą i chrzanem, zjadłem wszystko, wypiłem cztery piwa, i znów byłem zirytowany i wymyślałem swo­im przyjaciołom, a potem z zielonym plecakiem marki Jansport wlokłem się ulicą Husa, potem koło Klementi­num i ulicą Karpią, i wstąpiłem do baru... poprosiłem o zapakowanie czterech naleśników, czułem pod palca­mi, że są twarde, ale jadąc taksówką na Sokolniki, zja­dłem je, i czułem się tak, jakbym jadł cztery zwinięte ru­lony papy... a potem wszystko mi się w żołądku pomie­szało, ustawiło się na sztorc, te omlety z papy z konfitu­rami, po czym zacząłem się dławić, ale wszystko we mnie pozostało i drogi żółciowe musiały się zdobyć na nad­ludzki wysiłek... A do tego księżyc był w pełni, położyłem się i nadal się krztusiłem, okręcałem się w prześcieradło, co minuta budziłem się i patrzyłem, która godzina... i tak tymi półgodzinkami dowlokłem się aż nad rano, to wszyst­ko nieczyste w mojej głowie wyznaczyło sobie tej nocy spotkanie, i czułem do siebie pogardę, wyrzucałem sobie wszystko, czego się kiedykolwiek dopuściłem i czego in­ni dopuścili się wobec mnie...

Jutro musisz zacząć nowe życie — mówię sobie. — Po­jedziesz na Diablice po pieniądze i pójdziesz się ostrzyc.

Wiesz, Cassiusie, taki mam zwyczaj: kiedy czuję się podłe, idę na postrzyżyny, ostrzyc się...

A teraz, Cassiusie, uważaj! Rano chciałem przede wszystkim pojechać do Kerska, do was, koteczki. Sie­działem więc na ławce w poczekalni autobusów na So­kolnikach i czekałem na swoją “162”, ale z góry od Cie­plic i Dresden nadjeżdżał samochód ciężarowy z przy­czepą, firma Schón z Memmingen, który przewoził rzeź­ne cielęta i owce.., przywykłem już do tej tragedii, ale dziś w tych deskami zakratowanych poziomych oborach widać było przez szpary setki patrzących cielęcych oczu... wszystkie te cielęce oczy prosiły o współczucie... ale nikt nie mógł im pomóc, nawet ja... przecież i w rzeźni, do­kąd jadą, terminatorzy przez dwa miesiące praktyki na­stawiają im palce, aby zastąpiły im wymiono, ale potem już i ci uczniowie rzeźnictwa uważają cielątka i owce za towar...

I przypomniałem sobie, że chcę się ostrzyc, i posze­dłem do zakładu fryzjerskiego na pierwszym piętrze domu towarowego na Sokolnikach... Ale drzwi do razury były zamknięte i widziałem, jak tam w lustrach migają dziesiątki białych sukienek, białych kitli, białych chała­tów, białych fartuchów... i dziesiątki ludzkich długowło­sych głów...

No i co z tego? — pomyślałem i zapukałem...

J do oszklonych drzwi podeszła dama w białym chała­cie, o złotych włosach, w okularach, i otworzyła mi...

Chciałbym się ostrzyc — powiedziałem.

A ona:

Proszę, proszę dalej, witamy pana, jest pan pierw­szym klientem. Właśnie dwanaście uczennic zdaje egza­min z fryzjerstwa męskiego i damskiego... “

A ja w pełnym przestrachu zachwycie patrzyłem, jak poruszają się przede mną piękne dziewczęta w białych ro­boczych fartuchach, i poruszały się w dwójnasób, odbite w ogromnych lustrach, które tworzyły ścianę... jak dzieła Andy Warhola, Roya Lichtensteina... osiem metrów na dwa metry pięćdziesiąt, widziałem. jeszcze raz tyle pięk­nych ciałek i modnie uczesanych włosów i tyle widziałem umalowanych oczu, boć przecież te uczennice będą zda­wać egzamin i muszą być szykowne i apetyczne...

i pani kierowniczka posadziła mnie .w fotelu...

A więc, dziewczątka, męskie strzyżenie zaczynamy od tego, że wokół karku okręcamy szal z krepiny.. porząd­nie, porządnie... Przypatrujcie się. — I owinęła mi wokół karku suchą bibułkę niczym szal, przesunęła go w dół, aż na szyję i pod nią aż po grdykę...

A potem jedna dziewczyna po drugiej niczym nie­biańskie uczennice owijały mi kark paskiem karbowanej bibułki. A ja patrzyłem w lustro i już nie otaczały mnie uczennice fryzjerstwa: to byli moi paziowie, był to chór kościelnych śpiewaków w białych komżach, to higienicz­ne piętro na Sokolnikach pełne było niebiańskich deko­racji w bieli i w chromie, i różowych świetlówek rozpro­mieniających tę niebieską akademię, podczas której ja siedziałem na fotelu, otoczony jak cesarz swoimi pazia­mi, jak biskup odprawiający mszę w asyście swoich dia­konów w białych ornatach...

Tak, dziewczątka — mówiła czułym głosikiem pani kierowniczka. — A teraz praca z nożyczkami i grzebie­niem... Uwaga! W grzebieniu nie wolno wyłamać ani jed­nego ząbka, w przeciwnym razie wszystkie wypadają... I uwaga! Grzebień trzeba prowadzić przez włosy powoli... aby nożyczki mogły szczebiotać... szybko... o tak! — I uno­siła grzebieniem osuwające mi się po ciemieniu moje rzad­kie siwe włosy, i nożyczki rzeczywiście szczebiotały. A potem pani kierowniczka odłożyła nożyczki i powiedziała:

A teraz, dziewczątka, spróbujcie to jedna po drugiej same...

I dziewczęce palce strzygły koło moich uszu, a ja mog­łem podnieść wzrok i patrzeć w lustro na kosmetyczne księżniczki, a pani kierowniczka spytała mnie, nie spu­szczając ani na chwilę oczu z palców swoich uczennic:

A jaką fryzurę pan sobie życzy?

Ja zaś na to:

Chcę mieć taką fryzurę, żeby wyglądało to tak, że mam gęste i kędzierzawe włosy!

A przez zespół uczennic, tych moich paziątek, prze­biegła fala śmiechu i niebiańskich ruchów...

...O...O...O...

A ja słyszałem śpiew z Des Knaben Wunderhorn:


Wir geniessen die himmlischen Freuden...

Wir tanzen und springen, Wir hupfen und singen...

I powiedziałem do tańczących uczennic:

Chciałbym mieć taką fryzurę jak Caius Iulius Caesar!

Instruktorka odrzekła ze śmiechem:

Będzie, jak pan każe... Dziewczynki, uciszcie się, te­raz będziemy się uczyć, jak po strzyżeniu należy praco­wać maszynką elektryczną... o tak wkładamy wtyczkę i maszynka pracuje... A teraz, proszę, patrzcie! I tak wo­kół uszków, delikatnie i, dziewuszki, do wygubienia. Do wygubienia, strzyżemy aż do likwidacji... A teraz, skoro pan życzy sobie mieć fryzurę jak Caesar, nie śmiejcie się, dziewuszki, ten fason istnieje nawet w Paryżu... fryzura a la Caesar!...

A kiedy ten anielski chór strzygł mnie maszynką, ja myślałem o Jakubie Bóhmem... Der Mensch kann sich nicht von seine Epoche abscheren... Nie mogę się od­ciąć nawet od samego siebie... i spoglądałem dziewczętom w oczy w lustrze i one to widziały, i odwzajemniały “ się, oddawały mi swoje spojrzenia i oczy, niczym cieląt­ka, które przed chwilą przewoziła firma Schón z Mem­mingen...

I w tej chwili (a ja obawiałem się i obawiam nożyczek) żyłem w niebie, w niebiosach... i słoiczki z wazeliną i per­“ fumami, i naczyńka ze środkiem dezynfekcyjnym, a na każdym stole każda uczennica miała swoją walizeczkę,

swoją składaną kolorową torbę, a w niej swoje grzebienie i nożyczki, i swoje pojemniczki z pomadami i perfuma­mi... i swoją brzytwę....

I pani instruktorka wzięła jedną z tych brzytew, i unios­ła ją teatralnie, i:

Dziewuszki, wystarczy ciach! I tak oto piękna Ży­dówka przyniosła uciętą głowę pięknego Holofernesa... Dlatego uwaga! A teraz przystępujemy do ostatniej fazy... wygalania karku i koło uszków a czasami także i brwi... Najpierw wkładamy brzytwę do środka dezynfekcyjnego, a-potem rytualnie przystępujemy do wykonania obrząd­ki i.., patrzcie... o tak, o tak... a teraz będzie jedna po dru­giej wygalać tego oto pana z fryzurą A la Caesar...

A ja podniosłem wzrok i widziałem w lustrze te dziewczyny, które spoważniały, w lustrze widziałem, że nigdy nie wiedziałem tego, co widzę i co -teraz wiem, że niebiosa pełne są chromu i blasków, i refleksów... i anio­łów, które mogą was poderżnąć jak piękna Judyta... A uczennice jedna po drugiej brały drżącą brzytwę i do­pełniały mojego uczesania, układu włosów, których reszt­ki leżały na mojej białej rokietce pod moimi oczyma ni­czym pakuły...

A kiedy skończyły swoje — pierwsze chyba — fryzjer­skie zajęcie, wszystkie odetchnęły głęboko, teatralnie... ja zaś powtarzałem w myślach ten wers z Des Knaben Wun­derhorn:


Wir fuhren... ein liebliches Lammlein zu Tod...


No i ja, który wszedłem do razury jako nędzarz, tu, na Sokolnikach, zrozumiałem, że ta chwila stała się dla mnie Wiecznością... Potem dziewczęce rączki rozwiązały mi szal z karbowanej bibułki, zdjęły białą pelerynkę i strzepnęły resztki moich siwych włosów...

Wstałem z obrotowego fotela niczym król, moi pazio­wie i grono ministrantów w białych komżach spojrzało na mnie raz leszcze” do lustra, po czym dziewczęta przyjrza­ły się rezultatowi swojej pracy na mojej głowie, tej fryzu­rze A la Caesar... i gratulowały sobie, nie szczędząc po­chwał, i kłaniały się teatralnie, a ja po raz ostatni widzia­łem tych dwanaście pięknych par oczu...

Ile płacę? — spytałem.

A ta śmieszka-żartownisia, wielkooka uczennica, ukłoniła mi się i powiedziała:

Był pan naszym pierwszym gościem, był pan pierwszym klientem, którego strzygłyśmy podczas egza­minów... Nic pan nie płaci... Obsłużyłyśmy pana za dar­mo.

I ja zrozumiałem, że wszystko, co istotne na świecie i w świecie musi być za darmo, i znów spoglądałem teraz w oczy które mnie otaczały kręgiem, tak, w niebie musi być tyle chromu, refleksów i pięknych anielskich mb-dych kobiet jak na obrazie pana Paula Delvaux, pana Rene Magritte’a, w niebie musi być mnóstwo dziewczę­cych oczu, powabnie owalnych linii tam, gdzie powabnie owalne linie pięknych ciał być muszą, niebo pełne dziew­częcych fortepianowych paluszków, fryzur A la carewicz. Bo, Cassiusie, wszystkie boginie u Homera są cudownie krowiookie, i dlatego są w niebiosach.

Ps

Dziś nad kerską nocą świecił księżyc w pełni, nad ra­nem zaczęło padać: najpierw deszcz, później mokry śnieg. Jako że się już od trzech godzin przewracałem z boku na bok, w końcu — a było już jasno — powstałem z umierania, z martwych. A kiedy wyszedłem pod mokre brzozy i sosny, wybiegło mi naprzeciw dwanaście kotów i przyniosły mi rozradowane oczy tańczyły i skakały, i fi­kały koziołki, cieszyły się, że jestem z nimi, że ich nie opuściłem. Obdarowywały mnie swoimi oczyma, a ja przyniosłem im i rozdawałem kawałki kurczęcia z rożna jako nagrodę, że udało mi się skończyć tę pochwałę nie­winiątek...

I mówię:

Za piękne świadectwo piękna książka z “Praskiej Imaginacji”...

I nalewałem im ciepłego mleczka.

I jedynie ty; Cassiusie, który jesteś Tytanem, który stoisz na uboczu, który zachowujesz odpowiedni dy­stans, ty przyjdziesz do mnie potem, usiądziesz mi na ko­lanach, a ja będę ci opowiadać o tym, jak tu w Kersku po­wstanie organizacja związkowa grupująca wszystkie miej­scowe koty, a jej hasłem będzie:

ZA MNIEJ MLEKA - WIĘCEJ MYSZY!

I ty, Cassiusie, będziesz przewodniczącym, ty nie po­trzebujesz urządzeń podsłuchowych... bo ty, Cassiusie, słyszysz nawet, jak trawa rośnie, zresztą tak jak i inne ko­teczki. Te cztery naleśniki z papy, choć z konfiturami, wciąż jeszcze kruczą mi w brzuchu, tak że mi się ulewa jak niemowlakom, pochrząkuję cichutko jak warchlaczek nażarty żołędziami wracający do ciepłego barłogu w to­warzystwie swojej matki, dzikiej świni. Pan profesor Śtork wyjaśnił mi, że to glomus histericus... cierpieli na to także przedstawiciele starożytnych narodów.

Ja raczej będę miał raka — powiedział mi pan profe­sor Stork z tym swoim donośnym śmiechem — ale dzięki swojej naturze dolegliwość tę przechodzę w dobrym zdrowiu.


Jest sobota, w przededniu Niedzieli Trzydziesiętnicy.



DOBRANOCKA NA NIEDZIELĘ PIĘĆDZIESIĄTNICY




Motto:

Moi, je sui un peau un histrion...


Charles Aznayour, Ormianin


A ja myślałem sobie niedorzecznie, że kiedy przyjeż­dżam autobusem z Pragi do Kerska, wysiadam “Przy Ła­weczce”, że wychodzą mi naprzeciw, tylko mnie, moje koty pod przywództwem Czernidła lub Pomarancza... Ale... już trzeci dzień jestem w Kersku — i co ja widzę? Przyjeżdża autobus z Pragi i koty biegną mi naprzeciw do ławeczki, kiedy jednak stwierdzą, że twarz, która wysiadła, nie należy do mnie, opuszcza je pełne zapału witanie i zawiedzione wracają pod stół pod moimi oknami.

Dziś, kiedy przyjechał autobus i koty rzuciły się bie­giem niczym wcale nie nieroztropne panny, otwarłem okno i krzyknąłem:

Ależ, wy osły jedne, ja już od trzech dni jestem w domu!

Wracają więc, a ja muszę dać im mleczka, bo nie chcę pozbawić ich radości witania...

Kiedyś jednak może się zdarzyć, i tego się obawiam, że będę patrzeć z okna, koty pobiegną do autobusu, który się właśnie zatrzymał... i ja zobaczę, że to ja jestem tym, który przyjechał, że to ja jestem tym, który patrzy na siebie, jak idę do swojego domku, że to ja jestem tym, przed którym koty fikają koziołki, i że w końcu to ja je­stem tym, który przed furtką nastawi palec Cassiusowi i on szturchnie mnie nosem, podczas gdy ja patrzę na to z okna...

Ale dlaczego by nie?

Goethe, kiedy jechał karetą do Italii, spotkał samego siebie powracającego karetą z Włoch... to chyba cudow­na histeria, schizofrenia, na którą mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy mają to. szczęście, że zaczynają się im plą­tać sznury do suszenia bielizny.. I opowiadałem raz tę hi­storię i ktoś, kto zna anegdoty, powiedział:

Jedzie w Związku Sowieckim pociąg pospieszny i dwóch podróżnych naprzeciw siebie.

Nazywam się Iwan Kuzmycz. A pan? . .

A ten drugi, że i on nazywa się Iwan Kuzmycz:

A dokąd pan jedzie, Iwanie Kuzmyczu?

Ja, Iwanie Kuzmyczu, jadę z Moskwy do Łeningra­du.Apan? .

Ja, Iwanie Kuzmyćzu, jadę z Leningradu do Mo­skwy.

I obaj:

No to napijmy się wódki!

Kakaja tiechnika! .

Też dobrze! — mówię do Zdenka. — Sznury plączą się na całym świecie...

Ale, Cassiusie, teraz coś dla ciebie, bo zaczął się spór o flagę Czechosłowacji. Działo się to już dość dawno i dlatego ta story jest tak, ale to tak świeża i aktualna... Z panem Duchaćkiem, moim redaktorem, zrobiliśmy sobie trójkolorową chorągiew... A mianowicie: nalewaliśmy do sporych kanciastych szklanek, z jakich pijało się żyt­nią, jak mawiają na Wyżynie Czeskomorawskiej — siwu­chę, a gdzie indziej — czystą. Ale my, jako żeśmy patrioci, nalewaliśmy wobec tego warstwę wiśniówki, warstwę Curacao Bleu, a na wierzch — Prościejowską Żytnią. I tak piliśmy tę trójkolorową, i straciliśmy kontrolę, i o zmro­ku wyjechaliśmy na rowerze do “Gajówki”... no i tu także skłanialiśmy gości, aby i oni pili trójkolorową, jak przy-stoi patriotom. Ale! Kiedy wracaliśmy, tam, koło mnie, skręciłem w moją aleję, nim do niej dojechałem, uderzy­łem twarzą w betonowy słup i upadłem... Duchaćek chciał mnie podnieść, ale ja powiedziałem doń czule:

Niech pan, ośle jeden, myśli o rowerze!

I mój przyjaciel zaprowadził rower na moją parcelę, i położył się na ławeczce... a ja z ręką przy ustach doracz­kowałem do niego... i słyszałem, jak mój przyjaciel leżąc na wznak powtarzał w rozmarzeniu:

To było piękne, doktorze! To jest wspaniałe!

a mnie zakręciło się w głowie, a że był maj, miłości czas, na czworakach dopełzłem pod sosny i brzozy i zwa­liłem się w kwitnące konwalie... A kiedy obudziłem się, kiedy wymacałem językiem, że brak mi sześciu przednich zębów, zacząłem ich szukać, ale moje palce rozkołysały tylko kwitnące łodyżki konwalii, owionął mnie ich upaja­jący zapach, ale zębów nie znalazłem, nawet kiedy się już pod nim... zjadły je chyba jeże albo co...

rozedniało... i nie było ich ani na betonowym słupie, ani Oto jak skończyło się, Cassiusie, z tą trójkolorową, a dziś czytam w gazecie na drugiej stronie... Zaczyna się spór o flagę Czechosłowacji? Widzisz więc, jak zaczyna­ją się i kończą narodowe emocje... Zachciało mi się po-“ słać do Moskwy telegram do pana Jelcyna, który wrócił niewiele wskórawszy z Chin, aby teraz, kiedy ma troszkę czasu, aby przedstawił w superparlamencie ten nasz za­sadniczy problem: jaką flagę ma mieć nie narodzona je­szcze Republika Czeska, a jaką flagę ma mieć Republika Słowacka?

A dla mnie, Cassiusie, ten epizod z trójkolorową skoń­czył się wspaniale, zrobiono mi nowe zęby, w różowej ma­sie pan Deditze i jego zespół zmyślnie umieścili białe por­celanowe ząbki i ja ogromnie lubiłem chwalić się tą sztucz­ną szczęką, wyjmowałem ją nawet w restauracji popijając pilzneńskie, tak aby i inni mogli podziwiać, jak bardzo te sztuczne zęby przypominają konwalie, porcelanowe izola­tory na słupach telegraficznych... a nawet, Cassiusie, trzy razy to sztuczne dzieło sztuki, ten artefakt gubiłem...

Po raz pierwszy znalazłem je w domu... położyłem tę szczękę na perskim dywanie, niewiele brakowało, bym ją rozdeptał, tak ta różowość z białymi ząbkami spływała się kolorystycznie z kwiatami wtkanymi w orientalny kobierzec... Po raz drugi, Cassiusie, było już gorzej, wyrzygałem je pewnie, kiedy wracałem z “Gajówki”... a odby­wało się tam przyjęcie i podawano kanapki, kanapki z ło­sosiem z sałatką ziemniaczaną... a ja, Cassiusie, co za wstyd!, szukałem ich nazajutrz w rzygowinach wzdłuż alei, rozgarniałem je kijaszkiem... a wczasowicze, którzy to widzieli, mówili do mnie:

Wyrzygał pan zęby, co? Mnie się to też zdarzyło w zeszłym roku...

ja jednak tych swoich sztucznych konwalii osadzo­nych w masie o kolorze łososiowym nie znalazłem, ani przy tej alei, ani przy innych... A kiedy wróciłem do do­mu i czytałem podręcznik O ostatecznych sprawach czło­wieka ... patrzę, a tu z węgierskiej skrzyni obok mojego łóżka jaśnieją i śmieją się do mnie te moje sztuczne kon­walie... i natychmiast je włożyłem, i czułem się jak król, który powrócił z wygnania i armia zwróciła mu króle­stwo, i to wraz z koroną... I kazałem sobie zrobić jeszcze jedne zęby na zapas, na wypadek, gdybym te swoje kon­walie utracił...

Ale, Cassiusie, to moje samochwalstwo! Pokazywa­łem je na parceli u sąsiadki, był tam nawet talerzyk pod garnuszkiem z kawą, położyłem tę swoją szczękę, na prośbę sąsiadki, na tej podstawce... ale nadbiegł jej ja­mnik, a że jamniki mają poczucie humoru... biegał po działce i nosił te moje zęby, a ja za nim, już-już pochyla­łem się nad jego mordką, z której wystawały te moje kon­walie, co to je zrobił sam pan Deditze, lekarz stomatolog, który odbywał praktykę dentystyczną w samym Londy­nie... ale jamnik znów ruszył biegiem, kluczył i śmiał się, jamniki, Cassiusie, to śmiejące się bestie... a potem prze­śliznął się między sztachetami i zanim zdążyłem dojść do furtki, zobaczyłem, jak jamnik rozgryza resztki konwa­lii... zęby z porcelany leżały porozrzucane pod brzózkami w mchu, pośród konwalii, które już przekwitły...

A właścicielka jamnika pocieszała mnie:

Przecież ma pan jeszcze jedną szczękę, na zapas!

A ja na to smutkiem:

Ale tylko te mi pasowały..

No i widzisz, Cassiusie, a zaczęło się to wszystko od tego, że z redaktorem panem Duchaćkiem piliśmy trój­kolorową, napój złożony z Curacao Bleu, wiśniówki i Prościejowskiej Zytniej...


Ps

Nagrodę Premio Mondello, resegna Internationale di Cultura. Contemporanea di Palermo, wręczono mi w dawnej świątyni, w której jest teraz teatr... gdzie każ­dego wejścia strzegły podwójne warty karabinierów.. przemawiałem na podium w zielonym swetrze i czarnym kapeluszu jak syn rabina z Bełżca... podziękowałem i uniosłem ten zielony rękaw i powiedziałem, że taka zie­leń, ta.zieleń w katolickim rytuale jest kolorem nadziei... Na konferencji prasowej odpowiadałem na przemian dziennikarzom... w końcu przedstawiciel “Il Messaggie­ro” spytał: co sobie myślę o tym, jak będzie u nas, kiedy wrócę do domu? A ja na to: Aby był status quo... aby każ­dy naród mógł sam określić modus vivendi... a w ogóle to życzyłbym sobie, aby urzeczywistniło się to, o czym pi­sał i marzył Mikołaj Kuzański, biskup z Cues, późny go­tyk, a już renesansowy myśliciel... Coincidentia opposito­rum...

To, Cassiusie, powiedziałem w hotelu na konferencji prasowej, aby nikt nie pomyślał, żeśmy głąby z Pragi, i dodałem, że James Joyce zauważył... aby mogło nastą­pić pojednanie, musi naprzód istnieć niezgoda... Naza­jutrz, kiedy odlecieliśmy, odbyło się w Palermo spotkanie mafii, jak doniosły gazety A pan Kosztyrz z Kerska, który dopiero w tym roku skończył czytać Ojca chrzestnego, po­wiedział:

I już w Stanach Zjednoczonych pleni się znów ta magia...

I w akcie protestu jednym kopnięciem nogi rozwalił telewizor, rozdeptał radio i dobrowolnie zwariował.

Jest sobota, wigilia Niedzieli Pięćdziesiątnicy, te małe koteczki pokasłują jak Damy Kameliowe, jak Violetty.. A mimo to Pomarańcz i Czernidło wychodzą mi naprze­ciw do każdego autobusu... Bo a nuż przyjadę? Jedynie ty, Cassiusie, masz prawo nie wychodzić mi naprzeciw, bo przeżyłeś kilka miesięcy na emigracji, tam, na śmiet­niku, koło stawu w lesie Na Krawędzi, pośród szczurów i odpadków.

Kochany Cassiusie! W Rzymie mieszkałem w hotelu “Caius Iulius Caesar”. W Palermo w luksusowej willi na brzegu morza, arystokrata zbudował na wyspie Targa Florio również wyścigowy tor samochodowy. I produko­wał sławny słodki likier, marsallę. Żyłem tu sobie wśród przepychu, zresztą mieszkali tu sławni artyści i politycy Miałem w pokoju oprócz widoku na morze i architekto­niczne ogrody także swoją lodówkę. Piłem wobec tego fińską wódeńkę, a do tego jeszcze cieszyłem się, że już niebawem będę znów w Kersku z tobą i koteczkami.


CZESKA RAPSODIA

Bohemian Rbapsody

Motto:

Każdy obywatel może robić to, czego prawo nie zabrania, i nikt nie może być zmuszony do robienia czegoś, do czego prawo nie zobowiązuje.

Konstytucja Republiki Czeskiej, rozdział pierwszy postanowienia ogólne, artykuł 1


Kiedy uczęszczałem do siódmej klasy nymburskiego gimnazjum, chodziłem z browaru przez Załabie koło za­jazdu “Zofiówka”, gdzie trzymano panienki. W Nymbur­ku były wówczas trzydzieści dwie gospody i zajazdy, i ka­wiarnie, a w dwudziestu ośmiu gospodach bywały pa­nienki. Kiedy wracałem ze szkoły, panienki w “Zofiówce” dopiero wstawały.. i kiedy pogoda dopisywała, szły nad Łabę, ja zaś kłaniałem się im ze słowami:

Jakże się paniom spało, panienki?

A że panienek bywało tu trzy, czasami zdarzało mi się pozdrawiać każdą z osobna:

Jakże się pani spało, panienko?

A że panienki mnie lubiły, zapraszałem je w niedzielę przed południem na łódkę, bo całe to przedpołudnie —aż do obiadu — miały wolne...

Zapomniałem już, Cassiusie, jak się ten pan nazywał, ale na placu Kościelnym miał on tam sklep z maszynami do szycia, a za nim rozległy ogród ciągnący się aż do mu­rów miejskich... i to on właśnie raz na jakiś czas oprócz tych maszyn do szycia dostarczał panienki do nymbur­skich gospód i zajazdów; niekiedy prowadził ich z dwor­ca nawet dziesięć, byleby tylko gospody z damską obsłu­gą miały świeży towar. No i wówczas goście chodzili z pa­nienkami do pokoju... i lubiły się kąpać, i — jak powie­działem — chętnie pływały ze mną łódeczką po pięknej, czystej i pachnącej Łabie, w której odbijały się wieże ko­ścioła i mury obronne, i zabudowania Starej Restauracji Rybnej tuż na brzegu rzeki... i ja już wówczas zanotowa­łem sobie... że jest to rzeka, w której miasto chodzi na rę­kach...

Czasami te panienki, kiedy kupiec sprzedający ma­szyny do szycia je przywoził albo też same do niego przy­jeżdżały.. on był ich menedżerem, handlarzem żywym towarem — kobiecym ciałem — panienkami, to te panien­ki mieszkały czasem w jego ogrodzie: miały tam namiot, maszynkę do gotowania kawy, i czekały tam, aż wezmą je do siebie właściciele gospód i zajazdów. No i ja, ilekroć je rano w drodze do gimnazjum albo z gimnazjum, ile­kroć na Załabiu spotykałem te panienki z “Zofiówki”, choćby nawet tylko jedną z nich, jak jeszcze rozczochra­na i ze szminką rozmazaną na twarzy szła na przystań, aby się umyć, zawsze kłaniałem się ze słowami:

Jakże się pani spało, panienko?

Niemałą wagę przywiązywałem do tego: panienko... bo jako uczeń gimnazjum chętnie chodziłem na Cygan­kę, do “Tunelu”, gdzie były panienki... za panienkami chodziłem też czasami aż na Ostrów. Niekiedy miałem zczęście, że nasz szynkarz jeździł gdzieś aż na Podkar­konosie... a tam był cały hotel pełen panienek... i tam też pewnego razu spędzałem z naszym szynkarzem noc.... i rano, zanim stamtąd wyjechaliśmy, kiedy zobaczyłem panienkę, z którą spałem, jeszcze rozczochraną i ze szminką rozmazaną na twarzy, to — jak to miałem w zwy­czaju na Załabiu — spytałem:

Jakże się pani spało, panienko?

A ten hotel z piętrami pełnymi panienek nazywał się “Haszkow”.

No a jedynym mężczyzną, mój miły Cassiusie, jedy­nym mężczyzną, który mógł ot tak sobie, ni stąd, ni zo­wąd, odwiedzać panienki z “Zofiówki”, był stryjaszek Pe­pi... Kiedy skończył opalać beczki w browarnianym za­kładzie bednarskim, kiedy wykąpał się (a nie wycierał się nigdy, bo po prostu nie miał ręcznika), wyruszał po pra­cy do swoich panienek w nymburskich gospodach z dam­ską obsługą. Opuszczał browar, w przygodnych ogród­kach zrywał po drodze kwiaty i bez zwłoki wkraczał do “Zofiówki” i mógł podając bukieciki zwrócić się do trzech panienek:

No i jakże się paniom spało, panienki?

I panienka Józia, tylko ona jedna miała prawo wziąć stryjaszka Pepi do pokoju, gdzie uprawiali wszystkie dziecięce gry i zabawy, jakie znali od lat dziecinnych... i z pokoju rozlegały się radosne pokrzykiwania panienki

Józi... A już najchętniej bawiło się tych dwoje w “baran, baran, baran tryk!”...

A potem stryjaszek Pepi odwiedzał kolejno jedna po drugiej gospody z damską obsługą, aby ofiarować pa­nienkom kwiaty, które po drodze zrywał w mieszczań­skich ogródkach. A zresztą sami obywatele dawali mu kwiaty, aby stryjaszek Pepi w drodze powrotnej mógł “U Hawyrdów” wręczyć bukiet i zapytać:

No i jakże się pani spało, panienko?

Miała na imię Własta, była piękna i umiała grać na fortepianie.

A ja, uczeń siódmej klasy gimnazjum, wstydziłem się wtedy, ja z panienkami z “Zofiówki” mogłem pływać tyl­ko wówczas, kiedy pogoda dopisywała, w piękne nie­dzielne przedpołudnie, mogłem z nimi pływać łódką, pa­nienki milczały z zanurzonymi w wodzie paluszkami, a ja wiosłowałem i wstydziłem się, bo wtedy, Cassiusie, mło­dzi chłopcy się jeszcze wstydzili...

A lata, Cassiusie, płynęły, po roku czterdziestym ósmym, mieszkałem już wówczas na Libni, a tam do­brzmiewały jeszcze stare złote czasy z panienkami...

...widywałem je w “Strassburku” i przy ulicy Słonecz­nej, widywałem je uwieszone u ramion żołnierzy, jak to prowadzą je — już nie otwarcie, jawnie, ale potajemnie —do hotelu, tam, na Szwabkach, do hotelu “Nitra”... ale trwało to już tylko rok, dwa, nie więcej, a potem i ta “Ni­tra” została skasowana, a więc bez panienek i ich wielbi­cieli.

W latach pięćdziesiątych chodziłem na piwo do “U Waniszów”, i do “U Horkich”, i do “Na Starej Po­czcie”... a później.., włóczyłem się po gospodach na Wysoczanach i Holeszowicach i tak dalej... A kiedy szedłem sobie raz ulicą Ronkową, spostrzegłem tam gospodę, w której jeszcze nie byłem... “U Klouczków”... A że pra­cowałem w Kladnie na popołudniowych zmianach, przed południem i rano pisałem... No i wszedłem tam, nigdzie ni żywego ducha, pokryte pluszem kanapki ustawione naprzeciwko siebie, wyglądało to u tych “Klouczków” jak w wagonie drugiej albo i pierwszej klasy... zamówiłem so­bie kawkę i piwo... i siedziałem na pluszowej długiej ni­by to ławeczce i dziwiłem się, że jest tu aż tak pięknie, niemal jak “U Zeniszków”... i rozłożyłem tam na stole te swoje kartki do skreślania, i to kreślenie, te operacje na tekście nazywałem cięciem Preislera... nikogo tu nie by­ło, gospodarz kręcił się w kuchni...

No i siedzę tak i kreślę, aż tu nagle czuję, że ktoś spod mojego fotela unosi się znad podłogi... i z łokciami rozłożonymi na stoliku czuję, jak ktoś mi rozpina rozpo­rek... i jak mi z portek wyciąga tego mojego pisia, i wkła­da go sobie to ust... odchyliłem się do tyłu, patrzę, a tam kobieca głowa z rudą czuprynką... i ja ją tam u dołu spy­tałem, tak jak to miałem w zwyczaju z “Zofiówki”:

A jakże się pani spało, panienko?

A ona odpowiedziała przez nos:

Zaraz ci, kochasiu, obciągnę...

Siedziałem bez ruchu, po raz ostatni zdarzyło mi się to w Młodym Bolesławiu, w gospodzie “U Czapów”, wówczas mi też panienka obciągała, a ja krzyczałem — nie z przerażenia, ale z nieopisanej radości, że panienka ciąg­nie mi druta... tak jak przed południem “U Klouczków”

na Libni, przy ulicy Ronkowej.... I ta panienka, kiedy mi już obciągnęła — odchyliłem się znad swoich kartek na stoliku i zobaczyłem, że ta panienka chyba tam pod ka­napką sypia... wsunęła się z powrotem jak foka...

Rozejrzałem się, nikogo tu jeszcze nie było i tylko z kuchni dobiegał dźwięk ostrzonego na osełce noża...

w lokalu panowała cisza, słońce świeciło z drugiej strony ulicy i aksamit na fotelach i kanapkach lśnił jak plusz w wagonie pierwszej klasy.. A idąc do toalety musiałem uważać, aby nie nadepnąć panience na rozpostarte na

podłodze palce... nic więcej ponad te rozpostarte palce z polakierowanymi, żółtymi od nikotyny paznokietkami... A teraz ci, Cassiusie, opowiem, co zdarzyło mi się w tym roku. Otóż, Cassiusie, siedziałem niemal sam — to chyba istny cud! — “Pod Złotym Tygrysem”; w kąciku pod Małymi Rogami przycupnęła młoda kobieta, śliniła ołówek i spisywała to wszystko, co powinno być za dzie­sięć dni na urządzanym tutaj, “Pod Tygrysem”, przyjęciu z okazji ślubu.

Siedziałem pod Wielkimi Rogami, a że ze stołu spo­glądała na mnie szklana solniczka z solą, a także naczyńko z pieprzem, przypomniałem to sobie: jako żołnierze w Sobiesławiu chodziliśmy na piwo i zawsze śliniliśmy sobie palce i maczaliśmy w soli, potem w pieprzu, i nazy­waliśmy to wojskową zakąską... no i zlizywaliśmy to do­póty, dopóki nie zniknęła sól, a po niej też pieprz... bo re­staurator, jak tylko nas spostrzegł, wynosił te swoje szkla­ne solniczki i pieprzniczki...

Oto co sobie, Cassiusie, przypomniałem... tu, “Pod Tygrysem”, i oblizywałem sobie palec zanurzony w soli i w pieprzu, młoda dama sporządzała spis dań na swoje wesele, goście wlekli się niespiesznie do toalety, kelner ubrany na zielono jak dudziarz ze Strakonic roznosił ko­tlety albo befsztyki w placku ziemniaczanym...

Aż tu nagle, Cassiusie, bęc go! Wpadła tu rozwście­czona stukilogramowa Luśka w okularach niczym dwa jogurty i zaczęła wrzeszczeć... a ja, żeby ją uspokoić, spy­tałem:

Jakże się pani spało, panno Lusiu?

I pospiesznie odpowiedziałem za nią:

Jak widzę, panienko, wstała pani chyba lewą nogą!

Panna Lusia wcisnęła sobie palcem okulary w nasadę nosa...

Co za bezczelność, Mistrzu! Co za wstyd! A to do­piero piękną republikę stworzyła nam ta aksamitna re­wolucja! Co prawda, to prawda! Kierowniczka chwyciła mnie za ramię i wyrzuciła od “U Jelinków” tylko dlatego, że zaproponowałam wszystkim gościom w lokalu, że im za darmo poliżę strąka! Za darmo! To poważne narusze­nie Konstytucji... I pan, Mistrzu... razem napiszemy skar­gę do Trybunału Konstytucyjnego. A pan ją tam osobiście zaniesie! Ale to jeszcze nie wszystko! Za tę moją charyta­tywną propozycję kierowniczka odmówiła mi kufla piwa! Czyż może być większy akt humanizmu niż zrobienie la­ski temu, kto ma na to ochotę? Gazety są tego pełne! W pismach “Dzisiaj” i “Młody Front” zaleca się młodym ludziom przed ślubem nie tylko fellatio i cunnilinctus oraz różne inne sztuczki, byle tylko uchronić się przed ciążą, i żeby narzeczeni bawili się swoją płcią... I teraz mnie, dla której pan Marysko napisał śliczny wiersz:


Santa Luczija, Santa Luczija,

noc w noc przy chuju mi się uwija...


...mnie wyrzucają z lokalu! I odmawiają mi kufla pi­wa! Gdzie my żyjemy? — wydzierała się Luśka i biegała tam i z powrotem aż do kontuaru, okulary jej spadły, ona jednak nadal opowiadała gościom z krzykiem, co się jej przydarzyło “U Jelinków”.

Ja w nich chlebem, oni we mnie kamieniem! — I ru­nęła obok młodej kobiety, która sporządzała spis dań na swoje wesele.

A ja powiadam do niej:

Panno Lusiu, to, że pociągnie im pani druta czy zro­bi laskę albo poliże strąka, to, panno Lusiu, nie stanowi naruszenia Konstytucji, co innego natomiast jest ograniczaniem wolności, tej wolności ograniczeniem... boć to kierowniczka broniła pani fizycznie wstępu do lokalu pu­blicznego...

Panna Lusia znowu wcisnęła sobie palcem okulary między gęste brwi i:

Niech pan tylko spojrzy! Kiedy mnie ta kierownicz­ka wyrzucała z lokalu “U Jelinków”, naderwała mi ra­miączko. Niech pan popatrzy! .

Panno Lusiu — ja na to — natychmiast napiszemy skargę dotyczącą ograniczania wolności osobistej...

Pannę Lusię tak bardzo to ucieszyło, że zaciśniętą pięścią zaczęła wymierzać ciosy w otwartą dłoń drugiej ręki... i ciągnęła dalej:

Już ja pokażę tej kierowniczce od “U Jelinków”! Będzie się miała z pyszna! A to naderwane ramiączko od razu tu zostawię jako corpus delicti... A to by dopiero by­ło, gdyby za moje wspaniałomyślne propozycje wyprasza­no mnie z lokalu niczym jakąś kurwę...

A ja, Cassiusie, zatykałem pannie Lusi usta i:

Wszystko, tylko nie to, panno Lusiu, pani wcale nie jest jakąś tam kurwą, pani jest piękną panną Lusieńką...

A ona pochyliła się do mnie i mówiła niemal szeptem, że — skłonności do sztuk plastycznych, tak jak Freddie Mercury, i ona ma także, ten Freddie, który wraz ze śpie­waczką operową Montserrat Caballe stworzył Bohemian Rhapsody, piece de resistance...

I mnie, mnie, która jestem artystką plastykiem, mnie będzie jakaś kierowniczka szykanować... Co to, to nie! Niedoczekanie jej! A to, co potrafią striptizerki Freddiego Mercury’ego, palić papierosy na wieczorku w Orleanie, palić papierosy włożone do pizdy, to, Mi­strzu, i ja potrafię... I tu, na tym stole, jak goście sobie te­go życzyli, zrobiłam im Anatomię doktora Tulpa... Podwinęłam spódnicę aż po pas, leżałam z cyckami, o tak, na wierzchu... A goście sypali na mnie tabakę do zażywania, angielski tobbacco nr 9 i Głetscher prise z olejkiem eu­kaliptusowym... i potem to, na moim ciele, wąchali i zażywali... i, Mistrzu, jak powiada modelka Freddiego Mercury’ego... że czuła się podczas tych gołych wieczor­ków wprost cudownie... że miała wrażenie, jakby była ja­kimś przedmiotem artystycznym, dziełem sztuki... i pod­czas tego seansu z wąchaniem tabaki na moim nagim cie­le ja też miałam takie wrażenie... tu ma pan mój dowód tożsamości i na dwóch czystych jadłospisach napiszemy skargę dotyczącą ograniczania wolności osobistej... nie tylko mojej, ale i tych innych do mnie podobnych... To będzie moja Bohemian Rhapsody, piece de resistance... —powiedziała panna Lusia i bardzo, ale to bardzo spoważ­niała. A jej okulary lśniły jak Gwiazda Zaranna, jak Gwia­zda Wieczorna...


PS

Za kilka dni, Cassiusie, będzie sylwester, trzyma tęgi mróz, te moje kotki leżą warstwami w sianie w plastiko­wych skrzyniach od jarzyn... a ja boję się, że jeśli mróz nie ustąpi, to znajdę te kotki już sztywne jak zwierzątka z drewnianych i porcelanowych szopek bożonarodzenio­wych... zamarzną, niczym żołnierze i konie wmarzną w mokradła i jeziora, jak pisze o bitwach Malaparte w tym roku czterdziestych drugim. Premier Jelcyn, Cas­siusie, pospiesznie wrócił z Chin, aby u siebie w domu, w Moskwie, zrobić porządek, bo podczas jego nieobec­ności zebrała się armia i generał Szapocznikow powie­dział, iż rzeczą armii jest odnowić ekonomię i armię. Opowiedzenie ci, Cassiusie, kolejnej dobranocki odkła­dam na ten Wesoły, Szczęśliwy Nowy Rok 1993.



DZIEŃ DOBRY, REPUBLIKO CZESKA

Motto: Pokonana Grecja pokonała swojego zwycięzcę...


Miły Cassiusie, Pałac Władysławowski, uroczyste po­siedzenie rządu i parlamentu; pan Uhde kończy pięknie swoje przemówienie:

Dzień dobry, Republiko Czeska!

A potem pan Wacław Klaus, też pięknie, z kolei za­czął... Zająknął się... a to — według Zygmunta Freuda —dobry znak.

Po czym: cóż to ja widzę? Pośrodku, obok siebie na fotelach, któż to siedzi, Schulter am Schulter? Moja piękna pani Bureszowa, po prawicy ma prezydenta Wa­cława, po lewicy — pana Dienstbiera... tak jak to napisa­łem w Idach czerwcowych... pan Kńaźko ma rację, będą potrzebne zabiegi kosmetyczne, niewielkie wprawdzie, i Mećiar może się śmiać jak proboszcz od świętego Dominika, istny Bing Crosby i pokuśtykałem na cześć mojego konia, który przegrał, Dienstbiera, mojej ślicznotki, pani Bureszowej, pokuśty­kałem nad piękny staw i pojąłem, że dzięki temu, iż Ju­rek Dienstbier przegrał wybory przegrali je wraz z prezy­dentem, właściwie je wygrali... i Sen o Europie i świecie trwać będzie nadal... i stałem nad leśnym bagnistym sta­wem, w którym utopiła się piękna pani hrabina wraz ze swoim jeszcze piękniejszym wierzchowcem...

Między nami, Cassiusie, głosowałem na to Forum Obywatelskie tylko dlatego, że piękna pani Bureszowa i pan minister Miller stanowiliby piękną prezydencką parę małżeńską... A teraz widzę ich przynajmniej w te­lewizji podczas uroczystej proklamacji... Dzień dobry, Republiko Czeska! I nie mogłem powstrzymać pła­czu...

Słuchaj no, Cassiusie, ja ci już plotę piąte przez dzie­wiąte tyle dni! Ty, kiedy czekasz na mnie przy schodach, to zawsze jest z tobą ten czarny Szwarcwald, jeden z tych czterech pluszowo czarnych murzynków... a ty siedzisz obok niego, patrzycie na mnie i ja czytam to w twoich oczach:

Niechże pan kiedyś, Mistrzu, zaprosi do siebie tego Szwarcwalda!

Przypomniała mi się żydowska anegdota, jak w Ga­licji, po szabasie, panował taki zwyczaj, że bogaty Żyd zapraszał biednego Zyda do domu, na obiad. A więc Chone Reis po mszy wziął ze sobą biednego Zyda i na­gle przy obiedzie spostrzega, że z tym Żydem jest je­szcze jeden Żyd i zajada, jakby i jego zaproszono. Cho­ne pyta: Co to za jeden, ten Żyd obok ciebie? A biedny Żyd odparł: Chone Reisie, to mój zięć, jest dopiero od roku żonaty, a więc jest u mnie “na garnuszku”, auf die Kost..

- A więc, Cassusie – powiadam-niechże ten Szwarc­wald przyjdzie z tobą do mnie.

No i weszliście, czarny kotek zatrzymał się przy piecyku i patrzył, ale że był już u mnie “na garnuszku”, auf die Kost, dostał mleczko w głębokim talerzu, a na zwyczaj­nym miśnieńskim spodku pokrojone mięso... A potem Szwarcwald siedział tylko koło drzwi, a ty najpierw usa­dowiłeś się na stołeczku przy kaflowym piecyku elek­trycznym, potem rozwaliłeś się na trzcinowym fotelu obok pieca, na pluszowym kocyku w kratę, a po godzin­ce podniosłeś się i podszedłeś cichutko do łóżka, wsko­czyłeś tak, by opaść łebkiem na poduszkę, i słodko wy­ciągnąłeś łapki aż do rozłożonej już pierzyny.. A Szwarc­wald, niczym mały niewolnik, siedział przy drzwiach i pa­trzył na to twoje Schauspielertum, by później, kiedy bę­dzie leżeć z pozostałymi kotami na sianie, aby im to wszystko, co widział, opowiedzieć...

Przywiozła mi, Cassiusie, poczta na Sokolniki ciężką paczkę. Ale nie było mnie w domu. Zostawili mi wobec tego zawiadomienie, że na Diablicach mam do odebra­nia przesyłkę. A ja myślałem, że to książki, że to może poczekać, udałem się więc po tę paczkę dopiero po dwu­nastu dniach... Ale to były artykuły spożywcze, a na pacz­ce znajdowało się ostrzeżenie, że znajduje się tam także szkło. Chciałem wziąć tę paczkę do “Tygrysa”, ale w koń­cu napatoczyła się taksówka i wobec tego zabrałem pacz­kę do domu. Śmierdziała jałowcówką, całe dno było przesiąknięte jałowcówką, a kiedy paczkę rozpakowa­łem, znalazłem tam wśród kiełbas i skwarek okruchy szkła z półlitrowej butelki z napisem: Jałowcówka... ale jałowcówki niet! A kiełbasa zaczynała się już psuć i na­sączona była jałowcówką... A było tych wędlin chyba z dwa kilogramy... ale ta pleśń na nich mnie wprost przerażała... Za oknami tego mojego wieżowca krążą kruki, rosyjskie bażanty, jak je nazywają w Gródeczku, a więc pokroiłem im te psujące się kiełbaski i balerony na talarki, wsypałem do wiaderka i wyniosłem to rosyj­skim bażantom jako przysmak przed sylwestrem... i rosyjskie bażanty od razu zabrały się do dzieła... Ale to się jeszcze na Sokolnikach nie zdarzyło! Urżnięte bażanty rosyjskie utykały na oba skrzydła, chwiały się i wykony­wały niewłaściwe ruchy...

Wiesz, Cassiusie, co by to było, gdybym te kiełbaski nasiąknięte jałowcówką przywiózł do Kerska i dał wam? Wiesz, co by to było, gdyby czternaście kotów potykało się i wykonywało niewłaściwe ruchy jak te rosyjskie ba­żanty w Sokolnikach?! Aha! Skwarki wziąłem ze sobą do “Tygrysa” — smakowały jak nigdy!


PS

Cassiusie, mój ty abisyńczyku, murzynku, słyszałem właśnie w telewizji Glenna Millera... A Moonlight Serena­de. A Glenn Miller i Saint-Exupery — obaj jako żołnierze wpadli gdzieś do morza, wprost w jądro Sonaty Księżycowej Beethovena. Przypomniały mi się wersy z Źdźbeł tra­wy, powiem ci, Cassiusie, tylko początek:


I Walt, I Whitman, I Cosmos, I Manhattan son...


tak jakoś to brzmi... Wolę ci zadeklamować coś z mo­jego Sierioży:


Wieczory miesięczne, zmierzchy lazurowe,

wysoko nosiłem swoją młodą głowę...

A tu już chłód w sercu, już przekwitły oczy,

nie wróci czar zmierzchów i miesięcznych nocy

I nieuchronnie tak, i niepostrzeżenie

i ja zmieniłem się, a i świat się zmienił.


Rassijo, moja ty kraino azjatycka!

Okrutny mróz i nad kerskim lasem błyszczy księżyc jak okruch żółtej butelki po jałowcówce. Cassiusie, auto­rzy Małego księcia i Serenady Księżycowej spadli wraz ze swoimi samolotami do morza Wieczności, Sierioża Jesie­nin na wiele lat przed nimi w Piotrogrodzie w hotelu “Angleterre” powiesił się na żyrandolu i pospiesznie za­strzelił... Są teraz wraz z innymi poetami lirycznymi i tra­gicznymi na “wikcie i opierunku” u archaniołów w nie­biosach...

W telewizji właśnie Filharmonia czeska zaczęła grać Moją ojczyznę. Kiedy skończyłem jej słuchać, usłyszałem ją właściwie po raz pierwszy, po raz pierwszy pojąłem to, czym Smetana Moją ojczyznę wypełnił, co w nią włożył...

Dobranoc, Cassiusie, dobranoc. I dzień dobry, Repu­bliko Czeska, dzień, dobry. He he he!

Na dworze straszliwy mróz, a ja modlę się, aby sen Ja­kuba Demla o Wielkim Białym Niedźwiedziu pozostał jedynie białym snem.

Happy End!


LOVE STORY



Motto:

Im leichtesten Spiel findet man die ernsteste Wahrheit... Spatbarockphilosoph Leibniz


Cassiusie, moja ty krówko czarna i wydojona, dzięki tobie zjawiła mi się drabina Jakubowa z Biblii, dzięki to­bie stanęło przede mną wydarzenie z chasydzkich le­gend, bez mała Dziewięciu bram... jedna z tych legend mówi o gminie chasydzkiej, gdzie wierzący Żydzi opo­wiadali sobie o cudach, że ich rabin jest Wunderrabbi, i że co wieczór idzie do lasu, a tam zwisa z nieba drabi­na i po tej Jakubowej drabinie rabbi wspina się do nieba. I siedział z chasydami pewien myślący Żyd, litwak, jak ich w Galicji nazywano, i on do tego stopnia wątpił w prawdziwość tej legendy, że pod wieczór wybrał się, aby dokonać oculata revisio, aby przekonać się na własne oczy.. I tam pod lasem, już po zmroku, zobaczył, że ra­bin wszedł do tej chałupki, w chałupce pojawiło się świa­tło, litwak potem przez okienko zobaczył, że leży tam opuszczona chora kobieta, że rabin rozpalił pod kuchnią, potem nastawił wodę na zupę, potem umył chorą od stóp do głów, całe ciało, potem nakarmił ją, po czym pocieszał ją i długo z nią rozmawiał... I oto co się stało: Kiedy nie­wierny Tomasz, Żyd, z tych, których nazywa się litwaka­mi, wrócił do chasydzkiej osady, zapytano go, co wi­dział... A litwak odpowiedział, że ten ich cudowny rabin rzeczywiście jest Wunderrabbi, że wspiął się po Jakubo­wej drabinie jeszcze wyżej niż do nieba, do samego jądra czynnej miłości bliźniego...

Cassiusie, moja ty krówko czarna i wydojona, drabina Jakubowa sięga aż do nieba, jest to linia pionowa, werty­kalna, zmierzająca aż tam, gdzie mieszka żydowski Jah­we, a moja drabina leży na asfaltowej szosie, która pro­wadzi z Libni aż do Ławeczki w Kersku, jest to drabina pozioma, horyzontalna, którą niemal codziennie jeżdżę do was, koteczki, tyle już lat jeżdżę autobusem, aby was tam pocieszyć, nakarmić, aby z wami, wy moi bliźni, aby z wami porozmawiać, pogłaskać was oczyma... Kiedy wysiadam z drzwi autobusu, te drzwi są bramą moich leś­nych niebiosów, widzę te dziś miotające się w wichurze pnie brzóz i sosen, słyszę ten symfoniczny wiatr, jak dmie, i widzę, jak wychodzi mi naprzeciw ten niebieski chór kotów, jak ten wicher je niemal unosi, jak kładą się na grzbiety i patrzą na mnie w górę oczyma — naliczyłem ich, Cassiusie, czternaście par, ty jesteś piętnasty, idziesz ostatni, bo przez cały kwartał byłeś na wygnaniu, na emi­gracji, tam, na pustkowiu w lesie, na śmietniku, gdzie jest dom i bagno, które nazywa się Na Krawędzi Wieczności.

Kiedy, Cassiusie, wysiadam z drzwi autobusu, wszyst­ko, co widzę, proch i błoto, kamienie i porozrzucane pa­piery i szmaty, wszystko ma dla mnie wartość złota, mo­ja zielono-biała furtka jest dla mnie bramą do nieba, tu i tam biegają kotki i koty, te psotne i figlarne zwierzątka, jak uczył mnie srebrnousty mistyk i poeta metafizyczny Thomas Traherne, są dla mnie poruszającymi się tu i tam klejnotami, i rozpiera je taka radość, że nie biegają, ale unoszą się nad parcelą i wśród listowia, i to odbiegają, to znów wracają... A ja, jak mi to powiedział Thomas Tra­herne, nawet nie chcę wiedzieć, że urodziły się, że kiedyś umrą... Dla mnie, Cassiusie, te moje koteczki unoszące się tu i tam w powiewach wiatru są oddalającymi się i przybiegającymi z powrotem paziami w jasnych pończo­chach, to kelnerzy w bluzach z białej francuskiej piki roz­noszący uroczyste toasty.. a wreszcie jest tu ten, który mnie najbardziej kocha, Pomarańcz, ten, który jednak nigdy nie pozwolił mi się pogłaskać.

I ja, Cassiusie, jestem porażony, stoję i patrzę, po grecku stan ten określa się miyein... mam zamknięte oczy, które jednak otwarte są na drugą stronę, tam, gdzie zaczyna się mistyczny stan bódhi... I ta moja zielono-bia­ła furtka jest końcem mojego świata, i widzę, jak z niebiosów unosi się w wietrze drabina Jakubowa, po której można wspiąć się aż tam, gdzie mieszka żydowski Bóg... tam, dokąd co wieczór wspinał się chasydzki Wunderrab­bi, tak że ujrzał to nawet roztropny i niewierny litwak.., te­raz, właśnie w tej chwili znajduję się w Edenie, mieście, które wybudowane jest w raju, gdzieś tam, gdzie łączy się Eufrat i Tygrys, gdzie biegają i bawią się chłopcy i dziew­częta jak ruchliwe klejnoty.. a ich oczy lśnią i błyszczą ni­czym szlifowane szafiry i szmaragdy, i bursztyny.. do których jeżdżę codziennie autobusem po swojej poziomej drabinie, która asfaltową szosą łączy Libeń i Kersko. Nie mogę jednak zapomnieć wysiąść “Przy Ławeczce”! A wsiadać tylko na żądanie...


PREMIERA


Motto: Czczczy ttto wwwwina Szszszweda, żżżże jest Ddddduńczykiem?

Libor Fara, plastyk Teatru Za Balustradą


Teraz ci, Cassiusie, coś opowiem. Na premierę Głoś­nej samotności oprócz premierowych widzów Teatru Za Balustradą zaproszeni zostali, albo, Cassiusie, sami się zaprosili towarzysze z wydziału czwartego KC KPCz. Ten czwarty wydział siedział w trzecim rzędzie, a przewodził mu sam Muller, który przyszedł w towarzystwie swojej małżonki i sześciu sekretarzy, a dwaj spośród nich nosili takie samo nazwisko: Baranek...

No i ta Głośna samotność zaczęła się zgodnie ze sce­nariuszem, który napisał i reżyserował Evald Schorm, a już same tylko krążące wieści i plotki sprawiły, że dostał depresji i nawet nie odbierał telefonów. Obecny był i wprowadzał gości sam dyrektor Vodiczka w ciemno­czerwonej marynarce z aksamitu obszytej czarną lamów­ką, a towarzyszył mu jego zastępca, aktor, pan Preućil w smokingu harmonizującym z jego nienagannymi ma­nierami...

No więc, Cassiusie, na scenie rozwija się Głośna sa­motność zgodnie ze scenariuszem... Wyróżniał się pan Mrkvićka, który oświadczył, że utożsamił się z rolą Hańty, że już od prób przestał być Mrkvićką i stał się Hańtą, Cyganie i Cyganki wcielili się w swoje role znakomicie, tak samo zresztą jak pan Bedrna jako Szef okazał się nu­merem jeden, nie mówiąc już o panach Hermanku i Zednićku! A co dopiero sam tekst, który reżyser pan Evald Schorm mistrzowsko zmontował, rytmizując pełne tkli­wości i czułości zdania z frazami i sytuacjami iście szarla­tańskimi! A ja wolałem trzymać się aksamitnej kotary w drzwiach, na wszelki wypadek...

A potem, Cassiusie, nastąpił antrakt, który spędziłem na przyjacielskiej rozmowie z samym kierownikiem wydziału czwartego panem Mullerem, po czym przedsta­wienie trwało nadal i widzowie byli zachwyceni, przywy­kli już do tych szarlatańskich i tkliwych mimicznych za­grań aktorów Teatru Za Balustradą... no i powiadam ci, Cassiusie, zbliżał się koniec, kiedy to Hańta pozwała się zgnieść tej prasie, nad którą pracował i którą sam reżyser Evald Schorm wywyższył, awansował, gigantyczną prasę otwartą ku widowni niczym skylab, skąd wychodzili wszyscy aktorzy i gdzie zbliżał się też ten nieodwracalny koniec protagonisty — Hańty..

A ja wolałem trzymać się nadal aksamitnej kotary w drzwiach, a tam w trzecim rzędzie siedział ten wydział czwarty z kierownikiem Mullerem i jego małżonką... i zbliżało się zakończenie, którego się obawiałem... Na scenie zjawił się pan Herzmanek, aktor numer dwa, jako Olbrzym, co ja mówię: wszedł, wtargnął, tak że aż się wystraszyłem i szarpnąłem tę aksamitną kotarę, i Herma­nek jako Olbrzym zaczął ekspresyjnie krzyczeć wprost do tego trzeciego rzędu:

Przyjaciele, chciałbym wam zadeklamować wiersz, który napisał mój druh!

I stanął na drabinie albo wspiął się na szczudła, wyciąg­nął nóż i w miarę jak recytował, nożem tym uderzał ryt­micznie w portal...

Ten wiersz napisał mój druh na zebraniu partyjnym w Wonoklasach... a zaczął te swoje strofy pisać pijąc pi­wo “U Hofmanów”, a potem pijąc piwo na Wlachowce!

krzyczał pan Hermanek, i przy każdym słowie uderzał nożem w portal, tak że drzazgi i wióry dolatywały aż do trzeciego rzędu na wydział czwarty a ja trzymałem się kurczowo aksamitnej kotary i słuchałem pełnej ekspresji recytacji pana Herzmanka, który ciągnął dalej:

A potem mój druh zjawił się i pisał nadal wiersze Na Rożku, potem wrócił aż do Kofrów, teraz to nazywa się Na Cegielni, i pisał tani te wiersze na podstawce pod piwo, aby przezwyciężyć w sobie ból, że zabrania się młodym po­etom pisać... później zaś zjawił się u Mullerów na Korabiu i tam pisał na podstawkach kolejne wiersze, u Mullerów, którym synka przywieźli z Garmisch-Partenkirchen w tym czterdziestym i piątym roku jako nieboszczyka, umarł bo­wiem jak poeta podczas gry zwanej hokejem... I, mili dru­howie! Pochowano go na cmentarzu Na Korabiu ima na pomniku złamany kij hokejowy, tam gdzie poeta Hlava­ćek, który leży kawałek dalej, bo nastroił swoją lutnię naj­niżej jak można, i jak Owidiusz dążył do osiągnięcia tego, co zakazane... I, przyjaciele — krzyczał pan Herzmanek, przypuszczając naiwnie, że ta jego rola będzie prostą dro­gą jeśli nie do Teatru Narodowego, to przynajmniej do Te­atru na Winogradach... I nożem nadal dźgał portal, tak że drzazgi i wióry leciały aż do trzeciego rzędu na czwarty wy­dział... — I tak oto mój przyjaciel, już przeklęty poeta, zja­wił się “U Hausmanów”, aby wbrew bezprawiom epoki napisać na podstawce kolejny wiersz i wypić następne pi­wo... A w końcu zjawił się w “Browarze”, gdzie piwo nale­wa pan Daniel, po czym znów ślinił ołówek “Pod Królem Wacławem” i na papierowej podstawce pisał nową poetyc­ką frazę, w końcu zaś, kiedy druh mój uświadomił sobie, że i tak jego wiersze nie będą mogły być publikowane, za­łamał się we łzach szczęścia i tragedii...

I cóż ci, Cassiusie, mam powiedzieć, kolejne uderze­nia i kolejne drzazgi dolatywały aż do trzeciego rzędu i spadały na wydział czwarty i pan Herzmanek — dzięki ekspresji swojej recytacji — miał już widzów w garści, przerażało ich to, że wydziera się z nożem w ręku...

A mój przyjaciel nie poprzestał na tym, szedł dalej, zatrzymał się też “U Horkych” i tam dokończył poemat swojego życia i wyrecytował go piwowarom z “Hangaru”, ci jednak straszliwie go sprali... — wykrzyknął pan Herz­manek w roli Olbrzyma, który — zgodnie ze scenariuszem

ma teraz zeskoczyć, połamać stół i stołową nogą ni­czym batutą dyrygować i śpiewać czule:


Gdzieżeś ty była, siwa gołąbko?

Siwa gołąbko, gdzieś ty była?


A potem aktor Herzmanek, ogromny jak czarny koszy­karz Magic Johnson, ryknął straszliwie wprost do trzecie­go rzędu, adresując swoje orędzie jakby do samego kie­rownika wydziału kulturalnego:

Panowie, jestem oprawcą, pomocnikiem kata! Nikt nie chce słuchać moich wierszy, proszę mi więc wyba­czyć, że gwałtem wymogłem uwagę, bo któż w przeciw­nym razie może w tym kraju mówić to, co chce? A wła­ściwie te wierszyki na podstawkach pod piwo, te frazy, te wersy ja sam napisałem... A oto mój wiersz w całości:


Po opoce, po krawędzi

dama karo żwawo pędzi

niczym boski Amor

z lirą rozśpiewaną...


Pan Herzmanek ryczał z ogromną ekspresją i na po­twierdzenie tego, co mówił, kłuł nadal nożem obudowę sceny i drzazgi dolatywały aż do trzeciego rzędu na czwarty wydział, który teraz jakby się ocknął, i przepy­chał się, wymykał się z trzeciego rzędu, byłe dalej, i pę­dził do aksamitnej kotary tak że ledwie zdążyłem ukło­nić się i teatralnie rozsunąć tę kurtynkę, bo, Cassiusie, zur Kunst gehórt ja auch Schmierenkomódiantentum...

A tymczasem wydział czwarty siedział już przy stole w barze Teatru Za Balustradą... i towarzysz Muller pił już szklanka za szklanką to swoje żernoseckie wino, a je­go małżonka dotrzymywała mu kroku..; Usiadłem obok damy.. a z widowni rozległy się oklaski i długotrwała wrzawa i owacje dla kłaniających się aktorów... A potem w foyer zjawił się też blady dyrektor Wodićka i jeszcze bledszy jego zastępca aktor pan Przeucil, pierwszy sekre­tarz wydziału czwartego zaproponował im krzesła obok siebie... A mnie natychmiast zaatakowała pani Mullero­wa: — Jak mogliście wystąpić. z takim paszkwilem! I to w czasie, kiedy obchodzimy Dzień Matki!

Co ma pani przeciwko temu, proszę pani? — pytam.

Mało panu jeszcze, że na scenie mówi się o tym, że Hańcie umarła mamusia, a on sam zszedł do podziemi krematorium, żeby popatrzeć, jak jego kolega miele tam w ręcznym młynku kości jego mamy — powiedziała pani Miillerowa.

No cóż — ja na to — od tego są nożyczki... Może pan to — zwróciłem się do pana Przeućila — wykreślić ze scena­riusza... I co jeszcze?

A potem ta okropność... boję się domyśleć to do końca.., jak otwierają nożem urnę, a że mamusia lubiła kalarepę, wobec tego posypują w ogródku grządkę kala­repy mamusinym popiołem... A pan to wystawia w Dniu Matki? Pan, laureat Nagrody Klementa Gottwalda?

Co prawda, to prawda — mówię. — Mnie to miejsce także irytuje... — I znów zwróciłem się do pana Przeućila:

Możemy to skreślić w imieniu wszystkich mam i ma­muś. A co ty, Mirku — to do Mullera — masz przeciwko tekstowi?

A Miroslav Muller mowi:

Brak mi tam, Bogusiu, troszkę znajomości rzeczy... Szef się tam użala: “Hańto, przecież ty mi jeszcze za ży­cia mielesz tego mojego żałosnego pisia”! Tego już dla mnie za wiele. Przecież gdyby nie było wyrośniętego pięknego pisia, nie byłoby ani papieży, ani pierwszych se­kretarzy...

A ja, Cassiusie, powiadam:

I to, Mirku, możemy wykreślić, tak samo jak całą tę finałową scenę z Olbrzymem poetą można usunąć, niech się to kończy tym, że Hańta ginie w prasie... Będzie to dra­matyczny finał, tak jak Antygona, jak Katia Kabanova...

No cóż, w moich tekstach można skreślać ad libi­tum... mówił mi to już Milan Kundera w Paryżu... “Słu­chaj no, ty możesz być w Pradze, w tych twoich rękopi­sach można kreślić i zawsze tam zostanie coś, co zmierza do istoty rzeczy. Ale ja? U mnie wystarczy skreślić dwa koncepty i już tekst mi się rozpada...”

I Mirek Muller się ucieszył.

O to, Bogusiu, chodzi, myśmy tu przyszli tylko po to, aby teatrowi dopomóc... my przecież nie stawiamy stopy na gardle poety, na jego kruchym gardziołku, i nie nasłuchujemy, czy szczerze rzęzi... Co to, to nie! Wydział czwarty jest po to, by — jak chce Baudelaire — strzec isto­ty i kształtu poezji...

A ja powiadam:

Słuchaj no, Mirku, masz rację, nie tak dawno jako gimnazjalista pisałeś wiersze do szkolnego pisma... a te­raz, z ręką na sercu, piszesz już drugą powieść, a ja nie waham się stwierdzić, że kontynuujesz poetykę Flauber­ta i Balzaca, i “Playboya”.

I wyobraź sobie, Cassiusie, pierwszy sekretarz wy­działu czwartego uśmiechnął się życzliwie i powiada:

Słuchajcie, towarzysze, partia posłała nas tu nie po to, abyśmy zdjęli z afisza Głośną samotność, partia nigdy niczego nie zakazuje... tylko wam, pracownikom teatru, delikatnie sugeruje, abyście się sami zastanowili nad tym,

I jak ma wyglądać socjalistyczna forma i treść dzieła sztu­ki... Ale, Bogusiu, kto ci radzi, kto cię namawia, abyś po­stępował tak nieprzyzwoicie, jak tu postępujesz?

A ja, Cassiusie, na to:

Mirku, przyjaciele, moją nauczycielką jest historia... Fabius Cunctator, który cofając się przez słoniami Han­nibala w końcu pod Kannami zwyciężył w długiej wojnie z Kartaginą...

I Mirkowi Mullerowi podobała się moja postawa.

Słuchaj, ty draniu, a więc my jesteśmy tymi słonia­mi? W porządku, niech przyniosą jeszcze kilka flaszek żernoseckiego, a wy, towarzyszu dyrektorze — to do Wo­diczki — zaproście i poznajcie mnie z aktorami, zaproście też obsługę techniczną, wzniesiemy toast za pomyślność dzisiejszej premiery..

I do foyer teatru wszedł prostoduszny aktor pan Be­drna i zawołał to, co powiedział już na scenie:

No a teraz zrobimy sobie wszyscy wspólne zdjęcie!


PS

W Kersku, 22 stycznia 1993 roku, dmie wiatr z południa.

Nieopodal Sumatry płonie dwieście tysięcy ton ropy. A Jelcyn powiedział gdzieś w świecie; “Trzeba trzymać palec nie tylko na cynglu broni atomowej, lecz także na pulsie drugiej ręki”.


KOCIA MASKARADA CZYLI SPOWIEDŹ BEZ ROZGRZESZENIA

Motto: Najdłuższa droga okrężna jest najkrótszą drogą do domu...

James Joyce: Ulisses


O czymże to ja właściwie chciałem pisać? Już sobie przypominam... 0 Kozaku, któremu podczas wojny do­mowej zabito rodziców, siekierą zarąbali ich w domu, kiedy to Kozak zobaczył, podpalił swoją rodzinną chatę, objechał na koniu ten płonący domek, wyrwał sobie garść włosów i wrzucił je na strzechę w płomieniach, a potem już tylko... być stąd daleko, dalej, jeszcze dalej!

Ja, Cassiusie, też mam taką naturę, gdybym przyjechał do Kerska i zobaczył, że ktoś mi te wszystkie moje koty wymordował, to i ja także nie miałbym już po co żyć... i pewnie bym również tę naszą szopę, gdzie jest siano z tej naszej łączki, tam, niżej, nad Weleńską Strugą, to bym to siano wraz z szopą podpalił, wyrwałbym sobie z głowy re­sztki włosów i wrzucił je do ognia, tak jak to czytałem w Armii konnej Babla o nieszczęsnym dumnym Kozaku...

Ale ja, Cassiusie, jestem barbarzyńcą na inny spo­sób... Mam pudełko po butach pełne lekarstw i — zamiast się oszczędzać, by miał kto dać wam jeść i pić — niszczę się, zażywam lekarstwa, które widzę, najchętniej przyj­muję lekarstwa w postaci proszków, tabletki zielone i żół­te, niebieskie i białe, według koloru, nie dbam o to, co radzą mi lekarze, wprost przeciwnie: zażywam te proszki pod wrażeniem chwili jak cukierki, ataralgin popijam pi­wem, aspirynę również, Nitri-Mack-Retard także i corin­far oraz cerucal tak samo. A potem się dziwię, że mam odchylenia, kiedy idę przez to swoje mieszkanie na Sokolnikach, że zapaskudzam sobie łokcie w wygódce w Kersku, że jąkam się i tracę pamięć, i myślę sobie, że robię coś Bóg jeden wie jak genialnego i jeszcze się tym chwalę, tak jak teraz, przy pisaniu. A że jestem niespo­kojny? A że jestem zdezorientowany? Jakżeby inaczej? Przecież niemało kosztowało mnie pracy, nim udało mi się zgodnie z Arthurem Rimbaudem i Antoninem Artaudem wprowadzić zmysły w stan czuwania... a że maja­czę? Ileż musiałem się nachlać, zanim zrozumiałem poe­tykę Edgara Allana Poego? A teraz, Cassiusie, dodaj do tego tę kombinatorykę pigułek zalewanych piwem. No to cześć! I jakże się tu potem nie dziwić, że czasem wy­pluwam z ust monetę dla przewoźnika Charona, jakże się potem nie dziwić, że się dziwię? Ale! Ja zawsze byłem tak trochę bardziej zdrożny, i to jest problem mojego sty­lu... Bo — do kółeczka, do kolusia... I kręci mi się w gło­wie...

Ale największe utrapienie ma ze mną pan profesor Alouśzek Śztork, lubimy spacerować sobie kerskimi aleja­mi... I na przykład! Zatrzymujemy się przy stawie w lesie, stawie, nad którym wznosi się willa jakby stworzona do popełnienia morderstwa, willa, na której ogromne beto­nowe litery układają się w napis:


NA KRAWĘDZI WIECZNOŚCI.


Idziemy w milczeniu, a ja jak zwykle coś znalazłem, była to fiolka drażetek w kolorze żółtym, i ja natych­miast, Cassiusie, jako że jestem ostrożny, łyknąłem jed­ną, a potem jeszcze jedną...

A pan profesor spytał mnie czule:

A cóż to pan żre?

A ja mówię:

To nic, to pigułki, proszę, niech się pan poczęstuje

i zaproponowałem mu, a on najpierw chwycił się za głowę, po czym wyciągnął palce aż ponad wierzchołki brzóz i ryknął:

On opycha się guaralem jak cukierkami! — Po czyni teatralnie ugiął nogi w kolanach i idąc tak, grzebał pa­znokciami w liściach zaścielających aleję i w tej chwili wy­glądał jak piękny człowiek kromanioński...

I dwaj ludzie, wczasowicze, mijając nas usłyszeli zno­wu:

On opycha się guaralem jak cukierkami! — I pan profesor stuknął się w czoło, a potem mi oznajmił:

Ci dwaj... to moi pacjenci ze szpitala na placu Karo­la...

Kiedy indziej znów, Cassiusie, przyjeżdża do Kerska pani Olinka Jung, kiedyś mieli cyrk i była kochanką Vi­tezslava Nezvala, a w końcu Jareczka Kladivy... Kiedy w Pradze szliśmy mostem Czecha, nagle nam zniknęła... Jareczek patrzy w dół, tam nie skoczyła, i nagle słyszymy glos z góry podnosimy wzrok, a tam, na kolumnie mostu, stoi tam Olinka, robi gwiazdę i posyła nam całusy jak w cyrku...

Tu jestem, ty moja papużko!

I ta oto dama, Cassiusie, przyjechała na moją parcelę akurat wtedy, gdy był tu pan profesor Alouśek Śtork... a ona prosto z mostu:

Bardzo się cieszę, że jest pan profesorem, jaką ku­rację, jakie pigułki by mi pan polecił. Mam nie tylko do­lary ale i marki. Jaką kurację by mi pan przepisał, co mam robić, żeby schudnąć?

A profesor Alouśek Śtork zaśmiał się straszliwie i ryk­nął:

Nie trzeba tyle żreć!

A nasza alejka nosi numer dwadzieścia cztery, i dale­ko, aż w alei numer cztery, niemal tuż obok gospody “Gąjówka”, tam pan inżynier Hubka, który również cier­piał na otyłość, i właśnie kończył zajadać niemal całą struc­lę, tak się przestraszył tego głosu, który nadleciał i po­przez brzozy i sosny:

Nie trzeba tyle żreć!

że, choć był koło swojego domku sam, odtrącił talerz z nie dojedzoną struclą i przerażony wpatrywał się poprzez korony drzew w błękit nieba...

I tak samo, Cassiusie, jest ze mną i z tymi lekami, nie­ustannie, dokoła, dokolusia... ja naprawdę lubię ssać te pigułki jak cukierki... I na niedzielę, Cassusie, prosiłem zawsze o przepisanie mi guaralu, aby panu profesorowi

Alouszkowi Śtorkowi, kiedy przyjedzie tu sobie odpocząć, sprawić przyjemność. Guarał, guaral, guaral! Oczywiście, Cassiusie, całkiem szczerze: w ten sposób pewnie tej Na­grody Nobla w dziedzinie literatury nie dostaniemy!

Cassiusie! W czwartek przyjechałem autobusem, w śniegu i mrozie, przygnębiony, zamierałem ze strachu na myśl, że znajdę was zamarznięte na kość, tak jak te chińskie gliniane konie i żołnierzy w kolumnadzie...

I, Cassiusie, do autobusu wyszedł mi naprzeciw nie tylko Pomarańcz, nie tylko Szwarcwald, ale i wszystkie te pozostałe skarpeteczki i murzyneczki, przez śnieg, i ten suchy zmarznięty śnieg wprawiał je we wspaniały nastrój, i Pomarańcz tańczył, chodził na tylnych łapkach przez śnieg, i te murzyneczki i skarpeteczki, wszystko zbliżało się do mnie tańcząc poprzez suchy iskrzący się śnieg.... Dokoła, dokolusia. Jutro się będzie tańczyć wszędzie! A ja byłem przerażony swoim brakiem wiary.. Kotki po­stanowiły chyba dodać mi sił, żebym nie odchodził z te­go świata, w którym żyją o głodzie wśród śniegu tańczą­ce kotki. Gołąbki moje! Dzieciątka moje, dziękuję wam... a tobie, Pomarańczu, który przeszedłeś już tyle razy zapalenie płuc, tobie posyłam w powietrzu całusa...

Wiesz, Cassiusie, jak tak jeżdżę cale dziesięciolecia do was, do Kerska, stwierdzam, że ciągłe znajduję się w tym samym miejscu... Ciągle wstaję i poruszam się chwiejnie w tej swojej sypialence, kiedy wyciągam w bok ramiona, paznokcie obu rąk mam całe w farbie ze ścian, wlokę się ciągle w tym samym miejscu do wychodka, ciąg­le golę się w ten sam sposób i. boję się spojrzeć na siebie w lustrze, a jeśli już, to zza węgla w lustro w łazience, i ciągle piję tę samą kawę, i ciągle palę tego samego pa­pierosa, i ciągle wkładam te same gacie, i ciągle wciągani dżinsy i koszulę, i ciągle, dziesięć lat i dłużej, stwierdzam, że wkładam tę samą koszulę, tylko w innym kolorze, i kurteczkę, i w ten sam sposób zakładam okulary i ciąg­le w ten sam sposób szczam do umywalki, i ciągle w ten sam sposób obiecuję komuś przez telefon, że przyjdę do “Tygrysa”, i ciągle w ten sam sposób wracam, aby przeko­nać się, czy nie kapie woda, czy zakręciłem kurek gazu, i wracam raz jeszcze, by to wszystko ponownie skontro­lować, a potem zamykam za sobą i jadę na dół windą, niewolny od obaw, czy rzeczywiście pozakręcałem Wszyst­kie kurki i krany?

I wlokę się na autobus, i wciąż przez tych dziesięć lat jestem w tym samym miejscu, i dworzec autobusowy jest ten sam, tylko dawniej Na Florencu, a teraz wsiadam na dworcu autobusowym tam, gdzie przez dwadzieścia lat wchodziłem do mojego domku, Na Krawędzi Wieczno­ści, a więc do tej względnej wieczności, i znam ulicę Ronkową, i ulicę Vacinową, a tam, gdzie jest. drogeria, tam była gospoda “U Klouczków”, a dalej jest ta sama gospoda “U Doudów”, a potem jadę koło tej samej Cze­skomorawskiej Kolben Daniek, i codziennie przejeż­dżam koło Harfy, gdzie jest teraz winiarnia “Pod Plata­nem”, i wciąż tą samą drogą obok restauracji “Na Podje­bradzkiej”, dawniej “Bratysława”, gdzie wciąż jest ten sam przystanek i niemal ci sami podróżni... a potem te same poruszające się reklamy, aby było je widać z jadą­cego auta.., znam je już na pamięć... i te same firmy i ten sam koniec Hloubietina z gospodą “Na Starej”..., a dalej to samo na Czarnym Moście... po czym ten sam wjazd pod górę do Poczernic, a teraz te same firmy, Je­rzy Prokop, cukiernia, ale już jest skasowana, i ten sam sklep rzeźniczy — Diviśzkova...

I oto jestem na tej samej drodze już od piątego roku życia, Praga — Nymburk przez Nehvizdy, jest tu nowy za­jazd i sklep masarski, “U Wydrów”, tak się to nazywało. Tu z panem Vodvarką pięćdziesiąt lat temu budziliśmy starego Wydrę o drugiej godzinie w nocy, aby postawił na nogi kapelę, i wszyscy, kto tylko chce, niech przyjdą do Wydrów, że pan Vodvarka płaci za wszystko... a potem grało się tu do rana, pan Vodvarka wykupił cały kramik wódki i częstował wszystkich, a potem jechało się dalej, do Kolonii i kapela grała Kolonio, Kolonio... I jechało się do Nymburka, ojca ta wyprawa niemal zabiła, ale Vod­varka, jako że wygrał w ferbla, śmiał się... ale było to, choć żywe, tylko we wspomnieniu na tej drodze... a po­tem znów kilka budynków, jak zawsze, a potem szosa, a potem do Mochowa, a dalej zakręt... i ciągle to samo, Cassiusie, ciągłe to samo, dokoła, dokolusia, wciąż Ce­sarska Kuchnia, a dalej Przerow i ciągle te same przystan­ki i zakręty, a ja siedzę i jest mi zimno... i te same skrzyżowania, i ten sam przystanek Sernice, i te same szklar­nie... i kierowca autobusu tym samym głosem pyta:

A będą na pana kotki czekać? Wczoraj naliczyłem ich czternaście...

A ja w ten sam sposób wlokę się kulejąc do drzwi au­tobusu, i w ten sam sposób wysiadam i za każdym razem niewiele brakuje, bym upadł... i autobus w ten sam spo­sób czeka, dopóki nie przejdę na drugą stronę alei, a ja już przez druciany płotek widzę, jak wychodzi mi naprze­ciw Pomarańcz ze Szwarcwaldem...

A wczoraj po raz pierwszy w tym roku padał śnieg, okrutny mróz, ale wszystkie koty wybiegają mi z furtki naprzeciw i tańczą, podskakują, fikają koziołki, walczą stojąc na tylnych łapkach i popisują się, bo już mnie dziś nie oczekiwały.. a ja im dziękuję, kłaniam się im: — Dziękuję wam, dziękuję wam, dziękuję wam!

I tak oto, Cassiusie, odłożyłem samobójstwo na kiedy indziej, a może na zawsze, dzięki Pomarańczowi, który, choć chory zatańczył mi najlepiej, jak umiał, był niedo­łężny, ale widziałem, że chce mi zrobić przyjemność, że mnie prosi, abym nie zamierzał wyprawiać się na drugi brzeg rzeki Lete bez Charona... bo stale poruszam się tylko i wyłącznie po okręgu, dokoła, dokolusia... i kotki wyczuły to i o głodzie w mrozie fikały na śniegu koziołki, zmagały się ze sobą, i tylko ty, Cassiusie, ty stałeś na sa­mym końcu, ten czarny w tyle, a kiedy przeszedłem obok tańczących kotów, podniosłeś się, a ja jak zwykle nasta­wiłem ci palec i ty jak zwykle trąciłeś go tym swoim wil­gotnym czarnym noskiem, zamknąłeś jak zawsze oczy i opadłeś ciężko na przednie łapki, a potem wraz z resztą kotów ruszyliście za mną przez śnieg do stołu i ławki, wszystko zasypane było śniegiem, który chrzęścił pod mo­imi lekkimi dżinsowymi pantoflami, a ja otwarłem drzwi i szybko jak zawsze roznieciłem pod kuchnią ogień, aby­ście, kotki, dzieciątka moje, miały ciepłe mleczko, najpierw jednak podzielę i rzucę wam dwa pieczone kurcza­ki... Zasłużyłyście na nie, bo gdyby was nie było, nie było­by także mnie, bo nie mam innego powodu żyć...

PS

Jest sobota 6 lutego 1993 roku, jutro będzie pełnia piękna jak musująca aspiryna, jest, Cassiusie, miesiąc lu­ty i na Połabie zaczną przylatywać skowronki. Właściwie będą powracały, także dokoła, dokolusia. A ja wychodzę im naprzeciw. Kroczę obok kościelnego pola, mijam rzadki zagajnik, który nazywa się W Bejkowcu.,. A po­tem już i tylko zagony i Farna Droga, która kończy się kropką iskrzącego się kościółka w Wełence. Nad Farną Drogą i nad łanami znów będą unosić się skowronki za­wieszone na niciach, na uwięzi, w samym niebie, i tak oto nadejdzie do Kerska wiosna, ja, jakby przepowiadając ją, zeszłym tygodniu nazrywałem bazi z leszczyn i kotków z iw.



Płonąc płonąc płonąc

O Panie, Tyś wydarł mnie,

o Panie, Tyś wydarł mnie

płonąc.


Starczy ci to, Cassiusie? Napisał to święty Augustyn... a jego mamusią była święta Monika, zresztą też Murzyn­ka. Starczy ci to? Starczy? — pytam.



INAUGURACJA I MONOLOG WEWNĘTRZNY





PROGRAM INAUGURACJI I CEREMONIAŁ

PRZYSIĘG! PIERWSZEGO PREZYDENTA

REPUBLIKI CZESKIEJ

we wtorek 2 lutego 1993 r.


Motto:

Hamlet, il se promene,

lisant au livre de lui-meme.

Stephane Mallarme


Pan prezydent

Wacław Havel

Zamek

w Pradze

Panie prezydencie Republiki Czeskiej! Dziedzicu tradycji przemysławowskich!

Powiedziałem Panu na Zamku: “Lengster Weg rum ist der kurzeste Weg nach Hause”. Najdłuższa droga okręż­na jest najkrótszą drogą do domu. Tak to ujął Leopold Bloom w Ulisesie Jamesa Joyce”a. To pan jest tym Ulis­sesem, który z długotrwałej wojny powrócił do ojczystej Itaki. Jest Pan w domu i Pańskie pomyłki nie były błęda­mi, ale!... Dzięki temu wszystkiemu otwarły się przed Pa­nem bramy nowego poznania. Wszystkie koteczki, a jest ich czternaście, cieszyły się, nie wyłączając Cassiusa, który tak jak Pan spędził trzy miesiące na emigracji. Te­raz i on jest już w domu.

Pański

Bohumil Hrabal

Kersko, 3 lutego 1993 roku

Zamarza mi ołówek. A więc raz jeszcze: Pański Bohumil

Hrabal.


12:43

Prezes Rady Ministrów przyjeżdża na Zamek

(Matyaszowa Brama)


12:30

Przewodniczący parlamentu przyjeżdża na

Zamek

(Matyaszowa Brama)

.. .a więc klucze, które mieli minister kultury i pierw­szy sekretarz wydziału czwartego i inni strażnicy skarbu Skowronków, tych kluczy do Skowronków strzegli nada­remno, tak jak koncesjonowana firma Branald i Pilarz, Adolf i Franek, te Skowronki, moją pierwocinę, odesłali mi nadaremnie...

I jeszcze, Cassiusie, o czymś zapomniałem. Boć prze­cie te Skowronki na uwięzi w końcu się ukazały...

Choćbyście robili, co chcecie — powiedziałem do pierwszego sekretarza — szydło, Mirku, wyjdzie z worka...

Kiedy w owym roku pięćdziesiątym szóstym przyszedł nowy dyrektor, Skowronki na uwięzi były już w zapowie­dziach, lada chwila miały się ukazać, już-już... A jednak nowy dyrektor pisarz, z obrzydzeniem przyniósł do redakcji w palcach róg stronicy i ze wstrętem pokazywał te zapowiedzi... i tak jak ty Mirku, zwrócił się z niechęcią do redaktorów:

I wy to świństwo zamierzacie wydać?...

I upuścił te zapowiedzi na Ziemię, i skład poszedł do przetopu, a wydrukowane arkusze na przemiał, do Skład­nicy Surowców Wtórnych, papier, na Bubnach... i mówię ci, Mirku, w końcu, kiedy już chciało mi się na te Skowronki rzygać, w owym roku sześćdziesiątym drugim, uka­zały się uroczyście i sławnie, te same Skowronki, które Adolf i Franek, Branald i Pilarz, od razu odrzucili, i za te same stronice dostałem później także nagrodę wydawnictwa “Pisarz Czechosłowacki”, i byłem numerem je­den, i byłem czempionem, i ozdobnym klejnotem... A że, Mirku, chciało mi się rzygać?...


13:00—13:13

Na Zamek przyjeżdżają prezydenci sąsiednich państw

(Matyaszowa Brama)


Prezydenci przyjeżdżają w trzyminutowych in­terwałach.

Premier wita gości w Sali Wejściowej.

Osoby towarzyszące głowom państw uczestni­czą w powitaniu w Sali Tronowej.

Siedziałem na brzegu łowiąc ryby Poza mną jałowa równina. Te urywki niech wesprą mój pałac w ruinie. Stanie się tak jak pragniesz.

Hieronim szalony

Datta. Dayadhvam. Damyata.

śanti, śanti, śanti


Halo, jak się masz, Jarku, co porabiasz, a jak tam żo­na, a dzieci czy zdrowe? Zapomnij o wszystkim, co było, jesteś numerem jeden, który przyozdabia obywateli, wy-głosiłeś przemówienie nad Palachem, i co porabia żona, jak się mają dzieci?

Tę pamiątkową księgę In memoriam Jarosława Kladivy przygotowywaliśmy na dzień dwudziestego siódmego kwietnia, świąteczny dzień Jarosława 1987, ja tę swoją mowę pogrzebową, Józef Jira miał tę swoją grafikę, a Oldrich Hamera swoją graficzną epopeję ku pamięci Barranda i boję się to napisać... ale wypiłem już tyle fiń­skiej wódeńki, że nie czuję żadnych oporów... na końcu tego In memoriam znajdował się tekst Jarosława Kladivy jego Mowa nad trumną Jana Palacha, pan rektor Star3ż pro­wadził wówczas ten kondukt, a Jarek wygłosił to prze­mówienie pożegnalne, którym chcieliśmy zakończyć to In memoriam, i to przemówienie pożegnalne już się tam znajdowało, ale potem któryś z nas powiedział, że to postawi pod znakiem zapytania jego możliwości publikowa­nia, wystawiania, i że mogłoby go uratować wykreślenie tego przemówienia Jarosława Kladivy; że w przeciwnym wypadku musiałby zrezygnować z udziału w tym In me­monam... i wobec tego my — bynajmniej nie odważni —wykreśliliśmy je, jedynym, który je zostawił, okazał się odważny Oldrzich Hamera... nie jest to usprawiedliwienie, nie jest to wyjaśnienie, to fakt, że i ja postąpiłem jak tchórz, i ja zgodziłem się na to, i ja jestem tym, który był tym, który wyjaśniał pierwszemu sekretarzowi wydziału czwartego, dlaczego tracę zmysły z powodu nie istniejącej groźby.. tak jak Jareczek Kladiva, który wygłosił prze­mówienie nad spalonym kontynuatorem Mistrza Jana Husa, ten mój Kladiva tracił zmysły przez cały ten czas, kiedy pisaliśmy wspólnie mój życiorys i strukturę oraz li­teracki portret, moją sylwetkę twórczą...



13:50

Prezydent elekt wraz z małżonką przyjeżdżają na Zamek

(Matyaszowa Brama)

Na schodach stoi straż honorowa.


W Sali Tronowej na prezydenta i jego małżonkę cze­kają prezes Rady Ministrów i przewodniczący parla­mentu.


14:00

Prezydent elekt z orszakiem wchodzi do Sali

Władysławowskiej

Fanfary z 4 frazy Ósmej symfonii A. Dvorzaka.

87

I cóż ci, Cassiusie, mam powiedzieć... Kiedy przysze­dłem do Ottów, na zamówionym stole — zamiast półmi­sków — leżały porozrzucane moje teksty Zaczarowanego fletu, teksty pana Havla na temat szekspirowskiego Hamleta... Słowa, słowa, słowa... jeśli się już, Cassiusie nie mylę... a wreszcie to najważniejsze.., cały stół, z górą czterdzieści graficznych przesłań przyjaciela i kolegi Jur­ka Anderlego... antywojenne przesłania, które wystawiał już za komunistów, z antywojennymi obrazami olejnymi cykli żołnierzy, austriackich żołnierzy, którzy zginęli pod­czas pierwszej wojny światowej, cykli, o których Jurek Anderle powiedział reporterowi “Kwiatów”, że namalo­wał je po to, aby wyrazić swój sprzeciw wobec agresyw­nych kręgów imperialistycznych, którym przewodzi rząd w Waszyngtonie...

Ale, Bogusiu, to, co tu ukrywać, prawda, ale czy pan wie, jakie miałem z tymi “Kwiatami” kłopoty? Nie chcie­li mnie wpuścić do Stanów Zjednoczonych właśnie za to, co powiedziałem w wywiadzie dla “Kwiatów”...


14:25

Salę Władyslawowskq opuszcza korpus dyplomatyczny, posłowie i wszyscy goście

Jako pierwszy po orszaku prezydenta na Trzeci Dziedziniec wychodzi korpus dyplomatyczny, aby wziąć udział w defiladzie wojskowej.

Jako drudzy wychodzą posłowie parlamentu i po­zost8li goście, zdążając korytarzami do Sali Hi­szpańskiej.


I tak w kawiarni “Arco”, w Galicji, a może i w Pradze, w dawnej Austrii, siedziało żydowskie towarzystwo... Pan Diamant zgłasza durch, ale pada na podłogę. Przeraże­nie. Gracz obok pana Diamanta chwyta się za serce.

Czego pan się tak przestraszył, panie Chane Dwo­szak?

A Chane powiada:

A wie pan, jak łatwo ten szlag mógł trafić mnie?

I ten kłopotliwy moment, Chane pochyla się nad mar­twym, zagląda w karty w palcach nieboszczyka...

Co pan robi, panie Chane Dwoszak?

Chcę tylko popatrzeć, jak nieboszczyk pan Diamant chciał tego durcha zagrać...

Też dobrze, i tak się może zdarzyć. Ale później nasu­wa się pytanie: kto pójdzie zawiadomić małżonkę? Wszy­scy wzdragają się, jedynie Chane Dwoszak zgadza się, idzie i puka do drzwi. Otwiera pani Diamantowa i pan Chane Dwoszak pyta:

Przepraszam, czy tu mieszka wdowa po panu Dia­mancie ?

Pani jest oburzona.

Co też pan mówi? Pani Diamantowa — owszem, ale wdowa?

A pan Chane Dwoszak:

Założy się pani?

Też pięknie, ale jest też inna wersja...

Chane Dwoszak puka, pani Diamantowa otwiera, a Chane:


Łaskawa pani, pani małżonek siedzi w kawiarni “Ar­co” i wróci później do domu...

Pani Diamantowa gniewnie:

A to łotr! A to łajdak! I na pewno gra w karty!

Chane Dwoszak przytakuje:

Gra! Gra!

A pani Diamantowa:

Jeśli gra, to na pewno przegrał, i to sporo przegrał, prawda?

A Chane Dwoszak:

Przegrał, łaskawa pani, i to sporo...

A pani Diamantowa:

Ażeby go szlag trafił!

A pan Chane Dwoszak:

Od pani ust, łaskawa pani, do bożego ucha krótka droga! Właśnie się to stało, leży na podłodze w kawiarni “Arco”... zdążył tylko przedtem zgłosić durcha...


13:20

Rozmowa premiera z prezydentami

(Sala Brożka)

Obecni: premier, prezydenci, przewodniczący par­lamentu, minister spraw zagranicznych Republiki Czeskiej, tłumacze.

Po opuszczeniu przez głowy państw Sali Tronowej towarzyszące im osoby przechodzą korytarzem do Sali Władysławowskiej.

Kiedyś, w listopadzie pięćdziesiątego pierwszego roku, zaczęły do mojej celi przez szpary nie prze­puszczającego światła okna przylatywać muchy. Policzyłem te muchy, było ich dwadzieścia siedem.

Musiałem się bardzo starać, aby mi nie pouciekały. Dawniej, kiedy wyprowadzali mnie na przesłucha­nie, szedłem roztrzęsiony i powoli zawiązywałem sobie oczy ręcznikiem. Teraz starałem się wyjść z celi jak najszybciej, aby drzwi na korytarz pozostawały otwarte jak najkrócej.

Tak samo postępowałem podczas powrotu z prze­słuchania, aby drzwi zamknęły się natychmiast. I pierwsze moje zadanie: policzyć muchy, by prze­konać się, czy któraś mi nie uciekła. Byłem bardzo szczęśliwy, gdy naliczyłem ich znów dwadzieścia siedem.

Dzieliłem się z przyjaciółkami jedzeniem... kilka kropli to kawy, to znów zupy garść okruszków chleba. Musiałem leżeć i spać z rękoma na kocu i muchy siadały mi na rękach i na twarzy i gryzły mnie, i pi­ły krew...

Nie wiem dokładnie, jak długo żyłem z muchami. Odkryłem wówczas jeszcze inne zwierzęta, pająki. Miałem problem: A jeśli pająk schwyta którąś z much?

Coraz bardziej byłem sam, much było coraz to mniej i mniej, co sprawiało, że byłem bardzo nieszczęśliwy W końcu zniknęły wszystkie i zostały mi tylko pająki... Jakże opiszę nieludzkość ludzi i ludzkość much?


do 13:30

Posłowie do parlamentu, ministrowie, korpus dyplomatyczny i goście przychodzą na Zamek


Przybywający idą pieszo przez pierwszy dziedziniec do Matyaszowej Bramy. Idą przez sale Plecznika i Rothmayera, gdzie przy pomniku T.G.M. pełnią straż dwaj żołnierze. Dalej idzie się przez korytarze Klinowy i Szeroki, gdzie stoi szpaler Straży Zamko­wej, korytarzami w Skrzydle Południowym obok Kancelarii Wojskowej do Sali Władysławowskiej.


Słuchaj no, Bogusiu, coś ty nabroił z tym Men­zlem... z tym Skowronkiem na uwięzi? Przecież to prze­pis, jak likwidować komunistów. Pokazaliśmy to sekreta­rzom powiatowym w Chociebożu... I wiesz, Bogusiu, co powiedzieli?

No, co, Mirku, co?

Ja ci to powiem... krzyczeli.., dawać ich tu, już my to załatwimy z nimi po komunistycznemu... Kiedy się zejdziemy wszyscy... ten Skowronek na uwięzi jest w sej­fie... trzy klucze, ja mam jeden, drugi ma minister kultu­ry, a trzeci pierwszy sekretarz... to tak, Bogusiu, jakbyś chciał komuś pokazać koronę królewską, skarby narodo­we... trzy klucze muszą być do kupy... w przeciwnym ra­zie skarbiec się nie otworzy...

To Skowronki na uwięzi, Mirku, są takie sławne?



13:45

Kończy się rozmowa prezesa Rady Ministrów z prezydentami

Głowy państw w towarzystwie ministra spraw za­granicznych i kierownika protokołu MSZ opu­szczają Salę Władysławowską.

Prezes Rady Ministrów i przewodniczący parlamen­tu powracają do Sali Tronowej. Przychodzi kanclerz Zgromadzenia Narodowego.


Ze mnie, Cassiusie, byłby chyba kiepski krytyk. Na pytanie redaktora, gdzie nauczył się swojej subtelnej iro­nii, Adolf Branald odpowiedział: Od tatusia. Kiedy nie chciał, abym chodził z pewną dziewczyną, tatuś mi po­wiedział: Zauważyłeś, że jej mamusia ma czerwony nose­czek? Oto jak mnie tatuś nauczył subtelnej ironii. Ale te­raz, Cassiusie, ja się zabawię w krytyka... To, czy synalka interesowało, że mamusia ma spiczasty czerwony no­sek... to na pewno nie. Młodego mężczyznę interesowa­ło, czy córka ma pizdę do rzeczy, a tę pannę interesowa­ło — wedle Schopenhauera — czy młody mężczyzna ma chuja nie od parady.


15:15

Składanie życzeń przez prezydium Zgromadze­nia Narodowego

Składanie życzeń przez członków rządu

(Sala Spotkań Towarzyskich)


Wokół grających w karty stoją kibice. Niekiedy, wnios­kując z tego, jak trzymają papierosa, jaką mają minę, jak gestykulują, ich faworyci wychodzą tą albo ową kartą. Pan Diamant, dopóki jeszcze żył, chciał wyjść kierową damą, ale jego kibic po drugiej stronie stolika klepie się lekko w dziurkę od guzika po lewej stronie swojej mary­narki. I pan Diamant przytakuje i uszczęśliwiony wycho­dzi w ten kier. I przegrywa. A później, przy kawie, pan Diamant złości się...

A toś mi pan świetnie poradził z tą kierową damą... Po co stukał się pan w serce?

Ale jego kibic broni się:

Meine Name aber ist Caro...

Kiedy indziej pan Diamant zamierza wyjść w karową kartę, jednakże jego kibic pan Caro wskazuje palcem na siebie... I pan Diamant uszczęśliwiony wychodzi w karo­wego waleta..., i przegrywa. Przy kawie złości się...

Znów mi pan, panie Caro, głupio kibicował...

A pan Caro spokojnie:

Dobrze panu pokazywałem, powinien pan wyjść w piki. Was macht ein Herz? Pik! Pik!

Oczywiście, zacząłem opowiadać o karciarzach i kibi­cach, ale chciałem się tylko przygotować, ta anegdota to tylko tajm aut... czas na odpoczynek w kawiarni “Zur Finke” albo “Arco”, słowem — w galicyjskiej kawiarni, być może we Lwowie, w Lemberg.


Posiedzenie parlamentu


Przysięga prezydenta republiki


Przysięgam wierność Republice Czeskiej. Przysięgam, że będę przestrzegać jej Konstytu­cji i prawa. Przysięgam na swój honor, że urząd swój będę sprawował w interesie całego narodu i zgodnie ze swoim sumieniem i wiedzą”.


Ale, Cassiusie, to jeszcze nie koniec tego wszystkiego..

Owa szlachetna pani Pflausch, właścicielka galerii w Westfalii, przyjechała wraz ze swoim drukarzem i absztyfikan­tem, w “Zielonym laboratorium” zachwycała się aksamit­ną rewolucją, ściskała mnie i gratulowała, jakież to szczę­ście mnie teraz spotkało, że zgadza się z tym także prezy­dent republiki, a przede wszystkim grafik Anderle zgodził się dać do dyspozycji swoje grafiki, to szczęście, że w jed­nym tomie ukaże się mój Zaczarowany flet, Słowa, słowa,
słowa... Havla i czterdzieści grafik Jerzego Anderlego...

14:20

Prezydent opuszcza Salę Władysławowską

Fanfary z Libuszy Smetany

Organizacja orszaku podczas opuszczania sali:

1) po lewej prezydent, po prawej — jego małżonka

2) po lewej stronie przewodniczący parlamentu, po prawej — jego małżonka

3) po lewej stronie premier, po prawej — jego mał­żonka

4) kierownik Kancelarii Prezydenta Republiki

5) głowy państw (kolejność wyznacza okres spra­wowania urzędu)

6) naczelnik Kancelarii Wojskowej Prezydenta Re­publiki

7) prezydium Zgromadzenia

8)rząd


Pan Rachlik przechodząc obok handlu zbożem pana Pollaka powiedział:

Może mnie pan pocałować w dupę, panie Pollak. ..

I został oskarżony o obrazę honoru... W przeddzień procesu sędzia siedział przy piwie u Fidrmuców i dumał, dumał... i nagle się rozpromienił... Nazajutrz z upodo­baniem wysłuchał oskarżyciela pana Pollaka i wydał wyrok: uwolnienie od winy.., bo wprawdzie uczyniono nie­przyzwoitą propozycję, ale bez obowiązku jej spełnie­nia...


15:00

Składanie życzeń przez prezydentów

(Sala Muzyczna)


15:35

Składanie życzeń przez korpus dyplomatyczny

(Sala Zwierciadlana)


16:15

Składanie życzeń przez gości

(Galeria Rudolfa)


16:35

Prezydent przyjmuje defiladę oddziałów honorowych


(Trumna przedwcześnie zniknęła w mroku, rozsuwa­ne drzwi ze złotymi płytami zamknęły się, zdążyłem tyl­ko krzyknąć: — Zegnaj, Jarku!)

-No i słuchaj, pewna dama, która nosi nazwisko Pflausch i która ma galerię gdzieś tam w Westfalii, tam, gdzie w pobliżu znajdują się Luneburskie Wrzosowiska, gdzie przebywali więźniowie obozów koncentracyjnych i śpiewali:


Wir leben in Mohren. .. wir sind die Soldaten..

die Arbeit ist unendlich..


ta pani Pflausch wpadła na pomysł, że można by urzą­dzić wystawę w jej galerii gdzieś tam koło Bremy i że tam mogłaby się jeszcze za komunistów odbyć wystawa pana Jerzego Kolarza i pana Józefa Jiry i że ja miałbym ją zainaugurować... a ja, obawiając się śmierci, zgodziłem się na to... ale po pisemnej zgodzie uwolnił mnie od tego Józef Jira, który przyjechał do mnie do Kerska i przerażony, ale z odwagą w oczach pokazał mi list...

.. .Meine liebe Frau Pflausch...

i pisał jej tam, że nie może wystawiać razem z emi­grantem Jerzym Kolarzem, bo w przyszłym roku ma mieć wystawę prezentującą cały jego dorobek, wystawę, na ja­ką czekał całe życie... w “Manesie


17:20-17:30

Od Bramy Matyaszowej otwarto korytarz do

katedry Świętego Wita


Członkowie rządu, prezydium Zgromadzenia Na­rodowego, korpus dyplomatyczny i inni goście mo­gą zająć wyznaczone miejsca w Katedrze. Później­sze przejście nie jest już możliwe. Wszystkie dzie­dzińce Zamku Praskiego — z wyjątkiem pierwsze­go — dostępne są dla publiczności.


17:50

Prezydent Republiki wygłasza swoje pierwsze

przemówienie do społeczeństwa

(balkon na Dziedzińcu Trzecim)


Dziesiątego kwietnia, w wigilię Dnia Więźniów Po­litycznych, zmarł Jarosław Kladiva, ten, co przez cztery lata opierał się Śmierci i dzięki temu przeżył nazistow­ski obóz koncentracyjny Dziś, w Wielki Czwartek, w wigilię Wielkiego Piątku, na dwa dni przed Zmar­twychwstaniem, wszystko to, co w profesorze uniwer­sytetu doktorze filozofii Jarosławie Kladivie śmiertel­ne, ofiarowane Zostanie za chwilę płomieniom. Po sro­giej zimie — pierwszy wiosenny grom. I ogniste Wnie­bowzięcie.


Do Kartaginy przybyłem wówczas

Płonąc płonąc płonąc płonąc

o Panie Tyś wydarł mnie

o Panie Tyś wydarł

płonąc


Po Jarosławie Kladivie zostanie ostatecznie to, co wskrzesza to istotne i sięga gwiazd.

Dlatego poprosił swoją żonę, aby w porę przedłużyła ważność jego karty wędkarskiej, dlatego polecił, aby ku­piła mu rękawice bokserskie.

Wtedy odezwał się grom

DA.

Damyata: łódź odpowiadała

Radośnie dłoni bieglej w żaglach i we wiosłach...


Kladiva, kiedy wyczuł, że zaczyna się wyrąb w jego le­sie, wyruszył w długą podróż ku Morzu Północnemu tyl­ko dlatego, aby pływając wzmocnić mięśnie przed tą ostatnią walką, o jakiej wie tylko kapłan i święty. I tak oto chłopięcym gestem Jarosław Kladiva przechytrzył Wiecz­ność i — mimo umierającego ciała — znajdował się poza niebezpieczeństwem.


Wtedy odezwał się grom.

DA.

Dayadhvam: słyszałem, jak klucz

Obrócił się w zamku raz jeden jedyny..


17:58

Prezydent wraz z małżonką chylą czoło przed klejnotami koronacyjnymi w kaplicy św. Wacła­wa, a po nich zaproszone głowy państw, prze­wodniczący parlamentu i prezes Rady Ministrów z małżonkami.


A ja, Cassiusie, podczas przerwy Głośnej samotności, w cztery oczy mówię:

Słuchaj no, Mirku, coś ci powiem... A więc te Skow­ronki na uwięzi znajdują się pod strażą sześciu zamków, do których mają klucze jedynie zasłużeni członkowie partii. Znakomicie! Jak pewnie wiesz, moja żona pracuje w Surowcach Wtórnych... Ja piszę książki, a ona, jako księgowa, posyła je z kolei za pokwitowaniem do fabryk papieru... A tam jako robotnica pracuje piękna Cyga­neczka, Zuzia, Zuzuleńka... kiedy jest zmęczona, to uśmiecha się tylko i żali: Nóżynki bolą... i to właśnie ona mówiła mojej żonie, że odwiedziła rodzinę w Bardziejo­wie, a kiedy po południu robiła sobie trwałą ondulację u fryzjerki, to śmiała się do łez, bo jedna z klientek opo­wiadała po słowacku treść filmu Skowronki na uwięzi... Jeszcze mnie brzucho boli — mówiła Zuzia — tak się, pro­szę pani, śmialiśmy... a fryzjerki tak się śmiały; że aż kwi­czały i obrzygały sobie śniadaniem dłonie... I masz to tu jak w bajce, Mirku, sześć kluczy i pod sześciu zamkami strzeżesz Skowronki na uwięzi... A ja widziałem je w leśnej “Gajówce”, przyjechali tam z Pragi miłośnicy piwa, a by­ło tych gadułów piętnastu... I... pani kierowniczko, mo­żemy sobie puścić film na wideo? I tak oto nie tylko ja, ale i goście oraz pani karczmarka zobaczyliśmy te twoje Skowronki pod specjalnym nadzorem...

A ponadto, Cassiusie, w tym subtelnym ironizowa­niu pana Branalda kryje się jeszcze i to, że się w końcu rozeszliśmy. Ale, Cassiusie, jak mogliśmy się z panem Branaldem rozejść, skoro wcale się nie schodziliśmy? A jeśli, to on hejta tą swoją subtelną ironią, a ja wiśta tą moją grubiańską szarlatańską ironią, tak jak nauczył mnie nie mój tatuś, ale dosadni ludzie wszędzie tam, gdzie przebywałem... A więc, Cassiusie, tylko w niewiel­kim stopniu pokazałem ci, dlaczego cierpiałem na kom­pleks niższości... i tak ściągnąłem te swoje Skowronki na uwięzi, aby wydać je później pod tytułem Perełki na dnie... i żeby te Skowronki na uwięzi nie leżały odło­giem, napisaliśmy z panem Menzlern scenariusz, on zaś nakręcił film, który spotkał zaszczyt, że po panach Branaldzie i Pilarzu, ten obraz z kolei zamknięto na sześć spustów i kluczy niczym klejnoty koronacyjne, które najpierw uwolnili chłopcy z Barrandova, kiedy w akcie antypartyjnym i antypaństwowym wynieśli je i sprzeda­wali od Szumawy aż po Tatry, a które w końcu oswobo­dziła z krucyfiksem po pogrzebie lub musztardą po obiedzie aksamitna rewolucja.


18:00

Uroczyste Te Deum

(katedra Świętego Wita)


Już ty to wiesz, Cassiusie, mrozy są takie, że kiedy przyjechałem, wczoraj, i w szopce — bo nie wyszły mi naprzeciw te cztery dorastające koteczki, moje dziewczyn­ki — znalazłem je sztywne, zamarznięte w szopce z sia­nem, leżały tam wyciągnięte jak zabalsamowane koty egipskich faraonów, jak leżące gliniane konie z chińskimi żołnierzami... Te mrozy, to one szopkę z sianem przemie­niły w trupiarnię, kostnicę...

Poczekam, a gdy ziemia rozmarznie, pochowam te swoje ślicznotki pod czeremchą i krzakami zdziczałych malin, aby po jakimś czasie korzonki i naczynia włosko­wate malin i czeremchy łapczywie je pożarły, i aby —a musi znów upłynąć trochę czasu — te moje dziewuszki przemieniły się w kwiaty i zapach czeremchy i malin ku czci Sierioży Jesienina...

Kersko, wtorek, luty, dziewiątego, 1993 roku

Z Pragi 10:05; Kersko, Ławeczka 10:55; nakarmić koty, a ten oto kolaż skończyłem o godzinie 12:50.

Mój tekst — TO CO POZOSTAŁO po Spowiedzi bez rozgrzeszenia.

14:11 wyjeżdżam z Kerska z przystanku na żądanie “Przy Ławeczce”.

15:30 oddaję tekst w restauracji “U Hynków” przy Sztupartskiej.


Płonąc płonąc płonąc płonąc

O Panie, Tyś wydarł mnie.



KRAJOBRAZ W SZACIE ZIMOWEJ





Motto:

Przedstawienie zaczyna się w chwili,

kiedy widzowie opuszczają teatr

Jan Grossman, dyrektor Teatru Za Balustradą


Havle, Havle, vincere scis, sed victoriae uti nescis.

Klausie, Klausie, redde mihi legiones meas.

Quo usque, Mećiarze, abutere patientia nostra, nihil te timor populi, nihil te audacia omnium bonorum! Quo usque tandem abutere patientia nostra!

Cięcie!

Kochany Cassiusie, jako że mięknie mi mózg, to za­miast kołysanki:


Spij, syneczku, śpij,

czarne oczka zmruż....


deklamuję ci antyczne cytaty, tak jak zachowały się je­szcze w moim rozmiękczonym mózgu.

Cassiusie! Istny koszmar! O Austria! Omnes bellum gerunt, sed tu, Austria, nube! Wszyscy wokół ciebie pro­wadzą wojny, a ty, Austria felix, ty się żenisz! Zmieniły się nawet, Cassiusie, transcendentalne niebiosa! Ten błąd kosmetyczny, ta tradeunion między Czecho-Słowacją ma dalekosiężne skutki, tak jakbym kazał cię wykastrować! Radio Wiedeń, skąd bierze się w nim ta bezczelność? Tak pytał premier w programie: “Co przyniósł tydzień?” na pytanie lewackiego posła... A kiedy będzie referendum? Bez referendum nie możemy przecież żyć demokratycz­nie? Wobec tego pan Klaus zapytał tego lewaka: Kto dał panu mandat, by zadawać takie pytanie? Skąd w panu taka bezczelność?

Tak, Cassiusie, skąd w wiedeńskim radio i w Austrii w ogóle bierze się ta bezczelność, ta judische chucpe... jetzt folgen Nachrichten aus der Tschechien? Tschechei, Tschechien.... Skąd się bierze ta chucpa? I to ma być na­zwa państwa? To pamflet, to pejoracja... judische chuc­pe! Jakie to było, Cassiusie, piękne, Protektorat Bóhmen und Mahren... jak piękne jest staroaustriackie Kónigre­ich Bohmen... Bóhme! Już Celtowie przed nami mówili o tej kotlinie, że zamieszkuje je plemię Bohojemów, i Bóhme... Bohemian, Bohemowie, praska bohema! To brzmi: Piękna porcelana aus Bóhmen... ale aus Tsche­chien? Czy, Cassiusie, jesteśmy jakimś klubem sporto­wym na przedmieściu Cieplic? Na peryferiach Czeskich Budziejowic? Ja wam, dranie, pokażę! Die Nachrichten aus Tschechien, aus Prag. Kto wam we Wiedniu dał do tego mandat, skąd bierze się w was ta bezczelność?

Ciągle jeszcze nie śpisz, Cassiusie, wobec tego za­miast kołysanki zaśpiewam ci:

Die Fahne hoch,

die Reihen dicht geschlossen,

SA marschiert...

i to na cześć Bohmen und Mahren, und Schlesien... ale Tschechien? Nigdy Czechia Karlin, to tak, Czechia na Libni, gospoda, gdzie prowadziliśmy dyskurs z panem Jodasem i jego przyjaciółmi, którzy bronili wkroczenia i agresji wojsk Układu Warszawskiego na Tschechien in Bohmen, na Czechosłowacką Republikę Socjalistyczną, co to chce mieć znów referendum. Cassiusie, z musztar­dą po obiedzie, z krucyfiksem po kremacji? Po operacji kosmetycznej, której nie dokonuje ani pani ordynator Peśkova, ani specjalista od operacji kosmetycznej po po­parzeniach, pan ordynator Fara? Nigdy!

I, kochany Cassiusie, pan Mećiar, ten, który z panem Kńaźkiem byli niczym koncesjonowana firma Wichterle i Kovarzik, jak Laurin i Klement, jak Marks i Engels — tak teraz po kosmetycznym zabiegu znów ci koncesjonowa­ni chcą jeszcze uchwalić mały i paradny pokój westfalski, już znowu Initio in partes, panie Mećiarze, niech pan bę­dzie tani na Słowacji rozsądny, zrobiłem panu przecież reklamę, bo pana lubię... Napisałem dla pana slogan wy­borczy:

Marlon Brando and Vladimir Mećiar nie muszą pod­rywać kociaków!

Niechże pan będzie roztropny, kiedy byłem gimnazja­listą, znalazłem się w Turzowce nad Kysucą, przed ko­ściołem po południu zebrali się i żebrali wszyscy gamonie z okolicy, nie będziecie przecież półgłówkami z Turzow­ki, do licha, bądźcie choć odrobinę z siebie dumni, pano­wie Milanie Kńaźko i panie Vladimirze Mećiarze... nie sprawicie przecież Pradze takiej przyjemności i nie bę­dziecie dokonywać Initio in partes... w partii, która otrzy­mała siedemdziesiąt procent głosów wyborczych! Do li­cha, dwaj gamonie z Turzowki nad rzeką Kysucą, która koło Żyliny wpada do Wagu, a Wag do Dunaju, Dunaj zaś do Morza Czarnego, gdzie żył ongiś na wygnaniu w delcie Dunaju Publius Ovidius Naso i pisał pełne roz­paczy listy do Rzymu, aby pozwolono wrócić mu z wygnania do domu... dlaczego? Że napisał: Dążymy do osiągnięcia zakazanego...

Koncesjonowana firmo Mećiar i Kńaźko, wiecie pa­nowie, co by było najlepsze? Gdybyście złożyli na mnie skargę... Przed sądem to, co powiedziałem panom tak pochlebczo, dzięki dziennikarzom, którzy panów bezgra­nicznie kochają, nabrałoby rozgłosu, a teraz już, Cassiu­sie, śpij, lulaj... abyś znów nie dostał drgawek, starczy, gdy w rodzinie ja jeden cierpię na rzucawkę...

Cięcie!

Ale jest popołudnie, Cassiusie, będziemy odprawiać nieszpory. Siedziałem w “Tygrysie” i Freddy przyprowadził uczennicę Akademii Przemysłu Artystycznego, malutką Cyganeczkę, która była w o tyle gorszej sytuacji, że była Słowaczką z Chocieborza. I paliła ci ona, jedną ręką zwi­jała papierosa i kopciła, a jak nie piła piwa, to opierała główkę o krawędź kufla i podrzemywała... Panowie mieli problemy, opowiadali, jak podczas miłosnych igraszek wsadzili do pizdy — jak mówi się ordynarnie: do cisi — te­lefon ze słuchawką i z całą tą resztą, z tym teraz plastiko­wym samozwijającym się przewodem, ciągnęli, ciągnęli, ciągnęli, ale telefonu nie wyciągnęli... a Cyganeczka, która była w o tyle gorszej sytuacji, że była Słowaczką, do tego z Chocieborza, wpatrywała się we mnie rozkochanymi oczyma i jedną rączką skręcała sobie papierosa za pa­pierosem, a kiedy wypiła pilzneńskie, to drzemała na kra­wędzi kufla i słodko wzdychała, tak jej było dobrze...

Tylko że!... Panowie musieli wezwać lekarza, bo co z tym telefonem, który zniknął w piździe, czyli — jak to się brzydko mówi — w narządach rodnych. A więc przyje­chała karetka pogotowia, kolega doktor, i uznał przewód telefoniczny za pępowinę, i określił wydobycie telefonu z pizdy, z — jak się to ordynarnie mówi: z cipy — jako abrazję, łyżeczkowanie, i chłopaki musieli zapłacić za ten zabieg lekarski jak za przerwanie ciąży, aby już nigdy wię­cej nie mieli ochoty wzywać dla zabawy pogotowia ratun­kowego, bo lekarz to też tylko człowiek, zwłaszcza gdy właśnie siedzi w gospodzie...

A Cyganeczka, która, Cassiusie, była Słowaczką, nadal zwijała sobie jedną ręką w bibułkę pursiczan, ty­toń, i szybko dopiła piwo, i oparła głowę na pustym ku­flu, i nadal wzdychała, i patrzyła na mnie skośnie rozko­chanymi oczyma, a potem powtórzyła kilkakrotnie:

Wstydzę się to panu, mistrzu, powiedzieć...

W końcu jednak wyjawiła:

Przyprowadziłam panu konia...

A ja na to:

Masz, ci, babo, placek! A to mi dopiero!

I pytam, Cassiusie, Freddy’ego:


Co to ma znaczyć?

A Freddy, urodzony w austriackim Linzu, gdzie znaj­duje się najdłuższy płac w Europie Środkowej, półtora kilometra i w dół aż do Dunaju, więc Freddy skinął gło­wą i zaczął też jedną ręką zwijać pursiczan...

Tak to już jest — powiada — to nasza uczennica.., na pierwszym roku. A ten koń jest biały...

Przestraszyłem się...

Biały, biały... ale gdzie jest?

Stoi na dworze przed “Tygrysem”...

A ta Słowaczka, która wyglądała jak Cyganeczka, choć była z Chocieborza i na pierwszym roku Akademii Przemysłu Artystycznego, przytaknęła radośnie...

Należy do pana...

A ja przeląklem się. .

Ale gdzie go umieścimy?

A ta Słowaczka w pierwszej wiośnie Akademii Prze­mysłu Artystycznego klasnęła w dłonie.

Nie ma sprawy. Przejdzie przez szynk i może być tu z nami, a potem postawimy go w korytarzu...

A ja bladłem, a panowie sprzeczali się o uiszczenie ra­chunku za to łyżeczkowanie, nie chcieli zapłacić za to, że pan doktor fachowo musiał wyciągnąć telefon... z bake­litu z pizdy, z — jak to się ordynarnie mówi — z cipy...

Sam widzisz, Cassiusie, co się na świecie dzieje, ciesz się, że jesteś tu na zdrowym powietrzu pełnym marzną­cej szreni, która pociągnęła wszystkie gałązki i wszystkie konary i wszystkie pnie, obrysowała je raz jeszcze... bia­łymi konturami... i wystarczyło, że usiadł na nich w słoń­cu ptak, by zaczął się sypać delikatny i subtelny śnieżny pył i w blasku słońca w tym sypiącym się zmrożonym śnieżnym pudrze tworzyły się kręgi tęcz, brylantowe re­fleksy i blask gwiazdy Syriusza, na którym spalają się z trzaskiem wszystkie minerały i metale, a ta dolna gwia­zda pod Orionem nazywa się, Cassiusie, Syriusz, i to jest

108

moja gwiazda... a ja cię dokształcam dlatego, że niemal przez rok byłem kierownikiem wydziału kulturalnego ko­munistycznej partii w Nymburku... Dlatego tak chętnie i tak często daję ci lekcje, aby zmniejszył się analfabe­tyzm wśród kotów.

Cięcie!

Szkoda, Cassiusie, że nie ma z nami Sonji Henie, tej Norweżki, która tak to umiała na łyżwach, że nakręcono z nią jako z mistrzynią świata film Zaśnieźona romanca...

Ta romanca, którą mamy tu w Kersku już piąty dzien... i to za darmo.... Tego białego konia, którego mi podaro­wała ta Słowaczka, Cyganka z Chocieborza, ta adeptka pierwszej wiosny Akademii Przemysłu Artystycznego, a więc tego siwka chciała mi przywieźć aż tu, do Kerska, i to za darmo, ale ja jej to wyperswadowałem, raz dlate­go, że boli mnie noga, a przede wszystkim — że kotki mo­głyby go zagryźć, bo są zazdrosne.

Ale! Ty, Cassiusie, ty nawet nie wiesz, w jakiej zaśnie­żonej romancy żyjecie w tym nudnym Kersku.... Od Ne­hvizd, od gospody i restauracji “U Wydrów”, zaczyna się ta baśń, i wszystkie drzewa, i w ogóle cała roślinność wraz ze ścieżkami, wszystko zasypane jest marznącą mżawką, szronem, szrenią, sadzią, co wszystko żywe i martwe obrysowują białymi kreskami, Uniami falistymi i konturami... A wygląda to tu w polach i na drzewach wzdłuż drogi i gdziekolwiek, jakby tutaj, koło drzew i krzewów, odbywał się konkurs cukierników, którzy w mistrzostwach świata cukierni mają tylko jedno zada­nie, ubitym śniegiem, ubitą śmietaną udekorować ten krzak i to drzewo, jakie sobie uczestniczący w tej konku­rencji cukiernik wybierze... a cukierników na konkurs przyszło tylu, ile jest w kerskim rewirze leśnym drzew i krzaków, współzawodniczący ze sobą dostali nawet roz­stawiane drabiny, a do tego jeszcze takie przesuwane, na kółkach, aby swoimi bakelitowymi rożkami sięgnęli aż do koron... i tam artystycznymi paluszkami i zgodnie ze swoim gustem pociągnęli bitym śniegiem i delikatną śmietaną wszystko tak, jak o tym marzył nieżyjący już se­kretarz partii komunistycznej Związku Sowieckiego i premier rządu Nikita Chruszczow, który powiedział... Cassiusie, obudź się, nie śpij niczym młodziutka macio­ra, obudź się, koteczki moje, bądźcie czujne... Najmilszy obraz Chruszczowa macie teraz w lutowym Kersku. Kra­jobraz w szacie zimowej..

Cięcie!

I wiesz, Cassiusie, jakież to było piękne! Drogi zlodo­waciałe, Glatteis, jak mówią Niemcy z Sudetów, Eisglat­te, jak powiadają ci z Tyrolu, gołoledź, i oto przez tę lo­dową taflę, przez ten malutki stadion, tą drogą, tak gład­ką od mrozu, jakby ją pociągnięto wazeliną, wyobraź so­bie, gdyby z Sernic aż do nas, przed naszą furtkę, nadje­chała na łyżwach para taneczna, Sonja Henie i Nikita Chruszczow, i przed naszą zielono-białą furtką jedynie dla nas wykonaliby podwójnego axel-paulsena i potrójnego wyrzucanego rittbergera! ... Masz wyobraźnię? Masz...

A z tego, że moglibyśmy stanąć przed sądem za obra­zę honoru koncesjonowanej firmy Mećiar i Kńaźko, nic sobie nie rób, jako okoliczność łagodzącą wskazałbym, żeś to ty, Cassiusie, mnie do tych oszczerstw namówił... Aha! Jesteśmy przy Zaśnieżonej romancy, przy śnie szalonego cukiernika! Jesteśmy tam, gdzie znaleźliśmy się dzięki usunięciu kosmetycznego błędu w socjalizmie z ludzką twarzą, tam, gdzie nie chcieliśmy być, wrócili­śmy po tysiącletnich rządach tam, gdzie także nigdy nie byliśmy A przecież delikatna zamieć śnieżną mżawką przewiewa na wskroś ludzkie twarze i postaci niczym mgła... jak Harry Piel w filmie Niewidzialny.., ta marzną­ca mżawka podąża tam, dokąd chce... i pozostawia za so­bą kruchy ślad zwyczajnych muśnięć szronu, sadzi, żało­snych opatrunków i waty i tak oto Zaśnieżona romanca mija granice narodów budki strażnicze, urzędy celne... i to za darmo. Ponieważ to, na co teraz narzekamy, to na­sza ozdoba, tylko po to muszą mieć ludzie oczy, tak jak masz je ty..

Cięcie!

A do mnie przez furtkę wspomnień, które, Cassiusie, jak uczy Novalis, są drugą teraźniejszością, wchodzi z dziennika “Młody Front Dzisiaj” na pierwszej stronie pan Mećiar, odziany w kombinezon na niepogodę, taki sam, jaki nosi chętnie także Wacław Havel, uśmiecha się jak Otello z czasów, kiedy był zakochany w Desdemonie, a więc był młody, za nim tak, jak chodzą cygańskie kobie­ty, w przyzwoitej odległości, idzie za nim jego sekretarka, powietrze, które tę parę łączy, jest z filmów Wylera Rzym­skie wakacje albo Jak ukraść Wenus... to moje zdjęcie stu­lecia.. A ty, Cassiusie, dziwisz się, że ułożyłem slogan:

Marlon Brando i Vladimir Mećiar nie muszą podrywać kociaków!? Ja wiem, bo ja pana, proszę pana, dokładnie, ale to dokładnie rozumiem, zwłaszcza zaś teraz, kiedy ma pan impuls, który drażni pana tak jak szlachetnego szwajcarskiego byka trzy dni ciemności i postu przed korridą...

Jeśli Bóg istnieje, to dajmy na to ta dama, która kro­czy za panem w przyzwoitej odległości, jak cygańska żo­neczka za swoim mężem, niech pełni przy panu rolę anioła stróża i ma miotełkę i szufelkę i niech zamiata za panem piórka z pańskich wynędzniałych i żałosnych skrzydeł, piórka, pierze... stosiny i lotki ze skrzydeł... chcieliśmy wzbić się do lotu... a ja nie życzę sobie, aby stał się pan aniołem strąconym ze swoich niebiosów, ze swoich subiektywnych niebiosów, bo — jak mnie uczył mój Immanuel Kant, który ze swojego rodzinnego Królewca nie oddalił się bardziej niż na trzydzieści kilo­metrów, mimo to jednak swoją moralnością wzleciał do nieba... Co podziwiam, to niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie... Ohne Subjekt kein Objekt. To sobie, Cassiusie, ośle jeden, zapamiętaj! Panie Vla­dimirze Mećiarze, gdzie pan powiedział, że chce być po­chowany?

A jednak! Cassiusie, co to ja brałem pod uwagę? Już to mam! I to jest istota praskiej imaginacji, ironia. Jak na­zywamy to z panem Karafiatem, to pierdolenie w bramie. Jesteśmy kaligraficznymi chłopakami. Tak, Cassiusie, mówiliśmy w mojej szkole powszechnej w Nymburku: kaligraficzni uczniowie. To byli ci uczniowie, którzy cho­dzili z nami do trzeciej Masy, ale już szkołę powszechną opuszczali, golili się już, a w piątej klasie siedzieli z tyłu, grali tam w karty i czekali na przeżycie czegoś niezwykłe­go, zanim wejdą w prawdziwie dorosłe życie obywatel­skie. Nie umieli nawet porządnie pisać ani czytać, było

im to niepotrzebne... Dzisiejsi chuligani. Jedynki! Przy­szli pisarze w Ameryce, tu — przyszli posłowie z ramienia partii. Wówczas w moich oczach byli to naprawdę kali­graficzni uczniowie. Na ich cześć i solidaryzując się z ni­mi w piątej klasie pozbawiłem gałęzi świąteczną choinkę dla sierocińca, a pani profesorka Albertsowa na cześć ka­ligraficznych uczniów poszła do zakładu dla lekko obłą­kanych. Z własnej woli i na wszelki wypadek. Panie Me­ćiarze, z panem nie było lepiej, ja byłem enfant terrible, zupełnie tak samo jak pan na wsi. Ty, Cassiusie, z tymi swoimi przedwiosennymi gruczołami nie jesteś teraz w ani trochę lepszej sytuacji. Mnie to przeraża. Mamy lu­ty a kotki, nie znające kalendarza, mają w pizdach, w ci­siach... jak się mówi ordynarnie, harmonogram, że jeśli chcą mieć w maju majowe kociątka, muszą właśnie teraz, a nie kiedy indziej, zacząć to, co ludzie brzydko nazywa­ją... love story.

Cięcie!

Kaligraficzne chłopaki... Hobl, Czudli od Czerwin­ków odrąbał na pieńku ostatnie paliczki palców... a ja ry­czałem ze śmiechu. Czudla Czerwinków! Hihihi!

Cięcie!

Cięcie. Przyłapałem cię na wiśniach. Nasz tapicer te­atru Klubu Sportowego Neumanna, zadzwoniła do mnie przerażona jego małżonka... Zanosi się na samobójstwo! A więc pojechałem tam telegraficznie taksówką i pytam:

Co się dzieje?

A tapicer zwierzył mi się żałośnie, że nie ma po co żyć na świecie, że nie pociąga go już pizda... czyli wagina, jak brzydko mawiają intelektualiści...

A ja na to:

Posłuchaj no pan, to niedobrze! Ma pan na świecie Kościół katolicki, aksamitną rewolucję, ona przyniesie panu pociechę...

Ale on nadal zdejmował żyrandol, że powiesi się tam na krawacie... nie powiesił się jednak, zapisał się do par­tii komunistycznej, a to najlepsze lekarstwo na samobój­stwo, ja sam też na to cierpię...

Cięcie!

I ty Cassiusie, wpadłeś w to na mordę, ale na odwrót, bo tobie, i nie tylko tobie, pizda zaczęła pachnieć, bo Maca, ta pręgowana kotka, postanowiła, że love story za­czyna się teraz, kiedy krajobraz jest w szacie zimowej, sy­pie się teraz śnieżek i sadź i Maca zdecydowała, że musi mieć w maju majowe kocięta, a tam, w willi, jakże ci te­go zazdroszczę, chodziłeś za nią po parceli, nawijany na jej zapach ciągnący się za pizdą, i chodziłeś tak, głupta­sie, jakże ci tego zazdroszczę, po parceli.., pierdoliliście się, nie jedliście i nie pili, trzy dni chodziłeś i popisywałeś się przez kotami, jaki to z ciebie zakochany amant, ona chodziła tu i tam, z parceli na parcelę,. ciągnęła cię za nią ta niewidzialna woń jej pizdy, co ja bym za to dał, głup­tasie, aby i mnie porwała tak jak ciebie ta love story i tak popisywaliście się przez trzy dni, ona przed tobą, ty zaś na odległość za nią, tak jak kiedy jeden samochód ciąg­nie drugi, trzy dni w tym sypaniu się złotego deszczu marznącej sadzi... pierdolili, nie jedli, nie pili.., to jest także najwyższy szczyt ludzkiego życia, jedynie dzięki te­mu mogą być piękne kocięta i piękni ludzie... Dlatego i sam Goethe wolał pierdolić niż pisać te swoje wierszy­ki, a jeśli już — to tylko pochwalne ody ku czci hrabin i mieszczańskich córek, jako podziękowanie za to, że tak pięknie, tak po ludzku sobie popierdolił...

Cięcie!

Oczywiście, Cassiusie, i ty to wiesz, taki tu ziąb, że i ja upadam na duchu, i gdybym nie miał przed sobą wizji Złotego Upojenia, to bym popełnił samobójstwo... Ale wy to tam zniesiecie, ja także, jest tu taki mały archipelag Gułag, śpię w ubraniu, a nad ranem, o godzinie wpół do trzeciej, wstaję, dokładam drew do ognia... stawy mi się zacinają, jakbym był samochodem, który sąsiedzi muszą ciągnąć innym samochodem, co jeszcze jedzie. Upadam na duchu, a jednak! Jeśli wyto wytrzymujecie na dworze, to dlaczego miałbym tego nie wytrzymać ja, skoro widzę w telewizji, że wytrzymują to też obywatele w Galicji i w Bośni, i gdzie indziej. Przynajmniej jestem z nimi, Cassiusie, solidarny. I nic a nic nie pomoże, że wypiłem już flaszeczkę fińskiej wódeńki, nic a nic nie pomoże to, że jesteś zakochany w koteczce, która, kurewka, jako że jej natura powiedziała, by miała kocięta w maju, musi się pierdolić najpóźniej na początku lutego. Śpię ubrany, kiedy idę się odlać, to szczam za wcześnie, tak więc, kie­dy się porozpinam, już się znów zapinam, bo już się obeszczałem... Zresztą, Cassiusie, z ręką na sercu, rycerze kiedy w tych swoich zbrojach ruszali na wyprawę, to na­wet w te swoje zbroje przez te trzy dni srali, a byli to ry­cerze, którzy podążali, by uwolnić miejsca, gdzie urodził się Chrystus, od bezbożników, zupełnie tak samo jak ja na tych kerskich wywczasach, z soboty na niedzielę, mu­szę się niekiedy nawet posikać z solidarności z wami, które jesteście tam, na dworze, skazane na zimny wychów. Aha! Cassiusie, kiedy byłem młodszy, to było faj­nie... Bez tytoniu i bez piczy nic już w domu się nie li­czy... a teraz jestem tu sam i skąd by się tu miała wziąć gorąca picza! A nawet gdyby była, lepiej obudzić się z zimna i pisać. Pisanie człowieka rozgrzewa, tak jak te­raz mnie. Pan doktor Sedlaćzek, ten, który uczył mnie pracować na roli, teraz się na tym znam, miał on dwa go­rącokrwiste pieski, szorstkowłose foksteriery, i miał pan doktor śpiwór i te psy z nim spały, ciepłota ciała psa się­ga trzydziestu ośmiu stopni, a więc pan doktor leżał ni­czym między dworna żeberkami centralnego ogrzewa­nia... a jego małżonka... no cóż, miała ona zimną pizdę, bo była katoliczką, wobec czego rozgrzewała się modlitwą... Ale, Cassiusie, z ręką na sercu, gdzie się podziały te gorącokrwiste pieski i gdzie się podziała modlitwa...

Teraz jest niedziela, kwadrans na czwartą, a ja piszę, aby się zagrzać, piję fińską wódeńkę, wątrobę mam w ru­inie, ale kiedy jest zimno, to i ta biedna wątroba cieszy się, Maska w dłonie i prosi: jeszcze, jeszcze, jeszcze, by­leby tylko nie było mi zimno... i stawy odmawiają posłu­szeństwa, zatrzymują się, ale maszyna do pisania zdoła je rozruszać, pociągnąć, tak jak jeden samochód, który nie może ruszyć z miejsca, wprowadza w ruch drugi samo­chód, co to jeszcze jeździ... I ja tu siedzę, a wy tam na dworze boicie się zakasłać, jak ja podczas Te Deum w ka­tedrze Świętego Wita, gdy odbywała się koronacja Wacła­wa Havla, gdybym zakasłał w tej katedralnej głodomor­ni, to padłbym, zamarznięty, już tam, a nie tu, w Kersku, skoro podczas tego Te Deum dostałem ischiasu, przezię­biłem się, tak jak to przepowiedziałem Jurkowi Kolarzo­wi: ja na to Te Deum pójdę o godzinie 18, ale i to Te Deum w tej trupiarni będzie zapowiedzią mojej śmierci, będzie to weksel płatny, kiedy będę umierać na rwę, na reumatyzm niczym zupełnie zwyczajne przeziębnięte cia­ło i kości...

Mam, Cassiusie, cholerne kłopoty z oddychaniem i z kręgosłupem, nawet dzisiaj nad ranem, w niedzielę... A jednak! Skoro wytrzymujecie to wy, dzieciątka, tam, to dlaczego miałbym nie wytrzymać ja, kiedy przyłożyłem drew do ognia tu, w pokoju, jeśli nawet chce mi się prze­wrócić jak siedzącej drewnianej figurce Jezusa Chrystu­sa, którego imię często wymawiam nadaremno. Gdyby was, dzieciątka, nie było, to dlaczego miałbym nie popełnić samobójstwa? Byłoby mi lepiej. A Archipelag Gułag i Wierny Rusłan to lektura, która pozwala mi na ten lu­ksus, abym przezwyciężył tę noc, kiedy to stygnę dzięki wyobrażeniu sobie pięknego obrazu, symbolu tego, jak się powinno malować, pan Nikita rozstrzygnął to za mnie i dodał mi sił, abym żył nadal... Krajobraz w szacie zimowej. Ja wiem, kiedy panu, panie sekretarzu, napalili i miał pan służącą tak jak wszyscy arystokraci minionego stule­cia, którzy pili w cieple wódeczkę i marzyli o tym, jak pięknie będzie za sto lat, a przy tym mieli w ciepełku cholerynę wskutek chlania i marzyli o tym, co wieścił mój Nikita Chruszczow... o widoku z sani, w kożuchu... o Krajobrazie w szacie zimowej... Ten Nikita, ten Nikita porządnie mnie wkurwia! ... a co dopiero ten osioł, autor Damy kameliowej, który pisał, że teraz, w tym minionym stuleciu, w roku pięćdziesiątym piątym, użalał się, jakież teraz to życie jest obrzydliwe, ach, gdybym tak mógł żyć za sto lat... Ty ośle! My teraz także jesteśmy w gównie po szyję i mówimy z kolei: ach, gdybyśmy tak mogli żyć przed stu łaty... Jak to powiedział doktor Kurfirst... inte­lektualistów czuć gównem na sto metrów, niech pan, mi­strzu, trzyma się od nich z daleka.

Cięcie! Cuter! Nożyczki!

No, jutro będzie już lepiej, wysączymy flaszeczkę do dna, podnoszę się, jakoś mi to nie wychodzi, ale wlokę się, aby dołożyć do pieca, na zakręcie przewróciłem bu­telkę, teraz ją tu mam... Koskenkorva Vodka... Helsinki Finland... ale jeśli koty wytrzymają tyle na dworze, to dla­czego ja miałbym nie wytrzymać sam na sam z wódecz­ką, mimo iż pan ordynator Żaćzek ostrzegał: Każda pinta alkoholu to tak samo dla wątroby, jakby ktoś w nią pana kopnął!

Cięcie!

Ale, Cassiusie, lepiej umierać po pijanemu niż na trzeźwo i myśleć o ostatnich sprawach człowieka... Ty, Cassiusie, będziesz jutro chodzić z kotką, tą flądrą, po parceli, ty jak kto niemądry już dziś nic nie jesz, bo prze­strzegasz hasła natury: Nie jedli, nie pili, tylko pierdoli­li... nie... Pierdolili, nie jedli, nie pili.., ja zaś będę wi­dział przez okno, jak sypie się sadź z gałązek zmarznię­tych drzew ale ty, moja krowo jordańska, pójdziesz się popisywać tu i tam w podmuchu kociej pizdeczki jak prowokator, ponieważ dobrze wiesz, że ja już żadnej pi­czy w domu nie mam, i dlatego moje zużycie prezerwa­tyw jest zerowe, a zużycie papieru toaletowego ogrom­ne... bo choć nie w portki, to mentalnie nie raz, nie dwa razy zafajdałem się z tego wszystkiego aż po uszy... A jednak!

Cięcie! Cuter! Nożyczki!

Niepodobna się odciąć od epoki. Zesrać się można!


Ps

Ale, Cassiusie, i ty to wiesz i widzisz. W sionce jest stelaż i siaduje tam Militka, ta koteczka z białym żaboci­kiem, białymi skarpeteczkami, różowym noskiem, ni­czym wydobyte gdzieś z głęboka wspomnienie, które sta­ło się ciałem, ta moja skarpeteczka mojej młodości, z którą sypiałem w browarze. I nieustannie myje się, bo a nuż ją spostrzegę? I ja też kiedy idę, a ona spojrzy na mnie zakochanymi oczyma, pochylam się i ona, Cassiu­sie, całuje mnie w czoło! Ma koło różowego noska trzy plamki, kropki, impresjonistyczne muśnięcia pędzla w kolorze brązowym.... a ze czas płynął, to przez te dwa tygodnie, kiedy tak tu siadywała na stelażu w sionce, zdą­żyliśmy się w sobie zakochać... Gdybyś, Cassiusie, zagi­nął, to zastąpiłaby ciebie, a to już coś znaczy. Ty wciąż je­szcze chodziłeś na cienkiej lince za tą twoją pizdeczką, a ja już nazwałem kotkę na stelażyku — Militka, a ona już reaguje na to, pochylam się tylko, daję jej całusa, a ona mnie... i jestem dla niej kędzierzawym i pięknym mło­dym mężczyzną, i tak oto odmłodniałem, jak się tego uczyłem, że Jungwerden Goethego, to pragnienie stare­go poety, by stać się młodym, urzeczywistniło się tu, ja, blisko już osiemdziesięcioletni głupiec, zakochałem się w koteczce, w Ulryce von Lewetzow... i ona tę miłość odwzajemnia! Cassiusie, nie żyłem na darmo! Jestem zbawiony, pośród krajobrazu w szacie zimowej, jestem w stanie satori, bódhi, jestem w stanie sanskar, w stanie miyein, mistycznym widzeniu i wizjach, jakie miał ten młodziutki mistyk Tomasz Traherne, ten poprzednik Wil­liama Szekspira, który jak widzę na dworze, na nocnym niebie, ma swój inicjał... W William...

Nie żyłem na darmo. Cassiusie, zresztą i twoje imię to imię z szekspirowskiego dramatu Otello, Cassius, wenec­ki arystokrata, który przez pomyłkę dał Desdemonie chusteczkę i pośrednio przyczynił się do tego, że Otello przez pomyłkę udusił swoją ukochaną Desdemonę...

Ten nasz krajobraz w szacie zimowej dał się nam we znaki... Weksel na swoją śmierć z powodu ischiasu i po­dagry przepowiedziałem sobie na Te Deum w katedrze Świętego Wita i nie pomogła nawet podwójna wódeczka “Pod Czeskim Lwem” we wtorek drugiego lutego ani te­raz dwunastego lutego ta fińska Koskenkorva Vodka, po której przewracam się nad ranem jak drewniana figurka frasobliwego Chrystusa, za dwie minuty minie czwarta godzina nad ranem i na nic mi się zdadzą hasła: Bez ty­toniu i bez piczy nic już w domu się nie liczy czy też: Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili.

Cięcie! Cuter! Nożyczki...

Ty, Cassiusie, jesteś w niebie... Jutro już nie będziesz jadł i pił... a ja pójdę na obiad, bo ja już nie mam dokąd pójść... A jednak! Gdy zostawię otwarte drzwi do sionki, będzie tam na wysokości moich oczu czekać na mnie czyściuteńka Militka, moja koteczka, w której się zako­chałem...



SZEWSKI PONIEDZIAŁEK




Motto:

Bohumil Hrabal w ankiecie “Kmenu” napisał... aby wszystkie teksty miały więcej odwagi wstępowania na cienki lód, aby autorzy bali się swojego pisania... I jeśli w pisaniu Hrabala widać, że pisze z właściwym sobie lękiem, to byłoby cudownie, gdyby tu się to uda­ło już (czy dopiero) w roku 88. Niestety, nic o tym nie świadczy...

Doc. dr Milan Hubl, CSc. w książce

Drogi do władzy 17.1.1988


I dlatego kocham ten kraj, tę linię koło Mochowa dzie­lącą Sławnikowców od Przemyślidów, rodu znanego z umiłowania pokoju, którzy, kiedy wymordowali Sławni­kowców pośród mgły podstępem i zdradą, w końcu wyrżnęli także Wierszowców, prócz jednego, który tak długo zwlekał z narodzinami, aż wreszcie w Ołomuńcu pozbawił życia króla czeskiego, może Wacława... Ale doczekał się!

Teraz, kiedy polityka jest znowu w kursie, muszę Zło­tej Pradze napisać, że w 1158 roku, jak sądzę, przedsta­wiciele morawskich stanów przyjechali do Sadskiej, gdzie spotkali się z pokój miłującymi Przemyślidami, aby zawrzeć na wieczne czasy Statuta ducis Ottonis... ale, jak mi z gromkim śmiechem opowiadał pan doktor Zumr, Przemyślidzi te Statuty o wiecznej przyjaźni podpisali sa­mi, a Morawianie zachlali się gdzieś po drodze, zanim do Sadskiej dotarli... Bo wszystko to zawinili szlachetni Przemyślidzi, a temu, kto by o tym wątpił, czescy patrio­ci wcisną zęby do gardła! Gdzie się pcha Machiayelli z tym swoim Il Principe!? Powinien uczyć się od Przemy­ślidów! Aha! Są tutaj w okolicy Libice z ruinami zamku, ot, zaledwie tylko kilka cegieł i kamieni. I jest tu wioska Radzim, Radzim był bratem świętego Wojciecha, który wyjechał głosić słowiańskim Prusom słowo Boże, tam, nad Przerowem, pośród pól jest krynica, gdzie się po raz ostatni w sławnikowskich włościach Wojciech ugasił prag­nienie, teraz jest tam kapliczka i ta świeża wodeńka tak­że, a potem Wojciech jechał tak długo, aż wreszcie doje­chał do tych słowiańskich pogańskich Prusów i tak długo naprzykrzał im się z Pismem świętym, że go w końcu za­mordowali, posiekali, porozrzucali... membra disjecta... i tak oto Wojciech zgodnie z prawem został świętym....

Zbieranie do kupy wszystkich części tego posiekane­go ciała była to czynność artystyczna, twórcza, kolaż, asamblaż, jak to się dziś określa. I tak do głowy kawałek po kawałku, nogę za nogą, rączkę za rączką, kręgosłup był w kilku kawałkach jak cytra, a więc dopiero po pew­nym czasie udało się złożyć w całości zwłoki i przewiezio­no je do gwiaździstego Gniezna, jeden z historyków mówi nawet, że zgłosili się znalazcy kilku cząstek Wojcie­cha, ale Kościół kupował zawsze tylko jedną, dzięki której mogła powstać całość...

Ten sposób tworzenia wziąłem sobie jako motto, membra disjecta, kolaż, ale tekstów, o których myślę, że stworzą całość, zamierzam napisać Złotej Pradze o tym, jak to umiemy obchodzić uroczyście szewski poniedzia­łek w “Złotym Tygrysie”, gdzie królował jako wyszynko­wy i kierownik pan Prochazka z cygarem, który decydo­wał, kto dostanie piwo, a kto nie. Pan Prochazka, już dawno na emeryturze, tak kochał pilzneńskie piwo, że kiedy odszedł z “Tygrysa”, to jeszcze nalewał piwo w ho­telu “Continental”, w “Contim”. Tam w piwnicy przez tak zwany krótki przewód nalewał piwo do kufli, do szklenic, nalane piwo stawiał do windy, naciskał guzik i winda dowoziła do lokalu ten płynny chleb, te pajdy smarowane masłem, jak “Pod Tygrysem” nazywa się pilzneńskie piwo. I tu pewnego razu, kiedy nacisnął guzik w piwnicy wyszynku w “Contim”, to pod niebo wznosiły się kufle już po raz ostatni, bo pan Prochazka został już w piwnicy sam, zjeżdżały już na dół tylko puste kufle i szklenice, bo pan Prochazka nie żył. Tego wszakże nie będzie, aby czeski wyszynkowy od beczki uciekał! Powa­lony przez zawał sam w hotelu “Conti”. W piwnicy.

Nadworny fotograf Złotej Pragi, ten, który robi nie­mal wszystkie zdjęcia do Kalendarza, on właśnie otrzy­mał od hotelu “Conti” zamówienie... Kiedy wkroczy mi­lionowy gość, wtedy, Flocziczku, pokaż, co potrafisz! Sfotografował milionowego gościa hotelu, wręczono mu zaliczkę, a on zamiast do “Tygrysa” poszedł do “Jelinków”, i tam mu słusznie ukradziono kurtkę nie tylko z dwoma tysiącami, lecz także z taśmą filmową, gdzie znajdował się ten milionowy gość hotelu “Continental”... .siedem­naście lat czekał na tego gościa, a kiedy wlazł już w pa­szczę lwa, nie tylko przeszła mu koło nosa okazja wyjazdu za granicę, lecz także szansa czekania kolejnych sie­demnaście lat na dwumilionowego gościa... Teraz leczy się fonoterapią, nieustannie sobie nastawia:


Pragi nie oddamy,

zburzymy ją sami...


I codziennie ma teraz szewski poniedziałek, który my nazywamy niebieskim...

Dziś niebieski poniedziałek wyróżnia się tym, że goście w kąciku cichych współpracowników Kalendarza są na­chlani jak mleczarskie psy, cały jadłospis jest już zakresko­wany jak obraz Vincenta van Gogha Stoppelfelder. Pole, ściernisko, kreska obok kreski, pociągnięcie pędzlem ukoś­nie pochylonym, bieżący metr piw za bieżącym metrem, bo szewski poniedziałek Złotej Pragi to serial młodych lu­dzi, mężczyzn i kobiet, którzy przeszli już nie tylko AIDS, lecz także marskość wątroby i śledziony... A ja ich kocham, bo ta Złota Praga tworzy jabłuszka oranijskich renet, spo­śród których w każdej niemal gnieździ się robak melan­cholii... Tam, po drugiej stronie lokalu, tam siadywał wynędzniały dawny ober kawiarni “Arco” Willi Svoboda, nie mógł już chodzić, powłóczył nogami, ale zawsze wypoma­dowany, z przedziałkiem pośrodku, lekko pochylony do przodu, jakby niósł tę kawkę, którą w latach trzydziestych roznosił praskim Żydom... a to marzenie każdego członka Złotej Pragi! Willi umarł na chodniku, wracając ze “Złote­go Tygrysa” i nie doniósł już śmierci do domu. Ta nasza Złota Praga. I ten szewski poniedziałek na dodatek!

Wczoraj zjawił się taki jeden, który w imieniu Pragi pracuje gdzieś w Azji... I albo mucha tse-tse, albo trąd, albo cholera, po prostu z jakąś chorobą, o jakiej marzą członkowie Złotej Pragi... zamówił kotlet w placku zie­mniaczanym... Kelner, pan Tolek, przyniósł i wirowym ruchem podsunął talerz temu Milonkowi pod brodę, życzył smacznego... no i masz go! Milonek wśród grom­kiego śmiechu usnął, zrzucił talerz ze sparzoną kapustą i dekoracją jarzyn pod stół, na obrusie pozostał tylko ten kotlet w placku ziemniaczanym... Wobec tego po­stawili pod stołem koszyczek z chlebem, a kiedy Milo­nek się wyspał, unieśli stół za nogi... i krzyk, i wrzawa, że pan ober Olek powiedział: “W życiu kelnera są takie chwile, że i bydlę może od tego zwariować...”. I uniósł lekko obrus, a tam leżał szczęsny Milonek, który tylko po to przyjechał z Afryki, aby usnąć, a teraz żwawo i czujnie strzegł swojej porcji pod stołem, wycierał z podłogi sos i kapustkę, aby na koniec wytrzeć chle­bem talerz... no i znów!... piętnastu bywalców uniosło aż pod sufit stół i Milonek wysunął się i niczym w lu­strze, jak w grotesce Chaplina, przyczesał dłonią swoje piękne czarne włosy i zabrał się do kotleta w placku zie­mniaczanym na obrusie, i pałaszował szybko, bo a nuż nagle znów uśnie... Być członkiem Złotej Pragi to ryzy­kowne powołanie.

A ja w tenże szewski poniedziałek otrzymałem skargę cyrku Berouska, że powołałem do życia Nadację Bohu­mila Hrabala w obronie praw zwierząt, że, podczas gdy on jęczał w kryminale za politykę, jego dwa niedźwiedzie żyły w raju u jego mamusi, wprawdzie w wielkiej klatce dla królików ale że ta moja nadacja, Nadacja Bohumila, odwiozła niedźwiedzie do ogrodu w zamku, gdzie nie­dźwiedziom śpiewała nawet ta piosenkarka, która śpie­wała o aksamitnej rewolucji Przejdę przez rzekę Jordan... i że jeden z niedźwiedzi od tego zdechł, że wprawdzie to pięknie, że chciałem wypożyczyć w Teatrze Narodowym kostium niedźwiedzia ze Sprzedanej narzeczonej i zamie­rzałem, pisze w skardze pan Berousek, zaprzyjaźnić się w zamkowym zwierzyńcu z tą sierotką, nawet spać z nim chciałem... ale pan Berousek występuje teraz z pozwem, żebym mu wynagrodził szkodę, oskarża mnie, że powo­łałem do życia tę nadację, która jest przyczyną śmierci je­go niedźwiedzia, z którym wybierał się na tournee do Ro­sji i na Ukrainę... I pan Berousek posłał mi tę skargę do “Złotego Tygrysa”, właśnie w szewski poniedziałek... I metr bieżący piw tu, metr bieżący piw na drugi koniec stołu! A wszystkiemu winna jest poetka Śtroblova, która mimo iż jej na to nie pozwoliłem — założyła Nadację Bohumila Hrabala w obronie zwierząt...

A że to był szewski poniedziałek, rozmawiałem z dwiema damami, które obchodziły tu imieniny jednej z nich. I zacząłem uprzejmie, żeby im sprawić przyjem­ność, powiedziałem, że obie mają piękne krowie oczy, ale tak piękne, że nawet szwajcarskie byki w całą pewnością by oszalały! ... A damy stawały w pąsach i połykały kotle­ty w placku ziemniaczanym z podwójną porcją sparzonej kapusty, tak że wystraszyłem się, że tyle jedzą, bo trzeba by wezwać weterynarza, który bądź by zalecił wprowa­dzenie im do brzucha trokaru, to jest żerdzi czy drąga, ja­kiego używają nasi rolnicy, kiedy krowa dostanie wzdęcia

od nadmiaru koniczyny, albo też, jak doradzają wetery­narze, wytrzeć gębę słomą, a jeśli to nie pomoże, zabić...

A moje damy piły jedno piwo za drugim, czkały i uśmiechały się...

Ale z pana pochlebca!

A więc pocieszałem je mówiąc, że u Homera wszyst­kie boginie były wolookie... że one obie mają oczy jak dwa piękne woły... A jakże!

Ty psie pogański! Ty giaurze! Ty moje serdeńko uko­chane! Ty mój skarbie! Ty kozaku! Ty Moskalu! Kocham cię i nie mogę bez ciebie spać... — pisze caryca Katarzyna Wielka do Griszeńki Potiomkina...

A że był szewski poniedziałek, członkowie Złotej Pra­gi krzyczeli, bo były już w drodze próbne wydruki z wiel­kiego Kalendarza... Koniec opery żebraczej...

Jakaż wrzawa zapanowała znów w kąciku cichych wspólników przyjaciół Złotej Pragi! A bo ci cisi wspólni­cy, ci wrzeszczeli zawsze, byle tylko znaleźć powód. A zresztą, żaden Kalendarz nie obszedł się bez szewskich poniedziałków... Dziś wrzeszczeli dlatego, że sama tylko wypowiedź: opera żebracza się kończy, to za mało... mówi właściwie tyle, że artyści nie potrzebują już żadne­go żebraczego wsparcia...

No i znowu:

Olku, metr piw!

A potem:

Toleczku, metr piw na mój rachunek!

A Wacław przy kurku u beczki, po wczorajszym po­szumawskim wieczorku tak zmordowany, że aż dostał ze­za, powiedział żałośnie:

Od tego, co tu się dzieje, nawet bydlę gotowe zwa­riować! Jak powiada Haśzek.

Ja zaś, lewicowy intelektualista, ten, który podczas ro­bienia zdjęć do Kalendarza siedziałem na Starych Zam­kowych Schodach w krześle w tej mojej służbowej czap­ce z czasów, gdy byłem dyżurnym ruchu, ja, który tam dmuchałem w helikon i wraz z innymi żebrakami skom­liłem o parę groszy, ja, który rozciągałem harmonię jak żeberka centralnego ogrzewania z taką siłą, że aż pękła... ja powiadam:

Słuchajcie no, chłopcy, a gdybyśmy tak, kiedy za chwilę przyniosą ten plakat, ten nasz Kalendarz i tam... koniec opery żebraczej... gdybyśmy tam, skoczywszy po farby, postawili za kropką wielki kolorowy znak zapyta­nia, jako że nic nie jest jeszcze w porządku... Srać na groby, żadnych wieńców... ten znak zapytania byłby tam domalowany tak, jakby to zrobił sam Andy Warhol... wprost z tuby... i raz czerwony lub niebieski, raz zielony i żółty... zgodnie z gustem tego, kto by ten Kalendarz kupował?

I znów krzyki, wrzawa i łoskot krzeseł, i uniesione rę­ce, a damy, które przed chwilą zwymiotowały parzoną ka­pustę razem z kotletem w placku ziemniaczanym, usiadły w kąciku niczym dwie mistyczki i miały łzy w oczach, i czkały.. a jedna z nich powiedziała rozmarzona:

Pewnie mnie ktoś wspomina...

I raz jeszcze:

Oleczku, metr piw na mój rachunek!

A potem:

Metr piw tu pod okno, Tolu!

I Wacław, wymordowany po poszumawskim wieczor­ku, żalił się przy kurku:

— Żebyż to już wreszcie była północ. Naprawdę zda­rzają się w życiu sytuacje, że i bydlę dostaje kręćka!

A ja, jako lewicowy intelektualista, ratowałem to wszystko:

— Każda choroba, przyjaciele,. to zaniedbane pijań­stwo... i metr piw tutaj, żeby było świeże. Przyjaciele, na zdrowie! Bo zdrowie to punkt przecięcia się wszystkich złośliwych, chorób!

Ale mi się świetnie pisze! Dziś jest szewski poniedzia­łek, a w końcu ja mam prawo pozdrawiania istot, których już zapomniałem albo też widzę je zupełnie inaczej. Bo to, co i jak tu piszę, to nie jest nawet beletry­styka, to nie jeśt literatura piękna, ponieważ ta moja ma­szyna do pisania to to samo co Bateau ivre Rimbauda. Moja maszyna do pisania sunie już bokiem, podczas gdy ja, nawet trzeźwy, zdradzam objawy pijaństwa...

Szewski poniedziałek... Pan Hulata, kierownik i wyszynkarz, nie miał dziś na szczęście dyżuru, jego fartuch wisiał na gwóździu przy telefonie wyszynku, zawinąłem wobec tego głowę w ten przesiąknięty piwem fartuch, w mrok, i w ten sposób leczyłem się, jak mnie tego nau­czył Jakub Deml, który kiedy dopadł go stres, opatulał swoją głowę mamusinym fartuchem... To także szewski

poniedziałek. .

A ja, zakutany w fartuch pana Hulaty, mokry jeszcze od piwa, ujrzałem sceny z Austrii niczym mistyczną wizję.

Nie hałasujcie, chłopaki — powiadam. — Posłuchaj­cie, byliśmy na pierwszej wycieczce w Austrii... dwudzie­stu pisarzy.. i pan Kolarz i pan Hrabal, i pan Topol, i pan Aszkenazy... jechaliśmy dokoła Austrii, a kiedy przyjecha­liśmy do Heiligenblut, do autobusu podeszła płacząca dziewczynka z bukiecikiem szarotek w palcach i powia­da: to kosztuje dwadzieścia szylingów.., no i poeci pod wpływem tych gór i skał, gdzie — i tylko tam — rosną sza­rotki, strach pomyśleć, poeci kupili ten bukiecik, te kwiatki zrywane zapewne w miejscach niebezpiecznych dla życia...

A ja, wychowanek Kartezjusza... .Dubito, ergo sum... poszedłem za tą dziewczynką za mur cmentarny.. a tam tyrolscy chłopcy rozliczyli tę dziewczynkę i podali jej na­stępny bukiecik tych alpejskich szarotek z niebotycznych stromych urwisk... zaś inni dwaj kosili te alpejskie szarot­ki posiane na martwych grobach, a trzeci zręcznie i sprawnie układał je w następny bukiecik, bo nadjeżdżał właśnie kolejny autobus...

I zwracam się do stołu Złotej Pragi:

Ja, chłopaki, tak jak ci sprzedawcy bukiecików al­pejskich szarotek, tak pracuję i ja... po co mam wspinać się na wyżyny, ja sobie historyjki kupuję tutaj... Toleczku! Daj no tu metr piw! Sursum corda!

Jest szewski poniedziałek. To moje pisanie, chłopaki, to okradanie grobów, tego “lania” nauczył Jacksona Pol­locka Max Ernst, a ja z kolei od Jacksona mam to jego action painting... zamiast farbami z tuby ja to leję wprost z głowy do tej mojej inkrustowanej złotem szrajbmaszy­ny.. Jeśli nie będziecie osłami, to ja nauczę pisać każde­go. .. to wiejska sztuka obracać ziemię pługiem, głęboko, pralemieszem, to, co leży na dnie tych naszych głów, przelewać wprost na biały papier za pośrednictwem taśmy barwiącej i klawiatury... Thalatta Regression... Sacre du printemps...

W Kersku spadł śnieg i Cassius po raz pierwszy jadł razem ze wszystkimi. Oczywiście, jest szewski poniedzia­łek. Niebieski, jak nazywają go u nas. No to niebieściej­my dalej! Po raz ostatni metr piw! A kiedy tu, jak ja to mówię, już gotowe, wszedł jeszcze pan fotograf Kapłan, ten, z którym w czerwcu wybieraliśmy się w podróż do Dublina, by przejść szlakiem pana Leopolda Blooma. Pan Kapłan przyniósł zdjęcia ze świeżo spadłym śnie­giem, rozdał je przyjaciołom, most Karola i Zamek, Zło­ta Praga w zimowej szacie, przepraszał, że ma chrypkę, ale jutro musi jechać do Polski pod gwiazdy na mazur­skie jeziora do swojej żony Krystyny, że przeprasza, ze nie może przyjść, ale ona pochodzi z ziemiańskiej rodzi­ny i przywykła do orszaku: jeśli nie idzie z nią dziesięciu, czuje się opuszczona...

A ja kończę pisanie asamblażu, kolażu, tak jak Ko­ściół składał do kupy posiekane członki, membra disjecta, świętego Sławnikowca, który był i jest ozdobą naszych stron, Libicy i Radzimia, i Sadskiej, gdzie jednak urodził się też i żył komendant służby bezpieczeństwa Vlasta Ulrich, którego uczyłem pisać, tak jakby składał raport Ministerstwu Spraw Wewnętrznych w Pradze, tak żeby to też była literatura.., on jednak zastrzelił się w piwnicy w Sadskiej, w budynku swojej komendy, bo nie potrafił sobie poradzić z tym, co nazywa się love story... Człowiek cierpi, bo membra disjecta są niewłaściwie złożone... Tak jak Antonin Artaud. Ten, który zastrzelił się w “Grandhotelu” w Nantes ku czci Vincenta van Gogha, by obaj wsiedli do pociągu zmierzającego ku gwiazdom i w ten sposób osiągnęli w końcu nieskończoność...


PS

Kochana Kwiecieńko, kochany Cassiusie! Czy to ko­niec opery żebraczej? Tak, to koniec opery żebraczej. Niech wzbija się do lotu i niech żyje kerski rewir leśny! Zimno mi, pierzyna jest chłodna, śpię ubrany, ale niech wzbijają się do lotu nasze włości Ango! Śpię dziś ubrany, ale kto zagrzeje moje kotki, kto zagrzeje nieszczęśników tam, gdzie nie ma nawet pieca, tam gdzie nie ma nawet słów? Śpię ubrany, włożyłem idąc do lóżka dżinsowe pantofle. Ale jak w tym mrozie jest gdzie indziej na świe­cie? Opera żebracza nie skończyła się i nie skończy Kwiecieńko i Cassiusie, módlcie się tak jak. ja za tych in­nych, tam, gdzie indziej.


Kersko, jest czwarta godzina i kilka minut nad ranem. Jest wtorek, dzień po szewskim poniedziałku, i jest mi smut­no. Boję się, boję...

Kindertoten Lieder von Gustav Mahler. Herbert von Karajan.




KRUK ZAKRAKAŁ: “NiGDY JUŻ”



Obracany rydlem zagon, traktor ciągnie za sobą pług, który obraca czarnoziem, czarną urodzajną Ziemię, Złoty Łan, orana gleba, lśniąca niczym skrzydło kruka, jedna czarna fala za drugą, traktor zostawia za sobą czarne mo­rze lśniącej ziemi, raz na prawo, raz na lewo, przypływ i odpływ czarnoziemu... Krucze skrzydła... Traktor wdziera się w zaśnieżone jeszcze pole i zostawia za sobą wskrzeszoną pługiem lśniącą urodzajną ziemię. Obraca­ne karty życia i śmierci, wypytywanie się o los człowieka z pracy pługa, z ziemi do ziemi. Nieśmiertelne przygoto­wania pod nieśmiertelny zasiew.

Tak to już dawno, ale jakby zdarzyło się dziś. Wybra­łem się do lasku zwanego Ścierwnikiem, tam gdzie grze­bią padlinę, “ale gdzie też czarni Cyganie moich młodych lat wykopywali łaciate prosięta, które zabiła czerwonka... Szedłem więc po zmarzniętej na kość trawie zawianej lu­towym śniegiem... i stały tu na baczność przemarznięte drzewa, przysypane szronem, otulone watą i bandażami szreni, w koronach wiązów siedziały nieruchomo stada kruków, na tle nieba korony obłożone brykietami... Już drugi miesiąc trzymał wówczas dwudziestostopniowy mróz, a nawet większy. Często dochodził do trzydziestu stopni Celsjusza... Tupnąłem podeszwą w zmarznięty pień... i z nieba spadały jeden za drugim kruki, które już dawno zamarzły na śmierć... grudki śląskiego węgla... w białym śniegu sypiącym się z gałązek i gałęzi, wszędzie dokoła... bryły antracytu, śląskiego węgla, trumienki bry­kietów... Kruki.

Tylko raz w życiu widziałem przejechanego kruka. Przed maską samochodów i autobusów, do ostatniej chwili.., już, już, ale kruk za krukiem wzbija się, rozkła­da swoje skrzydła... i te starcze oczy. Kruki zawsze ma­ją oczy starców... Nie widziałem naprawdę przejechane­go kruka na drodze, na autostradzie.., dożywają aż stu trzydziestu lat... dwuletnie kruki są stutrzydziestolet­nie... Kocham je, bo podczas gdy łabędzie, i podczas gdy przepiórki, i podczas gdy kwiczoły i podczas gdy dzikie gęsi lecą i wędrują w formacjach, w kluczach, kruki nie opuszczają się, ale włóczą się po niebie, roz­koszują się tą swoją podróżą dokądś.., po swojemu, zgodnie z własnym gustem, a kiedy poczują głód, przy­siadają na ściernisku i to, co pozostało po żniwach, to dla nich przysmak... a ich chód to powrót małpy do do­mu, gdzie jednak nikt na nią nie czeka, kołyszą się jak kaczki, kiedy tak idą po polu, gdzie zeszłego roku rosło zboże...

Kruki kochają cmentarze i w koronach drzew wiją so­bie gniazda kolczaste jak korona cierniowa Chrystusa, gęste pałacowe zwierzyńce to gigantyczne krucze żłobki, u barona Chotka koło Pragi — widziałem to — gnieździ się sto tysięcy kruków,., symfonia ich macierzyńskich krakań to tak jak skrzypienie pomp, pojękiwanie osi u kół wiej­skich wozów...

Kiedy rano krucze bejbi spadały z gniazd w koronach drzew pałacu w Weltrusach lub też myśliwi pana barona zestrzeliwali je na Ziemię, baron Chotek urządzał w swo­im pałacu “kruczą ucztę”, befsztyki z wyłamywanych piersiątek kruczych bejbi... zaprosił nawet, a zaproszenie przyjęto, i przyjechał sam cesarz pan, Franciszek Józef, aż z Wiednia, przyjechał też na żółtą polewkę, i pil wino i szampana z porzeczkowych pól barona Chotka... ale przede wszystkim — krucze befsztyki... Na Połabiu też, kiedy znikają z pól bażanty myśliwi nazywają kruki rosyj­skimi bażantami...

A ja w owym roku dwudziestym dziewiątym na Ścierwisku o mroźnym zmierzchu uderzyłem podeszwą w pień wiązu i tak jak w pałacowym ogrodzie w lecie spa­dały krucze bejbi, tak przed tymi sześćdziesięcioma laty strąciłem podeszwą z gałązek i gałęzi tuziny zamarznię­tych kruków, spadały kręgiem wokół wiązu w śnieg i szron ciężko, jakby spadały ciężkie młoty jak brykiety jak grudy śląskiego węgla, jak czarne półkilowe ciężarki starych wag dziesiętnych... niewiele brakowało, aby spo­tkał mnie los Ajschylosa, któremu wywróżono w Delfach, ze... zostanie zabity przedmiotem spadającym z góry... le­dwie nadążałem z odskakiwaniem...

Zapadł już wieczór, zbliżała się zmarznięta na kość noc.., ta wczorajsza okazała się dla kruków Kristall­nacht... Jakby z wiązu spadały zamarznięte czarne koty jakby, Cassiusie, spadali twoi zamarznięci bracia, Czerni­dła, Szwarcwaldy.. którzy wyszli mi dzisiaj naprzeciwko aż do autobusu, bo już, Cassiusie, stracili nadzieję, że w takie mrozy wrócę do was do Kerska...

Odkąd jeżdżę autobusem, nie widziałem, Cassiusie, przejechanego kruka... za to tam, na zakręcie, w przed­dzień Wigilii, widziałem na śniegu czarną plamę, bałem się, że kruk uniósł słoik z konfiturami, słoik z mięsem, wzbił się z nim aż nad betonową aleję między wiezowca­mi i wypuścił... by później spośród odłamków szkła wydziobać sobie, co nadaje się do zjedzenia... Kruk potrafi unieść nad betonową uliczkę, co ukradł z balkonu... i znów urządził sobie ucztę, zajadając ze smakiem, co zo­stało wśród okruchów,.. a dlaczego by nie?.

Rzeczny orzeł uniósł żółwia morskiego, a on wyśliznął mu się i zabił leżącego nad morzem Ajschylosa; który uwierzył wróżbie, że zabije go przedmiot spadający z góry a więc jako Ateńczyk, wierzący obywatel, szukał bezpiecznego miejsca nad morzem... ale Los i morski orzeł, i żółw który wyśliznął się ze szponów... Los, Cassiu­sie... obawiam się, że i u nas, na Sokolnikach, włóczą się nie tylko żebrzące kruki, lecz także i takie, które mogły­by rozstrzygać o moim życiu... gdyby jeden z nich uniósł pod niebo słoik z ogórkami i zrzucił z góry na moją gło­wę, kiedy właśnie wychodzę, aby kupić dla was w Kersku dwa kurczątka z rożna... bęc go! I znajdą mnie między dwoma pojemnikami na śmieci z głową roztrzaskaną sło­ikiem ogórków... i to, Cassiusie, jest całkiem możliwe. I jest to możliwe, bo opowiadam ci dzisiaj weselszą do­branockę... O krukach, które tak bardzo przypominają rozdartą czarną rękawicę hokejową, splądrowany żalem żałobny wdowi kapelusik...

Istnieje u nas ogółem szesnaście przekładów Kruka Edgara Allana Poego... Za czasów mojej młodości chwa­liliśmy straszliwie pilzneńskie piwo w “Furmance” i de­klamowaliśmy przy tym wiersze... a przede wszystkim te­go Kruka. Poeta i tłumacz Kwiatów zła Svatopluk Kadlec właśnie wtedy próbował przetłumaczyć Kruka po raz sie­demnasty, i wypiliśmy wszyscy po dwadzieścia piw, by uczcić tę sławną powtarzającą się końcową frazę Kruka i pan Kadlec wymyślił ten oto wers: I kruk zakrakał: nig­dy już... i dopiero potem wybrał się na wino do Posztów, bo autor nowej wersji Kruka był ostatnim pisarzem, który sypiał ze swoją żoną, a ona nie cierpiała odoru piwa. Tak więc Svatopluk po tych dwudziestu piwach zawsze pil je­szcze wino i żona chwaliła go w łóżku: “No widzisz, że można i tak... Bo wino jednak pachnie...”.

I tak oto, Cassiusie, Kruk znalazł siedemnastego tłu­macza... I kruk zakrakał: nigdy już...

Dlaczego ci to mówię? Bo ty jesteś mój kruk, kru­czek, nigdy się. nie uśmiechasz, jesteś zadumany, siedzisz jak mumią, czarna mumijka, a oczy masz zdarte, stare, jak te kruki, które przysiadają na dawno już zżętych po­lach, które czyhają na zakrętach dróg, czy spółdzielcze traktory nie rozsypią na zakolu choćby garstki ziarna... I tak to już jest! Zupełnie tak samo na osiedlach: kruki przysiadają, huśtają się na gałęziach drzew i krzaków ko­ło pojemników na śmieci, by porwać, co wypadnie... Ach, te kruki, ja, Cassiusie, kocham je tak jak ciebie. Przesia­dują chętnie na kołyszących się gałązkach na Sokolni­kach, lubię na nie patrzeć z okna na piątym piętrze, jak lecą przecinając na ukos ogromną płaszczyznę szyby, one nie lecą, tylko ot tak sobie, włóczą się po niebie, nie wia­domo dokąd, może już zmierzają do pałacu w Weltru­sach, by przypatrzeć się potężnym dębom i topolom, mo­że zmierzają ciężkim lotem gdzieś na żer na pola za Pra­gą, może zataczając łuk wracają na cmentarz żydowski, tam, gdzie na stojąco pochowani są w ziemi rabini... a przede wszystkim Rabbi Łów... gdzie praskie kruki ma­ją swoje zloty, swoje zjazdy, swoje posiedzenia i narady.. i gdzie też gniazdują... w horyzontalnych męczennicach, przypominających cierniową koronę Jezusa Chrystusa...

Kochany Cassiusie, Vincent van Gogh, na dwa dni przed tym, nim strzelił sobie w brzuch kulką z rewolwe­ru i niespiesznie umarł, namalował swój ostatni obraz: Nie zżęte pole z krukami... to smutny obraz... nad przejrza­łym polem zboża ciężko i powoli unoszą się kruki, setki kruków... i w taki oto sposób Vincent namalował swoje pożegnanie z krajobrazem, który tak ukochał, że zastrze­lił się z tej miłości. A ponieważ codziennie przejeżdżam obok stad kruków czekających na zakrętach drogi na to, co spadnie z traktorów, ponieważ, Cassiusie, dzień w dzień witam się z krukami koło pojemników na śmie­ci, które umyślnie otwieram, aby pożywiły się resztkami, i kruki wiedzą o tym, krakają mi to swoje: I kruk zakra­kał: nigdy już... i tak ten obraz Niezżęte pole z krukami to­warzyszy mi już od lat mojej młodości, kiedy kupowałem sobie nie samych impresjonistów, lecz także kolorowe al­bumy z reprodukcjami nie tylko Cezanne’a, ale i Vincen­ta van Gogha... te kruki latają ciężko nad ziemią i drepcą kołysząc się po ziemi, latają więc i we mnie, bo kto raz zobaczył ten obraz, to obraz ten, tak jak cały van Gogh, go użądlił. Dlatego przed trzema laty pojechałem aż do Arles, aż do Reims, do krainy, która tak jest podobna do obrazów, gdzie już krajobrazy rozwieszone są w ramach, tak by przechodzień mógł porównać to, co jest na obra­zach Vincenta, z tym, co jest w rzeczywistości... A to, że cię, Cassiusie, ty moje czernidło, kocham, to chyba tylko dlatego, że od dzieciństwa kochałem kruki i lubię je też dzisiaj i na zawsze, bo... I kruk zakrakał: nigdy już... A ja mam już niemal osiemdziesiąt lat i wszystko, co robię, robię już po raz ostatni, a potem już Nigdy już, nigdy już, nigdy już!

Dlatego też kazałem ten nasz rodzinny grobowiec w Gródeczku zbudować a la Moody... Das Leben nach dem Tode... na wzór tuneli, którymi przelatują ci, którzy pozornie umarli... ale, Cassiusie, mam album z ilustracja­mi Hieronima Boscha, i jest w nim reprodukcja obrazu, który wisi w Wenecji i nosi tytuł: Wizja z zaświatów... olśniewający zielony tunel, którym przelatują ludzie, którzy kiedyś żyli.., jedni, ci uczciwi, w orszaku aniołów a drudzy, ci źli... i jedni stoją już na progu zielonego tu­nelu w ruchu obrotowym, a potem już tylko ten, co stoi na samej krawędzi gwałtownego światła... I tak oto Bosch i Moody nawiązują do siebie, jakby wiedzieli, że Edgar Allan Poe napisał Kruka, poemat, który kończy się: I kruk zakrakał: nigdy już, nigdy już, nigdy już!, bo w końcu wszyscy zostaniemy poprzez zielony tunel we­ssani w gwałtowny blask słońca...

A symbolem, jednym z symboli Hieronima Boscha, jest też Kruk, symbol z księgi Ars Magna Raimundusa Lullusa... symbol Kruka, który w mistyce oznaczał nieuf­ność, dla czarownic le magicien nourri par le Diable de fausses doctrines. A dla alchemii, Cassiusie, la nigredo, oznaczał Kruk początkowe wrzenie i ferment, w jakich rodzi się androgyniczny człowiek, głowa kruka, w połą­czeniu siarki i rtęci...

Tyle, Cassiusie, znaleźć można w indeksie symboli Hieronima Boscha, a ponieważ z tego wszystkiego zwa­riowałem, jedynie ty możesz to wszystko zrozumieć... je­steś bowiem czarnym kotem, który tak chętnie siaduje na ramieniu kabalarek i wróżek ludzkich losów.. I kruk za­krakał: nigdy już, nigdy już, nigdy już...


Kersko, 7 marca 1993 roku

widzę przez okno, jak po przekątnej nieba ciężko lecą kruki



SACRE DU PRINTEMPS

Szkic przemówienia we Frankrucie

am Palmsonntag um 11 Uhr





Motto:

Przymusowe wysiedlenie to czyn moralnie niegodny.

W. Havel


Spotkaliśmy się tu, w Schirn Kunsthalle aus Anlass des Erscheinens meines neuen Romans Hochzeiten im Hause... I ja muszę teraz coś na ten temat powiedzieć. Ta moja trylogia zawdzięcza swój styl i treść pani Tołstojo­wej i pani Dostojewskiej, które właśnie wydały biografie swoich małżonków i w książkach tych tak chwalą swoich mężów, że powiedziałem sobie, iż swoją biografię napi­szę przez pryzmat spojrzenia swojej żony, dla której by­łem właściwie Maksem i Morycem, i enfant terrible, a więc powiedziałem sobie, że sam napiszę o sobie wprawdzie nie paszkwil, ale tak trochę coś w tym rodza­ju, tak jak to było, to nasze małżeństwo, ja jako klejnot i ozdoba naszego współżycia.

I tak oto uczyniłem ze swojej małżonki przyjaciółkę zarówno pani Tołstojowej, jak i pani Dostojewskiej, dzię­ki mistyfikacji, w jakiej wyróżniał się także Goethe, który u schyłku życia cierpiał na rwę, tak samo jak cierpię i ja, a istotą prostaty i podagry szamstrgichtu jest zgorzknia­łość i porywczość, bo nawet Karol Czwarty cierpiał na tę chorobę, która zaczyna się, kiedy wschodzi pierwsza gwiazda, a kończy się wraz z porannym pianiem kogu­tów...

A ponieważ jest dziś Palmowa Niedziela, rocznica owego wydarzenia, kiedy Jezus na osiołku wjechał do Je­rozolimy i zebrany lud ścielił mu drogę świeżymi gałązka­mi... wobec tego przedstawię Państwu kilka moich me­tod, jakie stosuję pisząc te swoje teksty... a jest to ironia, a jest to też owa goetheańska mistyfikacja, i jest to moje upodobanie, wrodzone, w Schauspielertum, i to jest ta moja judische chucpe, a przede wszystkie jest to moja potrzeba spowiedzi, katholische Beichte... A ponieważ po Wielkim Czwartku nastąpi Wielki Piątek i ukrzyżowa­nie Chrystusa zatrzyma czas... Die Zeit wird gerafft, jak powiada święty Augustyn... nie mogę też nie pójść w od­powiednim czasie do spowiedzi, wszystkie dzwony odle­cą w Wielką Sobotę do Rzymu, aby u schyłku dnia dzwo­ny te powróciły na wieże świątyń i katedr, na dzwonnice wiejskich kościołów i kaplic... Wynalazłam dlatego u świętego Augustyna to miejsce, gdzie i kiedy zatrzymał się czas; przez to umilknięcie dzwonów nawet czas został jedynie przesunięty w przestrzeń...

A więc jest tu pierwszy rozkaz Boży: Niech stanie się światło... i drugi rozkaz: Czyńcie pokutę! A ja przyjecha­łem aż z Pragi, aby w Niedzielę Palmową powiedzieć tu coś, co — być może — jest istotniejsze niż moje Wesela w domu... A jest to przesłanie z brifingu przed kilku dnia­mi, pan prezydent i poeta Havel: Przymusowe wysiedle­nie to czyn moralnie niegodny... tak jest zatytułowane to jego kazanie, które wygłosił i w którym też powiedział prawdę nam wszystkim, samemu sobie i potomnym. Przymusowe wysiedlenie to czyn moralnie niegodny... i uświadomienie sobie tego jest istotną częścią higieny poczucia godności społeczeństwa czeskiego... I ja dodaję tu do tego, że i ja sam czynię pokutę... Machet Ihr Bus­se... czyńmy pokutę za tych wszystkich, którzy będąc nie­winni zostali zlikwidowani, setki tysięcy niewinnych dzie­ci kobiet, i starców i staruszek... a ja dodam jeszcze: set­ki tysięcy psów i kotów. I ja czynię tu pokutę za wszyst­kie te stworzenia, tak jak publicznie na brifingu powie­dział to pisarz Wacław Havel, i w ten sposób oczyścił i poprawił książkę egzystencjalnego filozofa Karla Jasper­sa... Die Schuldfrage, dzieło, które obwinia wszystkich Niemców za to, czego dokonała Heereswaffe i Eseswaf­fe tam, dokąd dotarła i wtargnęła...

I ja raz jeszcze powtarzam, że nadejdzie czas, kiedy dzwony odlecą do Rzymu, kiedy nastanie interregnum, czas, kiedy Chrystus umarł, aby powstać z martwych... Dlatego czyńcie pokutę, bo die Zeit wird gerafft, obie wskazówki światowego rozwoju, duża i mała, spętane mocnym sznurem, tak że czas będzie musiał stanąć, i wszystkie dzwony na świecie stracą głos, i śmierć raz je­szcze umrze, aby mógł nadejść dzień pojednania, Zmar­twychwstania, dzień otwartych drzwi do nieba, dokąd powstały z martwych Chrystus wzniesie się do swojego Ojca i będzie tam z Nim królować aż do Sądu Ostatecz­nego..


Jestem tu w Schirn Kunsthalle... kiedy przechodziłem obok Sankt Bartholomeus-Dom, nie mogłem nie spo­strzec, że ktoś przesunął nazwę świątyni na drzwiach do zakrystii tak, że można tam było odczytać... BAR Tholo­meus...

Też dobrze — powiedziałem sobie, ale przed głównym wejściem do katedry gromadzili się młodzi odświętnie odziani ludzie, na tyczkach nad głowami błyszczała im aureola z gałązek zielonego mirtu jako symbol Niedziel Palmowych, kiedy Jezus na osiołku zbliżał się do miasta, które zgotuje mu Kalwarię. ..

I w tej chwili owionął mnie duch malutkiego filozofa Immanuela Kanta z Królewca, oświeconego autora ksią­żeczki Zum ewigen Frieden, przesłania do całej ludzkości. Zum ewigen Frieden to także sposób, w jaki można prze­kreślić Die Schuldfrage Karla Jaspersa i przyznać rację pi­sarzowi Wacławowi Havlowi z Pragi, który oświadczył publicznie i co zostało napisane, że przymusowe wysie­dlenie to czyn moralnie niegodny, że aprobowanie przy­musowego wysiedlenia oznacza pośrednią aprobatę przy­musowego wysiedlania Żydów, Tatarów, Litwinów i in­nych narodów z ich stron ojczystych...

Proszę uznać to moje przemówienie jako alegoryczne Wesele w domu, w którym moja spowiedź jest zarazem początkiem dążeń wszystkich ludzi o dobrym sercu do Rozgrzeszenia. Do Zum ewigen Frieden.


PS

Immanuel Kant i jego... Dwie rzeczy podziwiam... Gwiaździste niebo nade mną i prawo moralne we mnie.

A ja dodam do tego, że w prastarych uczonych księgach Immanuel oznacza... Dziecię Boże... I tak, kiedy próbu­ję rozważyć do końca to, co Państwu powiedziałem, a co zapewne sami Państwo wiedzą, wszyscy jesteśmy więc dziećmi Bożymi, wszyscy jesteśmy Immanuelami, do­brzy, a także ci źli. A jeśli nie, to niech obowiązuje to, co powiedział Christian Morgenstern... Alles hat sein Ende, auch die Sonnenwende.

Dziękuję, że zechcieli mnie państwo wysłuchać i ży­czę wszystkim recht guten Appetit. Gdy wejdą państwo do swoich domów i restauracji, gospod i gospódek... Ei­nen recht guten Appetit.



HAPPY END



Jest tak jak mówię... i na tym koniec. Nie pozostało mi już na świecie nic innego, jak jeździć codziennie do Kerska, by karmić tę moją kocią watahę. A reklamy wiel­kości tych autorstwa Roya Lichtensteina i Andy’ego Wa­rhola stanowią dla mnie sztafaż, a ponadto i tramwaje mijają mnie reklamami wielkości tramwaju, a także tele­wizja, którą oglądam, bo nie mogę chodzić — wszystko to stwarza mi całkiem nowe milieu, a do tego, jak mówię, mam tę swoją chandrę, taedium vitae, a poza tym cierpię na bóle mózgu i bioder, i kolan, tak że nie mogę się uskarżać. Mam to, czego chciałem. Jeżdżę autobusem, przedzieram się przez przedmieścia, a potem aż za Mochowem, kiedy autobus skręci na szosę do Cesarskiej Kuchni, tam jestem już niemal na łonie naturM wśród pól i potoczków z rosnącymi na brzegach olchami i tarniną, i czereśniami, i jabłoniami, i gruszami, i śliwami... a wszyst­ko to kwitnie niemal o miesiąc wcześniej i czuje się tu je­dwabny ciepły wiatr z południa, i ja, kiedy już przeczy­tam “Rude pravo”, spoglądam na zielone zasiewy i roz­wijające się już różki zielonej kartoflanej naci, a dopiero w tym roku spostrzegłem, że na słupach telegraficznych siedzi tu i ówdzie kania myszołów, i teraz wiem, że czy­hają tu na przejechane zajączki i łasice, i pieski, i kotki, stamtąd niczym z punktu obserwacyjnego, który trwa w bezruchu, śledzą wzrokiem osłabłe polne zwierzęta....

A tam na dworze, za oknami autobusu, słyszę napór wichru, wietrzne skomlenie, nasłuchuję, jak cały autobus się trzęsie, jak pobrzękują nieustannie zniszczone ściany i drzwi, i szyby, jak przez okienka wdziera się przeciąg i pogłębia moją migrenę, a więc mówię sobie o tym, co przeczytałem, drugi rozdział Ulissesa pana Joyce’a gdzie Stefan Dedalus,, który wykłada historię w liceum Dea­sy’ego, marzy o tym, że właściwie dzieje to arystotelesow­ski ruch... i powtarzam za Stefanem Dedalusem... gdyby w Argos Pyrrus nie został zamordowany przez staruszkę, nie zmasakrowano by Juliusza Cezara, historia więc, mówię sobie, jest i musi być pewną rzeczywistością moż­liwości... jako możliwość... mówię sobie w autobusie, dzieje bowiem biegną tak, jak to się stało, i te fatalne se­kundy i minuty, i mgnienia Losu są rzeczywistością możliwości możliwego... Mówię to sobie, ale autobus wjechał już pod Semicką Górkę do zagajników i dąbrów, już przygotowuję sobie swój plecaczek University Chicago i torebkę plastikową z jedzeniem dla kotów, kiedy szofer

zawołał:

O rany, toż tu, jak mi Bóg miły, leży przejechany kot! .

A potem wysiadłem na przystanku wprost w wichurę i stąd spojrzałem aż tam na mostek na weleńskiej stru­dze, i naprawdę pośrodku drogi leżało coś czarnego... I koty jak zwykle wyszły mi chwiejnym krokiem naprze­ciw, prowadził je Pomarańcz, przy furtce policzyłem te, co mnie powitały, ale Cassiusa, mojego ulubieńca, tu dziś nie było, tego, który oczekiwał mnie jako skromny, jako ostatni, dopiero przy furtce koło karłowatych świercz­ków...

A później pod targanymi wiatrem huczącymi brzoza­mi otwarłem plastikową torbę i rozdałem kociej watasze salceson z indyka, po czym postawiłem puszki “Tatry”, niesłodzonego mleka, i dopiero wtedy otwarłem drzwi do tego mojego domku, otworzyłem okno, przez które wnikał powiew ciepłego wiatru jak letnie przesłanie... ale dzisiaj, po tym okrzyku kierowcy: “O rany, toż tu, jak mi Bóg miły, leży przejechany kot”, usiadłem pokornie, a potem zapaliłem papieroska, a później przyrządziłem sobie kawę... i żałowałem, że nie patrzyłem przez przed­nie oszklone okna autobusu, aby na własne oczy, oculata revisio, przekonać się, czy aby nie leży tam, nie daj Boże, zmasakrowany Cassius. A przez okno i drzwi widziałem i słyszałem, jak tam na dworze dudni i grzmi wichura jak na reklamie w wirującej pralce Weisser Riese, ukośnie ni­czym śnieg unosiły się przekwitłe płatki okwiatu czerem­chy, tej czeremchy, pośród której korzeni pochowałem w zeszłym roku kotkę zmarłą na zapalenie płuc. A kiedy się tak po godzince ocknąłem, powiedziałem sobie, że gdyby Pyrrus nie został w Argos zamordowany przez sta­ruszkę, nie zmasakrowano by w Rzymie Juliusza Ceza­ra... i gdyby Cassius miał minutę przewagi albo minutę straty, to by tam na mostku przez weleńską strugę nie le­żał zabity kotek i ja nie musiałbym przeżywać straszliwej trwogi, że to, co się tam stało, stało się mojemu ulubieńcowi, że zdarzyła się tam pewna rzeczywistość możliwo­ści jako możliwego, mówiłem sobie, absolutnie zgodnie z Arystotelesem...

A potem wziąłem pustą plastikową torebkę i wysze­dłem, tam, koło przystanku, wytężyłem wzrok i zobaczy­łem tam w dali, że pośrodku drogi leży coś czarnego ni­czym ogromny pluszowy bambosz, pluszowy but z cho­lewką, wobec tego pod wiatr i w gwałtownym słońcu na-szyłem i widziałem, że znad tego pluszowego niby to bambosza tam na drodze unoszą się czarne ptaki i spa­dają znów tam, skąd wzbiły się do lotu... A kiedy już nie­mal doszedłem aż tam, do kładki nad weleńską strugą, zobaczyłem, że dwa kruki wznoszą się ciężko, jeden z czarnymi kocimi łapkami w szponach, drugi zaś kruk ciągnie za sobą po przekątnej resztę kociego bezkształt­nego już ciała... No i doszedłem aż tam, gdzie na jezdni była wielka plama krwi i odłamki kości, gdzie leżała przede mną rzeczywistość jako możliwość możliwego... ach, mówię sobie, te fatalne minuty i mgnienia możliwo­ści możliwego...

No i już od kilku dni jeżdżę znowu do Kerska, koty prowadzone przez Pomarańcza wychodzą mi naprzeciw niczym jedwabny wicher, te ciepłe powiewy nie ustępują, nie ustają, już od dwu tygodni nie słabną, słońce szaleje, a jego szaleństwo i mnie się udziela, już nawet nie jem, a jeśli już, to w barze zupkę, po której zbiera mi się na wymioty.. a potem, kiedy rozdam to, co kupiłem dla ko­tów, zawsze kawałek mięsa kładę na miśnieńskim talerzy­ku i stawiam go na schody, w chłodzie.., bo a nuż przyj­dzie Cassius?


A poza tym odwiedziła mnie sąsiadka aż od Sztuli­ków, że na jej parceli w sidła na zające wpadł czarny kot i pętla go udusiła, czy to aby nie mój Cassius? Ale ja nie miałem dość odwagi, by popatrzeć na czarnego martwe­go kota w drucianej pętli.., wolałbym już, aby Cassiusa spotkał taki los, jak to widziałem w Dreźnie na obrazie Rembrandta... Morski orzeł porywa Ganimedesa... by Cassiusa porwała ogromna kania...


Ps

I tak oto przyjechałem wczoraj do Kerska autobusem, przez las i okolicę dął wciąż wściekłe jedwabny wietrzny powiew, znów miałem czerwony plecaczek z uniwersyte­tu w Chicago i niebieską plastikową torebkę z salceso­nem i konserwami “Tatra” z niesłodzonym mlekiem, i ro­galiki, i jak zawsze wyszły mi naprzeciw te moje koty pro­wadzone przez Pomarańcza, przyszły nawet koty z są­siedztwa, które są u mnie na garnuszku...

Idę pochylony do przodu, a koty niemal unoszą się w tym jedwabnym ciepłym wichrze... I cóż to ja widzę? Tam na końcu, przy samej furtce w płocie z pomalowa­nych na zielono i biało sztachet, tam siedzi Cassius, ma przymknięte oczy i sierść mu się trzepoce i lśni wygładzo­na powiewami... podszedłem aż do niego i wysunąłem palec, a on szturchnął opuszek palca wskazującego, upał w Kersku panuje tak wielki, że czeremcha u sąsiadów już przekwita i sypią się na nas okwietne płatki...

Gdzieżeś, ty draniu, był? — pytam i Męczę koło Cas­siusa, i obu nas niczym confetti przysypuje przekwitająca czeremcha...

A potem wszedłem na parcelę i rozdałem kawałki sal­cesonu z indyka, a kiedy przyniosłem ze schodka talerzyk z miśnieńskiej porcelany z kawałkiem kurczęcia dla ja­śnie pana Cassiusa, on po raz pierwszy zaczął jeść z garnczka razem z pozostałymi kotami, i wzgardził mo­imi względami, a potem z innymi kotami chłeptał mlecz­ko i całą tę kocią sforę przysypywała przekwitłymi płatka­mi okwiatu ogromna czeremcha... A potem Cassius po­godził się i wpadł do mojego domku, i tam rzucił się na rozesłane łóżko, pełne białych confetti futerko wcisnął w zieloną poduszkę i utkwił we mnie te swoje niemal ludzkie oczy...

Jest tak jak mówię i na tym koniec.


1 maja 1993 roku w Kersku



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bohumil Hrabal Wesela W Domu (m76)
Bohumil Hrabal Dobranocki dla Cassiusa (osloskop net)
Bohumil Hrabal Dobranocka dla Cassiusa
Bohumil Hrabal Obsługiwałem Angielskiego Króla (m76)
Bohumil Hrabal Zbyt Głośna Samotność (m76)
Bohumil Hrabal Pociągi pod specjalnym nadzorem
Bohumil Hrabal - Taka Piękna Żałoba, hrabal
Bohumil Hrabal Obslugiwalem angielskiego krola
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
Bohumil Hrabal Postrzyżyny
Bohumil Hrabal Aferzyści i inne opowiadania
Bohumil Hrabal Obsługiwałem angielskiego króla 2
Bohumil Hrabal Zaczarowany flet
Bohumil Hrabal Postrzyzyny