Bohumil Hrabal Dobranocka dla Cassiusa

background image

Bohumil Hrabal

DOBRANOCKA DLA CASSIUSA

Poganie wiary nie znając prawdę odkryli...

Chrystus

Dziś jest niedziela, nastawiłem radio Wiedeń, zaczęły się wiadomości w języku francuskim, otwarłem

drzwi i Cassius wtargnął do mnie jak czarny delfin, jak czarny pogrzebowy kucyk, co to ciągnie bęben... i
naraz usłyszałem w wiadomościach:

— Alexandre Dubczek est decede a Prague...
umieram, Cassiusie, opuścił ten świat mój przyjaciel, a ty będziesz dziś czarnym przewodnikiem

konduktu pogrzebowego moich jasnych wspomnień o Saszeńce Dubczeku, o którym napisałem kiedyś, że
ciągiem dwustu ton zostanie za pomocą rakiety Atlas wyniesiony na orbitę i będzie tam królować aż po
dzień dzisiejszy...

Napisałem, Cassiusie, i kiedy mnie pytano, co myślę o wyborze Gorbaczowa, wówczas, w kwietniu,

napisałem do włoskiego “Expressu”, że jego los nie będzie się różnił od losu Saszeńki Dubczeka... i że
Gorbaczow ma takie same oczy, jakie miał Saszeńka Dubczek, jakie miał Chrystus, kiedy modlił się na
Górze Oliwnej:

— Panie, jeśli możesz, odwróć ode mnie ten los...
No i, Cassiusie, już to mamy... Alexandre Dubczek est decede... Denatus. Jak wyrzeźbiono na

grobowcach biskupów i opatów w Regensburgu, w Ratyzbonie, gdzie przyjmowali chrzest pierwsi książęta
czescy..

Jesteś pierwszy, Cassiusie, kto usłyszał tę wiadomość, i te informacje o tym, jaki program nadawać

będzie wiedeńska telewizja, a właściwie radio... Druga symfonia Gustawa Mahlera, symfonia Auferstehung,
którą mam tu na stole, na taśmie magnetofonowej, a symfonia ta nosi nazwę Tytan...

Wczoraj, Cassiusie, kiedy rozmawialiśmy o tym, jaki film chciałby każdy z nas zobaczyć, powiedziałem:

— Śmierć w Wenecji z Czwartą symfonią Mahlera na ścieżce dźwiękowej...

Tak jakbym, Cassiusie, przeczuwał już to, że w Pradze umiera Saszeńka, Saszeńka, który szukał mnie raz

w “Tygrysie”, a mnie tam nie było.., może gdybym z nim porozmawiał, to rozmowa ta stałaby się tym
motylim skrzydłem, które zmieniłoby cały jego los i Saszeńka byłby jeszcze wśród nas...

jednakże, Cassiusie, nikt nigdy nie wie, o co prosi... teraz Saszeńka jest denatus, est decede, polityka była

jego Losem i króluje teraz na orbicie chrześcijańskiego i komunistycznego nieba, piękny chłopak, człowiek,
który —kiedy widziałem go na Zamku, gdy owej praskiej wiosny wręczał mi medal laureata za film, gdzie
bohater wylatuje na końcu w powietrze w imię wyższego celu, za film Pociągi pod specjalnym nadzorem,
nie mogę, Cassiusie, zapomnieć, że kiedy wychodził z wyłożonych tapetą drzwi wraz z prezydentem i
innymi przedstawicielami rządu i partii, oślepił mnie wprost, bo wokół całej postaci Saszeńki Dubczeka... bo
cała jego postać tchnęła blaskiem, dokoleńka, dokoła, tak jak aureola otaczała Ignacego Loyolę...

to pierwszy szlachetny komunista, który króluje we wspomnieniach, a faktycznie także w

chrześcijańskim niebie...

będziesz tu, Cassiusie, ze mną jako gość żałobny, będziesz przewodnikiem moich myśli, przewodnikiem

konduktu pogrzebowego, podczas gdy te tam na dworze, te cztery czarne kocurki, chłopaki, będą siedzieć na
stole niczym grabarze, bo dzisiejsza niedziela jest dniem żałoby...

A więc, Cassiusie, aniele boży, stróżu mój, strzeż nie tylko mnie, ale i duszyczkę świętego Saszeńki, a

zrządzeniem wyższych mocy, przypadkiem, który ma sens, nawet radio wiedeńskie będzie nadawać dziś
symfonię Auferstehung, symfonię Tytan... jako pierwsze requiem za tego, który nas, Cassiusie, wyprzedził,
który był natus na Słowacji, a denatus w Pradze... I do tego Na Homolce. Panie, jeżeli możesz, odsuń ode
mnie ten kielich... ale Saszeńka był bohaterem i wypił ten kielich do dna...

Umarła nam, Cassiusie, Pipsi, nie mam nikogo, moje dzieci odeszły już w nasieniu, no i jestem tutaj... a

ty przy piecu czyścisz sobie czarne futerko na pogrzebową niedzielę...

Rakietą Atlas wyniesiony został na niebieską orbitę. Auferstehung Symfonie... już za życia jest z

background image

Saszeńki... Tytan... A polityka, Cassiusie, to los.

Ps .
Kersko, 8 listopada 1992 roku, ciepło, pada drobny deszcz. Cassius po raz pierwszy leży ze mną w łóżku

i mruczy. Filharmonia wiedeńska pod batutą Claudia Abbada skończyła o godzinie 12.45 Drugą symfonię
Gustawa Mahlera, Auferstehung, a Pierwsza symfonia nosi tytuł Tytan.

MAGNA CHARTA 92

Ulotka reklamowa

Motto:

Ivan szczał wczoraj koło parlamentu.

Z dziennika intymnego Egona Bondy’ego (Pl 090, s. 47)

Ivo Vodsed’alek stworzył w swoim życiu, przez całe to swoje barwne życie, pięć książek, przeżycia i

liryczne wzruszenia, gagi i sci-fi, które w jego życiu przeplatają się z sytuacjami granicznymi Karła Jaspersa,
i w ten oto sposób, często bez alegorii i symbolu, autor uprzejrzyścił nam nasze istnienie. Jego wiersze
przypominają dwadzieścia dwie karty tarota, filozoficznej gry EL GRAN TAROT ESOTERICO, karty
liczące sobie wiele tysięcy lat, które stanowiły źródło natchnienia dla Raimundusa Lullusa w trzynastym
wieku, a w wyniku tej inspiracji powstała jego ARS MAGNA, księga ta z kolei natchnęła Hieronima Boscha
i stworzył plastyczne dzieło późnogotyckiej moralności... jego zaś styl i formy sięgają aż po paranoiczno-
krytyczną metodę Salvadora Dali...

A ja ten pentateuch Ivo Vodsed’alka nazywam Magna Charta Libertatis, tych pięć ksiąg to niegorliwa

gorliwość poety, który mógł sobie pozwolić na ten luksus pisania jedynie dla siebie i swoich przyjaciół. W
owych pięćdziesiątych latach Ivo zawarł Sternenfreundschaft ze swoim przyjacielem Egonem Bondym,
który chyba tylko dla niego przełożył Galgenlieder Christiana Morgensterna, i tak obaj poeci jako point de
depart znajdowali natchnienie w dada i absolutnym humorze Palmstroma oraz von Korfa. Itak oto dwaj
prascy poeci, obaj zapaleni marksiści, a przy tym dzieci z rodzin high snobiety, chodzili ulicami i placami,
odwiedzali restauracje i bary; kawiarnie i skwery centrum Pragi i jej przedmieść, aby swoimi totalnymi
wierszami obalać z wolna, lecz nieuchronnie pomniki poetyzmu i przekształcić je w nowy styl życiowy
marksistowskiej cyganerii.

Kochana Kwiecieńko, Ivo Vodsed’alek mógł sobie pozwolić na ten luksus wykształcenia sięgającego

niemal polihistorii, a co więcej — namiętnie jeździł na nartach i na łyżwach, i pływał, i w ogóle namiętnie
oddawał się podróżom i sportom, tak jak praski pisarz Franz Kafka... i nie miał żadnego powodu, by stać się
sygnatariuszem Karty 77... napisał pięć książek, które tworzą jego Magna Charta 92, Nietzsche
sparodiowałby ją zniekształcając zdania Kanta: Ding an sich selbst in allen Dingen... na: Charta an mich und
fur mich in allen Dingen...

I tak oto Ivo Vodsed’alek, zawsze elegancko ubrany, z kolorowym krawatem i w luksusowych bucikach,

odwiedzał praskie lokale i mieszkania i tam chętnym słuchaczom deklamował swoje wiersze i dzięki temu
przesunął lata pięćdziesiąte aż ku tej swojej egzystencyjnej, egzystencjonalnej sytuacji, kiedy mógł sobie
pozwolić na ten luksus i latać z nieznajomymi w swoich balonach, boć przecie nie tylko pisanie, ale i latanie
jest takie łatwe...
A przy tym nadal podziwiał sowieckie plakaty i filmy, nadal kochał rosyjskich malarzy, którzy nie ulegli
czarowi nowoczesności... a przy tym długie godziny poświęcał na czytanie Biblii oraz reklamowych i
politycznych sloganów, i z powycinanych tak tekstów układał literackie kolaże, myśląc przy tym o
Tertulianie... Credo, quia absurdum est... i rozważał podczas przechadzek po Pradze, zastanawiał się nad
Mikołajem z Kuzy, ile racji jest w jego Docta ignorantia...
Dlatego Ivo, mieszkając na piątym piętrze przy alei 28 Października, zamawiał taksówkę, by go zawiozła do
gospody “Pod Trzema Białymi Barankami” znajdującej się tuż obok, po przeciwnej stronie ulicy..
Myślę, że wszystkie te pięć książek, które opublikowała “Praska Imaginacja”, zainteresuje nie tylko history-
ków literatury, lecz także dziejów rozwoju ducha ludzkiego epoki, filozofii i socjologii, zwłaszcza recesji, a
jeszcze bardziej happeningu, tak jak Friedrich Nietzsche objął swoją filozofią wszystkie kategorie nauki i
sztuki. Poprzednikiem Iva Vodsed’alka w recesji był prezes praskich recesjonistów, syn właściciela zakładu
pogrzebowego Schonbach, gdzie w piwnicy stały trumny, a po węgiel chodziło się na parter, a ja mieszkałem
na piętrze u detektywa policji obyczajowej, który w wolnych chwilach chętnie czytywał Biblię...
Stowarzyszenie recesjonistów w latach pierwszej republiki wynajęło wóz meblowy w firmie “Holan” i
sześciu siłaczy pod przywództwem studenta Schonbacha wynosiło później i wnosiło do sieni i podwórek
kamienic przy placu Świętego Wacława leciutkie bambusowe pręty, po trzech, przez całe przedpołudnie, po
południu zaś z kolei spoceni wynosili te pręty z podwórza i ładowali z powrotem do wozu meblowego z

background image

firmy “Holan”, po czym, wyczerpani, siadali na schodkach i ocierali pot z czoła...

Oczywiście, Ivo Vodsed’alkowi wystarczała do recesji taksówka.
Kochana Kwiecieńko... mieszkałem na Libni, przy ulicy Na Krawędzi Wieczności, ta ulica i mój dom

został rozebrany, zburzony... ale pozostał dom numer pięć, “U Husyty”... i codziennie idąc na autobus
przechodzę obok tego domu, gdzie nad wejściem do jakiegoś sklepu znajduje się na fioletowym szkle żółta
reklama:

GOVINDI‚ MIĘDZYNARODOWE TOWARZYSTWO ŚWIADOMOŚCI KRISZNY...
na wystawie prezentowane są książki i taśmy magnetofonowe z Upaniszadami i Sziwą, i Kriszną... i

przychodzą tu młodzi ludzie, siadają przy stołach, piją herbatę i w milczeniu pochylają się nad otwartymi
książkami, tak jak kiedyś dwaj poeci prascy, którzy zawarli Sternenfreundschaft i poświęcali się także
indyjskiemu buddyzmowi zen...

Dziś, kiedy przechodziłem obok “Govindi, międzynarodowe towarzystwo świadomości Kriszny”, miałem

widzenie jak kiedyś Egon Bondy.. kiedy pisał wiersz o tym, jak nad Kremlem w samolocie leci Stalin w
szlafroku w stokrocie...

Choć przed nim dali woalka

widzi Vodsed’alka

co czyta Vitezslava Halka.
Łza kręci mu się w oku
i już gotów do skoku...

a ja widziałem Vodsed’alka czytającego w pałacu Kriszny, Govindi, przy mojej dawnej ulicy Na Krawędzi
Wieczności, bo w tym kraju, gdzie przyszedł na świat także Zygmunt Freud, dzięki pięciu tomom Ivo
Vodsed’alka wszystko jest możliwe. Dzięki tekstom Zygmunta Freuda oraz Ivo Vodsed’alka możemy
znaleźć się nawet w królestwie tagtrojmów, w królestwie interpretacji snów i histerii, dzięki jego
psychopatologiom dni powszednich...

Ps
Oczywiście, kochana Kwiecieńko, Marlon Brando and Vladimir Mećiar and Ivo Vodsed’alek nie muszą

podrywać kociaków...

DOBRANOCKA NA BOŻE NARODZENIE

Motto:
J. Svoboda przewodniczący Czechosłowackiego Związku Młodzieży w swoim oświadczeniu:
Jestem głęboko przekonany, że data 25 listopada 1992 roku wejdzie do wspólnej historii Czechów i Sło-
waków podobnie jak egzekucja panów czeskich w 1621 roku, utworzenie wspólnego państwa 28
października 1918, układ monachijski 1938, aprobata układów jałtańskich i teherańskich 1948 i agresja
wojsk Układu Warszawskiego 21 sierpnia 1968.

“Rude pravo” (ukazało się w nakładzie 338 240 egzemplarzy)

Słuchaj no, Cassjusie, ośle jeden, kiedy pracowałem jako dyżurny ruchu w Kostomłotach kolo Nymburka

miałem wspaniały mundur, wspaniały płaszcz, na lato wspaniałą lustrynową bluzę... ale co tydzień gubiłem
gwizdek, na ktoryrn odgwizdywałem gdy pociąg osobowy miał odjechać, sygnał WM 9, konduktorzy
pociągów na miejsca —i konduktorzy i kierownicy pociągu unosząc rękę dawali znak, że wszystko jest
gotowe.., bon, ale ja co tydzień ten gwizdek gubiłem lub gdzieś zapodziewałem, i wobec tego WM 9,
konduktorzy pociągów na miejsca, gwizdałem na palcach, tak się tego nauczyłem, że wkrótce ludzie z Łysej
i Nymburka tylko dlatego jeździli przez moją stację...

— Spójrz no, Józeczku, zaraz będzie stacja, gdzie pan dyżurny ruchu gwiżdże na palcach...
no i, Cassiusie, nawet Chmelec, najwyższy pan wszystkich dyżurnych ruchu, przyjechał tam umyślnie w

wagonie służbowym, aby na własne oczy tę hańbę zobaczyć, kupił mi gwizdek, i dał mi go, i powiedział, że
sam dyrektor kolei Żelezny w Gródku Królowej jest zaniepokojony tym odgwizdywaniem sygnału WM 9 na
palcach... Zawiadowcy kupiła dyrekcja Gródek cały tuzin gwizdków na zapas, ale ja co tydzień gubiłem
nadal trzy gwizdki i podróżni wciąż jeździli przez moją stacyjkę, aby pokazywać dzieciom...

— Teraz będzie ta stacyjka...
I tak to było — nie zawsze, ale często gwizdałem na palcach... I słuchaj, Cassiusie, ośle jeden, teraz z

kolei jeżdżą podróżni autobusem przez przystanek “Przy Ławeczce”, a kiedy wysiadam, wszyscy siedzą przy
oknach i własnym oczom nie wierzą, że w tej mojej alejce numer dwadzieścia cztery czeka na mnie
dwanaście kotów wychodzą mi naprzeciw, prowadzi je Pomarańcz i Czernidło, a ty, Cassiusie, trzymasz się
z tyłu, zachowujesz należny dystans, ta banda czarnych kotów samczyków, i burych kotek i koteczek z
żabocikiem i różowymi noskami wychodzi mi hurmą naprzeciw, i przewracają się na grzbiety, i uśmiechają

background image

się do mnie z brzuszkami do góry, a ty, Cassiusie, przychodzisz ostatni, wyciągam do ciebie palec, a ty
łaskawie szturchasz go nosem...

I tak jak kiedyś przed laty z powodu tego mojego gwizdania na palcach, jeżdżą teraz ludzie autobusem,

aby zobaczyć tę moją watahę kotek i kotów... Rozsławiła ta moja horda przystanek autobusowy “Przy
Ławeczce” w Kersku, zupełnie tak samo jak kiedy ja w Kostomłotach gubiłem gwizdki i musiałem sygnał
WM 9 odgwizdywać na palcach... i ludzie stali przy oknach, i patrzyli na mnie, jak obmacuję się i nie mogę
gwizdka w żadnej kieszeni znaleźć... I, kochany Cassiusie, to twoje zachowywanie dystansu, to trzymanie się
na uboczu od tej watahy, uczyniło z ciebie Zaratustrę, bo wiesz, co to jest... dystans, trzymanie wszystkich
innych z dala od siebie...

Siedziałem w foteliku, Cassius na moich kolanach słuchał, mruczał, trzymałem go za łapkę, wysuwał i

chował pazurki, pochyliłem się tak jak dawno temu, kiedy się z Cassiusem kochaliśmy, i liczyłem mu
pazurki, a potem brałem jedna za drugą jego łapki, podnosiłem je i nie szczędziłem całusów... Pojednaliśmy
się i ja opowiadałem mu wprost do uszka tę najmilszą historyjkę z lat chłopięcych, kiedy przyjaźniłem się z
panem Wanieczkiem, który pracował przy torach, a kiedy na tym naszym Załabiu wracał z pracy, to jak była
piękna pogoda, długo mył ręce, mydlił i rozmarzał się na podwórku i śpiewał nie skąpiąc głosu i uczucia:

Wiosła są długie, łódka niespora,
Pójdźże, kochanko, już wracać pora...

a potem:

Wokół noc cicha, ta noc majowa...

po czym z kolei:

Panna Stasia z panem Lolkiem
bardzo lubią tańczyć polkę...

I tak z namydlonymi rękoma słodko śpiewał, a ludzie na podwórkach i w ogródkach słuchali, Józiek miał

piękny głos.., później jednak, ni stąd, ni zowąd pan Wanieczek, mój druh i przyjaciel, a ja tylko na to
czekałem, krzyczał nagle:

— Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili!
A potem było słychać gniewne zamykanie okien i krzyk:
— Ta świnia Wanieczek! Już wrócił z pracy!
A pan Wanieczek kończył myć ręce, a jego ogromna, stara jak Sybilla ciotka waliła Józia w plecy i śmiała

się, i pan Wanieczek śmiał się, aż łzy płynęły mu z oczu, a ja wstydziłem się za niego, ale byłem szczęśliwy,
że taki z niego dadaista i recesjonista...

Kochany Cassiusie! Pewna mama skarżyła mi się na to śpiewanie i ten recytatyw pana Wanieczka...

— Proszę pana, proszę wybaczyć, ale ja mam córeczkę, ma pięć lat, nim idzie spać, nauczyłam ją:

“Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...”, ale kiedy już już zasypia, ta moja judytka tak jak ten
bydlak pan Wanieczek szepcze: “Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili”. I niech mi pan powie, jak mam
wychowywać te swoje dzieci? Sąsiadki też w sklepiku narzekają, że ich dzieci, które chodzą do szkoły
powszechnej, też ni stąd, ni zowąd, nawet w klasach, wykrzykują: “Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili”, a mój
mąż śmieje się, aż brzuch mu się trzęsie, i powiada: “Daj Bóg, aby i u nas tak było... Nie jedli, nie pili, tylko
pierdolili”.

Aha! Mój Cassiusie, w telewizji przed dobranocką i po niej bywają reklamy... a ja ci powiem o reklamach

w moich złotych trzydziestych latach w Nymburku, gdzie pisywałem już wtedy wierszyki do “Gazety Oby-
watelskiej” i byłem poetą... Co tydzień w tej “Gazecie Obywatelskiej” firma Hendrych, ulica Palackiego,
Koszule i Towary Galanteryjne, miewała takie choćby reklamy...

Bohumil Hrabal, poeta nymburski, został przejechany przez pociąg na trasie między Kostomłotami a Ka-

miennym Zbożem — ale nic mu się nie stało, bo miał na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, ulica
Palackiego, Nymburk.

Kiedy indziej znów:

Poeta Bohumil Hrabal spadł z wieży kościoła dekanalnego pod wezwaniem Świętego Idziego, ale że miał

na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, ulica Palackiego, Nymburk, nie odniósł żadnych obrażeń...

I jeszcze wiele innych pięknych reklam, a oto najpiękniejsza:

Na dziedzińcu hotelu “Zofiówka” na Załabiu załamała się pod Bohumilem Hrabalem podłoga wygódki i

—mimo iż po szyję w ekskrementach — poeta został wyciągnięty z kloaki czysty, bo miał na sobie koszulę z
firmy Miłan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego...

Ale, Cassiusie, stajesz się już nerwowy, wbijasz mi pazurki w spodnie, wobec tego opowiem ci tkliwą i

poetycką dobranockę tylko dla ciebie. Otóż tak jak z reklamami bywa dziś u nas także z wyborami. W
telewizji w wiadomościach są co tydzień jakieś wybory i ten wyborczy uraz trwa już drugi rok... Jakież to,
Cassiusie, było proste za komunistów, ale wtedy ciebie nie było jeszcze na świecie... Wszystko było jasne,

background image

dziewięćdziesiąt dziewięć procent wybrano już z góry, ale przedstawienie musiało trwać! Ja po raz ostatni
głosowałem u siebie, w Kersku. W sobotę przed południem przyszedł komisarz wyborczy i:
— Do licha, Bogusiu, gdzie jesteś? i nastawił urnę wyborczą: pudełko po butach oblepione taśmą
ostemplowaną pieczęcią rady narodowej... tekturowe wieczko nacięte nożem stanowiło tajny otwór do
wrzucania kart wyborczych... wsunąłem więc swoją kartę, a on: — Tam do licha, musimy jeszcze pójść do
Wery... dochodzi wpół do pierwszej, a my w Gródeczku zobowiązaliśmy się, że do pierwszej będzie po
wyborach... no i ja, jako członek miejscowej rady narodowej, poszedłem z nim, z komisarzem wyborczym,
który miał kiedyś drogerię, a że nie wiodło mu się w interesach, został komunistą... i dotarliśmy do parceli
między lasami, w ogrodzie rosły drzewa owocowe i dojrzewały czereśnie, napoleonki, chrupki, i komisarz
niczym mszał niósł pudełko wyborcze po butach, urnę wyborczą... a tam pośrodku ogrodu była drabina i w
koronie napoleonki stała tłusta Wera w krótkich spodenkach i zrywała owoce, i drabina się kołysała... a my
staliśmy na dole, pod koroną obsypaną czereśniami, a w górze promieniało wielkie piękne dupsko, nic
więcej poza tym dupskiem, i zawieszony na haku u góry drabiny koszyk, i pulchne ręce zrywały z gałęzi i
wkładały do koszyka dojrzałe czereśnie...

— Toż ty, dziewucho — zawołał komisarz wyborczy— jesteś ostatnia... — i wyciągał w górę pudełko —

zejdź niżej i wrzuć tu swój głos...

A z korony przejrzałych czereśni napoleonek rozległ się donośny głos młodej kobiety:
— A idźcież wy do dupy na raki razem z tymi swoimi wyborami! I tak to wszystko gówno warte!

A komisarz zwinął dłonie w tubę i wołał w górę:
— Cóż to, dziewucho, mówisz? Czemu urągasz i bluźnisz? Demokratyczne wybory, a ty tak?! Zejdź na

dół i weź udział w wyborach, bo nie dostaniesz na Gwiazdkę specjalnego dodatku!

I ja spoglądałem z upodobaniem na to ogromne piękne dupsko na wysokości pięciu metrów na chwiejącej

się drabinie i czułem się tak, jakby mi ktoś smarował piersi sadłem, tak piękny był też płynący z góry głos
młodej kobiety...

— Wsadźcie sobie w dupę ten wasz dodatek specjalny. Przecież niczego nie zmienicie, mielecie tylko na

próżno Jęzorem...

A komisarz zwinął znów dłonie w tubę i wołał w górę:
— Co takiego? Nic się nie zmieni? Znów będzie Boże Ciało, w Nymburku, a i komuniści będą mogli

wziąć udział! I nie tylko Boże Ciało, ale będzie też znowu święto Wniebowzięcia Najświętszej Panny
Marii...

A z góry dudnił i wołał głos młodej kobiety, zrywającej nadal czereśnie:

— Austriackie gadanie. Tak jak zawsze. Nic się nie zmieni...

A komisarz wyborczy znów wołał w górę:

— Co? Jeszcze za mało? Nawet ja pójdę i w Boże Ciało poniosę baldachim, i przewodniczący

miejscowej rady narodowej, a trzeci drążek ujmie w swoje ręce ten z bezpieki. No tak — mówił komisarz i
wziął tę urnę wyborczą i zaczął piąć się w górę po drabinie. — Wrzuć tu tę kartę wyborczą...

A z góry dobiegał zgorszony głos kobiecy:
— Na Boga, dziadu jeden, ja tę kartę wyrzuciłam, ale jak się ta drabina połamie, to cię tam na dole tak

opaskudzę razem z tym wyborczym pudełkiem po butach...

Ale, Cassiusie, uważaj, ośle jeden, komisarz się nie poddał, wspiął się o jeszcze jeden szczebel wyżej i

uniósł to pudełko...

— Obeszczę was! Nie chcę brać udziału w wyborach!

— wołał ostrzegawczo z góry grzmiący głos kobiecy... I komisarz wyborczy powiedział smutno:

— Co to, to nie! Nie dopuściłabyś do wykonania czynności urzędowych, a to by było jak

zbeszczeszczenie hostu... — rzucił mi pudełko wprost w rozłożone ręce i zszedł z drabiny, a będąc już na
dole, podniósł nabożnie wzrok w górę i powiedział: — Ależ to, doktorze, piękna dupa, nieprawdaż?!

I tak oto, Cassiusie, skończyły się wybory w Kersku, na leśnej parceli, w ogrodzie. Była to, Cassiusie,

dobranocka dla ciebie i dla mnie. Ja wiem, że mnie słuchałeś... i sprawiło ci to przyjemność, prawda? Ale
teraz muszę ci opowiedzieć o myśliwym, panu Francu... Kochał on, dopóki żył na tym świecie, księżyc w
pełni. I wybrał się z dubeltówką, minął Frankową Nogawiczkę, przeszedł zagajnik i stał tam i czekał, aż nad
leśnym duktem wzejdzie księżyc, z dubeltówką u nogi... I doczekał się... Nad łąką nad Cezą, tam, na drugim
brzegu Łaby, wzeszedł księżyc
— opowiadał mi pan Franc — a ja stałem jak porażony i patrzyłem, i zachwycałem się, jak ten księżyc w
pełni wyskoczył nad stare dęby, tam gdzie wznoszą się ruiny zameczku, gdzie Eliszka Przemysłówna i jej
dwórki pluskały się i płukały sobie pizdy w srebrnopiennej Łabie, o czym napisał piękną piosenkę
kompozytor wojskowy Fućik... — opowiadał pan Franc, rozmarzony jak artysta narodowy Franciszek
Hrubfn. — I nagłe — ciągnął — leśną drogą gaju Cegielna nadjechało cicho auto, wyskoczyła z niego
kobieta — poznałem ją: to przewodnicząca rady narodowej z Podiebradów — podbiegła aż do mnie, jak tam
stałem, niewidzialny w mroku, uniosła spódnicę, spuściła majteczki i... obeszczała mi nie tylko dubeltówkę,
ale i rzemień. Po czym przysłoniła znów tę swoją piękną dupcię w pełni, opuściła spódniczkę i powiedziała:

background image

“Mamy to z głowy”. I wskoczyła do samochodu, i pojechała z powrotem do gaju Cegielnia, a ja patrzyłem
na księżyc w pełni nad letnią siedzibą czeskiej królowej —opowiadał mi rozmarzony pan Franc.

Ten zamek na drugim brzegu rzeki, Cassiusie, bywał weekendy siedzibą królowej... a jeszcze i dzisiaj,

późnym popołudniem w lecie, niesie się przez rzekę śpiew słowików.. ale zamek jest dziś ruiną w cieniu po-
tężnych dębów, dębisk... nazywa się Mydłowary, miły Cassiusie, ten zamek, a tę myśliwską flintę pan Franc
dostał od księcia Hoherilohe z Podiebradów..
A na koniec jeszcze kilka reklam z tych moich złotych lat trzydziestych...
Na Cygance, na Drahelskim przedmieściu, rozgorzała cygańska bójka, a byłem tam i ja, gość honorowy, i
choć mnie pokłuto nożami, nic mi się nie stało, bo miałem na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych,
Nymburk, ulica Palackiego...
i żebyś wiedział, Cassiusie, wyświetlano wówczas w Nymburku film z Harrym Pielem w roli głównej, a ten
superhit nosił tytuł Niewidzialny... no i zdarzyło się, Cassiusie, że przy pracy przy żniwach u pana doktora
Sedlaczka na Załabiu podczas odbierania snopów wpadłem do młockami firmy Wichterle i Kowarzik, ale nic
mi się nie stało, bo, na szczęście, miałem na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, Nymburk, ulica
Palackiego, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy przy alei Bolesławskiej spłoszyły się konie i wlokły mnie,
poetę Bohumila Hrabala, aż do Szafarzykowego Młyna, lecz po uwolnieniu mnie stwierdzono, że sprzyjało
mi jak zwykle szczęście, bo miałem na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego...
Oto co ja nazywam reklamą... I to bez namaczania!
I tak oto dzięki wspomnieniom, Cassiusie, żyjemy klawo, żyjemy w dechę. W przededniu nacjonalizacji na
placu wznosiła się już bożonarodzeniowa choinka republiki, a pod nią stał fortepian, który przynieśliśmy z
hotelu “Na Książęcym”, nieopodal fontanny, a ja grałem na nim, a nymburskie “Bajo trio” śpiewało
rozkosznie ostrawską piosenkę o tym, jak...

Oj, pyry są klawe, oj, pyry są w dechę...

I zerwał się wiatr, od wschodu, przez plac przed kościołem, a potem obok restauracji Fidrmuca wtargnął,

wdarł się na nasz plac. “Bajo trio” śpiewało właśnie:

Oj, zdroju głęboki, oj, ty zdroju w lesie, powiedzże, ach, powiedz, co czas nam przyniesie.

a kiedy to wichrzysko zwaliło drzewko republiki, ludzie się rozpierzchli, a pień świerku z lampionami,

które już świeciły gałęziom na drogę, rozpołowił fortepian, klawiatura rozprysła się aż gdzieś w podcienie, a
mnie przywaliły świerkowe konary... i cóż ja ci będę Cassiusie, mówił, lecz kiedy mnie uwolnili spośród
tych niemal śmiercionośnych gałęzi, okazało się, że nic mi się nie stało, bo miałem na sobie koszulę z firmy
Milan Hendrych, Nymburk, ulica Palackiego... I tak żyję sobie klawo, żyję sobie w dechę...

PS
Nigdy, Cassiusie, nie czułem się tak dobrze.., siedzisz mi na kolanach, a ja ujmuję te twoje pluszowe

łapki jedna za drugą, otwieram ci różowy pyszczek, wargi i nosek masz czarne, oczy złote z kropką brązowej
kawy pośrodku, fałdeczki na karku masz fala za falą w aksamitnej czerni, jesteś wspaniałym zapaśnikiem, a
mnie jest klawo. A ty masz czarne miękko aksamitne jajeczka, jak wydra, wyderka, wydra. Słuchaj no,
Cassiusie, ty mój czarny ośle, coś ci powiem. Gdybyś był odrobinę ładniejszy, wyglądałbyś jak premier
Vladimir Mećiar. A to już coś znaczy..

Kersko, Świętego Mikołaja 1992 roku

Tekst mający dwa tygodnie montuję posłużywszy się przedtem nożyczkami NON PLUS ULTRA 18. H
Eicken und Sóhne, Solingen‚ Germany. I nic mi się nie stało!

ŚWIĘTO NIEWINIĄTEK

Dziś, Cassiusie, nie będę ci nic opowiadał, dopiero pod wieczór, gdy nadejdzie pora dobranocek... Bo i ja

mam już kłopoty z głową, dlatego jedynie tobie mogę opowiadać dobranocki — i tak nie bardzo wiesz, o co
chodzi... wsłuchujesz się raczej w melodię, w ton mojego głosu... Bo ja jestem już w sytuacji, że
bezskutecznie otwieram inny wieżowiec niż ten mój, że otrzymuję widokówkę, kładę ją na stole, a potem
zamiast okularów biorę tę widokówkę i starannie czyszczę ją chusteczką, bardzo starannie czyszczę tę
widokówkę, najpierw z prawa, później z lewa, a potem chcę włożyć okulary, ale podnoszę do oczu tę
widokówkę, starannie wyczyszczoną, po czym ogarnia mnie przerażenie.., okulary leżą obok czyściuteńkiej
widokówki...
ale, Cassiusie, to tak między nami, mogę to powiedzieć jedynie tobie, bo nie rozumiejąc nic z tego, co
mówię, rozumiesz wszystko...
ale, ale, w czwartek, kiedy kupowałem wam coś do jedzenia, pozwoliłem sobie na luksus, zamówiłem sobie

background image

zupę w “Kotleciku” naprzeciwko Klubu Sportowego Neumanna... na ladzie stoi już talerz z nalaną kartoflan-
ką, płacę dziesięciokoronowym banknotem, biorę łyżkę, kosztuje ten ziemniaczany przysmak wraz z bułką
sześć koron... ekspedientka wydaje mi dwie monety dwukoronowe reszty, a ja, głęboko zamyślony, wrzucam
te dwie dwukoronówki do zupy, niosę pełny talerz do wysokiego stołu, tu jada się tylko na stojąco, w
głębokim zamyśleniu mieszam łyżką tę bardzo gorącą kartoflankę i kruszę do niej bułkę, bo to jest już także
mój cygański obiad, i jem zupę, a na dnie pobrzękują te dwie monety... i przerażona sprzedawczyni nie
wytrzymała i podeszła:

—My tu drżymy ze strachu, czy aby nie połknie pan tych dwóch dwukoronówek...

A ja na to:

—Ależ nie, robię to, aby tych drobnych nie pogubić!... i jem, jestem przerażony: co też ja wyrabiam, Cassiu-
sie, to zupełnie tak jak z tą widokówką i okularami, zaczynam, Cassiusie, mieć już na dobre kłopoty z głową,
ale... już moja mamusia mówiła o mnie, kiedy miałem siedem lat, że bardzo często bywam zatopiony w
marzeniach...
Oczywiście, Cassiusie, muszę ci przed dobranocką opowiedzieć o Franiu Hrubinie, poecie, który rano
wpadał chętnie do Szuterów na flaki, tam gdzie wczoraj pił, i pił, i pił... no i pewnego razu zamówił sobie te
flaki, a że wydały mu się zbyt słabe, nie miały szyku, nie były w stylu, wyciągnął wobec tego zielony
banknot stukoronowy, w zadumie podarł go na strzępy, wrzucił te postrzępione skrawki do talerza, pięknie to
łyżką wymieszał, a potem zaczął zajadać z apetytem i zachwycał się:

— No, teraz to ma odpowiednią moc...

ale, Cassiusie, siedział obok niego wówczas jeszcze biedny poeta Fikar, ze złożonymi rękoma wpatrywał

się w ucztującego Frania Hrubina, poetę, który był dla niego wzorem... i nagle:

— Nie mógłbyś mi, Franciszku, pożyczyć sto koron?
A Franio wycierając sobie starannie kąciki ust chusteczką, wskazał pusty zatłuszczony talerz i

powiedział:

— Ześ też, ośle jeden, nie powiedział wcześniej. Ostatnią setkę właśnie zjadłem!
Ale, Cassiusie, mnie już to moje pisarstwo drażni, może to tak trwać do mojej śmierci, ciągle tylko same

dekoracje i protokoły... A ja bym chciał zacząć coś innego, coś, gdzie jest mój i twój los... A więc w niedzie-
lę, podgrzewałem dla was mleko i nakruszyłem do ogromnego sagana rogaliki, a kiedy podniosłem wzrok,
tam, przy furtce, stał wielgachny człowiek, cały na biało, miał czarne oczy i czarną brodę, i ważył z
pewnością cetnar.

— O co chodzi? — pytam.
A on mi powiada, że przyjechał samochodem aż z Turnowa i że czeka tu tylko na mnie.
A ja mówię:
— To ładnie, ale ja mam dnę i nerwy w rozsypce... Wobec tego: w telegraficznym skrócie.
A on, że nie idzie o niego, ale o jego siostrę, która ma nerwy w strzępach, posyła go więc, nie żeby ze

mną chciała, ale że musi ze mną porozmawiać...

A ja znów:

— W czym rzecz? Ale w telegraficznym skrócie!

I ten olbrzym szedł do mnie powoli i zionęło od niego uporem i gniewem, i skargą, a mnie ogarnął

niepokój i mówię:

— Ale o co chodzi. I proszę w telegraficznym skrócie! A on znowu; że jego siostra potrzebuje adwokata i

doradcy i że to mogę być tylko ja.

A ja powiadam, że niech sobie znajdzie psychiatrę, że ja już dwa razy leżałem na oddziale

neurologicznym na Bulovce, niech więc i on tam pójdzie...

Ale ten olbrzym, że za rogiem czeka jego samochód i że pojedziemy razem do Turnowa...

A ja mówię:
— Wie pan co? Niech pan idzie do wszystkich diabłów! Ja jestem w takiej samej sytuacji jak pańska

siostra, jak pan twierdzi... I proszę się wynosić, jest pati na moim terenie! No, niech pan idzie.

I on wycofał się, i stał tam nadal na rogu, a ja, Cassiusie, bałem się, choć nie tak dawno mówiłem sobie,

że jestem już Immanuelem, Dziecięciem Bożym, że już się nie lękam, że nic mi się już nie może stać.

No i, Cassiusie, nie spałem, już znowu wiał z Austrii ten suchy wiatr, już znowu księżyc zmierzał do

pełni, jeździłem koło południa do was, do Kerska, siedziałeś mi na kolanach, a kiedy po południu wróciłem
do Pragi, poszedłem do “Tygrysa”,a potem do domu i wcześniej położyłem się do łóżka, wziąłem proszek
nasenny... a tu ktoś zadzwonił do drzwi mojego mieszkanka, wstałem i rozmemłany, w gatkach, bo nawet
piżamy nie włożyłem, patrzę na budzik, wpół do dziesiątej, idę i otwieram, a tam stała kobieta, wyglądała jak
piłkarz pan Kwaśniakk albo jak sowiecka koszykarka, i patrzyła na mnie, i zionęły z niej upór i gniew..

A ja mówię:
— O co chodzi? Proszę popatrzeć, jak ja wyglądam, wstydzę się, ale niech pani wejdzie...
Weszła więc, ale w drzwiach do pokoju, gdzie ja już usiadłem, oparła się o futrynę i na moje zaproszenie,

aby usiadła, powiedziała:

background image

— Pod domem na mnie i na pana czeka taksówka, pojedziemy do Tarnowa...
— Ależ ja — powiadam — nigdzie nie jadę, nie chcę i nie mogę, czy nie wie pani, co się stało z panem

Jerzym Svobodą, kiedy otworzył drzwi?

Ale ta dama, od której zionęło zaciętością i gniewem, mówiła:
— Jak telegraficznie, to telegraficznie... Osiągnęłam szczyt pustki, wyrzucono mnie ze szkolnictwa, bo

rzekomo cierpię na megalomanię.., ja tylko potrzebuję świadka... autorytetu w znajomości ludzkiej psychiki.
I ja wiem, że powinnam się zwrócić do pana, choć się pan opiera i posłał pan do wszystkich diabłów mojego
brata. To moja ostatnia próba... Inaczej to koniec. Odpowiedzialność spoczywa w pańskich rękach, mam
nadzieję, że wie pan, co pan robi... Jedzie pan ze mną?

— Na Boga — powiadam — ja nigdzie nie jadę. Słyszy pani? Ja jestem już w tym swoim wyrze!
Odwróciła się, w drzwiach na korytarz obróciła jeszcze głowę i zawołała, i to wołanie było też w jej

ogromnych oczach:

— Nie pojedzie pan ze mną taksówką?

A ja na to:
— Nigdy, nigdzie...
A ona zatrzasnęła za sobą drzwi i już zjeżdżała windą z piątego piętra na dół, gdzie czekała na nią ta jej
taksówka...
A ja, Cassiusie, który nie chciałem pisać już swojego dziennika, swoich protokołów, swoich dekoracji,
poczułem naraz, że jestem wciągany dokądś, gdzie nie chciałem być... gdzieś tam, gdzie wydarzenie liryczne
nabiera charakteru fatalistycznej fantazji, gdzie zaczyna się punkt przecięcia wydarzeń, które wymykają mi
się z ręki, to, za czym tęsknili tylko wizjonerzy... A w trzy dni później dostałem w Kersku list, gdzie to, co
mi powiedziała ta dama, którą szkolnictwo oskarża o megalomanię, opowiedziała raz jeszcze drukowanymi
literami.., to, co powiedziała mi na Sokolnikach, podczas gdy na dole czekała na nią tumowska taksówka...
Już mi, Cassiusie, zaczynało być wszystko jedno, już “Pod Złotym Tygrysem” dostałem pieczeń wieprzową
z musztardą i chrzanem, zjadłem wszystko, wypiłem cztery piwa, i znów byłem zirytowany i wymyślałem
swoim przyjaciołom, a potem z zielonym plecakiem marki Jansport wlokłem się ulicą Husa, potem koło
Klementinum i ulicą Karpią, i wstąpiłem do baru... poprosiłem o zapakowanie czterech naleśników, czułem
pod palcami, że są twarde, ale jadąc taksówką na Sokolniki, zjadłem je, i czułem się tak, jakbym jadł cztery
zwinięte rulony papy... a potem wszystko mi się w żołądku pomieszało, ustawiło się na sztorc, te omlety z
papy z konfiturami, po czym zacząłem się dławić, ale wszystko we mnie pozostało i drogi żółciowe musiały
się zdobyć na nadludzki wysiłek... A do tego księżyc był w pełni, położyłem się i nadal się krztusiłem,
okręcałem się w prześcieradło, co minuta budziłem się i patrzyłem, która godzina... i tak tymi półgodzinkami
dowlokłem się aż nad rano, to wszystko nieczyste w mojej głowie wyznaczyło sobie tej nocy spotkanie, i
czułem do siebie pogardę, wyrzucałem sobie wszystko, czego się kiedykolwiek dopuściłem i czego inni
dopuścili się wobec mnie...

Jutro musisz zacząć nowe życie — mówię sobie. — Pojedziesz na Diablice po pieniądze i pójdziesz się

ostrzyc.

Wiesz, Cassiusie, taki mam zwyczaj: kiedy czuję się podłe, idę na postrzyżyny, ostrzyc się...
A teraz, Cassiusie, uważaj! Rano chciałem przede wszystkim pojechać do Kerska, do was, koteczki. Sie-

działem więc na ławce w poczekalni autobusów na Sokolnikach i czekałem na swoją “162”, ale z góry od
Cieplic i Dresden nadjeżdżał samochód ciężarowy z przyczepą, firma Schón z Memmingen, który przewoził
rzeźne cielęta i owce.., przywykłem już do tej tragedii, ale dziś w tych deskami zakratowanych poziomych
oborach widać było przez szpary setki patrzących cielęcych oczu... wszystkie te cielęce oczy prosiły o
współczucie... ale nikt nie mógł im pomóc, nawet ja... przecież i w rzeźni, dokąd jadą, terminatorzy przez
dwa miesiące praktyki nastawiają im palce, aby zastąpiły im wymiono, ale potem już i ci uczniowie
rzeźnictwa uważają cielątka i owce za towar...

I przypomniałem sobie, że chcę się ostrzyc, i poszedłem do zakładu fryzjerskiego na pierwszym piętrze

domu towarowego na Sokolnikach... Ale drzwi do razury były zamknięte i widziałem, jak tam w lustrach
migają dziesiątki białych sukienek, białych kitli, białych chałatów, białych fartuchów... i dziesiątki ludzkich
długowłosych głów...

No i co z tego? — pomyślałem i zapukałem...
J do oszklonych drzwi podeszła dama w białym chałacie, o złotych włosach, w okularach, i otworzyła

mi...

— Chciałbym się ostrzyc — powiedziałem.
A ona:
— Proszę, proszę dalej, witamy pana, jest pan pierwszym klientem. Właśnie dwanaście uczennic zdaje

egzamin z fryzjerstwa męskiego i damskiego... “

A ja w pełnym przestrachu zachwycie patrzyłem, jak poruszają się przede mną piękne dziewczęta w

białych roboczych fartuchach, i poruszały się w dwójnasób, odbite w ogromnych lustrach, które tworzyły
ścianę... jak dzieła Andy Warhola, Roya Lichtensteina... osiem metrów na dwa metry pięćdziesiąt,

background image

widziałem. jeszcze raz tyle pięknych ciałek i modnie uczesanych włosów i tyle widziałem umalowanych
oczu, boć przecież te uczennice będą zdawać egzamin i muszą być szykowne i apetyczne...

i

pani kierowniczka posadziła mnie .w fotelu...

— A więc, dziewczątka, męskie strzyżenie zaczynamy od tego, że wokół karku okręcamy szal z krepiny..

porządnie, porządnie... Przypatrujcie się. — I owinęła mi wokół karku suchą bibułkę niczym szal, przesunęła
go w dół, aż na szyję i pod nią aż po grdykę...

A potem jedna dziewczyna po drugiej niczym niebiańskie uczennice owijały mi kark paskiem

karbowanej bibułki. A ja patrzyłem w lustro i już nie otaczały mnie uczennice fryzjerstwa: to byli moi
paziowie, był to chór kościelnych śpiewaków w białych komżach, to higieniczne piętro na Sokolnikach pełne
było niebiańskich dekoracji w bieli i w chromie, i różowych świetlówek rozpromieniających tę niebieską
akademię, podczas której ja siedziałem na fotelu, otoczony jak cesarz swoimi paziami, jak biskup
odprawiający mszę w asyście swoich diakonów w białych ornatach...

— Tak, dziewczątka — mówiła czułym głosikiem pani kierowniczka. — A teraz praca z nożyczkami i

grzebieniem... Uwaga! W grzebieniu nie wolno wyłamać ani jednego ząbka, w przeciwnym razie wszystkie
wypadają... I uwaga! Grzebień trzeba prowadzić przez włosy powoli... aby nożyczki mogły szczebiotać...
szybko... o tak! — I unosiła grzebieniem osuwające mi się po ciemieniu moje rzadkie siwe włosy, i nożyczki
rzeczywiście szczebiotały. A potem pani kierowniczka odłożyła nożyczki i powiedziała:

— A teraz, dziewczątka, spróbujcie to jedna po drugiej same...
I dziewczęce palce strzygły koło moich uszu, a ja mogłem podnieść wzrok i patrzeć w lustro na

kosmetyczne księżniczki, a pani kierowniczka spytała mnie, nie spuszczając ani na chwilę oczu z palców
swoich uczennic:

— A jaką fryzurę pan sobie życzy?

Ja zaś na to:
— Chcę mieć taką fryzurę, żeby wyglądało to tak, że mam gęste i kędzierzawe włosy!
A przez zespół uczennic, tych moich paziątek, przebiegła fala śmiechu i niebiańskich ruchów...

...O...O...O...

A ja słyszałem śpiew z Des Knaben Wunderhorn:

Wir geniessen die himmlischen Freuden...
Wir tanzen und springen, Wir hupfen und singen...

I powiedziałem do tańczących uczennic:
— Chciałbym mieć taką fryzurę jak Caius Iulius Caesar!
Instruktorka odrzekła ze śmiechem:
— Będzie, jak pan każe... Dziewczynki, uciszcie się, teraz będziemy się uczyć, jak po strzyżeniu należy
pracować maszynką elektryczną... o tak wkładamy wtyczkę i maszynka pracuje... A teraz, proszę, patrzcie! I
tak wokół uszków, delikatnie i, dziewuszki, do wygubienia. Do wygubienia, strzyżemy aż do likwidacji... A
teraz, skoro pan życzy sobie mieć fryzurę jak Caesar, nie śmiejcie się, dziewuszki, ten fason istnieje nawet w
Paryżu... fryzura a la Caesar!...
A kiedy ten anielski chór strzygł mnie maszynką, ja myślałem o Jakubie Bóhmem... Der Mensch kann sich
nicht von seine Epoche abscheren... Nie mogę się odciąć nawet od samego siebie... i spoglądałem
dziewczętom w oczy w lustrze i one to widziały, i odwzajemniały “ się, oddawały mi swoje spojrzenia i
oczy, niczym cielątka, które przed chwilą przewoziła firma Schón z Memmingen...

I w tej chwili (a ja obawiałem się i obawiam nożyczek) żyłem w niebie, w niebiosach... i słoiczki z

wazeliną i per“ fumami, i naczyńka ze środkiem dezynfekcyjnym, a na każdym stole każda uczennica miała
swoją walizeczkę,
swoją składaną kolorową torbę, a w niej swoje grzebienie i nożyczki, i swoje pojemniczki z pomadami i
perfumami... i swoją brzytwę....

I pani instruktorka wzięła jedną z tych brzytew, i uniosła ją teatralnie, i:

— Dziewuszki, wystarczy ciach! I tak oto piękna Żydówka przyniosła uciętą głowę pięknego

Holofernesa... Dlatego uwaga! A teraz przystępujemy do ostatniej fazy... wygalania karku i koło uszków a
czasami także i brwi... Najpierw wkładamy brzytwę do środka dezynfekcyjnego, a-potem rytualnie
przystępujemy do wykonania obrządki i.., patrzcie... o tak, o tak... a teraz będzie jedna po drugiej wygalać
tego oto pana z fryzurą A la Caesar...

A ja podniosłem wzrok i widziałem w lustrze te dziewczyny, które spoważniały, w lustrze widziałem, że

nigdy nie wiedziałem tego, co widzę i co -teraz wiem, że niebiosa pełne są chromu i blasków, i refleksów... i
aniołów, które mogą was poderżnąć jak piękna Judyta... A uczennice jedna po drugiej brały drżącą brzytwę i
dopełniały mojego uczesania, układu włosów, których resztki leżały na mojej białej rokietce pod moimi
oczyma niczym pakuły...

A kiedy skończyły swoje — pierwsze chyba — fryzjerskie zajęcie, wszystkie odetchnęły głęboko,

teatralnie... ja zaś powtarzałem w myślach ten wers z Des Knaben Wunderhorn:

background image

Wir fuhren... ein liebliches Lammlein zu Tod...

No i ja, który wszedłem do razury jako nędzarz, tu, na Sokolnikach, zrozumiałem, że ta chwila stała się

dla mnie Wiecznością... Potem dziewczęce rączki rozwiązały mi szal z karbowanej bibułki, zdjęły białą
pelerynkę i strzepnęły resztki moich siwych włosów...
Wstałem z obrotowego fotela niczym król, moi paziowie i grono ministrantów w białych komżach spojrzało
na mnie raz leszcze” do lustra, po czym dziewczęta przyjrzały się rezultatowi swojej pracy na mojej głowie,
tej fryzurze A la Caesar... i gratulowały sobie, nie szczędząc pochwał, i kłaniały się teatralnie, a ja po raz
ostatni widziałem tych dwanaście pięknych par oczu...
— Ile płacę? — spytałem.

A ta śmieszka-żartownisia, wielkooka uczennica, ukłoniła mi się i powiedziała:

— Był pan naszym pierwszym gościem, był pan pierwszym klientem, którego strzygłyśmy podczas egza-
minów... Nic pan nie płaci... Obsłużyłyśmy pana za darmo.
I ja zrozumiałem, że wszystko, co istotne na świecie i w świecie musi być za darmo, i znów spoglądałem
teraz w oczy które mnie otaczały kręgiem, tak, w niebie musi być tyle chromu, refleksów i pięknych
anielskich mb-dych kobiet jak na obrazie pana Paula Delvaux, pana Rene Magritte’a, w niebie musi być
mnóstwo dziewczęcych oczu, powabnie owalnych linii tam, gdzie powabnie owalne linie pięknych ciał być
muszą, niebo pełne dziewczęcych fortepianowych paluszków, fryzur A la carewicz. Bo, Cassiusie, wszystkie
boginie u Homera są cudownie krowiookie, i dlatego są w niebiosach.

Ps

Dziś nad kerską nocą świecił księżyc w pełni, nad ranem zaczęło padać: najpierw deszcz, później mokry

śnieg. Jako że się już od trzech godzin przewracałem z boku na bok, w końcu — a było już jasno —
powstałem z umierania, z martwych. A kiedy wyszedłem pod mokre brzozy i sosny, wybiegło mi naprzeciw
dwanaście kotów i przyniosły mi rozradowane oczy tańczyły i skakały, i fikały koziołki, cieszyły się, że
jestem z nimi, że ich nie opuściłem. Obdarowywały mnie swoimi oczyma, a ja przyniosłem im i rozdawałem
kawałki kurczęcia z rożna jako nagrodę, że udało mi się skończyć tę pochwałę niewiniątek...

I mówię:
— Za piękne świadectwo piękna książka z “Praskiej Imaginacji”...
I nalewałem im ciepłego mleczka.

I jedynie ty; Cassiusie, który jesteś Tytanem, który stoisz na uboczu, który zachowujesz odpowiedni dy-

stans, ty przyjdziesz do mnie potem, usiądziesz mi na kolanach, a ja będę ci opowiadać o tym, jak tu w
Kersku powstanie organizacja związkowa grupująca wszystkie miejscowe koty, a jej hasłem będzie:

ZA MNIEJ MLEKA - WIĘCEJ MYSZY!
I ty, Cassiusie, będziesz przewodniczącym, ty nie potrzebujesz urządzeń podsłuchowych... bo ty,

Cassiusie, słyszysz nawet, jak trawa rośnie, zresztą tak jak i inne koteczki. Te cztery naleśniki z papy, choć z
konfiturami, wciąż jeszcze kruczą mi w brzuchu, tak że mi się ulewa jak niemowlakom, pochrząkuję
cichutko jak warchlaczek nażarty żołędziami wracający do ciepłego barłogu w towarzystwie swojej matki,
dzikiej świni. Pan profesor Śtork wyjaśnił mi, że to glomus histericus... cierpieli na to także przedstawiciele
starożytnych narodów.

— Ja raczej będę miał raka — powiedział mi pan profesor Stork z tym swoim donośnym śmiechem —

ale dzięki swojej naturze dolegliwość tę przechodzę w dobrym zdrowiu.

Jest sobota, w przededniu Niedzieli Trzydziesiętnicy.

DOBRANOCKA NA NIEDZIELĘ PIĘĆDZIESIĄTNICY

Motto:

Moi, je sui un peau un histrion...

Charles Aznayour, Ormianin

A ja myślałem sobie niedorzecznie, że kiedy przyjeżdżam autobusem z Pragi do Kerska, wysiadam “Przy

Ławeczce”, że wychodzą mi naprzeciw, tylko mnie, moje koty pod przywództwem Czernidła lub
Pomarancza... Ale... już trzeci dzień jestem w Kersku — i co ja widzę? Przyjeżdża autobus z Pragi i koty
biegną mi naprzeciw do ławeczki, kiedy jednak stwierdzą, że twarz, która wysiadła, nie należy do mnie,
opuszcza je pełne zapału witanie i zawiedzione wracają pod stół pod moimi oknami.

background image

Dziś, kiedy przyjechał autobus i koty rzuciły się biegiem niczym wcale nie nieroztropne panny, otwarłem

okno i krzyknąłem:

— Ależ, wy osły jedne, ja już od trzech dni jestem w domu!
Wracają więc, a ja muszę dać im mleczka, bo nie chcę pozbawić ich radości witania...
Kiedyś jednak może się zdarzyć, i tego się obawiam, że będę patrzeć z okna, koty pobiegną do autobusu,

który się właśnie zatrzymał... i ja zobaczę, że to ja jestem tym, który przyjechał, że to ja jestem tym, który
patrzy na siebie, jak idę do swojego domku, że to ja jestem tym, przed którym koty fikają koziołki, i że w
końcu to ja jestem tym, który przed furtką nastawi palec Cassiusowi i on szturchnie mnie nosem, podczas
gdy ja patrzę na to z okna...
Ale dlaczego by nie?

Goethe, kiedy jechał karetą do Italii, spotkał samego siebie powracającego karetą z Włoch... to chyba

cudowna histeria, schizofrenia, na którą mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy mają to. szczęście, że
zaczynają się im plątać sznury do suszenia bielizny.. I opowiadałem raz tę historię i ktoś, kto zna anegdoty,
powiedział:

— Jedzie w Związku Sowieckim pociąg pospieszny i dwóch podróżnych naprzeciw siebie.
— Nazywam się Iwan Kuzmycz. A pan? . .
A ten drugi, że i on nazywa się Iwan Kuzmycz:
— A dokąd pan jedzie, Iwanie Kuzmyczu?
— Ja, Iwanie Kuzmyczu, jadę z Moskwy do Łeningradu.Apan? .

— Ja, Iwanie Kuzmyćzu, jadę z Leningradu do Moskwy.
I obaj:

— No to napijmy się wódki!

Kakaja tiechnika! .
— Też dobrze! — mówię do Zdenka. — Sznury plączą się na całym świecie...
Ale, Cassiusie, teraz coś dla ciebie, bo zaczął się spór o flagę Czechosłowacji. Działo się to już dość

dawno i dlatego ta story jest tak, ale to tak świeża i aktualna... Z panem Duchaćkiem, moim redaktorem,
zrobiliśmy sobie trójkolorową chorągiew... A mianowicie: nalewaliśmy do sporych kanciastych szklanek, z
jakich pijało się żytnią, jak mawiają na Wyżynie Czeskomorawskiej — siwuchę, a gdzie indziej — czystą.
Ale my, jako żeśmy patrioci, nalewaliśmy wobec tego warstwę wiśniówki, warstwę Curacao Bleu, a na
wierzch — Prościejowską Żytnią. I tak piliśmy tę trójkolorową, i straciliśmy kontrolę, i o zmroku
wyjechaliśmy na rowerze do “Gajówki”... no i tu także skłanialiśmy gości, aby i oni pili trójkolorową, jak
przy-stoi patriotom. Ale! Kiedy wracaliśmy, tam, koło mnie, skręciłem w moją aleję, nim do niej
dojechałem, uderzyłem twarzą w betonowy słup i upadłem... Duchaćek chciał mnie podnieść, ale ja
powiedziałem doń czule:

— Niech pan, ośle jeden, myśli o rowerze!

I mój przyjaciel zaprowadził rower na moją parcelę, i położył się na ławeczce... a ja z ręką przy ustach

doraczkowałem do niego... i słyszałem, jak mój przyjaciel leżąc na wznak powtarzał w rozmarzeniu:

— To było piękne, doktorze! To jest wspaniałe!

a mnie zakręciło się w głowie, a że był maj, miłości czas, na czworakach dopełzłem pod sosny i brzozy i

zwaliłem się w kwitnące konwalie... A kiedy obudziłem się, kiedy wymacałem językiem, że brak mi sześciu
przednich zębów, zacząłem ich szukać, ale moje palce rozkołysały tylko kwitnące łodyżki konwalii, owionął
mnie ich upajający zapach, ale zębów nie znalazłem, nawet kiedy się już pod nim... zjadły je chyba jeże albo
co...
rozedniało... i nie było ich ani na betonowym słupie, ani Oto jak skończyło się, Cassiusie, z tą trójkolorową,
a dziś czytam w gazecie na drugiej stronie... Zaczyna się spór o flagę Czechosłowacji? Widzisz więc, jak
zaczynają się i kończą narodowe emocje... Zachciało mi się po-“ słać do Moskwy telegram do pana Jelcyna,
który wrócił niewiele wskórawszy z Chin, aby teraz, kiedy ma troszkę czasu, aby przedstawił w
superparlamencie ten nasz zasadniczy problem: jaką flagę ma mieć nie narodzona jeszcze Republika Czeska,
a jaką flagę ma mieć Republika Słowacka?

A dla mnie, Cassiusie, ten epizod z trójkolorową skończył się wspaniale, zrobiono mi nowe zęby, w

różowej masie pan Deditze i jego zespół zmyślnie umieścili białe porcelanowe ząbki i ja ogromnie lubiłem
chwalić się tą sztuczną szczęką, wyjmowałem ją nawet w restauracji popijając pilzneńskie, tak aby i inni
mogli podziwiać, jak bardzo te sztuczne zęby przypominają konwalie, porcelanowe izolatory na słupach
telegraficznych... a nawet, Cassiusie, trzy razy to sztuczne dzieło sztuki, ten artefakt gubiłem...
Po raz pierwszy znalazłem je w domu... położyłem tę szczękę na perskim dywanie, niewiele brakowało, bym
ją rozdeptał, tak ta różowość z białymi ząbkami spływała się kolorystycznie z kwiatami wtkanymi w
orientalny kobierzec... Po raz drugi, Cassiusie, było już gorzej, wyrzygałem je pewnie, kiedy wracałem z
“Gajówki”... a odbywało się tam przyjęcie i podawano kanapki, kanapki z łososiem z sałatką ziemniaczaną...
a ja, Cassiusie, co za wstyd!, szukałem ich nazajutrz w rzygowinach wzdłuż alei, rozgarniałem je
kijaszkiem... a wczasowicze, którzy to widzieli, mówili do mnie:

background image

— Wyrzygał pan zęby, co? Mnie się to też zdarzyło w zeszłym roku...
ja jednak tych swoich sztucznych konwalii osadzonych w masie o kolorze łososiowym nie znalazłem, ani

przy tej alei, ani przy innych... A kiedy wróciłem do domu i czytałem podręcznik O ostatecznych sprawach
człowieka ... patrzę, a tu z węgierskiej skrzyni obok mojego łóżka jaśnieją i śmieją się do mnie te moje
sztuczne konwalie... i natychmiast je włożyłem, i czułem się jak król, który powrócił z wygnania i armia
zwróciła mu królestwo, i to wraz z koroną... I kazałem sobie zrobić jeszcze jedne zęby na zapas, na wypadek,
gdybym te swoje konwalie utracił...

Ale, Cassiusie, to moje samochwalstwo! Pokazywałem je na parceli u sąsiadki, był tam nawet talerzyk

pod garnuszkiem z kawą, położyłem tę swoją szczękę, na prośbę sąsiadki, na tej podstawce... ale nadbiegł jej
jamnik, a że jamniki mają poczucie humoru... biegał po działce i nosił te moje zęby, a ja za nim, już-już
pochylałem się nad jego mordką, z której wystawały te moje konwalie, co to je zrobił sam pan Deditze,
lekarz stomatolog, który odbywał praktykę dentystyczną w samym Londynie... ale jamnik znów ruszył
biegiem, kluczył i śmiał się, jamniki, Cassiusie, to śmiejące się bestie... a potem prześliznął się między
sztachetami i zanim zdążyłem dojść do furtki, zobaczyłem, jak jamnik rozgryza resztki konwalii... zęby z
porcelany leżały porozrzucane pod brzózkami w mchu, pośród konwalii, które już przekwitły...

A właścicielka jamnika pocieszała mnie:
— Przecież ma pan jeszcze jedną szczękę, na zapas!

A ja na to smutkiem:

— Ale tylko te mi pasowały..

No i widzisz, Cassiusie, a zaczęło się to wszystko od tego, że z redaktorem panem Duchaćkiem piliśmy

trójkolorową, napój złożony z Curacao Bleu, wiśniówki i Prościejowskiej Zytniej...

Ps
Nagrodę Premio Mondello, resegna Internationale di Cultura. Contemporanea di Palermo, wręczono mi w

dawnej świątyni, w której jest teraz teatr... gdzie każdego wejścia strzegły podwójne warty karabinierów..
przemawiałem na podium w zielonym swetrze i czarnym kapeluszu jak syn rabina z Bełżca...
podziękowałem i uniosłem ten zielony rękaw i powiedziałem, że taka zieleń, ta.zieleń w katolickim rytuale
jest kolorem nadziei... Na konferencji prasowej odpowiadałem na przemian dziennikarzom... w końcu
przedstawiciel “Il Messaggiero” spytał: co sobie myślę o tym, jak będzie u nas, kiedy wrócę do domu? A ja
na to: Aby był status quo... aby każdy naród mógł sam określić modus vivendi... a w ogóle to życzyłbym
sobie, aby urzeczywistniło się to, o czym pisał i marzył Mikołaj Kuzański, biskup z Cues, późny gotyk, a już
renesansowy myśliciel... Coincidentia oppositorum...
To, Cassiusie, powiedziałem w hotelu na konferencji prasowej, aby nikt nie pomyślał, żeśmy głąby z Pragi, i
dodałem, że James Joyce zauważył... aby mogło nastąpić pojednanie, musi naprzód istnieć niezgoda... Naza-
jutrz, kiedy odlecieliśmy, odbyło się w Palermo spotkanie mafii, jak doniosły gazety A pan Kosztyrz z
Kerska, który dopiero w tym roku skończył czytać Ojca chrzestnego, powiedział:

— I już w Stanach Zjednoczonych pleni się znów ta magia...

I w akcie protestu jednym kopnięciem nogi rozwalił telewizor, rozdeptał radio i dobrowolnie zwariował.

Jest sobota, wigilia Niedzieli Pięćdziesiątnicy, te małe koteczki pokasłują jak Damy Kameliowe, jak

Violetty.. A mimo to Pomarańcz i Czernidło wychodzą mi naprzeciw do każdego autobusu... Bo a nuż
przyjadę? Jedynie ty, Cassiusie, masz prawo nie wychodzić mi naprzeciw, bo przeżyłeś kilka miesięcy na
emigracji, tam, na śmietniku, koło stawu w lesie Na Krawędzi, pośród szczurów i odpadków.

Kochany Cassiusie! W Rzymie mieszkałem w hotelu “Caius Iulius Caesar”. W Palermo w luksusowej

willi na brzegu morza, arystokrata zbudował na wyspie Targa Florio również wyścigowy tor samochodowy.
I produkował sławny słodki likier, marsallę. Żyłem tu sobie wśród przepychu, zresztą mieszkali tu sławni
artyści i politycy Miałem w pokoju oprócz widoku na morze i architektoniczne ogrody także swoją lodówkę.
Piłem wobec tego fińską wódeńkę, a do tego jeszcze cieszyłem się, że już niebawem będę znów w Kersku z
tobą i koteczkami.

CZESKA RAPSODIA
Bohemian Rbapsody
Motto:
Każdy obywatel może robić to, czego prawo nie zabrania, i nikt nie może być zmuszony do robienia czegoś,
do czego prawo nie zobowiązuje.

Konstytucja Republiki Czeskiej, rozdział pierwszy postanowienia ogólne, artykuł 1

Kiedy uczęszczałem do siódmej klasy nymburskiego gimnazjum, chodziłem z browaru przez Załabie

koło zajazdu “Zofiówka”, gdzie trzymano panienki. W Nymburku były wówczas trzydzieści dwie gospody i
zajazdy, i kawiarnie, a w dwudziestu ośmiu gospodach bywały panienki. Kiedy wracałem ze szkoły,
panienki w “Zofiówce” dopiero wstawały.. i kiedy pogoda dopisywała, szły nad Łabę, ja zaś kłaniałem się

background image

im ze słowami:

— Jakże się paniom spało, panienki?
A że panienek bywało tu trzy, czasami zdarzało mi się pozdrawiać każdą z osobna:

— Jakże się pani spało, panienko?

A że panienki mnie lubiły, zapraszałem je w niedzielę przed południem na łódkę, bo całe to

przedpołudnie —aż do obiadu — miały wolne...

Zapomniałem już, Cassiusie, jak się ten pan nazywał, ale na placu Kościelnym miał on tam sklep z

maszynami do szycia, a za nim rozległy ogród ciągnący się aż do murów miejskich... i to on właśnie raz na
jakiś czas oprócz tych maszyn do szycia dostarczał panienki do nymburskich gospód i zajazdów; niekiedy
prowadził ich z dworca nawet dziesięć, byleby tylko gospody z damską obsługą miały świeży towar. No i
wówczas goście chodzili z panienkami do pokoju... i lubiły się kąpać, i — jak powiedziałem — chętnie
pływały ze mną łódeczką po pięknej, czystej i pachnącej Łabie, w której odbijały się wieże kościoła i mury
obronne, i zabudowania Starej Restauracji Rybnej tuż na brzegu rzeki... i ja już wówczas zanotowałem
sobie... że jest to rzeka, w której miasto chodzi na rękach...

Czasami te panienki, kiedy kupiec sprzedający maszyny do szycia je przywoził albo też same do niego

przyjeżdżały.. on był ich menedżerem, handlarzem żywym towarem — kobiecym ciałem — panienkami, to
te panienki mieszkały czasem w jego ogrodzie: miały tam namiot, maszynkę do gotowania kawy, i czekały
tam, aż wezmą je do siebie właściciele gospód i zajazdów. No i ja, ilekroć je rano w drodze do gimnazjum
albo z gimnazjum, ilekroć na Załabiu spotykałem te panienki z “Zofiówki”, choćby nawet tylko jedną z nich,
jak jeszcze rozczochrana i ze szminką rozmazaną na twarzy szła na przystań, aby się umyć, zawsze
kłaniałem się ze słowami:

Jakże się pani spało, panienko?
Niemałą wagę przywiązywałem do tego: panienko... bo jako uczeń gimnazjum chętnie chodziłem na

Cygankę, do “Tunelu”, gdzie były panienki... za panienkami chodziłem też czasami aż na Ostrów. Niekiedy
miałem zczęście, że nasz szynkarz jeździł gdzieś aż na Podkarkonosie... a tam był cały hotel pełen
panienek... i tam też pewnego razu spędzałem z naszym szynkarzem noc.... i rano, zanim stamtąd
wyjechaliśmy, kiedy zobaczyłem panienkę, z którą spałem, jeszcze rozczochraną i ze szminką rozmazaną na
twarzy, to — jak to miałem w zwyczaju na Załabiu — spytałem:

— Jakże się pani spało, panienko?

A ten hotel z piętrami pełnymi panienek nazywał się “Haszkow”.

No a jedynym mężczyzną, mój miły Cassiusie, jedynym mężczyzną, który mógł ot tak sobie, ni stąd, ni

zowąd, odwiedzać panienki z “Zofiówki”, był stryjaszek Pepi... Kiedy skończył opalać beczki w
browarnianym zakładzie bednarskim, kiedy wykąpał się (a nie wycierał się nigdy, bo po prostu nie miał
ręcznika), wyruszał po pracy do swoich panienek w nymburskich gospodach z damską obsługą. Opuszczał
browar, w przygodnych ogródkach zrywał po drodze kwiaty i bez zwłoki wkraczał do “Zofiówki” i mógł
podając bukieciki zwrócić się do trzech panienek:
—No i jakże się paniom spało, panienki?
I panienka Józia, tylko ona jedna miała prawo wziąć stryjaszka Pepi do pokoju, gdzie uprawiali wszystkie
dziecięce gry i zabawy, jakie znali od lat dziecinnych... i z pokoju rozlegały się radosne pokrzykiwania
panienki
Józi... A już najchętniej bawiło się tych dwoje w “baran, baran, baran tryk!”...

A potem stryjaszek Pepi odwiedzał kolejno jedna po drugiej gospody z damską obsługą, aby ofiarować

panienkom kwiaty, które po drodze zrywał w mieszczańskich ogródkach. A zresztą sami obywatele dawali
mu kwiaty, aby stryjaszek Pepi w drodze powrotnej mógł “U Hawyrdów” wręczyć bukiet i zapytać:

— No i jakże się pani spało, panienko?
Miała na imię Własta, była piękna i umiała grać na fortepianie.
A ja, uczeń siódmej klasy gimnazjum, wstydziłem się wtedy, ja z panienkami z “Zofiówki” mogłem

pływać tylko wówczas, kiedy pogoda dopisywała, w piękne niedzielne przedpołudnie, mogłem z nimi
pływać łódką, panienki milczały z zanurzonymi w wodzie paluszkami, a ja wiosłowałem i wstydziłem się, bo
wtedy, Cassiusie, młodzi chłopcy się jeszcze wstydzili...

A lata, Cassiusie, płynęły, po roku czterdziestym ósmym, mieszkałem już wówczas na Libni, a tam do-

brzmiewały jeszcze stare złote czasy z panienkami...

...widywałem je w “Strassburku” i przy ulicy Słonecznej, widywałem je uwieszone u ramion żołnierzy,

jak to prowadzą je — już nie otwarcie, jawnie, ale potajemnie —do hotelu, tam, na Szwabkach, do hotelu
“Nitra”... ale trwało to już tylko rok, dwa, nie więcej, a potem i ta “Nitra” została skasowana, a więc bez
panienek i ich wielbicieli.

W latach pięćdziesiątych chodziłem na piwo do “U Waniszów”, i do “U Horkich”, i do “Na Starej Po-

czcie”... a później.., włóczyłem się po gospodach na Wysoczanach i Holeszowicach i tak dalej... A kiedy
szedłem sobie raz ulicą Ronkową, spostrzegłem tam gospodę, w której jeszcze nie byłem... “U
Klouczków”... A że pracowałem w Kladnie na popołudniowych zmianach, przed południem i rano pisałem...

background image

No i wszedłem tam, nigdzie ni żywego ducha, pokryte pluszem kanapki ustawione naprzeciwko siebie,
wyglądało to u tych “Klouczków” jak w wagonie drugiej albo i pierwszej klasy... zamówiłem sobie kawkę i
piwo... i siedziałem na pluszowej długiej niby to ławeczce i dziwiłem się, że jest tu aż tak pięknie, niemal jak
“U Zeniszków”... i rozłożyłem tam na stole te swoje kartki do skreślania, i to kreślenie, te operacje na tekście
nazywałem cięciem Preislera... nikogo tu nie było, gospodarz kręcił się w kuchni...

No i siedzę tak i kreślę, aż tu nagle czuję, że ktoś spod mojego fotela unosi się znad podłogi... i z łokciami

rozłożonymi na stoliku czuję, jak ktoś mi rozpina rozporek... i jak mi z portek wyciąga tego mojego pisia, i
wkłada go sobie to ust... odchyliłem się do tyłu, patrzę, a tam kobieca głowa z rudą czuprynką... i ja ją tam u
dołu spytałem, tak jak to miałem w zwyczaju z “Zofiówki”:

— A jakże się pani spało, panienko?
A ona odpowiedziała przez nos:

— Zaraz ci, kochasiu, obciągnę...

Siedziałem bez ruchu, po raz ostatni zdarzyło mi się to w Młodym Bolesławiu, w gospodzie “U

Czapów”, wówczas mi też panienka obciągała, a ja krzyczałem — nie z przerażenia, ale z nieopisanej
radości, że panienka ciągnie mi druta... tak jak przed południem “U Klouczków”
na Libni, przy ulicy Ronkowej.... I ta panienka, kiedy mi już obciągnęła — odchyliłem się znad swoich
kartek na stoliku i zobaczyłem, że ta panienka chyba tam pod kanapką sypia... wsunęła się z powrotem jak
foka...
Rozejrzałem się, nikogo tu jeszcze nie było i tylko z kuchni dobiegał dźwięk ostrzonego na osełce noża...
w lokalu panowała cisza, słońce świeciło z drugiej strony ulicy i aksamit na fotelach i kanapkach lśnił jak
plusz w wagonie pierwszej klasy.. A idąc do toalety musiałem uważać, aby nie nadepnąć panience na
rozpostarte na
podłodze palce... nic więcej ponad te rozpostarte palce z polakierowanymi, żółtymi od nikotyny
paznokietkami... A teraz ci, Cassiusie, opowiem, co zdarzyło mi się w tym roku. Otóż, Cassiusie, siedziałem
niemal sam — to chyba istny cud! — “Pod Złotym Tygrysem”; w kąciku pod Małymi Rogami przycupnęła
młoda kobieta, śliniła ołówek i spisywała to wszystko, co powinno być za dziesięć dni na urządzanym tutaj,
“Pod Tygrysem”, przyjęciu z okazji ślubu.

Siedziałem pod Wielkimi Rogami, a że ze stołu spoglądała na mnie szklana solniczka z solą, a także

naczyńko z pieprzem, przypomniałem to sobie: jako żołnierze w Sobiesławiu chodziliśmy na piwo i zawsze
śliniliśmy sobie palce i maczaliśmy w soli, potem w pieprzu, i nazywaliśmy to wojskową zakąską... no i
zlizywaliśmy to dopóty, dopóki nie zniknęła sól, a po niej też pieprz... bo restaurator, jak tylko nas
spostrzegł, wynosił te swoje szklane solniczki i pieprzniczki...

Oto co sobie, Cassiusie, przypomniałem... tu, “Pod Tygrysem”, i oblizywałem sobie palec zanurzony w

soli i w pieprzu, młoda dama sporządzała spis dań na swoje wesele, goście wlekli się niespiesznie do toalety,
kelner ubrany na zielono jak dudziarz ze Strakonic roznosił kotlety albo befsztyki w placku
ziemniaczanym...

Aż tu nagle, Cassiusie, bęc go! Wpadła tu rozwścieczona stukilogramowa Luśka w okularach niczym

dwa jogurty i zaczęła wrzeszczeć... a ja, żeby ją uspokoić, spytałem:

— Jakże się pani spało, panno Lusiu?

I pospiesznie odpowiedziałem za nią:
— Jak widzę, panienko, wstała pani chyba lewą nogą!
Panna Lusia wcisnęła sobie palcem okulary w nasadę nosa...
—Co za bezczelność, Mistrzu! Co za wstyd! A to dopiero piękną republikę stworzyła nam ta aksamitna

rewolucja! Co prawda, to prawda! Kierowniczka chwyciła mnie za ramię i wyrzuciła od “U Jelinków” tylko
dlatego, że zaproponowałam wszystkim gościom w lokalu, że im za darmo poliżę strąka! Za darmo! To
poważne naruszenie Konstytucji... I pan, Mistrzu... razem napiszemy skargę do Trybunału Konstytucyjnego.
A pan ją tam osobiście zaniesie! Ale to jeszcze nie wszystko! Za tę moją charytatywną propozycję
kierowniczka odmówiła mi kufla piwa! Czyż może być większy akt humanizmu niż zrobienie laski temu, kto
ma na to ochotę? Gazety są tego pełne! W pismach “Dzisiaj” i “Młody Front” zaleca się młodym ludziom
przed ślubem nie tylko fellatio i cunnilinctus oraz różne inne sztuczki, byle tylko uchronić się przed ciążą, i
żeby narzeczeni bawili się swoją płcią... I teraz mnie, dla której pan Marysko napisał śliczny wiersz:

Santa Luczija, Santa Luczija,
noc w noc przy chuju mi się uwija...

...mnie wyrzucają z lokalu! I odmawiają mi kufla piwa! Gdzie my żyjemy? — wydzierała się Luśka i

biegała tam i z powrotem aż do kontuaru, okulary jej spadły, ona jednak nadal opowiadała gościom z
krzykiem, co się jej przydarzyło “U Jelinków”.

—Ja w nich chlebem, oni we mnie kamieniem! — I runęła obok młodej kobiety, która sporządzała spis

dań na swoje wesele.

background image

A ja powiadam do niej:
— Panno Lusiu, to, że pociągnie im pani druta czy zrobi laskę albo poliże strąka, to, panno Lusiu, nie

stanowi naruszenia Konstytucji, co innego natomiast jest ograniczaniem wolności, tej wolności
ograniczeniem... boć to kierowniczka broniła pani fizycznie wstępu do lokalu publicznego...

Panna Lusia znowu wcisnęła sobie palcem okulary między gęste brwi i:

— Niech pan tylko spojrzy! Kiedy mnie ta kierowniczka wyrzucała z lokalu “U Jelinków”, naderwała

mi ramiączko. Niech pan popatrzy! .

— Panno Lusiu — ja na to — natychmiast napiszemy skargę dotyczącą ograniczania wolności

osobistej...

Pannę Lusię tak bardzo to ucieszyło, że zaciśniętą pięścią zaczęła wymierzać ciosy w otwartą dłoń

drugiej ręki... i ciągnęła dalej:

— Już ja pokażę tej kierowniczce od “U Jelinków”! Będzie się miała z pyszna! A to naderwane

ramiączko od razu tu zostawię jako corpus delicti... A to by dopiero było, gdyby za moje wspaniałomyślne
propozycje wypraszano mnie z lokalu niczym jakąś kurwę...

A ja, Cassiusie, zatykałem pannie Lusi usta i:

— Wszystko, tylko nie to, panno Lusiu, pani wcale nie jest jakąś tam kurwą, pani jest piękną panną

Lusieńką...

A ona pochyliła się do mnie i mówiła niemal szeptem, że — skłonności do sztuk plastycznych, tak jak

Freddie Mercury, i ona ma także, ten Freddie, który wraz ze śpiewaczką operową Montserrat Caballe
stworzył Bohemian Rhapsody, piece de resistance...

— I mnie, mnie, która jestem artystką plastykiem, mnie będzie jakaś kierowniczka szykanować... Co to,

to nie! Niedoczekanie jej! A to, co potrafią striptizerki Freddiego Mercury’ego, palić papierosy na wieczorku
w Orleanie, palić papierosy włożone do pizdy, to, Mistrzu, i ja potrafię... I tu, na tym stole, jak goście sobie
tego życzyli, zrobiłam im Anatomię doktora Tulpa... Podwinęłam spódnicę aż po pas, leżałam z cyckami, o
tak, na wierzchu... A goście sypali na mnie tabakę do zażywania, angielski tobbacco nr 9 i Głetscher prise z
olejkiem eukaliptusowym... i potem to, na moim ciele, wąchali i zażywali... i, Mistrzu, jak powiada modelka
Freddiego Mercury’ego... że czuła się podczas tych gołych wieczorków wprost cudownie... że miała
wrażenie, jakby była jakimś przedmiotem artystycznym, dziełem sztuki... i podczas tego seansu z wąchaniem
tabaki na moim nagim ciele ja też miałam takie wrażenie... tu ma pan mój dowód tożsamości i na dwóch
czystych jadłospisach napiszemy skargę dotyczącą ograniczania wolności osobistej... nie tylko mojej, ale i
tych innych do mnie podobnych... To będzie moja Bohemian Rhapsody, piece de resistance... —powiedziała
panna Lusia i bardzo, ale to bardzo spoważniała. A jej okulary lśniły jak Gwiazda Zaranna, jak Gwiazda
Wieczorna...

PS
Za kilka dni, Cassiusie, będzie sylwester, trzyma tęgi mróz, te moje kotki leżą warstwami w sianie w

plastikowych skrzyniach od jarzyn... a ja boję się, że jeśli mróz nie ustąpi, to znajdę te kotki już sztywne jak
zwierzątka z drewnianych i porcelanowych szopek bożonarodzeniowych... zamarzną, niczym żołnierze i
konie wmarzną w mokradła i jeziora, jak pisze o bitwach Malaparte w tym roku czterdziestych drugim.
Premier Jelcyn, Cassiusie, pospiesznie wrócił z Chin, aby u siebie w domu, w Moskwie, zrobić porządek, bo
podczas jego nieobecności zebrała się armia i generał Szapocznikow powiedział, iż rzeczą armii jest
odnowić ekonomię i armię. Opowiedzenie ci, Cassiusie, kolejnej dobranocki odkładam na ten Wesoły,
Szczęśliwy Nowy Rok 1993.

DZIEŃ DOBRY, REPUBLIKO CZESKA
Motto: Pokonana Grecja pokonała swojego zwycięzcę...

Miły Cassiusie, Pałac Władysławowski, uroczyste posiedzenie rządu i parlamentu; pan Uhde

kończy pięknie swoje przemówienie:
— Dzień dobry, Republiko Czeska!
A potem pan Wacław Klaus, też pięknie, z kolei zaczął... Zająknął się... a to — według Zygmunta Freuda —
dobry znak.
Po czym: cóż to ja widzę? Pośrodku, obok siebie na fotelach, któż to siedzi, Schulter am Schulter? Moja
piękna pani Bureszowa, po prawicy ma prezydenta Wacława, po lewicy — pana Dienstbiera... tak jak to
napisałem w Idach czerwcowych... pan Kńaźko ma rację, będą potrzebne zabiegi kosmetyczne, niewielkie
wprawdzie, i Mećiar może się śmiać jak proboszcz od świętego Dominika, istny Bing Crosby i
pokuśtykałem na cześć mojego konia, który przegrał, Dienstbiera, mojej ślicznotki, pani Bureszowej,
pokuśtykałem nad piękny staw i pojąłem, że dzięki temu, iż Jurek Dienstbier przegrał wybory przegrali je
wraz z prezydentem, właściwie je wygrali... i Sen o Europie i świecie trwać będzie nadal... i stałem nad

background image

leśnym bagnistym stawem, w którym utopiła się piękna pani hrabina wraz ze swoim jeszcze piękniejszym
wierzchowcem...

Między nami, Cassiusie, głosowałem na to Forum Obywatelskie tylko dlatego, że piękna pani Bureszowa

i pan minister Miller stanowiliby piękną prezydencką parę małżeńską... A teraz widzę ich przynajmniej w te-
lewizji podczas uroczystej proklamacji... Dzień dobry, Republiko Czeska! I nie mogłem powstrzymać pła-
czu...

Słuchaj no, Cassiusie, ja ci już plotę piąte przez dziewiąte tyle dni! Ty, kiedy czekasz na mnie przy

schodach, to zawsze jest z tobą ten czarny Szwarcwald, jeden z tych czterech pluszowo czarnych
murzynków... a ty siedzisz obok niego, patrzycie na mnie i ja czytam to w twoich oczach:

— Niechże pan kiedyś, Mistrzu, zaprosi do siebie tego Szwarcwalda!
Przypomniała mi się żydowska anegdota, jak w Galicji, po szabasie, panował taki zwyczaj, że bogaty Żyd

zapraszał biednego Zyda do domu, na obiad. A więc Chone Reis po mszy wziął ze sobą biednego Zyda i na-
gle przy obiedzie spostrzega, że z tym Żydem jest jeszcze jeden Żyd i zajada, jakby i jego zaproszono. Cho-
ne pyta: Co to za jeden, ten Żyd obok ciebie? A biedny Żyd odparł: Chone Reisie, to mój zięć, jest dopiero
od roku żonaty, a więc jest u mnie “na garnuszku”, auf die Kost..

- A więc, Cassusie – powiadam-niechże ten Szwarcwald przyjdzie z tobą do mnie.
No i weszliście, czarny kotek zatrzymał się przy piecyku i patrzył, ale że był już u mnie “na garnuszku”,

auf die Kost, dostał mleczko w głębokim talerzu, a na zwyczajnym miśnieńskim spodku pokrojone mięso...
A potem Szwarcwald siedział tylko koło drzwi, a ty najpierw usadowiłeś się na stołeczku przy kaflowym
piecyku elektrycznym, potem rozwaliłeś się na trzcinowym fotelu obok pieca, na pluszowym kocyku w
kratę, a po godzince podniosłeś się i podszedłeś cichutko do łóżka, wskoczyłeś tak, by opaść łebkiem na
poduszkę, i słodko wyciągnąłeś łapki aż do rozłożonej już pierzyny.. A Szwarcwald, niczym mały niewolnik,
siedział przy drzwiach i patrzył na to twoje Schauspielertum, by później, kiedy będzie leżeć z pozostałymi
kotami na sianie, aby im to wszystko, co widział, opowiedzieć...

Przywiozła mi, Cassiusie, poczta na Sokolniki ciężką paczkę. Ale nie było mnie w domu. Zostawili mi

wobec tego zawiadomienie, że na Diablicach mam do odebrania przesyłkę. A ja myślałem, że to książki, że
to może poczekać, udałem się więc po tę paczkę dopiero po dwunastu dniach... Ale to były artykuły
spożywcze, a na paczce znajdowało się ostrzeżenie, że znajduje się tam także szkło. Chciałem wziąć tę
paczkę do “Tygrysa”, ale w końcu napatoczyła się taksówka i wobec tego zabrałem paczkę do domu.
Śmierdziała jałowcówką, całe dno było przesiąknięte jałowcówką, a kiedy paczkę rozpakowałem, znalazłem
tam wśród kiełbas i skwarek okruchy szkła z półlitrowej butelki z napisem: Jałowcówka... ale jałowcówki
niet! A kiełbasa zaczynała się już psuć i nasączona była jałowcówką... A było tych wędlin chyba z dwa
kilogramy... ale ta pleśń na nich mnie wprost przerażała... Za oknami tego mojego wieżowca krążą kruki,
rosyjskie bażanty, jak je nazywają w Gródeczku, a więc pokroiłem im te psujące się kiełbaski i balerony na
talarki, wsypałem do wiaderka i wyniosłem to rosyjskim bażantom jako przysmak przed sylwestrem... i
rosyjskie bażanty od razu zabrały się do dzieła... Ale to się jeszcze na Sokolnikach nie zdarzyło! Urżnięte
bażanty rosyjskie utykały na oba skrzydła, chwiały się i wykonywały niewłaściwe ruchy...

Wiesz, Cassiusie, co by to było, gdybym te kiełbaski nasiąknięte jałowcówką przywiózł do Kerska i dał

wam? Wiesz, co by to było, gdyby czternaście kotów potykało się i wykonywało niewłaściwe ruchy jak te
rosyjskie bażanty w Sokolnikach?! Aha! Skwarki wziąłem ze sobą do “Tygrysa” — smakowały jak nigdy!

PS
Cassiusie, mój ty abisyńczyku, murzynku, słyszałem właśnie w telewizji Glenna Millera... A Moonlight

Serenade. A Glenn Miller i Saint-Exupery — obaj jako żołnierze wpadli gdzieś do morza, wprost w jądro
Sonaty Księżycowej Beethovena. Przypomniały mi się wersy z Źdźbeł trawy, powiem ci, Cassiusie, tylko
początek:

I Walt, I Whitman, I Cosmos, I Manhattan son...

tak jakoś to brzmi... Wolę ci zadeklamować coś z mojego Sierioży:

Wieczory miesięczne, zmierzchy lazurowe,

wysoko nosiłem swoją młodą głowę...

A tu już chłód w sercu, już przekwitły oczy,
nie wróci czar zmierzchów i miesięcznych nocy
I nieuchronnie tak, i niepostrzeżenie
i ja zmieniłem się, a i świat się zmienił.

Rassijo, moja ty kraino azjatycka!

Okrutny mróz i nad kerskim lasem błyszczy księżyc jak okruch żółtej butelki po jałowcówce.

background image

Cassiusie, autorzy Małego księcia i Serenady Księżycowej spadli wraz ze swoimi samolotami do morza
Wieczności, Sierioża Jesienin na wiele lat przed nimi w Piotrogrodzie w hotelu “Angleterre” powiesił się na
żyrandolu i pospiesznie zastrzelił... Są teraz wraz z innymi poetami lirycznymi i tragicznymi na “wikcie i
opierunku” u archaniołów w niebiosach...
W telewizji właśnie Filharmonia czeska zaczęła grać Moją ojczyznę. Kiedy skończyłem jej słuchać,
usłyszałem ją właściwie po raz pierwszy, po raz pierwszy pojąłem to, czym Smetana Moją ojczyznę
wypełnił, co w nią włożył...
Dobranoc, Cassiusie, dobranoc. I dzień dobry, Republiko Czeska, dzień, dobry. He he he!
Na dworze straszliwy mróz, a ja modlę się, aby sen Jakuba Demla o Wielkim Białym Niedźwiedziu pozostał
jedynie białym snem.
Happy End!

LOVE STORY

Motto:
Im leichtesten Spiel findet man die ernsteste Wahrheit... Spatbarockphilosoph Leibniz

Cassiusie, moja ty krówko czarna i wydojona, dzięki tobie zjawiła mi się drabina Jakubowa z Biblii,

dzięki tobie stanęło przede mną wydarzenie z chasydzkich legend, bez mała Dziewięciu bram... jedna z tych
legend mówi o gminie chasydzkiej, gdzie wierzący Żydzi opowiadali sobie o cudach, że ich rabin jest
Wunderrabbi, i że co wieczór idzie do lasu, a tam zwisa z nieba drabina i po tej Jakubowej drabinie rabbi
wspina się do nieba. I siedział z chasydami pewien myślący Żyd, litwak, jak ich w Galicji nazywano, i on do
tego stopnia wątpił w prawdziwość tej legendy, że pod wieczór wybrał się, aby dokonać oculata revisio, aby
przekonać się na własne oczy.. I tam pod lasem, już po zmroku, zobaczył, że rabin wszedł do tej chałupki, w
chałupce pojawiło się światło, litwak potem przez okienko zobaczył, że leży tam opuszczona chora kobieta,
że rabin rozpalił pod kuchnią, potem nastawił wodę na zupę, potem umył chorą od stóp do głów, całe ciało,
potem nakarmił ją, po czym pocieszał ją i długo z nią rozmawiał... I oto co się stało: Kiedy niewierny
Tomasz, Żyd, z tych, których nazywa się litwakami, wrócił do chasydzkiej osady, zapytano go, co widział...
A litwak odpowiedział, że ten ich cudowny rabin rzeczywiście jest Wunderrabbi, że wspiął się po Jakubowej
drabinie jeszcze wyżej niż do nieba, do samego jądra czynnej miłości bliźniego...

Cassiusie, moja ty krówko czarna i wydojona, drabina Jakubowa sięga aż do nieba, jest to linia pionowa,

wertykalna, zmierzająca aż tam, gdzie mieszka żydowski Jahwe, a moja drabina leży na asfaltowej szosie,
która prowadzi z Libni aż do Ławeczki w Kersku, jest to drabina pozioma, horyzontalna, którą niemal
codziennie jeżdżę do was, koteczki, tyle już lat jeżdżę autobusem, aby was tam pocieszyć, nakarmić, aby z
wami, wy moi bliźni, aby z wami porozmawiać, pogłaskać was oczyma... Kiedy wysiadam z drzwi autobusu,
te drzwi są bramą moich leśnych niebiosów, widzę te dziś miotające się w wichurze pnie brzóz i sosen,
słyszę ten symfoniczny wiatr, jak dmie, i widzę, jak wychodzi mi naprzeciw ten niebieski chór kotów, jak
ten wicher je niemal unosi, jak kładą się na grzbiety i patrzą na mnie w górę oczyma — naliczyłem ich,
Cassiusie, czternaście par, ty jesteś piętnasty, idziesz ostatni, bo przez cały kwartał byłeś na wygnaniu, na
emigracji, tam, na pustkowiu w lesie, na śmietniku, gdzie jest dom i bagno, które nazywa się Na Krawędzi
Wieczności.
Kiedy, Cassiusie, wysiadam z drzwi autobusu, wszystko, co widzę, proch i błoto, kamienie i porozrzucane
papiery i szmaty, wszystko ma dla mnie wartość złota, moja zielono-biała furtka jest dla mnie bramą do
nieba, tu i tam biegają kotki i koty, te psotne i figlarne zwierzątka, jak uczył mnie srebrnousty mistyk i poeta
metafizyczny Thomas Traherne, są dla mnie poruszającymi się tu i tam klejnotami, i rozpiera je taka radość,
że nie biegają, ale unoszą się nad parcelą i wśród listowia, i to odbiegają, to znów wracają... A ja, jak mi to
powiedział Thomas Traherne, nawet nie chcę wiedzieć, że urodziły się, że kiedyś umrą... Dla mnie,
Cassiusie, te moje koteczki unoszące się tu i tam w powiewach wiatru są oddalającymi się i przybiegającymi
z powrotem paziami w jasnych pończochach, to kelnerzy w bluzach z białej francuskiej piki roznoszący
uroczyste toasty.. a wreszcie jest tu ten, który mnie najbardziej kocha, Pomarańcz, ten, który jednak nigdy
nie pozwolił mi się pogłaskać.

I ja, Cassiusie, jestem porażony, stoję i patrzę, po grecku stan ten określa się miyein... mam zamknięte

oczy, które jednak otwarte są na drugą stronę, tam, gdzie zaczyna się mistyczny stan bódhi... I ta moja
zielono-biała furtka jest końcem mojego świata, i widzę, jak z niebiosów unosi się w wietrze drabina
Jakubowa, po której można wspiąć się aż tam, gdzie mieszka żydowski Bóg... tam, dokąd co wieczór
wspinał się chasydzki Wunderrabbi, tak że ujrzał to nawet roztropny i niewierny litwak.., teraz, właśnie w tej
chwili znajduję się w Edenie, mieście, które wybudowane jest w raju, gdzieś tam, gdzie łączy się Eufrat i
Tygrys, gdzie biegają i bawią się chłopcy i dziewczęta jak ruchliwe klejnoty.. a ich oczy lśnią i błyszczą ni-
czym szlifowane szafiry i szmaragdy, i bursztyny.. do których jeżdżę codziennie autobusem po swojej

background image

poziomej drabinie, która asfaltową szosą łączy Libeń i Kersko. Nie mogę jednak zapomnieć wysiąść “Przy
Ławeczce”! A wsiadać tylko na żądanie...

PREMIERA

Motto: Czczczy ttto wwwwina Szszszweda, żżżże jest Ddddduńczykiem?

Libor Fara, plastyk Teatru Za Balustradą

Teraz ci, Cassiusie, coś opowiem. Na premierę Głośnej samotności oprócz premierowych widzów Teatru

Za Balustradą zaproszeni zostali, albo, Cassiusie, sami się zaprosili towarzysze z wydziału czwartego KC
KPCz. Ten czwarty wydział siedział w trzecim rzędzie, a przewodził mu sam Muller, który przyszedł w
towarzystwie swojej małżonki i sześciu sekretarzy, a dwaj spośród nich nosili takie samo nazwisko:
Baranek...

No i ta Głośna samotność zaczęła się zgodnie ze scenariuszem, który napisał i reżyserował Evald Schorm,

a już same tylko krążące wieści i plotki sprawiły, że dostał depresji i nawet nie odbierał telefonów. Obecny
był i wprowadzał gości sam dyrektor Vodiczka w ciemnoczerwonej marynarce z aksamitu obszytej czarną
lamówką, a towarzyszył mu jego zastępca, aktor, pan Preućil w smokingu harmonizującym z jego
nienagannymi manierami...
No więc, Cassiusie, na scenie rozwija się Głośna samotność zgodnie ze scenariuszem... Wyróżniał się pan
Mrkvićka, który oświadczył, że utożsamił się z rolą Hańty, że już od prób przestał być Mrkvićką i stał się
Hańtą, Cyganie i Cyganki wcielili się w swoje role znakomicie, tak samo zresztą jak pan Bedrna jako Szef
okazał się numerem jeden, nie mówiąc już o panach Hermanku i Zednićku! A co dopiero sam tekst, który
reżyser pan Evald Schorm mistrzowsko zmontował, rytmizując pełne tkliwości i czułości zdania z frazami i
sytuacjami iście szarlatańskimi! A ja wolałem trzymać się aksamitnej kotary w drzwiach, na wszelki
wypadek...

A potem, Cassiusie, nastąpił antrakt, który spędziłem na przyjacielskiej rozmowie z samym

kierownikiem wydziału czwartego panem Mullerem, po czym przedstawienie trwało nadal i widzowie byli
zachwyceni, przywykli już do tych szarlatańskich i tkliwych mimicznych zagrań aktorów Teatru Za
Balustradą... no i powiadam ci, Cassiusie, zbliżał się koniec, kiedy to Hańta pozwała się zgnieść tej prasie,
nad którą pracował i którą sam reżyser Evald Schorm wywyższył, awansował, gigantyczną prasę otwartą ku
widowni niczym skylab, skąd wychodzili wszyscy aktorzy i gdzie zbliżał się też ten nieodwracalny koniec
protagonisty — Hańty..

A ja wolałem trzymać się nadal aksamitnej kotary w drzwiach, a tam w trzecim rzędzie siedział ten

wydział czwarty z kierownikiem Mullerem i jego małżonką... i zbliżało się zakończenie, którego się
obawiałem... Na scenie zjawił się pan Herzmanek, aktor numer dwa, jako Olbrzym, co ja mówię: wszedł,
wtargnął, tak że aż się wystraszyłem i szarpnąłem tę aksamitną kotarę, i Hermanek jako Olbrzym zaczął
ekspresyjnie krzyczeć wprost do tego trzeciego rzędu:

—Przyjaciele, chciałbym wam zadeklamować wiersz, który napisał mój druh!
I stanął na drabinie albo wspiął się na szczudła, wyciągnął nóż i w miarę jak recytował, nożem tym

uderzał rytmicznie w portal...

—Ten wiersz napisał mój druh na zebraniu partyjnym w Wonoklasach... a zaczął te swoje strofy pisać

pijąc piwo “U Hofmanów”, a potem pijąc piwo na Wlachowce!
— krzyczał pan Hermanek, i przy każdym słowie uderzał nożem w portal, tak że drzazgi i wióry dolatywały
aż do trzeciego rzędu na wydział czwarty a ja trzymałem się kurczowo aksamitnej kotary i słuchałem pełnej
ekspresji recytacji pana Herzmanka, który ciągnął dalej:

—A potem mój druh zjawił się i pisał nadal wiersze Na Rożku, potem wrócił aż do Kofrów, teraz to

nazywa się Na Cegielni, i pisał tani te wiersze na podstawce pod piwo, aby przezwyciężyć w sobie ból, że
zabrania się młodym poetom pisać... później zaś zjawił się u Mullerów na Korabiu i tam pisał na
podstawkach kolejne wiersze, u Mullerów, którym synka przywieźli z Garmisch-Partenkirchen w tym
czterdziestym i piątym roku jako nieboszczyka,

umarł bowiem jak poeta podczas gry zwanej hokejem... I,

mili druhowie!

Pochowano go na cmentarzu Na Korabiu ima na pomniku złamany kij hokejowy, tam gdzie

poeta Hlavaćek, który leży kawałek dalej, bo nastroił swoją lutnię najniżej jak można, i jak Owidiusz dążył
do osiągnięcia tego, co zakazane... I, przyjaciele — krzyczał pan Herzmanek, przypuszczając naiwnie, że ta
jego rola będzie prostą drogą jeśli nie do Teatru Narodowego, to przynajmniej do Teatru na Winogradach... I
nożem nadal dźgał portal, tak że drzazgi i wióry leciały aż do trzeciego rzędu na czwarty wydział... — I tak
oto mój przyjaciel, już przeklęty poeta, zjawił się “U Hausmanów”, aby wbrew bezprawiom epoki napisać na
podstawce kolejny wiersz i wypić następne piwo... A w końcu zjawił się w “Browarze”, gdzie piwo nalewa
pan Daniel, po czym znów ślinił ołówek “Pod Królem Wacławem” i na papierowej podstawce pisał nową
poetycką frazę, w końcu zaś, kiedy druh mój uświadomił sobie, że i tak jego wiersze nie będą mogły być
publikowane, załamał się we łzach szczęścia i tragedii...

background image

I cóż ci, Cassiusie, mam powiedzieć, kolejne uderzenia i kolejne drzazgi dolatywały aż do trzeciego rzędu

i spadały na wydział czwarty i pan Herzmanek — dzięki ekspresji swojej recytacji — miał już widzów w
garści, przerażało ich to, że wydziera się z nożem w ręku...

— A mój przyjaciel nie poprzestał na tym, szedł dalej, zatrzymał się też “U Horkych” i tam dokończył

poemat swojego życia i wyrecytował go piwowarom z “Hangaru”, ci jednak straszliwie go sprali... —
wykrzyknął pan Herzmanek w roli Olbrzyma, który — zgodnie ze scenariuszem
—ma teraz zeskoczyć, połamać stół i stołową nogą niczym batutą dyrygować i śpiewać czule:

Gdzieżeś ty była, siwa gołąbko?
Siwa gołąbko, gdzieś ty była?

A potem aktor Herzmanek, ogromny jak czarny koszykarz Magic Johnson, ryknął straszliwie wprost do

trzeciego rzędu, adresując swoje orędzie jakby do samego kierownika wydziału kulturalnego:

— Panowie, jestem oprawcą, pomocnikiem kata! Nikt nie chce słuchać moich wierszy, proszę mi więc

wybaczyć, że gwałtem wymogłem uwagę, bo któż w przeciwnym razie może w tym kraju mówić to, co
chce? A właściwie te wierszyki na podstawkach pod piwo, te frazy, te wersy ja sam napisałem... A oto mój
wiersz w całości:

Po opoce, po krawędzi
dama karo żwawo pędzi
niczym boski Amor

z lirą rozśpiewaną...

Pan Herzmanek ryczał z ogromną ekspresją i na potwierdzenie tego, co mówił, kłuł nadal nożem

obudowę sceny i drzazgi dolatywały aż do trzeciego rzędu na czwarty wydział, który teraz jakby się ocknął, i
przepychał się, wymykał się z trzeciego rzędu, byłe dalej, i pędził do aksamitnej kotary tak że ledwie
zdążyłem ukłonić się i teatralnie rozsunąć tę kurtynkę, bo, Cassiusie, zur Kunst gehórt ja auch
Schmierenkomódiantentum...

A tymczasem wydział czwarty siedział już przy stole w barze Teatru Za Balustradą... i towarzysz Muller

pił już szklanka za szklanką to swoje żernoseckie wino, a jego małżonka dotrzymywała mu kroku..;
Usiadłem obok damy.. a z widowni rozległy się oklaski i długotrwała wrzawa i owacje dla kłaniających się
aktorów... A potem w foyer zjawił się też blady dyrektor Wodićka i jeszcze bledszy jego zastępca aktor pan
Przeucil, pierwszy sekretarz wydziału czwartego zaproponował im krzesła obok siebie... A mnie natychmiast
zaatakowała pani Mullerowa: — Jak mogliście wystąpić. z takim paszkwilem! I to w czasie, kiedy
obchodzimy Dzień Matki!

— Co ma pani przeciwko temu, proszę pani? — pytam.

—Mało panu jeszcze, że na scenie mówi się o tym, że Hańcie umarła mamusia, a on sam zszedł do podziemi
krematorium, żeby popatrzeć, jak jego kolega miele tam w ręcznym młynku kości jego mamy —
powiedziała pani Miillerowa.
— No cóż — ja na to — od tego są nożyczki... Może pan to — zwróciłem się do pana Przeućila — wykreślić
ze scenariusza... I co jeszcze?
—A potem ta okropność... boję się domyśleć to do końca.., jak otwierają nożem urnę, a że mamusia lubiła
kalarepę, wobec tego posypują w ogródku grządkę kalarepy mamusinym popiołem... A pan to wystawia w
Dniu Matki? Pan, laureat Nagrody Klementa Gottwalda?
—Co prawda, to prawda — mówię. — Mnie to miejsce także irytuje... — I znów zwróciłem się do pana
Przeućila:

Możemy to skreślić w imieniu wszystkich mam i mamuś. A co ty, Mirku — to do Mullera — masz

przeciwko tekstowi?

A Miroslav Muller mowi:

— Brak mi tam, Bogusiu, troszkę znajomości rzeczy... Szef się tam użala: “Hańto, przecież ty mi jeszcze za
życia mielesz tego mojego żałosnego pisia”! Tego już dla mnie za wiele. Przecież gdyby nie było
wyrośniętego pięknego pisia, nie byłoby ani papieży, ani pierwszych sekretarzy...

A ja, Cassiusie, powiadam:

— I to, Mirku, możemy wykreślić, tak samo jak całą tę finałową scenę z Olbrzymem poetą można usunąć,
niech się to kończy tym, że Hańta ginie w prasie... Będzie to dramatyczny finał, tak jak Antygona, jak Katia
Kabanova...

No cóż, w moich tekstach można skreślać ad libitum... mówił mi to już Milan Kundera w Paryżu... “Słu-

chaj no, ty możesz być w Pradze, w tych twoich rękopisach można kreślić i zawsze tam zostanie coś, co
zmierza do istoty rzeczy. Ale ja? U mnie wystarczy skreślić dwa koncepty i już tekst mi się rozpada...”

I Mirek Muller się ucieszył.

background image

— O to, Bogusiu, chodzi, myśmy tu przyszli tylko po to, aby teatrowi dopomóc... my przecież nie

stawiamy stopy na gardle poety, na jego kruchym gardziołku, i nie nasłuchujemy, czy szczerze rzęzi... Co to,
to nie! Wydział czwarty jest po to, by — jak chce Baudelaire — strzec istoty i kształtu poezji...

A ja powiadam:
—Słuchaj no, Mirku, masz rację, nie tak dawno jako gimnazjalista pisałeś wiersze do szkolnego pisma...

a teraz, z ręką na sercu, piszesz już drugą powieść, a ja nie waham się stwierdzić, że kontynuujesz poetykę
Flauberta i Balzaca, i “Playboya”.

I wyobraź sobie, Cassiusie, pierwszy sekretarz wydziału czwartego uśmiechnął się życzliwie i powiada:
—Słuchajcie, towarzysze, partia posłała nas tu nie po to, abyśmy zdjęli z afisza Głośną samotność, partia

nigdy niczego nie zakazuje... tylko wam, pracownikom teatru, delikatnie sugeruje, abyście się sami
zastanowili nad tym,
I jak ma wyglądać socjalistyczna forma i treść dzieła sztuki... Ale, Bogusiu, kto ci radzi, kto cię namawia,
abyś postępował tak nieprzyzwoicie, jak tu postępujesz?
A ja, Cassiusie, na to:
— Mirku, przyjaciele, moją nauczycielką jest historia... Fabius Cunctator, który cofając się przez słoniami
Hannibala w końcu pod Kannami zwyciężył w długiej wojnie z Kartaginą...
I Mirkowi Mullerowi podobała się moja postawa.
— Słuchaj, ty draniu, a więc my jesteśmy tymi słoniami? W porządku, niech przyniosą jeszcze kilka flaszek
żernoseckiego, a wy, towarzyszu dyrektorze — to do Wodiczki — zaproście i poznajcie mnie z aktorami,
zaproście też obsługę techniczną, wzniesiemy toast za pomyślność dzisiejszej premiery..

I do foyer teatru wszedł prostoduszny aktor pan Bedrna i zawołał to, co powiedział już na scenie:

— No a teraz zrobimy sobie wszyscy wspólne zdjęcie!

PS

W Kersku, 22 stycznia 1993 roku, dmie wiatr z południa.

Nieopodal Sumatry płonie dwieście tysięcy ton ropy. A Jelcyn powiedział gdzieś w świecie;

“Trzeba trzymać palec nie tylko na cynglu broni atomowej, lecz także na pulsie drugiej ręki”.

KOCIA MASKARADA CZYLI SPOWIEDŹ BEZ ROZGRZESZENIA
Motto: Najdłuższa droga okrężna jest najkrótszą drogą do domu...

James Joyce: Ulisses

O czymże to ja właściwie chciałem pisać? Już sobie przypominam... 0 Kozaku, któremu podczas wojny

domowej zabito rodziców, siekierą zarąbali ich w domu, kiedy to Kozak zobaczył, podpalił swoją rodzinną
chatę, objechał na koniu ten płonący domek, wyrwał sobie garść włosów i wrzucił je na strzechę w
płomieniach, a potem już tylko... być stąd daleko, dalej, jeszcze dalej!

Ja, Cassiusie, też mam taką naturę, gdybym przyjechał do Kerska i zobaczył, że ktoś mi te wszystkie

moje koty wymordował, to i ja także nie miałbym już po co żyć... i pewnie bym również tę naszą szopę,
gdzie jest siano z tej naszej łączki, tam, niżej, nad Weleńską Strugą, to bym to siano wraz z szopą podpalił,
wyrwałbym sobie z głowy resztki włosów i wrzucił je do ognia, tak jak to czytałem w Armii konnej Babla o
nieszczęsnym dumnym Kozaku...

Ale ja, Cassiusie, jestem barbarzyńcą na inny sposób... Mam pudełko po butach pełne lekarstw i —

zamiast się oszczędzać, by miał kto dać wam jeść i pić — niszczę się, zażywam lekarstwa, które widzę,
najchętniej przyjmuję lekarstwa w postaci proszków, tabletki zielone i żółte, niebieskie i białe, według
koloru, nie dbam o to, co radzą mi lekarze, wprost przeciwnie: zażywam te proszki pod wrażeniem chwili jak
cukierki, ataralgin popijam piwem, aspirynę również, Nitri-Mack-Retard także i corinfar oraz cerucal tak
samo. A potem się dziwię, że mam odchylenia, kiedy idę przez to swoje mieszkanie na Sokolnikach, że
zapaskudzam sobie łokcie w wygódce w Kersku, że jąkam się i tracę pamięć, i myślę sobie, że robię coś Bóg
jeden wie jak genialnego i jeszcze się tym chwalę, tak jak teraz, przy pisaniu. A że jestem niespokojny? A że
jestem zdezorientowany? Jakżeby inaczej? Przecież niemało kosztowało mnie pracy, nim udało mi się
zgodnie z Arthurem Rimbaudem i Antoninem Artaudem wprowadzić zmysły w stan czuwania... a że maja-
czę? Ileż musiałem się nachlać, zanim zrozumiałem poetykę Edgara Allana Poego? A teraz, Cassiusie, dodaj
do tego tę kombinatorykę pigułek zalewanych piwem. No to cześć! I jakże się tu potem nie dziwić, że
czasem wypluwam z ust monetę dla przewoźnika Charona, jakże się potem nie dziwić, że się dziwię? Ale! Ja
zawsze byłem tak trochę bardziej zdrożny, i to jest problem mojego stylu... Bo — do kółeczka, do kolusia... I
kręci mi się w głowie...
Ale największe utrapienie ma ze mną pan profesor Alouśzek Śztork, lubimy spacerować sobie kerskimi
alejami... I na przykład! Zatrzymujemy się przy stawie w lesie, stawie, nad którym wznosi się willa jakby
stworzona do popełnienia morderstwa, willa, na której ogromne betonowe litery układają się w napis:

background image

NA KRAWĘDZI WIECZNOŚCI.

Idziemy w milczeniu, a ja jak zwykle coś znalazłem, była to fiolka drażetek w kolorze żółtym, i ja natych-

miast, Cassiusie, jako że jestem ostrożny, łyknąłem jedną, a potem jeszcze jedną...

A pan profesor spytał mnie czule:
—A cóż to pan żre?
A ja mówię:

— To nic, to pigułki, proszę, niech się pan poczęstuje
—i zaproponowałem mu, a on najpierw chwycił się za głowę, po czym wyciągnął palce aż ponad
wierzchołki brzóz i ryknął:

— On opycha się guaralem jak cukierkami! — Po czyni teatralnie ugiął nogi w kolanach i idąc tak,

grzebał paznokciami w liściach zaścielających aleję i w tej chwili wyglądał jak piękny człowiek
kromanioński...

I dwaj ludzie, wczasowicze, mijając nas usłyszeli znowu:
— On opycha się guaralem jak cukierkami! — I pan profesor stuknął się w czoło, a potem mi oznajmił:
— Ci dwaj... to moi pacjenci ze szpitala na placu Karola...

Kiedy indziej znów, Cassiusie, przyjeżdża do Kerska pani Olinka Jung, kiedyś mieli cyrk i była kochanką

Vitezslava Nezvala, a w końcu Jareczka Kladivy... Kiedy w Pradze szliśmy mostem Czecha, nagle nam
zniknęła... Jareczek patrzy w dół, tam nie skoczyła, i nagle słyszymy glos z góry podnosimy wzrok, a tam, na
kolumnie mostu, stoi tam Olinka, robi gwiazdę i posyła nam całusy jak w cyrku...

— Tu jestem, ty moja papużko!
I ta oto dama, Cassiusie, przyjechała na moją parcelę akurat wtedy, gdy był tu pan profesor Alouśek

Śtork... a ona prosto z mostu:

— Bardzo się cieszę, że jest pan profesorem, jaką kurację, jakie pigułki by mi pan polecił. Mam nie tylko

dolary ale i marki. Jaką kurację by mi pan przepisał, co mam robić, żeby schudnąć?

A profesor Alouśek Śtork zaśmiał się straszliwie i ryknął:

— Nie trzeba tyle żreć!

A nasza alejka nosi numer dwadzieścia cztery, i daleko, aż w alei numer cztery, niemal tuż obok gospody

“Gąjówka”, tam pan inżynier Hubka, który również cierpiał na otyłość, i właśnie kończył zajadać niemal
całą struclę, tak się przestraszył tego głosu, który nadleciał i poprzez brzozy i sosny:

— Nie trzeba tyle żreć!
że, choć był koło swojego domku sam, odtrącił talerz z nie dojedzoną struclą i przerażony wpatrywał się

poprzez korony drzew w błękit nieba...

I tak samo, Cassiusie, jest ze mną i z tymi lekami, nieustannie, dokoła, dokolusia... ja naprawdę lubię ssać

te pigułki jak cukierki... I na niedzielę, Cassusie, prosiłem zawsze o przepisanie mi guaralu, aby panu
profesorowi
Alouszkowi Śtorkowi, kiedy przyjedzie tu sobie odpocząć, sprawić przyjemność. Guarał, guaral, guaral!
Oczywiście, Cassiusie, całkiem szczerze: w ten sposób pewnie tej Nagrody Nobla w dziedzinie literatury nie
dostaniemy!
Cassiusie! W czwartek przyjechałem autobusem, w śniegu i mrozie, przygnębiony, zamierałem ze strachu na
myśl, że znajdę was zamarznięte na kość, tak jak te chińskie gliniane konie i żołnierzy w kolumnadzie...
I, Cassiusie, do autobusu wyszedł mi naprzeciw nie tylko Pomarańcz, nie tylko Szwarcwald, ale i wszystkie
te pozostałe skarpeteczki i murzyneczki, przez śnieg, i ten suchy zmarznięty śnieg wprawiał je we wspaniały
nastrój, i Pomarańcz tańczył, chodził na tylnych łapkach przez śnieg, i te murzyneczki i skarpeteczki,
wszystko zbliżało się do mnie tańcząc poprzez suchy iskrzący się śnieg.... Dokoła, dokolusia. Jutro się
będzie tańczyć wszędzie! A ja byłem przerażony swoim brakiem wiary.. Kotki postanowiły chyba dodać mi
sił, żebym nie odchodził z tego świata, w którym żyją o głodzie wśród śniegu tańczące kotki. Gołąbki moje!
Dzieciątka moje, dziękuję wam... a tobie, Pomarańczu, który przeszedłeś już tyle razy zapalenie płuc, tobie
posyłam w powietrzu całusa...
Wiesz, Cassiusie, jak tak jeżdżę cale dziesięciolecia do was, do Kerska, stwierdzam, że ciągłe znajduję się w
tym samym miejscu... Ciągle wstaję i poruszam się chwiejnie w tej swojej sypialence, kiedy wyciągam w
bok ramiona, paznokcie obu rąk mam całe w farbie ze ścian, wlokę się ciągle w tym samym miejscu do
wychodka, ciągle golę się w ten sam sposób i. boję się spojrzeć na siebie w lustrze, a jeśli już, to zza węgla w
lustro w łazience, i ciągle piję tę samą kawę, i ciągle palę tego samego papierosa, i ciągle wkładam te same
gacie, i ciągle wciągani dżinsy i koszulę, i ciągle, dziesięć lat i dłużej, stwierdzam, że wkładam tę samą
koszulę, tylko w innym kolorze, i kurteczkę, i w ten sam sposób zakładam okulary i ciągle w ten sam sposób
szczam do umywalki, i ciągle w ten sam sposób obiecuję komuś przez telefon, że przyjdę do “Tygrysa”, i
ciągle w ten sam sposób wracam, aby przekonać się, czy nie kapie woda, czy zakręciłem kurek gazu, i
wracam raz jeszcze, by to wszystko ponownie skontrolować, a potem zamykam za sobą i jadę na dół windą,
niewolny od obaw, czy rzeczywiście pozakręcałem Wszystkie kurki i krany?

background image

I wlokę się na autobus, i wciąż przez tych dziesięć lat jestem w tym samym miejscu, i dworzec

autobusowy jest ten sam, tylko dawniej Na Florencu, a teraz wsiadam na dworcu autobusowym tam, gdzie
przez dwadzieścia lat wchodziłem do mojego domku, Na Krawędzi Wieczności, a więc do tej względnej
wieczności, i znam ulicę Ronkową, i ulicę Vacinową, a tam, gdzie jest. drogeria, tam była gospoda “U
Klouczków”, a dalej jest ta sama gospoda “U Doudów”, a potem jadę koło tej samej Czeskomorawskiej
Kolben Daniek, i codziennie przejeżdżam koło Harfy, gdzie jest teraz winiarnia “Pod Platanem”, i wciąż tą
samą drogą obok restauracji “Na Podjebradzkiej”, dawniej “Bratysława”, gdzie wciąż jest ten sam
przystanek i niemal ci sami podróżni... a potem te same poruszające się reklamy, aby było je widać z jadą-
cego auta.., znam je już na pamięć... i te same firmy i ten sam koniec Hloubietina z gospodą “Na Starej”..., a
dalej to samo na Czarnym Moście... po czym ten sam wjazd pod górę do Poczernic, a teraz te same firmy, Je-
rzy Prokop, cukiernia, ale już jest skasowana, i ten sam sklep rzeźniczy — Diviśzkova...

I oto jestem na tej samej drodze już od piątego roku życia, Praga — Nymburk przez Nehvizdy, jest tu

nowy zajazd i sklep masarski, “U Wydrów”, tak się to nazywało. Tu z panem Vodvarką pięćdziesiąt lat temu
budziliśmy starego Wydrę o drugiej godzinie w nocy, aby postawił na nogi kapelę, i wszyscy, kto tylko chce,
niech przyjdą do Wydrów, że pan Vodvarka płaci za wszystko... a potem grało się tu do rana, pan Vodvarka
wykupił cały kramik wódki i częstował wszystkich, a potem jechało się dalej, do Kolonii i kapela grała
Kolonio, Kolonio... I jechało się do Nymburka, ojca ta wyprawa niemal zabiła, ale Vodvarka, jako że wygrał
w ferbla, śmiał się... ale było to, choć żywe, tylko we wspomnieniu na tej drodze... a potem znów kilka
budynków, jak zawsze, a potem szosa, a potem do Mochowa, a dalej zakręt... i ciągle to samo, Cassiusie,
ciągłe to samo, dokoła, dokolusia, wciąż Cesarska Kuchnia, a dalej Przerow i ciągle te same przystanki i
zakręty, a ja siedzę i jest mi zimno... i te same skrzyżowania, i ten sam przystanek Sernice, i te same szklar-
nie... i kierowca autobusu tym samym głosem pyta:

— A będą na pana kotki czekać? Wczoraj naliczyłem ich czternaście...
A ja w ten sam sposób wlokę się kulejąc do drzwi autobusu, i w ten sam sposób wysiadam i za każdym

razem niewiele brakuje, bym upadł... i autobus w ten sam sposób czeka, dopóki nie przejdę na drugą stronę
alei, a ja już przez druciany płotek widzę, jak wychodzi mi naprzeciw Pomarańcz ze Szwarcwaldem...

A wczoraj po raz pierwszy w tym roku padał śnieg, okrutny mróz, ale wszystkie koty wybiegają mi z

furtki naprzeciw i tańczą, podskakują, fikają koziołki, walczą stojąc na tylnych łapkach i popisują się, bo już
mnie dziś nie oczekiwały.. a ja im dziękuję, kłaniam się im: — Dziękuję wam, dziękuję wam, dziękuję wam!

I tak oto, Cassiusie, odłożyłem samobójstwo na kiedy indziej, a może na zawsze, dzięki

Pomarańczowi, który, choć chory zatańczył mi najlepiej, jak umiał, był niedołężny, ale widziałem, że chce
mi zrobić przyjemność, że mnie prosi, abym nie zamierzał wyprawiać się na drugi brzeg rzeki Lete bez
Charona... bo stale poruszam się tylko i wyłącznie po okręgu, dokoła, dokolusia... i kotki wyczuły to i o
głodzie w mrozie fikały na śniegu koziołki, zmagały się ze sobą, i tylko ty, Cassiusie, ty stałeś na samym
końcu, ten czarny w tyle, a kiedy przeszedłem obok tańczących kotów, podniosłeś się, a ja jak zwykle nasta-
wiłem ci palec i ty jak zwykle trąciłeś go tym swoim wilgotnym czarnym noskiem, zamknąłeś jak zawsze
oczy i opadłeś ciężko na przednie łapki, a potem wraz z resztą kotów ruszyliście za mną przez śnieg do stołu
i ławki, wszystko zasypane było śniegiem, który chrzęścił pod moimi lekkimi dżinsowymi pantoflami, a ja
otwarłem drzwi i szybko jak zawsze roznieciłem pod kuchnią ogień, abyście, kotki, dzieciątka moje, miały
ciepłe mleczko, najpierw jednak podzielę i rzucę wam dwa pieczone kurczaki... Zasłużyłyście na nie, bo
gdyby was nie było, nie byłoby także mnie, bo nie mam innego powodu żyć...

PS
Jest sobota 6 lutego 1993 roku, jutro będzie pełnia piękna jak musująca aspiryna, jest, Cassiusie, miesiąc

luty i na Połabie zaczną przylatywać skowronki. Właściwie będą powracały, także dokoła, dokolusia. A ja
wychodzę im naprzeciw. Kroczę obok kościelnego pola, mijam rzadki zagajnik, który nazywa się W
Bejkowcu.,. A potem już i tylko zagony i Farna Droga, która kończy się kropką iskrzącego się kościółka w
Wełence. Nad Farną Drogą i nad łanami znów będą unosić się skowronki zawieszone na niciach, na uwięzi,
w samym niebie, i tak oto nadejdzie do Kerska wiosna, ja, jakby przepowiadając ją, zeszłym tygodniu
nazrywałem bazi z leszczyn i kotków z iw.

Płonąc płonąc płonąc

O Panie, Tyś wydarł mnie,

o Panie, Tyś wydarł mnie
płonąc.

Starczy ci to, Cassiusie? Napisał to święty Augustyn... a jego mamusią była święta Monika, zresztą też

Murzynka. Starczy ci to? Starczy? — pytam.

background image

INAUGURACJA I MONOLOG WEWNĘTRZNY

PROGRAM INAUGURACJI I CEREMONIAŁ
PRZYSIĘG! PIERWSZEGO PREZYDENTA
REPUBLIKI CZESKIEJ
we wtorek 2 lutego 1993 r.

Motto:

Hamlet, il se promene,

lisant au livre de lui-meme.

Stephane Mallarme

Pan prezydent
Wacław Havel
Zamek
w Pradze
Panie prezydencie Republiki Czeskiej! Dziedzicu tradycji przemysławowskich!
Powiedziałem Panu na Zamku: “Lengster Weg rum ist der kurzeste Weg nach Hause”. Najdłuższa droga
okrężna jest najkrótszą drogą do domu. Tak to ujął Leopold Bloom w Ulisesie Jamesa Joyce”a. To pan jest
tym Ulissesem, który z długotrwałej wojny powrócił do ojczystej Itaki. Jest Pan w domu i Pańskie pomyłki
nie były błędami, ale!... Dzięki temu wszystkiemu otwarły się przed Panem bramy nowego poznania.
Wszystkie koteczki, a jest ich czternaście, cieszyły się, nie wyłączając Cassiusa, który tak jak Pan spędził
trzy miesiące na emigracji. Teraz i on jest już w domu.

Pański
Bohumil Hrabal

Kersko, 3 lutego 1993 roku
Zamarza mi ołówek. A więc raz jeszcze: Pański Bohumil
Hrabal.

12:43

Prezes Rady Ministrów przyjeżdża na Zamek

(Matyaszowa Brama)

12:30

Przewodniczący parlamentu przyjeżdża na
Zamek

(Matyaszowa Brama)

.. .a więc klucze, które mieli minister kultury i pierwszy sekretarz wydziału czwartego i inni strażnicy skarbu
Skowronków, tych kluczy do Skowronków strzegli nadaremno, tak jak koncesjonowana firma Branald i
Pilarz, Adolf i Franek, te Skowronki, moją pierwocinę, odesłali mi nadaremnie...

Kochasiu, dzisiaj pisze się inaczej, nadeszły inne czasy... — mówił mi wówczas gniewnie Franek,
autor Stryja Bonifacego...

A ja, Cassiusie, z ręką na sercu, w cztery oczy, jestem z tego zadowolony..

I jeszcze, Cassiusie, o czymś zapomniałem. Boć przecie te Skowronki na uwięzi w końcu się ukazały...

— Choćbyście robili, co chcecie — powiedziałem do pierwszego sekretarza — szydło, Mirku, wyjdzie z
worka...

Kiedy w owym roku pięćdziesiątym szóstym przyszedł nowy dyrektor, Skowronki na uwięzi były już w

zapowiedziach, lada chwila miały się ukazać, już-już... A jednak nowy dyrektor pisarz, z obrzydzeniem
przyniósł do redakcji w palcach róg stronicy i ze wstrętem pokazywał te zapowiedzi... i tak jak ty Mirku,
zwrócił się z niechęcią do redaktorów:

— I wy to świństwo zamierzacie wydać?...

I upuścił te zapowiedzi na Ziemię, i skład poszedł do przetopu, a wydrukowane arkusze na przemiał, do

Składnicy Surowców Wtórnych, papier, na Bubnach... i mówię ci, Mirku, w końcu, kiedy już chciało mi się
na te Skowronki rzygać, w owym roku sześćdziesiątym drugim, ukazały się uroczyście i sławnie, te same
Skowronki, które Adolf i Franek, Branald i Pilarz, od razu odrzucili, i za te same stronice dostałem później
także nagrodę wydawnictwa “Pisarz Czechosłowacki”, i byłem numerem jeden, i byłem czempionem, i
ozdobnym klejnotem... A że, Mirku, chciało mi się rzygać?...

background image

13:00—13:13

Na Zamek przyjeżdżają prezydenci sąsiednich państw

(Matyaszowa Brama)

Prezydenci przyjeżdżają w trzyminutowych interwałach.
Premier wita gości w Sali Wejściowej.
Osoby towarzyszące głowom państw uczestniczą w powitaniu w Sali Tronowej.
Siedziałem na brzegu łowiąc ryby Poza mną jałowa równina. Te urywki niech wesprą mój pałac w ruinie.
Stanie się tak jak pragniesz.
Hieronim szalony

Datta. Dayadhvam. Damyata.
śanti, śanti, śanti

Halo, jak się masz, Jarku, co porabiasz, a jak tam żona, a dzieci czy zdrowe? Zapomnij o wszystkim, co

było, jesteś numerem jeden, który przyozdabia obywateli, wy-głosiłeś przemówienie nad Palachem, i co
porabia żona, jak się mają dzieci?

Tę pamiątkową księgę In memoriam Jarosława Kladivy przygotowywaliśmy na dzień dwudziestego

siódmego kwietnia, świąteczny dzień Jarosława 1987, ja tę swoją mowę pogrzebową, Józef Jira miał tę
swoją grafikę, a Oldrich Hamera swoją graficzną epopeję ku pamięci Barranda i boję się to napisać... ale
wypiłem już tyle fińskiej wódeńki, że nie czuję żadnych oporów... na końcu tego In memoriam znajdował się
tekst Jarosława Kladivy jego Mowa nad trumną Jana Palacha, pan rektor Star3ż prowadził wówczas ten
kondukt, a Jarek wygłosił to przemówienie pożegnalne, którym chcieliśmy zakończyć to In memoriam, i to
przemówienie pożegnalne już się tam znajdowało, ale potem któryś z nas powiedział, że to postawi pod
znakiem zapytania jego możliwości publikowania, wystawiania, i że mogłoby go uratować wykreślenie tego
przemówienia Jarosława Kladivy; że w przeciwnym wypadku musiałby zrezygnować z udziału w tym In me-
monam... i wobec tego my — bynajmniej nie odważni —wykreśliliśmy je, jedynym, który je zostawił,
okazał się odważny Oldrzich Hamera... nie jest to usprawiedliwienie, nie jest to wyjaśnienie, to fakt, że i ja
postąpiłem jak tchórz, i ja zgodziłem się na to, i ja jestem tym, który był tym, który wyjaśniał pierwszemu
sekretarzowi wydziału czwartego, dlaczego tracę zmysły z powodu nie istniejącej groźby.. tak jak Jareczek
Kladiva, który wygłosił przemówienie nad spalonym kontynuatorem Mistrza Jana Husa, ten mój Kladiva
tracił zmysły przez cały ten czas, kiedy pisaliśmy wspólnie mój życiorys i strukturę oraz literacki portret,
moją sylwetkę twórczą...

13:50

Prezydent elekt wraz z małżonką przyjeżdżają na Zamek

(Matyaszowa Brama)
Na schodach stoi straż honorowa.

W Sali Tronowej na prezydenta i jego małżonkę czekają prezes Rady Ministrów i
przewodniczący parlamentu.

14:00

Prezydent elekt z orszakiem wchodzi do Sali
Władysławowskiej
Fanfary z 4 frazy Ósmej symfonii A. Dvorzaka.

87

I cóż ci, Cassiusie, mam powiedzieć... Kiedy przyszedłem do Ottów, na zamówionym stole — zamiast

półmisków — leżały porozrzucane moje teksty Zaczarowanego fletu, teksty pana Havla na temat
szekspirowskiego Hamleta... Słowa, słowa, słowa... jeśli się już, Cassiusie nie mylę... a wreszcie to
najważniejsze.., cały stół, z górą czterdzieści graficznych przesłań przyjaciela i kolegi Jurka Anderlego...
antywojenne przesłania, które wystawiał już za komunistów, z antywojennymi obrazami olejnymi cykli
żołnierzy, austriackich żołnierzy, którzy zginęli podczas pierwszej wojny światowej, cykli, o których Jurek
Anderle powiedział reporterowi “Kwiatów”, że namalował je po to, aby wyrazić swój sprzeciw wobec
agresywnych kręgów imperialistycznych, którym przewodzi rząd w Waszyngtonie...

Ale, Bogusiu, to, co tu ukrywać, prawda, ale czy pan wie, jakie miałem z tymi “Kwiatami” kłopoty? Nie

chcieli mnie wpuścić do Stanów Zjednoczonych właśnie za to, co powiedziałem w wywiadzie dla
“Kwiatów”...

background image

14:25

Salę Władyslawowskq opuszcza korpus dyplomatyczny, posłowie i wszyscy goście

Jako pierwszy po orszaku prezydenta na Trzeci Dziedziniec wychodzi korpus dyplomatyczny, aby
wziąć udział w defiladzie wojskowej.

Jako drudzy wychodzą posłowie parlamentu i pozost8li goście, zdążając korytarzami do Sali Hi-
szpańskiej.

I tak w kawiarni “Arco”, w Galicji, a może i w Pradze, w dawnej Austrii, siedziało żydowskie

towarzystwo... Pan Diamant zgłasza durch, ale pada na podłogę. Przerażenie. Gracz obok pana Diamanta
chwyta się za serce.

— Czego pan się tak przestraszył, panie Chane Dwoszak?
A Chane powiada:
— A wie pan, jak łatwo ten szlag mógł trafić mnie?
I ten kłopotliwy moment, Chane pochyla się nad martwym, zagląda w karty w palcach nieboszczyka...
— Co pan robi, panie Chane Dwoszak?
— Chcę tylko popatrzeć, jak nieboszczyk pan Diamant chciał tego durcha zagrać...
Też dobrze, i tak się może zdarzyć. Ale później nasuwa się pytanie: kto pójdzie zawiadomić małżonkę?

Wszyscy wzdragają się, jedynie Chane Dwoszak zgadza się, idzie i puka do drzwi. Otwiera pani
Diamantowa i pan Chane Dwoszak pyta:

— Przepraszam, czy tu mieszka wdowa po panu Diamancie ?
Pani jest oburzona.
— Co też pan mówi? Pani Diamantowa — owszem, ale wdowa?
A pan Chane Dwoszak:
— Założy się pani?
Też pięknie, ale jest też inna wersja...
Chane Dwoszak puka, pani Diamantowa otwiera, a Chane:

Łaskawa pani, pani małżonek siedzi w kawiarni “Arco” i wróci później do domu...

Pani Diamantowa gniewnie:
— A to łotr! A to łajdak! I na pewno gra w karty!

Chane Dwoszak przytakuje:
— Gra! Gra!

A pani Diamantowa:
— Jeśli gra, to na pewno przegrał, i to sporo przegrał, prawda?
A Chane Dwoszak:
— Przegrał, łaskawa pani, i to sporo...
A pani Diamantowa:
— Ażeby go szlag trafił!
A pan Chane Dwoszak:
— Od pani ust, łaskawa pani, do bożego ucha krótka droga! Właśnie się to stało, leży na podłodze w

kawiarni “Arco”... zdążył tylko przedtem zgłosić durcha...

13:20

Rozmowa premiera z prezydentami
(Sala Brożka)

Obecni: premier, prezydenci, przewodniczący parlamentu, minister spraw zagranicznych Republiki Czeskiej,
tłumacze.
Po opuszczeniu przez głowy państw Sali Tronowej towarzyszące im osoby przechodzą korytarzem do Sali
Władysławowskiej.
Kiedyś, w listopadzie pięćdziesiątego pierwszego roku, zaczęły do mojej celi przez szpary nie prze-
puszczającego światła okna przylatywać muchy. Policzyłem te muchy, było ich dwadzieścia siedem.
Musiałem się bardzo starać, aby mi nie pouciekały. Dawniej, kiedy wyprowadzali mnie na przesłuchanie,
szedłem roztrzęsiony i powoli zawiązywałem sobie oczy ręcznikiem. Teraz starałem się wyjść z celi jak
najszybciej, aby drzwi na korytarz pozostawały otwarte jak najkrócej.
Tak samo postępowałem podczas powrotu z przesłuchania, aby drzwi zamknęły się natychmiast. I pierwsze
moje zadanie: policzyć muchy, by przekonać się, czy któraś mi nie uciekła. Byłem bardzo szczęśliwy, gdy
naliczyłem ich znów dwadzieścia siedem.
Dzieliłem się z przyjaciółkami jedzeniem... kilka kropli to kawy, to znów zupy garść okruszków chleba.
Musiałem leżeć i spać z rękoma na kocu i muchy siadały mi na rękach i na twarzy i gryzły mnie, i piły
krew...

background image

Nie wiem dokładnie, jak długo żyłem z muchami. Odkryłem wówczas jeszcze inne zwierzęta, pająki.
Miałem problem: A jeśli pająk schwyta którąś z much?
Coraz bardziej byłem sam, much było coraz to mniej i mniej, co sprawiało, że byłem bardzo nieszczęśliwy
W końcu zniknęły wszystkie i zostały mi tylko pająki... Jakże opiszę nieludzkość ludzi i ludzkość much?

do 13:30

Posłowie do parlamentu, ministrowie, korpus dyplomatyczny i goście przychodzą na
Zamek

Przybywający idą pieszo przez pierwszy dziedziniec do Matyaszowej Bramy. Idą przez sale Plecznika i
Rothmayera, gdzie przy pomniku T.G.M. pełnią straż dwaj żołnierze. Dalej idzie się przez korytarze
Klinowy i Szeroki, gdzie stoi szpaler Straży Zamkowej, korytarzami w Skrzydle Południowym obok
Kancelarii Wojskowej do Sali Władysławowskiej.

— Słuchaj no, Bogusiu, coś ty nabroił z tym Menzlem... z tym Skowronkiem na uwięzi? Przecież to prze-

pis, jak likwidować komunistów. Pokazaliśmy to sekretarzom powiatowym w Chociebożu... I wiesz,
Bogusiu, co powiedzieli?

— No, co, Mirku, co?
— Ja ci to powiem... krzyczeli.., dawać ich tu, już my to załatwimy z nimi po komunistycznemu... Kiedy

się zejdziemy wszyscy... ten Skowronek na uwięzi jest w sejfie... trzy klucze, ja mam jeden, drugi ma
minister kultury, a trzeci pierwszy sekretarz... to tak, Bogusiu, jakbyś chciał komuś pokazać koronę
królewską, skarby narodowe... trzy klucze muszą być do kupy... w przeciwnym razie skarbiec się nie
otworzy...

— To Skowronki na uwięzi, Mirku, są takie sławne?

13:45

Kończy się rozmowa prezesa Rady Ministrów z prezydentami
Głowy państw w towarzystwie ministra spraw zagranicznych i kierownika protokołu MSZ opuszczają Salę
Władysławowską.
Prezes Rady Ministrów i przewodniczący parlamentu powracają do Sali Tronowej. Przychodzi kanclerz
Zgromadzenia Narodowego.

Ze mnie, Cassiusie, byłby chyba kiepski krytyk. Na pytanie redaktora, gdzie nauczył się swojej subtelnej iro-
nii, Adolf Branald odpowiedział: Od tatusia. Kiedy nie chciał, abym chodził z pewną dziewczyną, tatuś mi
powiedział: Zauważyłeś, że jej mamusia ma czerwony noseczek? Oto jak mnie tatuś nauczył subtelnej ironii.
Ale teraz, Cassiusie, ja się zabawię w krytyka... To, czy synalka interesowało, że mamusia ma spiczasty
czerwony nosek... to na pewno nie. Młodego mężczyznę interesowało, czy córka ma pizdę do rzeczy, a tę
pannę interesowało — wedle Schopenhauera — czy młody mężczyzna ma chuja nie od parady.

15:15

Składanie życzeń przez prezydium Zgromadzenia Narodowego
Składanie życzeń przez członków rządu

(Sala Spotkań Towarzyskich)

Wokół grających w karty stoją kibice. Niekiedy, wnioskując z tego, jak trzymają papierosa, jaką mają

minę, jak gestykulują, ich faworyci wychodzą tą albo ową kartą. Pan Diamant, dopóki jeszcze żył, chciał
wyjść kierową damą, ale jego kibic po drugiej stronie stolika klepie się lekko w dziurkę od guzika po lewej
stronie swojej marynarki. I pan Diamant przytakuje i uszczęśliwiony wychodzi w ten kier. I przegrywa. A
później, przy kawie, pan Diamant złości się...

— A toś mi pan świetnie poradził z tą kierową damą... Po co stukał się pan w serce?
Ale jego kibic broni się:
— Meine Name aber ist Caro...
Kiedy indziej pan Diamant zamierza wyjść w karową kartę, jednakże jego kibic pan Caro wskazuje

palcem na siebie... I pan Diamant uszczęśliwiony wychodzi w karowego waleta..., i przegrywa. Przy kawie
złości się...

— Znów mi pan, panie Caro, głupio kibicował...
A pan Caro spokojnie:
— Dobrze panu pokazywałem, powinien pan wyjść w piki. Was macht ein Herz? Pik! Pik!

Oczywiście, zacząłem opowiadać o karciarzach i kibicach, ale chciałem się tylko przygotować, ta

background image

anegdota to tylko tajm aut... czas na odpoczynek w kawiarni “Zur Finke” albo “Arco”, słowem — w
galicyjskiej kawiarni, być może we Lwowie, w Lemberg.

Posiedzenie parlamentu

Przysięga prezydenta republiki

“Przysięgam wierność Republice Czeskiej. Przysięgam, że będę przestrzegać jej Konstytucji i
prawa. Przysięgam na swój honor, że urząd swój będę sprawował w interesie całego narodu i
zgodnie ze swoim sumieniem i wiedzą”.

Ale, Cassiusie, to jeszcze nie koniec tego wszystkiego..
Owa szlachetna pani Pflausch, właścicielka galerii w Westfalii, przyjechała wraz ze swoim drukarzem i
absztyfikantem, w “Zielonym laboratorium” zachwycała się aksamitną rewolucją, ściskała mnie i
gratulowała, jakież to szczęście mnie teraz spotkało, że zgadza się z tym także prezydent republiki, a przede
wszystkim grafik Anderle zgodził się dać do dyspozycji swoje grafiki, to szczęście, że w jednym tomie
ukaże

się

mój

Zaczarowany

flet,

Słowa,

słowa,

słowa... Havla i czterdzieści grafik Jerzego Anderlego...

14:20

Prezydent opuszcza Salę Władysławowską

Fanfary z Libuszy Smetany
Organizacja orszaku podczas opuszczania sali:
1) po lewej prezydent, po prawej — jego małżonka
2) po lewej stronie przewodniczący parlamentu, po prawej — jego małżonka
3) po lewej stronie premier, po prawej — jego małżonka
4) kierownik Kancelarii Prezydenta Republiki
5) głowy państw (kolejność wyznacza okres sprawowania urzędu)
6) naczelnik Kancelarii Wojskowej Prezydenta Republiki
7) prezydium Zgromadzenia
8)rząd

Pan Rachlik przechodząc obok handlu zbożem pana Pollaka powiedział:

— Może mnie pan pocałować w dupę, panie Pollak. ..
I został oskarżony o obrazę honoru... W przeddzień procesu sędzia siedział przy piwie u Fidrmuców i

dumał, dumał... i nagle się rozpromienił... Nazajutrz z upodobaniem wysłuchał oskarżyciela pana Pollaka i
wydał wyrok: uwolnienie od winy.., bo wprawdzie uczyniono nieprzyzwoitą propozycję, ale bez obowiązku
jej spełnienia...

15:00

Składanie życzeń przez prezydentów

(Sala Muzyczna)

15:35

Składanie życzeń przez korpus dyplomatyczny

(Sala Zwierciadlana)

16:15

Składanie życzeń przez gości

(Galeria Rudolfa)

16:35

Prezydent przyjmuje defiladę oddziałów honorowych

(Trumna przedwcześnie zniknęła w mroku, rozsuwane drzwi ze złotymi płytami zamknęły się, zdążyłem

tylko krzyknąć: — Zegnaj, Jarku!)

-No i słuchaj, pewna dama, która nosi nazwisko Pflausch i która ma galerię gdzieś tam w Westfalii,

tam, gdzie w pobliżu znajdują się Luneburskie Wrzosowiska, gdzie przebywali więźniowie obozów
koncentracyjnych i śpiewali:

background image

Wir leben in Mohren. .. wir sind die Soldaten..

die Arbeit ist unendlich..

ta pani Pflausch wpadła na pomysł, że można by urządzić wystawę w jej galerii gdzieś tam koło Bremy i że
tam mogłaby się jeszcze za komunistów odbyć wystawa pana Jerzego Kolarza i pana Józefa Jiry i że ja
miałbym ją zainaugurować... a ja, obawiając się śmierci, zgodziłem się na to... ale po pisemnej zgodzie
uwolnił mnie od tego Józef Jira, który przyjechał do mnie do Kerska i przerażony, ale z odwagą w oczach
pokazał mi list...

.. .Meine liebe Frau Pflausch...
i pisał jej tam, że nie może wystawiać razem z emigrantem Jerzym Kolarzem, bo w przyszłym roku

ma mieć wystawę prezentującą cały jego dorobek, wystawę, na jaką czekał całe życie... w “Manesie”

17:20-17:30

Od Bramy Matyaszowej otwarto korytarz do
katedry Świętego Wita

Członkowie rządu, prezydium Zgromadzenia Narodowego, korpus dyplomatyczny i inni goście mogą zająć
wyznaczone miejsca w Katedrze. Późniejsze przejście nie jest już możliwe. Wszystkie dziedzińce Zamku
Praskiego — z wyjątkiem pierwszego — dostępne są dla publiczności.

17:50

Prezydent Republiki wygłasza swoje pierwsze
przemówienie do społeczeństwa

(balkon na Dziedzińcu Trzecim)

Dziesiątego kwietnia, w wigilię Dnia Więźniów Politycznych, zmarł Jarosław Kladiva, ten, co przez

cztery lata opierał się Śmierci i dzięki temu przeżył nazistowski obóz koncentracyjny Dziś, w Wielki
Czwartek, w wigilię Wielkiego Piątku, na dwa dni przed Zmartwychwstaniem, wszystko to, co w profesorze
uniwersytetu doktorze filozofii Jarosławie Kladivie śmiertelne, ofiarowane Zostanie za chwilę płomieniom.
Po srogiej zimie — pierwszy wiosenny grom. I ogniste Wniebowzięcie.

Do Kartaginy przybyłem wówczas

Płonąc płonąc płonąc płonąc

o Panie Tyś wydarł mnie

o Panie Tyś wydarł

płonąc

Po Jarosławie Kladivie zostanie ostatecznie to, co wskrzesza to istotne i sięga gwiazd.
Dlatego poprosił swoją żonę, aby w porę przedłużyła ważność jego karty wędkarskiej, dlatego polecił,

aby kupiła mu rękawice bokserskie.

Wtedy odezwał się grom

DA.

Damyata: łódź odpowiadała

Radośnie dłoni bieglej w żaglach i we wiosłach...

Kladiva, kiedy wyczuł, że zaczyna się wyrąb w jego lesie, wyruszył w długą podróż ku Morzu

Północnemu tylko dlatego, aby pływając wzmocnić mięśnie przed tą ostatnią walką, o jakiej wie tylko
kapłan i święty. I tak oto chłopięcym gestem Jarosław Kladiva przechytrzył Wieczność i — mimo
umierającego ciała — znajdował się poza niebezpieczeństwem.

Wtedy odezwał się grom.

DA.

Dayadhvam: słyszałem, jak klucz

Obrócił się w zamku raz jeden jedyny..

17:58

Prezydent wraz z małżonką chylą czoło przed klejnotami koronacyjnymi w kaplicy św. Wacła-
wa, a po nich zaproszone głowy państw, przewodniczący parlamentu i prezes Rady Ministrów z
małżonkami.

background image

A ja, Cassiusie, podczas przerwy Głośnej samotności, w cztery oczy mówię:
— Słuchaj no, Mirku, coś ci powiem... A więc te Skowronki na uwięzi znajdują się pod strażą sześciu

zamków, do których mają klucze jedynie zasłużeni członkowie partii. Znakomicie! Jak pewnie wiesz, moja
żona pracuje w Surowcach Wtórnych... Ja piszę książki, a ona, jako księgowa, posyła je z kolei za
pokwitowaniem do fabryk papieru... A tam jako robotnica pracuje piękna Cyganeczka, Zuzia, Zuzuleńka...
kiedy jest zmęczona, to uśmiecha się tylko i żali: Nóżynki bolą... i to właśnie ona mówiła mojej żonie, że
odwiedziła rodzinę w Bardziejowie, a kiedy po południu robiła sobie trwałą ondulację u fryzjerki, to śmiała
się do łez, bo jedna z klientek opowiadała po słowacku treść filmu Skowronki na uwięzi... Jeszcze mnie
brzucho boli — mówiła Zuzia — tak się, proszę pani, śmialiśmy... a fryzjerki tak się śmiały; że aż kwiczały i
obrzygały sobie śniadaniem dłonie... I masz to tu jak w bajce, Mirku, sześć kluczy i pod sześciu zamkami
strzeżesz Skowronki na uwięzi... A ja widziałem je w leśnej “Gajówce”, przyjechali tam z Pragi miłośnicy
piwa, a było tych gadułów piętnastu... I... pani kierowniczko, możemy sobie puścić film na wideo? I tak oto
nie tylko ja, ale i goście oraz pani karczmarka zobaczyliśmy te twoje Skowronki pod specjalnym nadzorem...

A ponadto, Cassiusie, w tym subtelnym ironizowaniu pana Branalda kryje się jeszcze i to, że się w końcu

rozeszliśmy. Ale, Cassiusie, jak mogliśmy się z panem Branaldem rozejść, skoro wcale się nie schodziliśmy?
A jeśli, to on hejta tą swoją subtelną ironią, a ja wiśta tą moją grubiańską szarlatańską ironią, tak jak nauczył
mnie nie mój tatuś, ale dosadni ludzie wszędzie tam, gdzie przebywałem... A więc, Cassiusie, tylko w
niewielkim stopniu pokazałem ci, dlaczego cierpiałem na kompleks niższości... i tak ściągnąłem te swoje
Skowronki na uwięzi, aby wydać je później pod tytułem Perełki na dnie... i żeby te Skowronki na uwięzi nie
leżały odłogiem, napisaliśmy z panem Menzlern scenariusz, on zaś nakręcił film, który spotkał zaszczyt, że
po panach Branaldzie i Pilarzu, ten obraz z kolei zamknięto na sześć spustów i kluczy niczym klejnoty
koronacyjne, które najpierw uwolnili chłopcy z Barrandova, kiedy w akcie antypartyjnym i antypaństwowym
wynieśli je i sprzedawali od Szumawy aż po Tatry, a które w końcu oswobodziła z krucyfiksem po pogrzebie
lub musztardą po obiedzie aksamitna rewolucja.

18:00

Uroczyste Te Deum

(katedra Świętego Wita)

Już ty to wiesz, Cassiusie, mrozy są takie, że kiedy przyjechałem, wczoraj, i w szopce — bo nie wyszły

mi naprzeciw te cztery dorastające koteczki, moje dziewczynki — znalazłem je sztywne, zamarznięte w
szopce z sianem, leżały tam wyciągnięte jak zabalsamowane koty egipskich faraonów, jak leżące gliniane
konie z chińskimi żołnierzami... Te mrozy, to one szopkę z sianem przemieniły w trupiarnię, kostnicę...

Poczekam, a gdy ziemia rozmarznie, pochowam te swoje ślicznotki pod czeremchą i krzakami

zdziczałych malin, aby po jakimś czasie korzonki i naczynia włoskowate malin i czeremchy łapczywie je
pożarły, i aby —a musi znów upłynąć trochę czasu — te moje dziewuszki przemieniły się w kwiaty i zapach
czeremchy i malin ku czci Sierioży Jesienina...

Kersko, wtorek, luty, dziewiątego, 1993 roku

Z Pragi 10:05; Kersko, Ławeczka 10:55; nakarmić koty, a ten oto kolaż skończyłem o godzinie 12:50.
Mój tekst — TO CO POZOSTAŁO po Spowiedzi bez rozgrzeszenia.

14:11 wyjeżdżam z Kerska z przystanku na żądanie “Przy Ławeczce”.

15:30 oddaję tekst w restauracji “U Hynków” przy Sztupartskiej.

Płonąc płonąc płonąc płonąc
O Panie, Tyś wydarł mnie.

KRAJOBRAZ W SZACIE ZIMOWEJ

Motto:

Przedstawienie zaczyna się w chwili,

kiedy widzowie opuszczają teatr

Jan Grossman, dyrektor Teatru Za Balustradą

Havle, Havle, vincere scis, sed victoriae uti nescis.

Klausie, Klausie, redde mihi legiones meas.

Quo usque, Mećiarze, abutere patientia nostra, nihil te timor populi, nihil te audacia omnium bonorum!

background image

Quo usque tandem abutere patientia nostra!

Cięcie!
Kochany Cassiusie, jako że mięknie mi mózg, to zamiast kołysanki:

Spij, syneczku, śpij,

czarne oczka zmruż....

deklamuję ci antyczne cytaty, tak jak zachowały się jeszcze w moim rozmiękczonym mózgu.

Cassiusie! Istny koszmar! O Austria! Omnes bellum gerunt, sed tu, Austria, nube! Wszyscy wokół ciebie

prowadzą wojny, a ty, Austria felix, ty się żenisz! Zmieniły się nawet, Cassiusie, transcendentalne niebiosa!
Ten błąd kosmetyczny, ta tradeunion między Czecho-Słowacją ma dalekosiężne skutki, tak jakbym kazał cię
wykastrować! Radio Wiedeń, skąd bierze się w nim ta bezczelność? Tak pytał premier w programie: “Co
przyniósł tydzień?” na pytanie lewackiego posła... A kiedy będzie referendum? Bez referendum nie możemy
przecież żyć demokratycznie? Wobec tego pan Klaus zapytał tego lewaka: Kto dał panu mandat, by zadawać
takie pytanie? Skąd w panu taka bezczelność?

Tak, Cassiusie, skąd w wiedeńskim radio i w Austrii w ogóle bierze się ta bezczelność, ta judische

chucpe... jetzt folgen Nachrichten aus der Tschechien? Tschechei, Tschechien.... Skąd się bierze ta chucpa? I
to ma być nazwa państwa? To pamflet, to pejoracja... judische chucpe! Jakie to było, Cassiusie, piękne,
Protektorat Bóhmen und Mahren... jak piękne jest staroaustriackie Kónigreich Bohmen... Bóhme! Już
Celtowie przed nami mówili o tej kotlinie, że zamieszkuje je plemię Bohojemów, i Bóhme... Bohemian,
Bohemowie, praska bohema! To brzmi: Piękna porcelana aus Bóhmen... ale aus Tschechien? Czy, Cassiusie,
jesteśmy jakimś klubem sportowym na przedmieściu Cieplic? Na peryferiach Czeskich Budziejowic? Ja
wam, dranie, pokażę! Die Nachrichten aus Tschechien, aus Prag. Kto wam we Wiedniu dał do tego mandat,
skąd bierze się w was ta bezczelność?

Ciągle jeszcze nie śpisz, Cassiusie, wobec tego zamiast kołysanki zaśpiewam ci:

Die Fahne hoch,
die Reihen dicht geschlossen,
SA marschiert...

i to na cześć Bohmen und Mahren, und Schlesien... ale Tschechien? Nigdy Czechia Karlin, to tak,

Czechia na Libni, gospoda, gdzie prowadziliśmy dyskurs z panem Jodasem i jego przyjaciółmi, którzy
bronili wkroczenia i agresji wojsk Układu Warszawskiego na Tschechien in Bohmen, na Czechosłowacką
Republikę Socjalistyczną, co to chce mieć znów referendum. Cassiusie, z musztardą po obiedzie, z
krucyfiksem po kremacji? Po operacji kosmetycznej, której nie dokonuje ani pani ordynator Peśkova, ani
specjalista od operacji kosmetycznej po poparzeniach, pan ordynator Fara? Nigdy!

I, kochany Cassiusie, pan Mećiar, ten, który z panem Kńaźkiem byli niczym koncesjonowana firma

Wichterle i Kovarzik, jak Laurin i Klement, jak Marks i Engels — tak teraz po kosmetycznym zabiegu znów
ci koncesjonowani chcą jeszcze uchwalić mały i paradny pokój westfalski, już znowu Initio in partes, panie
Mećiarze, niech pan będzie tani na Słowacji rozsądny, zrobiłem panu przecież reklamę, bo pana lubię...
Napisałem dla pana slogan wyborczy:

Marlon Brando and Vladimir Mećiar nie muszą podrywać kociaków!
Niechże pan będzie roztropny, kiedy byłem gimnazjalistą, znalazłem się w Turzowce nad Kysucą, przed

kościołem po południu zebrali się i żebrali wszyscy gamonie z okolicy, nie będziecie przecież półgłówkami z
Turzowki, do licha, bądźcie choć odrobinę z siebie dumni, panowie Milanie Kńaźko i panie Vladimirze
Mećiarze... nie sprawicie przecież Pradze takiej przyjemności i nie będziecie dokonywać Initio in partes... w
partii, która otrzymała siedemdziesiąt procent głosów wyborczych! Do licha, dwaj gamonie z Turzowki nad
rzeką Kysucą, która koło Żyliny wpada do Wagu, a Wag do Dunaju, Dunaj zaś do Morza Czarnego, gdzie
żył ongiś na wygnaniu w delcie Dunaju Publius Ovidius Naso i pisał pełne rozpaczy listy do Rzymu, aby
pozwolono wrócić mu z wygnania do domu... dlaczego? Że napisał: Dążymy do osiągnięcia zakazanego...

Koncesjonowana firmo Mećiar i Kńaźko, wiecie panowie, co by było najlepsze? Gdybyście złożyli na

mnie skargę... Przed sądem to, co powiedziałem panom tak pochlebczo, dzięki dziennikarzom, którzy panów
bezgranicznie kochają, nabrałoby rozgłosu, a teraz już, Cassiusie, śpij, lulaj... abyś znów nie dostał drgawek,
starczy, gdy w rodzinie ja jeden cierpię na rzucawkę...

Cięcie!
Ale jest popołudnie, Cassiusie, będziemy odprawiać nieszpory. Siedziałem w “Tygrysie” i Freddy

przyprowadził uczennicę Akademii Przemysłu Artystycznego, malutką Cyganeczkę, która była w o tyle
gorszej sytuacji, że była Słowaczką z Chocieborza. I paliła ci ona, jedną ręką zwijała papierosa i kopciła, a
jak nie piła piwa, to opierała główkę o krawędź kufla i podrzemywała... Panowie mieli problemy,
opowiadali, jak podczas miłosnych igraszek wsadzili do pizdy — jak mówi się ordynarnie: do cisi — telefon
ze słuchawką i z całą tą resztą, z tym teraz plastikowym samozwijającym się przewodem, ciągnęli, ciągnęli,
ciągnęli, ale telefonu nie wyciągnęli... a Cyganeczka, która była w o tyle gorszej sytuacji, że była Słowaczką,

background image

do tego z Chocieborza, wpatrywała się we mnie rozkochanymi oczyma i jedną rączką skręcała sobie
papierosa za papierosem, a kiedy wypiła pilzneńskie, to drzemała na krawędzi kufla i słodko wzdychała, tak
jej było dobrze...

Tylko że!... Panowie musieli wezwać lekarza, bo co z tym telefonem, który zniknął w piździe, czyli —

jak to się brzydko mówi — w narządach rodnych. A więc przyjechała karetka pogotowia, kolega doktor, i
uznał przewód telefoniczny za pępowinę, i określił wydobycie telefonu z pizdy, z — jak się to ordynarnie
mówi: z cipy — jako abrazję, łyżeczkowanie, i chłopaki musieli zapłacić za ten zabieg lekarski jak za
przerwanie ciąży, aby już nigdy więcej nie mieli ochoty wzywać dla zabawy pogotowia ratunkowego, bo
lekarz to też tylko człowiek, zwłaszcza gdy właśnie siedzi w gospodzie...

A Cyganeczka, która, Cassiusie, była Słowaczką, nadal zwijała sobie jedną ręką w bibułkę pursiczan, ty-

toń, i szybko dopiła piwo, i oparła głowę na pustym kuflu, i nadal wzdychała, i patrzyła na mnie skośnie
rozkochanymi oczyma, a potem powtórzyła kilkakrotnie:

— Wstydzę się to panu, mistrzu, powiedzieć...
W końcu jednak wyjawiła:

— Przyprowadziłam panu konia...

A ja na to:
— Masz, ci, babo, placek! A to mi dopiero!
I pytam, Cassiusie, Freddy’ego:

— Co to ma znaczyć?
A Freddy, urodzony w austriackim Linzu, gdzie znajduje się najdłuższy płac w Europie Środkowej,

półtora kilometra i w dół aż do Dunaju, więc Freddy skinął głową i zaczął też jedną ręką zwijać pursiczan...

— Tak to już jest — powiada — to nasza uczennica.., na pierwszym roku. A ten koń jest biały...
Przestraszyłem się...

— Biały, biały... ale gdzie jest?
— Stoi na dworze przed “Tygrysem”...
A ta Słowaczka, która wyglądała jak Cyganeczka, choć była z Chocieborza i na pierwszym roku

Akademii Przemysłu Artystycznego, przytaknęła radośnie...

— Należy do pana...
A ja przeląklem się. .
— Ale gdzie go umieścimy?
A ta Słowaczka w pierwszej wiośnie Akademii Przemysłu Artystycznego klasnęła w dłonie.
— Nie ma sprawy. Przejdzie przez szynk i może być tu z nami, a potem postawimy go w korytarzu...
A ja bladłem, a panowie sprzeczali się o uiszczenie rachunku za to łyżeczkowanie, nie chcieli zapłacić za

to, że pan doktor fachowo musiał wyciągnąć telefon... z bakelitu z pizdy, z — jak to się ordynarnie mówi —
z cipy...

Sam widzisz, Cassiusie, co się na świecie dzieje, ciesz się, że jesteś tu na zdrowym powietrzu pełnym

marznącej szreni, która pociągnęła wszystkie gałązki i wszystkie konary i wszystkie pnie, obrysowała je raz
jeszcze... białymi konturami... i wystarczyło, że usiadł na nich w słońcu ptak, by zaczął się sypać delikatny i
subtelny śnieżny pył i w blasku słońca w tym sypiącym się zmrożonym śnieżnym pudrze tworzyły się kręgi
tęcz, brylantowe refleksy i blask gwiazdy Syriusza, na którym spalają się z trzaskiem wszystkie minerały i
metale, a ta dolna gwiazda pod Orionem nazywa się, Cassiusie, Syriusz, i to jest
108
moja gwiazda... a ja cię dokształcam dlatego, że niemal przez rok byłem kierownikiem wydziału
kulturalnego komunistycznej partii w Nymburku... Dlatego tak chętnie i tak często daję ci lekcje, aby
zmniejszył się analfabetyzm wśród kotów.

Cięcie!
Szkoda, Cassiusie, że nie ma z nami Sonji Henie, tej Norweżki, która tak to umiała na łyżwach, że

nakręcono z nią jako z mistrzynią świata film Zaśnieźona romanca...
Ta romanca, którą mamy tu w Kersku już piąty dzien... i to za darmo.... Tego białego konia, którego mi
podarowała ta Słowaczka, Cyganka z Chocieborza, ta adeptka pierwszej wiosny Akademii Przemysłu
Artystycznego, a więc tego siwka chciała mi przywieźć aż tu, do Kerska, i to za darmo, ale ja jej to
wyperswadowałem, raz dlatego, że boli mnie noga, a przede wszystkim — że kotki mogłyby go zagryźć, bo
są zazdrosne.

Ale! Ty, Cassiusie, ty nawet nie wiesz, w jakiej zaśnieżonej romancy żyjecie w tym nudnym Kersku.... Od

Nehvizd, od gospody i restauracji “U Wydrów”, zaczyna się ta baśń, i wszystkie drzewa, i w ogóle cała
roślinność wraz ze ścieżkami, wszystko zasypane jest marznącą mżawką, szronem, szrenią, sadzią, co
wszystko żywe i martwe obrysowują białymi kreskami, Uniami falistymi i konturami... A wygląda to tu w
polach i na drzewach wzdłuż drogi i gdziekolwiek, jakby tutaj, koło drzew i krzewów, odbywał się konkurs
cukierników, którzy w mistrzostwach świata cukierni mają tylko jedno zadanie, ubitym śniegiem, ubitą

background image

śmietaną udekorować ten krzak i to drzewo, jakie sobie uczestniczący w tej konkurencji cukiernik
wybierze... a cukierników na konkurs przyszło tylu, ile jest w kerskim rewirze leśnym drzew i krzaków,
współzawodniczący ze sobą dostali nawet rozstawiane drabiny, a do tego jeszcze takie przesuwane, na
kółkach, aby swoimi bakelitowymi rożkami sięgnęli aż do koron... i tam artystycznymi paluszkami i zgodnie
ze swoim gustem pociągnęli bitym śniegiem i delikatną śmietaną wszystko tak, jak o tym marzył nieżyjący
już sekretarz partii komunistycznej Związku Sowieckiego i premier rządu Nikita Chruszczow, który
powiedział... Cassiusie, obudź się, nie śpij niczym młodziutka maciora, obudź się, koteczki moje, bądźcie
czujne... Najmilszy obraz Chruszczowa macie teraz w lutowym Kersku. Krajobraz w szacie zimowej..

Cięcie!
I wiesz, Cassiusie, jakież to było piękne! Drogi zlodowaciałe, Glatteis, jak mówią Niemcy z Sudetów,

Eisglatte, jak powiadają ci z Tyrolu, gołoledź, i oto przez tę lodową taflę, przez ten malutki stadion, tą drogą,
tak gładką od mrozu, jakby ją pociągnięto wazeliną, wyobraź sobie, gdyby z Sernic aż do nas, przed naszą
furtkę, nadjechała na łyżwach para taneczna, Sonja Henie i Nikita Chruszczow, i przed naszą zielono-białą
furtką jedynie dla nas wykonaliby podwójnego axel-paulsena i potrójnego wyrzucanego rittbergera! ... Masz
wyobraźnię? Masz...

A z tego, że moglibyśmy stanąć przed sądem za obrazę honoru koncesjonowanej firmy Mećiar i Kńaźko,

nic sobie nie rób, jako okoliczność łagodzącą wskazałbym, żeś to ty, Cassiusie, mnie do tych oszczerstw
namówił... Aha! Jesteśmy przy Zaśnieżonej romancy, przy śnie szalonego cukiernika! Jesteśmy tam, gdzie
znaleźliśmy się dzięki usunięciu kosmetycznego błędu w socjalizmie z ludzką twarzą, tam, gdzie nie
chcieliśmy być, wróciliśmy po tysiącletnich rządach tam, gdzie także nigdy nie byliśmy A przecież delikatna
zamieć śnieżną mżawką przewiewa na wskroś ludzkie twarze i postaci niczym mgła... jak Harry Piel w
filmie Niewidzialny.., ta marznąca mżawka podąża tam, dokąd chce... i pozostawia za sobą kruchy ślad
zwyczajnych muśnięć szronu, sadzi, żałosnych opatrunków i waty i tak oto Zaśnieżona romanca mija granice
narodów budki strażnicze, urzędy celne... i to za darmo. Ponieważ to, na co teraz narzekamy, to nasza
ozdoba, tylko po to muszą mieć ludzie oczy, tak jak masz je ty..

Cięcie!

A do mnie przez furtkę wspomnień, które, Cassiusie, jak uczy Novalis, są drugą teraźniejszością, wchodzi

z dziennika “Młody Front Dzisiaj” na pierwszej stronie pan Mećiar, odziany w kombinezon na niepogodę,
taki sam, jaki nosi chętnie także Wacław Havel, uśmiecha się jak Otello z czasów, kiedy był zakochany w
Desdemonie, a więc był młody, za nim tak, jak chodzą cygańskie kobiety, w przyzwoitej odległości, idzie za
nim jego sekretarka, powietrze, które tę parę łączy, jest z filmów Wylera Rzymskie wakacje albo Jak ukraść
Wenus... to moje zdjęcie stulecia.. A ty, Cassiusie, dziwisz się, że ułożyłem slogan:
Marlon Brando i Vladimir Mećiar nie muszą podrywać kociaków!? Ja wiem, bo ja pana, proszę pana,
dokładnie, ale to dokładnie rozumiem, zwłaszcza zaś teraz, kiedy ma pan impuls, który drażni pana tak jak
szlachetnego szwajcarskiego byka trzy dni ciemności i postu przed korridą...

Jeśli Bóg istnieje, to dajmy na to ta dama, która kroczy za panem w przyzwoitej odległości, jak cygańska

żoneczka za swoim mężem, niech pełni przy panu rolę anioła stróża i ma miotełkę i szufelkę i niech zamiata
za panem piórka z pańskich wynędzniałych i żałosnych skrzydeł, piórka, pierze... stosiny i lotki ze skrzydeł...
chcieliśmy wzbić się do lotu... a ja nie życzę sobie, aby stał się pan aniołem strąconym ze swoich niebiosów,
ze swoich subiektywnych niebiosów, bo — jak mnie uczył mój Immanuel Kant, który ze swojego
rodzinnego Królewca nie oddalił się bardziej niż na trzydzieści kilometrów, mimo to jednak swoją
moralnością wzleciał do nieba... Co podziwiam, to niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie...
Ohne Subjekt kein Objekt. To sobie, Cassiusie, ośle jeden, zapamiętaj! Panie Vladimirze Mećiarze, gdzie
pan powiedział, że chce być pochowany?

A jednak! Cassiusie, co to ja brałem pod uwagę? Już to mam! I to jest istota praskiej imaginacji, ironia.

Jak nazywamy to z panem Karafiatem, to pierdolenie w bramie. Jesteśmy kaligraficznymi chłopakami. Tak,
Cassiusie, mówiliśmy w mojej szkole powszechnej w Nymburku: kaligraficzni uczniowie. To byli ci
uczniowie, którzy chodzili z nami do trzeciej Masy, ale już szkołę powszechną opuszczali, golili się już, a w
piątej klasie siedzieli z tyłu, grali tam w karty i czekali na przeżycie czegoś niezwykłego, zanim wejdą w
prawdziwie dorosłe życie obywatelskie. Nie umieli nawet porządnie pisać ani czytać, było
im to niepotrzebne... Dzisiejsi chuligani. Jedynki! Przyszli pisarze w Ameryce, tu — przyszli posłowie z
ramienia partii. Wówczas w moich oczach byli to naprawdę kaligraficzni uczniowie. Na ich cześć i
solidaryzując się z nimi w piątej klasie pozbawiłem gałęzi świąteczną choinkę dla sierocińca, a pani
profesorka Albertsowa na cześć kaligraficznych uczniów poszła do zakładu dla lekko obłąkanych. Z własnej
woli i na wszelki wypadek. Panie Mećiarze, z panem nie było lepiej, ja byłem enfant terrible, zupełnie tak
samo jak pan na wsi. Ty, Cassiusie, z tymi swoimi przedwiosennymi gruczołami nie jesteś teraz w ani trochę
lepszej sytuacji. Mnie to przeraża. Mamy luty a kotki, nie znające kalendarza, mają w pizdach, w cisiach...
jak się mówi ordynarnie, harmonogram, że jeśli chcą mieć w maju majowe kociątka, muszą właśnie teraz, a
nie kiedy indziej, zacząć to, co ludzie brzydko nazywają... love story.

Cięcie!

background image

Kaligraficzne chłopaki... Hobl, Czudli od Czerwinków odrąbał na pieńku ostatnie paliczki palców... a ja

ryczałem ze śmiechu. Czudla Czerwinków! Hihihi!

Cięcie!
Cięcie. Przyłapałem cię na wiśniach. Nasz tapicer teatru Klubu Sportowego Neumanna, zadzwoniła do

mnie przerażona jego małżonka... Zanosi się na samobójstwo! A więc pojechałem tam telegraficznie
taksówką i pytam:

— Co się dzieje?
A tapicer zwierzył mi się żałośnie, że nie ma po co żyć na świecie, że nie pociąga go już pizda... czyli

wagina, jak brzydko mawiają intelektualiści...

A ja na to:

— Posłuchaj no pan, to niedobrze! Ma pan na świecie Kościół katolicki, aksamitną rewolucję, ona

przyniesie panu pociechę...

Ale on nadal zdejmował żyrandol, że powiesi się tam na krawacie... nie powiesił się jednak, zapisał się do

partii komunistycznej, a to najlepsze lekarstwo na samobójstwo, ja sam też na to cierpię...

Cięcie!
I ty Cassiusie, wpadłeś w to na mordę, ale na odwrót, bo tobie, i nie tylko tobie, pizda zaczęła pachnieć,

bo Maca, ta pręgowana kotka, postanowiła, że love story zaczyna się teraz, kiedy krajobraz jest w szacie
zimowej, sypie się teraz śnieżek i sadź i Maca zdecydowała, że musi mieć w maju majowe kocięta, a tam, w
willi, jakże ci tego zazdroszczę, chodziłeś za nią po parceli, nawijany na jej zapach ciągnący się za pizdą, i
chodziłeś tak, głuptasie, jakże ci tego zazdroszczę, po parceli.., pierdoliliście się, nie jedliście i nie pili, trzy
dni chodziłeś i popisywałeś się przez kotami, jaki to z ciebie zakochany amant, ona chodziła tu i tam, z
parceli na parcelę,. ciągnęła cię za nią ta niewidzialna woń jej pizdy, co ja bym za to dał, głuptasie, aby i
mnie porwała tak jak ciebie ta love story i tak popisywaliście się przez trzy dni, ona przed tobą, ty zaś na
odległość za nią, tak jak kiedy jeden samochód ciągnie drugi, trzy dni w tym sypaniu się złotego deszczu
marznącej sadzi... pierdolili, nie jedli, nie pili.., to jest także najwyższy szczyt ludzkiego życia, jedynie dzięki
temu mogą być piękne kocięta i piękni ludzie... Dlatego i sam Goethe wolał pierdolić niż pisać te swoje
wierszyki, a jeśli już — to tylko pochwalne ody ku czci hrabin i mieszczańskich córek, jako podziękowanie
za to, że tak pięknie, tak po ludzku sobie popierdolił...

Cięcie!
Oczywiście, Cassiusie, i ty to wiesz, taki tu ziąb, że i ja upadam na duchu, i gdybym nie miał przed sobą

wizji Złotego Upojenia, to bym popełnił samobójstwo... Ale wy to tam zniesiecie, ja także, jest tu taki mały
archipelag Gułag, śpię w ubraniu, a nad ranem, o godzinie wpół do trzeciej, wstaję, dokładam drew do
ognia... stawy mi się zacinają, jakbym był samochodem, który sąsiedzi muszą ciągnąć innym samochodem,
co jeszcze jedzie. Upadam na duchu, a jednak! Jeśli wyto wytrzymujecie na dworze, to dlaczego miałbym
tego nie wytrzymać ja, skoro widzę w telewizji, że wytrzymują to też obywatele w Galicji i w Bośni, i gdzie
indziej. Przynajmniej jestem z nimi, Cassiusie, solidarny. I nic a nic nie pomoże, że wypiłem już flaszeczkę
fińskiej wódeńki, nic a nic nie pomoże to, że jesteś zakochany w koteczce, która, kurewka, jako że jej natura
powiedziała, by miała kocięta w maju, musi się pierdolić najpóźniej na początku lutego. Śpię ubrany, kiedy
idę się odlać, to szczam za wcześnie, tak więc, kiedy się porozpinam, już się znów zapinam, bo już się
obeszczałem... Zresztą, Cassiusie, z ręką na sercu, rycerze kiedy w tych swoich zbrojach ruszali na wyprawę,
to nawet w te swoje zbroje przez te trzy dni srali, a byli to rycerze, którzy podążali, by uwolnić miejsca,
gdzie urodził się Chrystus, od bezbożników, zupełnie tak samo jak ja na tych kerskich wywczasach, z soboty
na niedzielę, muszę się niekiedy nawet posikać z solidarności z wami, które jesteście tam, na dworze,
skazane na zimny wychów. Aha! Cassiusie, kiedy byłem młodszy, to było fajnie... Bez tytoniu i bez piczy
nic już w domu się nie liczy... a teraz jestem tu sam i skąd by się tu miała wziąć gorąca picza! A nawet
gdyby była, lepiej obudzić się z zimna i pisać. Pisanie człowieka rozgrzewa, tak jak teraz mnie. Pan doktor
Sedlaćzek, ten, który uczył mnie pracować na roli, teraz się na tym znam, miał on dwa gorącokrwiste pieski,
szorstkowłose foksteriery, i miał pan doktor śpiwór i te psy z nim spały, ciepłota ciała psa sięga trzydziestu
ośmiu stopni, a więc pan doktor leżał niczym między dworna żeberkami centralnego ogrzewania... a jego
małżonka... no cóż, miała ona zimną pizdę, bo była katoliczką, wobec czego rozgrzewała się modlitwą... Ale,
Cassiusie, z ręką na sercu, gdzie się podziały te gorącokrwiste pieski i gdzie się podziała modlitwa...

Teraz jest niedziela, kwadrans na czwartą, a ja piszę, aby się zagrzać, piję fińską wódeńkę, wątrobę mam

w ruinie, ale kiedy jest zimno, to i ta biedna wątroba cieszy się, Maska w dłonie i prosi: jeszcze, jeszcze,
jeszcze, byleby tylko nie było mi zimno... i stawy odmawiają posłuszeństwa, zatrzymują się, ale maszyna do
pisania zdoła je rozruszać, pociągnąć, tak jak jeden samochód, który nie może ruszyć z miejsca, wprowadza
w ruch drugi samochód, co to jeszcze jeździ... I ja tu siedzę, a wy tam na dworze boicie się zakasłać, jak ja
podczas Te Deum w katedrze Świętego Wita, gdy odbywała się koronacja Wacława Havla, gdybym zakasłał
w tej katedralnej głodomorni, to padłbym, zamarznięty, już tam, a nie tu, w Kersku, skoro podczas tego Te
Deum dostałem ischiasu, przeziębiłem się, tak jak to przepowiedziałem Jurkowi Kolarzowi: ja na to Te
Deum pójdę o godzinie 18, ale i to Te Deum w tej trupiarni będzie zapowiedzią mojej śmierci, będzie to

background image

weksel płatny, kiedy będę umierać na rwę, na reumatyzm niczym zupełnie zwyczajne przeziębnięte ciało i
kości...

Mam, Cassiusie, cholerne kłopoty z oddychaniem i z kręgosłupem, nawet dzisiaj nad ranem, w

niedzielę... A jednak! Skoro wytrzymujecie to wy, dzieciątka, tam, to dlaczego miałbym nie wytrzymać ja,
kiedy przyłożyłem drew do ognia tu, w pokoju, jeśli nawet chce mi się przewrócić jak siedzącej drewnianej
figurce Jezusa Chrystusa, którego imię często wymawiam nadaremno. Gdyby was, dzieciątka, nie było, to
dlaczego miałbym nie popełnić samobójstwa? Byłoby mi lepiej. A Archipelag Gułag i Wierny Rusłan to
lektura, która pozwala mi na ten luksus, abym przezwyciężył tę noc, kiedy to stygnę dzięki wyobrażeniu
sobie pięknego obrazu, symbolu tego, jak się powinno malować, pan Nikita rozstrzygnął to za mnie i dodał
mi sił, abym żył nadal... Krajobraz w szacie zimowej. Ja wiem, kiedy panu, panie sekretarzu, napalili i miał
pan służącą tak jak wszyscy arystokraci minionego stulecia, którzy pili w cieple wódeczkę i marzyli o tym,
jak pięknie będzie za sto lat, a przy tym mieli w ciepełku cholerynę wskutek chlania i marzyli o tym, co
wieścił mój Nikita Chruszczow... o widoku z sani, w kożuchu... o Krajobrazie w szacie zimowej... Ten
Nikita, ten Nikita porządnie mnie wkurwia! ... a co dopiero ten osioł, autor Damy kameliowej, który pisał, że
teraz, w tym minionym stuleciu, w roku pięćdziesiątym piątym, użalał się, jakież teraz to życie jest
obrzydliwe, ach, gdybym tak mógł żyć za sto lat... Ty ośle! My teraz także jesteśmy w gównie po szyję i
mówimy z kolei: ach, gdybyśmy tak mogli żyć przed stu łaty... Jak to powiedział doktor Kurfirst... inte-
lektualistów czuć gównem na sto metrów, niech pan, mistrzu, trzyma się od nich z daleka.

Cięcie! Cuter! Nożyczki!
No, jutro będzie już lepiej, wysączymy flaszeczkę do dna, podnoszę się, jakoś mi to nie wychodzi, ale

wlokę się, aby dołożyć do pieca, na zakręcie przewróciłem butelkę, teraz ją tu mam... Koskenkorva Vodka...
Helsinki Finland... ale jeśli koty wytrzymają tyle na dworze, to dlaczego ja miałbym nie wytrzymać sam na
sam z wódeczką, mimo iż pan ordynator Żaćzek ostrzegał: Każda pinta alkoholu to tak samo dla wątroby,
jakby ktoś w nią pana kopnął!

Cięcie!
Ale, Cassiusie, lepiej umierać po pijanemu niż na trzeźwo i myśleć o ostatnich sprawach człowieka... Ty,

Cassiusie, będziesz jutro chodzić z kotką, tą flądrą, po parceli, ty jak kto niemądry już dziś nic nie jesz, bo
przestrzegasz hasła natury: Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili... nie... Pierdolili, nie jedli, nie pili.., ja zaś będę
widział przez okno, jak sypie się sadź z gałązek zmarzniętych drzew ale ty, moja krowo jordańska, pójdziesz
się popisywać tu i tam w podmuchu kociej pizdeczki jak prowokator, ponieważ dobrze wiesz, że ja już
żadnej piczy w domu nie mam, i dlatego moje zużycie prezerwatyw jest zerowe, a zużycie papieru
toaletowego ogromne... bo choć nie w portki, to mentalnie nie raz, nie dwa razy zafajdałem się z tego
wszystkiego aż po uszy... A jednak!

Cięcie! Cuter! Nożyczki!
Niepodobna się odciąć od epoki. Zesrać się można!

Ps
Ale, Cassiusie, i ty to wiesz i widzisz. W sionce jest stelaż i siaduje tam Militka, ta koteczka z białym

żabocikiem, białymi skarpeteczkami, różowym noskiem, niczym wydobyte gdzieś z głęboka wspomnienie,
które stało się ciałem, ta moja skarpeteczka mojej młodości, z którą sypiałem w browarze. I nieustannie myje
się, bo a nuż ją spostrzegę? I ja też kiedy idę, a ona spojrzy na mnie zakochanymi oczyma, pochylam się i
ona, Cassiusie, całuje mnie w czoło! Ma koło różowego noska trzy plamki, kropki, impresjonistyczne
muśnięcia pędzla w kolorze brązowym.... a ze czas płynął, to przez te dwa tygodnie, kiedy tak tu siadywała
na stelażu w sionce, zdążyliśmy się w sobie zakochać... Gdybyś, Cassiusie, zaginął, to zastąpiłaby ciebie, a
to już coś znaczy. Ty wciąż jeszcze chodziłeś na cienkiej lince za tą twoją pizdeczką, a ja już nazwałem
kotkę na stelażyku — Militka, a ona już reaguje na to, pochylam się tylko, daję jej całusa, a ona mnie... i
jestem dla niej kędzierzawym i pięknym młodym mężczyzną, i tak oto odmłodniałem, jak się tego uczyłem,
że Jungwerden Goethego, to pragnienie starego poety, by stać się młodym, urzeczywistniło się tu, ja, blisko
już osiemdziesięcioletni głupiec, zakochałem się w koteczce, w Ulryce von Lewetzow... i ona tę miłość
odwzajemnia! Cassiusie, nie żyłem na darmo! Jestem zbawiony, pośród krajobrazu w szacie zimowej, jestem
w stanie satori, bódhi, jestem w stanie sanskar, w stanie miyein, mistycznym widzeniu i wizjach, jakie miał
ten młodziutki mistyk Tomasz Traherne, ten poprzednik Williama Szekspira, który jak widzę na dworze, na
nocnym niebie, ma swój inicjał... W William...

Nie żyłem na darmo. Cassiusie, zresztą i twoje imię to imię z szekspirowskiego dramatu Otello, Cassius,

wenecki arystokrata, który przez pomyłkę dał Desdemonie chusteczkę i pośrednio przyczynił się do tego, że
Otello przez pomyłkę udusił swoją ukochaną Desdemonę...

Ten nasz krajobraz w szacie zimowej dał się nam we znaki... Weksel na swoją śmierć z powodu ischiasu i

podagry przepowiedziałem sobie na Te Deum w katedrze Świętego Wita i nie pomogła nawet podwójna
wódeczka “Pod Czeskim Lwem” we wtorek drugiego lutego ani teraz dwunastego lutego ta fińska
Koskenkorva Vodka, po której przewracam się nad ranem jak drewniana figurka frasobliwego Chrystusa, za

background image

dwie minuty minie czwarta godzina nad ranem i na nic mi się zdadzą hasła: Bez tytoniu i bez piczy nic już w
domu się nie liczy czy też: Nie jedli, nie pili, tylko pierdolili.

Cięcie! Cuter! Nożyczki...
Ty, Cassiusie, jesteś w niebie... Jutro już nie będziesz jadł i pił... a ja pójdę na obiad, bo ja już nie mam

dokąd pójść... A jednak! Gdy zostawię otwarte drzwi do sionki, będzie tam na wysokości moich oczu czekać
na mnie czyściuteńka Militka, moja koteczka, w której się zakochałem...

SZEWSKI PONIEDZIAŁEK

Motto:

Bohumil Hrabal w ankiecie “Kmenu” napisał... aby wszystkie teksty miały więcej odwagi

wstępowania na cienki lód, aby autorzy bali się swojego pisania... I jeśli w pisaniu Hrabala widać,
że pisze z właściwym sobie lękiem, to byłoby cudownie, gdyby tu się to udało już (czy dopiero) w
roku 88. Niestety, nic o tym nie świadczy...

Doc. dr Milan Hubl, CSc. w książce

Drogi do władzy 17.1.1988

I dlatego kocham ten kraj, tę linię koło Mochowa dzielącą Sławnikowców od Przemyślidów, rodu

znanego z umiłowania pokoju, którzy, kiedy wymordowali Sławnikowców pośród mgły podstępem i zdradą,
w końcu wyrżnęli także Wierszowców, prócz jednego, który tak długo zwlekał z narodzinami, aż wreszcie w
Ołomuńcu pozbawił życia króla czeskiego, może Wacława... Ale doczekał się!

Teraz, kiedy polityka jest znowu w kursie, muszę Złotej Pradze napisać, że w 1158 roku, jak sądzę,

przedstawiciele morawskich stanów przyjechali do Sadskiej, gdzie spotkali się z pokój miłującymi
Przemyślidami, aby zawrzeć na wieczne czasy Statuta ducis Ottonis... ale, jak mi z gromkim śmiechem
opowiadał pan doktor Zumr, Przemyślidzi te Statuty o wiecznej przyjaźni podpisali sami, a Morawianie
zachlali się gdzieś po drodze, zanim do Sadskiej dotarli... Bo wszystko to zawinili szlachetni Przemyślidzi, a
temu, kto by o tym wątpił, czescy patrioci wcisną zęby do gardła! Gdzie się pcha Machiayelli z tym swoim Il
Principe!? Powinien uczyć się od Przemyślidów! Aha! Są tutaj w okolicy Libice z ruinami zamku, ot,
zaledwie tylko kilka cegieł i kamieni. I jest tu wioska Radzim, Radzim był bratem świętego Wojciecha, który
wyjechał głosić słowiańskim Prusom słowo Boże, tam, nad Przerowem, pośród pól jest krynica, gdzie się po
raz ostatni w sławnikowskich włościach Wojciech ugasił pragnienie, teraz jest tam kapliczka i ta świeża
wodeńka także, a potem Wojciech jechał tak długo, aż wreszcie dojechał do tych słowiańskich pogańskich
Prusów i tak długo naprzykrzał im się z Pismem świętym, że go w końcu zamordowali, posiekali,
porozrzucali... membra disjecta... i tak oto Wojciech zgodnie z prawem został świętym....

Zbieranie do kupy wszystkich części tego posiekanego ciała była to czynność artystyczna, twórcza, kolaż,

asamblaż, jak to się dziś określa. I tak do głowy kawałek po kawałku, nogę za nogą, rączkę za rączką,
kręgosłup był w kilku kawałkach jak cytra, a więc dopiero po pewnym czasie udało się złożyć w całości
zwłoki i przewieziono je do gwiaździstego Gniezna, jeden z historyków mówi nawet, że zgłosili się znalazcy
kilku cząstek Wojciecha, ale Kościół kupował zawsze tylko jedną, dzięki której mogła powstać całość...

Ten sposób tworzenia wziąłem sobie jako motto, membra disjecta, kolaż, ale tekstów, o których myślę, że

stworzą całość, zamierzam napisać Złotej Pradze o tym, jak to umiemy obchodzić uroczyście szewski
poniedziałek w “Złotym Tygrysie”, gdzie królował jako wyszynkowy i kierownik pan Prochazka z cygarem,
który decydował, kto dostanie piwo, a kto nie. Pan Prochazka, już dawno na emeryturze, tak kochał
pilzneńskie piwo, że kiedy odszedł z “Tygrysa”, to jeszcze nalewał piwo w hotelu “Continental”, w
“Contim”. Tam w piwnicy przez tak zwany krótki przewód nalewał piwo do kufli, do szklenic, nalane piwo
stawiał do windy, naciskał guzik i winda dowoziła do lokalu ten płynny chleb, te pajdy smarowane masłem,
jak “Pod Tygrysem” nazywa się pilzneńskie piwo. I tu pewnego razu, kiedy nacisnął guzik w piwnicy
wyszynku w “Contim”, to pod niebo wznosiły się kufle już po raz ostatni, bo pan Prochazka został już w
piwnicy sam, zjeżdżały już na dół tylko puste kufle i szklenice, bo pan Prochazka nie żył. Tego wszakże nie
będzie, aby czeski wyszynkowy od beczki uciekał! Powalony przez zawał sam w hotelu “Conti”. W piwnicy.

Nadworny fotograf Złotej Pragi, ten, który robi niemal wszystkie zdjęcia do Kalendarza, on właśnie

otrzymał od hotelu “Conti” zamówienie... Kiedy wkroczy milionowy gość, wtedy, Flocziczku, pokaż, co
potrafisz! Sfotografował milionowego gościa hotelu, wręczono mu zaliczkę, a on zamiast do “Tygrysa”
poszedł do “Jelinków”, i tam mu słusznie ukradziono kurtkę nie tylko z dwoma tysiącami, lecz także z taśmą
filmową, gdzie znajdował się ten milionowy gość hotelu “Continental”... .siedemnaście lat czekał na tego
gościa, a kiedy wlazł już w paszczę lwa, nie tylko przeszła mu koło nosa okazja wyjazdu za granicę, lecz
także szansa czekania kolejnych siedemnaście lat na dwumilionowego gościa... Teraz leczy się fonoterapią,

background image

nieustannie sobie nastawia:

Pragi nie oddamy,
zburzymy ją sami...

I codziennie ma teraz szewski poniedziałek, który my nazywamy niebieskim...

Dziś niebieski poniedziałek wyróżnia się tym, że goście w kąciku cichych współpracowników

Kalendarza są nachlani jak mleczarskie psy, cały jadłospis jest już zakreskowany jak obraz Vincenta van
Gogha Stoppelfelder. Pole, ściernisko, kreska obok kreski, pociągnięcie pędzlem ukośnie pochylonym,
bieżący metr piw za bieżącym metrem, bo szewski poniedziałek Złotej Pragi to serial młodych ludzi,
mężczyzn i kobiet, którzy przeszli już nie tylko AIDS, lecz także marskość wątroby i śledziony... A ja ich
kocham, bo ta Złota Praga tworzy jabłuszka oranijskich renet, spośród których w każdej niemal gnieździ się
robak melancholii... Tam, po drugiej stronie lokalu, tam siadywał wynędzniały dawny ober kawiarni “Arco”
Willi Svoboda, nie mógł już chodzić, powłóczył nogami, ale zawsze wypomadowany, z przedziałkiem
pośrodku, lekko pochylony do przodu, jakby niósł tę kawkę, którą w latach trzydziestych roznosił praskim
Żydom... a to marzenie każdego członka Złotej Pragi! Willi umarł na chodniku, wracając ze “Złotego
Tygrysa” i nie doniósł już śmierci do domu. Ta nasza Złota Praga. I ten szewski poniedziałek na dodatek!

Wczoraj zjawił się taki jeden, który w imieniu Pragi pracuje gdzieś w Azji... I albo mucha tse-tse, albo

trąd, albo cholera, po prostu z jakąś chorobą, o jakiej marzą członkowie Złotej Pragi... zamówił kotlet w
placku ziemniaczanym... Kelner, pan Tolek, przyniósł i wirowym ruchem podsunął talerz temu Milonkowi
pod brodę, życzył smacznego... no i masz go! Milonek wśród gromkiego śmiechu usnął, zrzucił talerz ze
sparzoną kapustą i dekoracją jarzyn pod stół, na obrusie pozostał tylko ten kotlet w placku ziemniaczanym...
Wobec tego postawili pod stołem koszyczek z chlebem, a kiedy Milonek się wyspał, unieśli stół za nogi... i
krzyk, i wrzawa, że pan ober Olek powiedział: “W życiu kelnera są takie chwile, że i bydlę może od tego
zwariować...”. I uniósł lekko obrus, a tam leżał szczęsny Milonek, który tylko po to przyjechał z Afryki, aby
usnąć, a teraz żwawo i czujnie strzegł swojej porcji pod stołem, wycierał z podłogi sos i kapustkę, aby na
koniec wytrzeć chlebem talerz... no i znów!... piętnastu bywalców uniosło aż pod sufit stół i Milonek
wysunął się i niczym w lustrze, jak w grotesce Chaplina, przyczesał dłonią swoje piękne czarne włosy i
zabrał się do kotleta w placku ziemniaczanym na obrusie, i pałaszował szybko, bo a nuż nagle znów uśnie...
Być członkiem Złotej Pragi to ryzykowne powołanie.

A ja w tenże szewski poniedziałek otrzymałem skargę cyrku Berouska, że powołałem do życia Nadację

Bohumila Hrabala w obronie praw zwierząt, że, podczas gdy on jęczał w kryminale za politykę, jego dwa
niedźwiedzie żyły w raju u jego mamusi, wprawdzie w wielkiej klatce dla królików ale że ta moja nadacja,
Nadacja Bohumila, odwiozła niedźwiedzie do ogrodu w zamku, gdzie niedźwiedziom śpiewała nawet ta
piosenkarka, która śpiewała o aksamitnej rewolucji Przejdę przez rzekę Jordan... i że jeden z niedźwiedzi od
tego zdechł, że wprawdzie to pięknie, że chciałem wypożyczyć w Teatrze Narodowym kostium niedźwiedzia
ze Sprzedanej narzeczonej i zamierzałem, pisze w skardze pan Berousek, zaprzyjaźnić się w zamkowym
zwierzyńcu z tą sierotką, nawet spać z nim chciałem... ale pan Berousek występuje teraz z pozwem, żebym
mu wynagrodził szkodę, oskarża mnie, że powołałem do życia tę nadację, która jest przyczyną śmierci jego
niedźwiedzia, z którym wybierał się na tournee do Rosji i na Ukrainę... I pan Berousek posłał mi tę skargę do
“Złotego Tygrysa”, właśnie w szewski poniedziałek... I metr bieżący piw tu, metr bieżący piw na drugi
koniec stołu! A wszystkiemu winna jest poetka Śtroblova, która—

mimo iż jej na to nie pozwoliłem

— założyła Nadację Bohumila Hrabala w obronie zwierząt...

A że to był szewski poniedziałek, rozmawiałem z dwiema damami, które obchodziły tu imieniny jednej z

nich. I zacząłem uprzejmie, żeby im sprawić przyjemność, powiedziałem, że obie mają piękne krowie oczy,
ale tak piękne, że nawet szwajcarskie byki w całą pewnością by oszalały! ... A damy stawały w pąsach i
połykały kotlety w placku ziemniaczanym z podwójną porcją sparzonej kapusty, tak że wystraszyłem się, że
tyle jedzą, bo trzeba by wezwać weterynarza, który bądź by zalecił wprowadzenie im do brzucha trokaru, to
jest żerdzi czy drąga, jakiego używają nasi rolnicy, kiedy krowa dostanie wzdęcia
od nadmiaru koniczyny, albo też, jak doradzają weterynarze, wytrzeć gębę słomą, a jeśli to nie pomoże,
zabić...
A moje damy piły jedno piwo za drugim, czkały i uśmiechały się...

Ale z pana pochlebca!

A więc pocieszałem je mówiąc, że u Homera wszystkie boginie były wolookie... że one obie mają

oczy jak dwa piękne woły... A jakże!

Ty psie pogański! Ty giaurze! Ty moje serdeńko ukochane! Ty mój skarbie! Ty kozaku! Ty Moskalu!

Kocham cię i nie mogę bez ciebie spać... — pisze caryca Katarzyna Wielka do Griszeńki Potiomkina...

A że był szewski poniedziałek, członkowie Złotej Pragi krzyczeli, bo były już w drodze próbne

wydruki z wielkiego Kalendarza... Koniec opery żebraczej...

Jakaż wrzawa zapanowała znów w kąciku cichych wspólników przyjaciół Złotej Pragi! A bo ci cisi

background image

wspólnicy, ci wrzeszczeli zawsze, byle tylko znaleźć powód. A zresztą, żaden Kalendarz nie obszedł się bez
szewskich poniedziałków... Dziś wrzeszczeli dlatego, że sama tylko wypowiedź: opera żebracza się kończy,
to za mało... mówi właściwie tyle, że artyści nie potrzebują już żadnego żebraczego wsparcia...

No i znowu:

— Olku, metr piw!

A potem:

— Toleczku, metr piw na mój rachunek!

A Wacław przy kurku u beczki, po wczorajszym poszumawskim wieczorku tak zmordowany, że aż

dostał zeza, powiedział żałośnie:

— Od tego, co tu się dzieje, nawet bydlę gotowe zwariować! Jak powiada Haśzek.
Ja zaś, lewicowy intelektualista, ten, który podczas robienia zdjęć do Kalendarza siedziałem na Starych

Zamkowych Schodach w krześle w tej mojej służbowej czapce z czasów, gdy byłem dyżurnym ruchu, ja,
który tam dmuchałem w helikon i wraz z innymi żebrakami skomliłem o parę groszy, ja, który rozciągałem
harmonię jak żeberka centralnego ogrzewania z taką siłą, że aż pękła... ja powiadam:

— Słuchajcie no, chłopcy, a gdybyśmy tak, kiedy za chwilę przyniosą ten plakat, ten nasz Kalendarz i

tam... koniec opery żebraczej... gdybyśmy tam, skoczywszy po farby, postawili za kropką wielki kolorowy
znak zapytania, jako że nic nie jest jeszcze w porządku... Srać na groby, żadnych wieńców... ten znak
zapytania byłby tam domalowany tak, jakby to zrobił sam Andy Warhol... wprost z tuby... i raz czerwony lub
niebieski, raz zielony i żółty... zgodnie z gustem tego, kto by ten Kalendarz kupował?

I znów krzyki, wrzawa i łoskot krzeseł, i uniesione ręce, a damy, które przed chwilą zwymiotowały

parzoną kapustę razem z kotletem w placku ziemniaczanym, usiadły w kąciku niczym dwie mistyczki i
miały łzy w oczach, i czkały.. a jedna z nich powiedziała rozmarzona:

— Pewnie mnie ktoś wspomina...

I raz jeszcze:

— Oleczku, metr piw na mój rachunek!

A potem:

— Metr piw tu pod okno, Tolu!

I Wacław, wymordowany po poszumawskim wieczorku, żalił się przy kurku:

— Żebyż to już wreszcie była północ. Naprawdę zdarzają się w życiu sytuacje, że i bydlę dostaje

kręćka!

A ja, jako lewicowy intelektualista, ratowałem to wszystko:

— Każda choroba, przyjaciele,. to zaniedbane pijaństwo... i metr piw tutaj, żeby było świeże.

Przyjaciele, na zdrowie! Bo zdrowie to punkt przecięcia się wszystkich złośliwych, chorób!

Ale mi się świetnie pisze! Dziś jest szewski poniedziałek, a w końcu ja mam prawo pozdrawiania istot,

których już zapomniałem albo też widzę je zupełnie inaczej. Bo to, co i jak tu piszę, to nie jest nawet beletry-
styka, to nie jeśt literatura piękna, ponieważ ta moja maszyna do pisania to to samo co Bateau ivre
Rimbauda. Moja maszyna do pisania sunie już bokiem, podczas gdy ja, nawet trzeźwy, zdradzam objawy
pijaństwa...

Szewski poniedziałek... Pan Hulata, kierownik i wyszynkarz, nie miał dziś na szczęście dyżuru, jego

fartuch wisiał na gwóździu przy telefonie wyszynku, zawinąłem wobec tego głowę w ten przesiąknięty
piwem fartuch, w mrok, i w ten sposób leczyłem się, jak mnie tego nauczył Jakub Deml, który kiedy dopadł
go stres, opatulał swoją głowę mamusinym fartuchem... To także szewski
poniedziałek.

.

A ja, zakutany w fartuch pana Hulaty, mokry jeszcze od piwa, ujrzałem sceny z Austrii niczym

mistyczną wizję.
—Nie hałasujcie, chłopaki — powiadam. — Posłuchajcie, byliśmy na pierwszej wycieczce w Austrii...
dwudziestu pisarzy.. i pan Kolarz i pan Hrabal, i pan Topol, i pan Aszkenazy... jechaliśmy dokoła Austrii, a
kiedy przyjechaliśmy do Heiligenblut, do autobusu podeszła płacząca dziewczynka z bukiecikiem szarotek w
palcach i powiada: to kosztuje dwadzieścia szylingów.., no i poeci pod wpływem tych gór i skał, gdzie — i
tylko tam — rosną szarotki, strach pomyśleć, poeci kupili ten bukiecik, te kwiatki zrywane zapewne w
miejscach niebezpiecznych dla życia...
A ja, wychowanek Kartezjusza... .Dubito, ergo sum... poszedłem za tą dziewczynką za mur cmentarny.. a
tam tyrolscy chłopcy rozliczyli tę dziewczynkę i podali jej następny bukiecik tych alpejskich szarotek z
niebotycznych stromych urwisk... zaś inni dwaj kosili te alpejskie szarotki posiane na martwych grobach, a
trzeci zręcznie i sprawnie układał je w następny bukiecik, bo nadjeżdżał właśnie kolejny autobus...

I zwracam się do stołu Złotej Pragi:
— Ja, chłopaki, tak jak ci sprzedawcy bukiecików alpejskich szarotek, tak pracuję i ja... po co mam

wspinać się na wyżyny, ja sobie historyjki kupuję tutaj... Toleczku! Daj no tu metr piw! Sursum corda!

Jest szewski poniedziałek. To moje pisanie, chłopaki, to okradanie grobów, tego “lania” nauczył Jacksona

Pollocka Max Ernst, a ja z kolei od Jacksona mam to jego action painting... zamiast farbami z tuby ja to leję

background image

wprost z głowy do tej mojej inkrustowanej złotem szrajbmaszyny.. Jeśli nie będziecie osłami, to ja nauczę
pisać każdego. .. to wiejska sztuka obracać ziemię pługiem, głęboko, pralemieszem, to, co leży na dnie tych
naszych głów, przelewać wprost na biały papier za pośrednictwem taśmy barwiącej i klawiatury... Thalatta
Regression... Sacre du printemps...

W Kersku spadł śnieg i Cassius po raz pierwszy jadł razem ze wszystkimi. Oczywiście, jest szewski

poniedziałek. Niebieski, jak nazywają go u nas. No to niebieściejmy dalej! Po raz ostatni metr piw! A kiedy
tu, jak ja to mówię, już gotowe, wszedł jeszcze pan fotograf Kapłan, ten, z którym w czerwcu wybieraliśmy
się w podróż do Dublina, by przejść szlakiem pana Leopolda Blooma. Pan Kapłan przyniósł zdjęcia ze
świeżo spadłym śniegiem, rozdał je przyjaciołom, most Karola i Zamek, Złota Praga w zimowej szacie,
przepraszał, że ma chrypkę, ale jutro musi jechać do Polski pod gwiazdy na mazurskie jeziora do swojej
żony Krystyny, że przeprasza, ze nie może przyjść, ale ona pochodzi z ziemiańskiej rodziny i przywykła do
orszaku: jeśli nie idzie z nią dziesięciu, czuje się opuszczona...

A ja kończę pisanie asamblażu, kolażu, tak jak Kościół składał do kupy posiekane członki, membra

disjecta, świętego Sławnikowca, który był i jest ozdobą naszych stron, Libicy i Radzimia, i Sadskiej, gdzie
jednak urodził się też i żył komendant służby bezpieczeństwa Vlasta Ulrich, którego uczyłem pisać, tak
jakby składał raport Ministerstwu Spraw Wewnętrznych w Pradze, tak żeby to też była literatura.., on jednak
zastrzelił się w piwnicy w Sadskiej, w budynku swojej komendy, bo nie potrafił sobie poradzić z tym, co
nazywa się love story... Człowiek cierpi, bo membra disjecta są niewłaściwie złożone... Tak jak Antonin
Artaud. Ten, który zastrzelił się w “Grandhotelu” w Nantes ku czci Vincenta van Gogha, by obaj wsiedli do
pociągu zmierzającego ku gwiazdom i w ten sposób osiągnęli w końcu nieskończoność...

PS
Kochana Kwiecieńko, kochany Cassiusie! Czy to koniec opery żebraczej? Tak, to koniec opery żebraczej.

Niech wzbija się do lotu i niech żyje kerski rewir leśny! Zimno mi, pierzyna jest chłodna, śpię ubrany, ale
niech wzbijają się do lotu nasze włości Ango! Śpię dziś ubrany, ale kto zagrzeje moje kotki, kto zagrzeje
nieszczęśników tam, gdzie nie ma nawet pieca, tam gdzie nie ma nawet słów? Śpię ubrany, włożyłem idąc
do lóżka dżinsowe pantofle. Ale jak w tym mrozie jest gdzie indziej na świecie? Opera żebracza nie
skończyła się i nie skończy Kwiecieńko i Cassiusie, módlcie się tak jak. ja za tych innych, tam, gdzie indziej.

Kersko, jest czwarta godzina i kilka minut nad ranem. Jest wtorek, dzień po szewskim poniedziałku, i jest

mi smutno. Boję się, boję...

Kindertoten Lieder von Gustav Mahler. Herbert von Karajan.

KRUK ZAKRAKAŁ: “NiGDY JUŻ”

Obracany rydlem zagon, traktor ciągnie za sobą pług, który obraca czarnoziem, czarną urodzajną

Ziemię, Złoty Łan, orana gleba, lśniąca niczym skrzydło kruka, jedna czarna fala za drugą, traktor zostawia
za sobą czarne morze lśniącej ziemi, raz na prawo, raz na lewo, przypływ i odpływ czarnoziemu... Krucze
skrzydła... Traktor wdziera się w zaśnieżone jeszcze pole i zostawia za sobą wskrzeszoną pługiem lśniącą
urodzajną ziemię. Obracane karty życia i śmierci, wypytywanie się o los człowieka z pracy pługa, z ziemi do
ziemi. Nieśmiertelne przygotowania pod nieśmiertelny zasiew.
Tak to już dawno, ale jakby zdarzyło się dziś. Wybrałem się do lasku zwanego Ścierwnikiem, tam gdzie
grzebią padlinę, “ale gdzie też czarni Cyganie moich młodych lat wykopywali łaciate prosięta, które zabiła
czerwonka... Szedłem więc po zmarzniętej na kość trawie zawianej lutowym śniegiem... i stały tu na
baczność przemarznięte drzewa, przysypane szronem, otulone watą i bandażami szreni, w koronach wiązów
siedziały nieruchomo stada kruków, na tle nieba korony obłożone brykietami... Już drugi miesiąc trzymał
wówczas dwudziestostopniowy mróz, a nawet większy. Często dochodził do trzydziestu stopni Celsjusza...
Tupnąłem podeszwą w zmarznięty pień... i z nieba spadały jeden za drugim kruki, które już dawno zamarzły
na śmierć... grudki śląskiego węgla... w białym śniegu sypiącym się z gałązek i gałęzi, wszędzie dokoła...
bryły antracytu, śląskiego węgla, trumienki brykietów... Kruki.

Tylko raz w życiu widziałem przejechanego kruka. Przed maską samochodów i autobusów, do ostatniej

chwili.., już, już, ale kruk za krukiem wzbija się, rozkłada swoje skrzydła... i te starcze oczy. Kruki zawsze
mają oczy starców... Nie widziałem naprawdę przejechanego kruka na drodze, na autostradzie.., dożywają aż
stu trzydziestu lat... dwuletnie kruki są stutrzydziestoletnie... Kocham je, bo podczas gdy łabędzie, i podczas
gdy przepiórki, i podczas gdy kwiczoły i podczas gdy dzikie gęsi lecą i wędrują w formacjach, w kluczach,
kruki nie opuszczają się, ale włóczą się po niebie, rozkoszują się tą swoją podróżą dokądś.., po swojemu,
zgodnie z własnym gustem, a kiedy poczują głód, przysiadają na ściernisku i to, co pozostało po żniwach, to

background image

dla nich przysmak... a ich chód to powrót małpy do domu, gdzie jednak nikt na nią nie czeka, kołyszą się jak
kaczki, kiedy tak idą po polu, gdzie zeszłego roku rosło zboże...

Kruki kochają cmentarze i w koronach drzew wiją sobie gniazda kolczaste jak korona cierniowa

Chrystusa, gęste pałacowe zwierzyńce to gigantyczne krucze żłobki, u barona Chotka koło Pragi —
widziałem to — gnieździ się sto tysięcy kruków,., symfonia ich macierzyńskich krakań to tak jak skrzypienie
pomp, pojękiwanie osi u kół wiejskich wozów...

Kiedy rano krucze bejbi spadały z gniazd w koronach drzew pałacu w Weltrusach lub też myśliwi pana

barona zestrzeliwali je na Ziemię, baron Chotek urządzał w swoim pałacu “kruczą ucztę”, befsztyki z
wyłamywanych piersiątek kruczych bejbi... zaprosił nawet, a zaproszenie przyjęto, i przyjechał sam cesarz
pan, Franciszek Józef, aż z Wiednia, przyjechał też na żółtą polewkę, i pil wino i szampana z porzeczkowych
pól barona Chotka... ale przede wszystkim — krucze befsztyki... Na Połabiu też, kiedy znikają z pól bażanty
myśliwi nazywają kruki rosyjskimi bażantami...

A ja w owym roku dwudziestym dziewiątym na Ścierwisku o mroźnym zmierzchu uderzyłem podeszwą

w pień wiązu i tak jak w pałacowym ogrodzie w lecie spadały krucze bejbi, tak przed tymi sześćdziesięcioma
laty strąciłem podeszwą z gałązek i gałęzi tuziny zamarzniętych kruków, spadały kręgiem wokół wiązu w
śnieg i szron ciężko, jakby spadały ciężkie młoty jak brykiety jak grudy śląskiego węgla, jak czarne
półkilowe ciężarki starych wag dziesiętnych... niewiele brakowało, aby spotkał mnie los Ajschylosa,
któremu wywróżono w Delfach, ze... zostanie zabity przedmiotem spadającym z góry... ledwie nadążałem z
odskakiwaniem...

Zapadł już wieczór, zbliżała się zmarznięta na kość noc.., ta wczorajsza okazała się dla kruków Kristall-

nacht... Jakby z wiązu spadały zamarznięte czarne koty jakby, Cassiusie, spadali twoi zamarznięci bracia,
Czernidła, Szwarcwaldy.. którzy wyszli mi dzisiaj naprzeciwko aż do autobusu, bo już, Cassiusie, stracili
nadzieję, że w takie mrozy wrócę do was do Kerska...

Odkąd jeżdżę autobusem, nie widziałem, Cassiusie, przejechanego kruka... za to tam, na zakręcie, w

przeddzień Wigilii, widziałem na śniegu czarną plamę, bałem się, że kruk uniósł słoik z konfiturami, słoik z
mięsem, wzbił się z nim aż nad betonową aleję między wiezowcami i wypuścił... by później spośród
odłamków szkła wydziobać sobie, co nadaje się do zjedzenia... Kruk potrafi unieść nad betonową uliczkę, co
ukradł z balkonu... i znów urządził sobie ucztę, zajadając ze smakiem, co zostało wśród okruchów,.. a
dlaczego by nie?.

Rzeczny orzeł uniósł żółwia morskiego, a on wyśliznął mu się i zabił leżącego nad morzem Ajschylosa;

który uwierzył wróżbie, że zabije go przedmiot spadający z góry a więc jako Ateńczyk, wierzący obywatel,
szukał bezpiecznego miejsca nad morzem... ale Los i morski orzeł, i żółw który wyśliznął się ze szponów...
Los, Cassiusie... obawiam się, że i u nas, na Sokolnikach, włóczą się nie tylko żebrzące kruki, lecz także i
takie, które mogłyby rozstrzygać o moim życiu... gdyby jeden z nich uniósł pod niebo słoik z ogórkami i
zrzucił z góry na moją głowę, kiedy właśnie wychodzę, aby kupić dla was w Kersku dwa kurczątka z rożna...
bęc go! I znajdą mnie między dwoma pojemnikami na śmieci z głową roztrzaskaną słoikiem ogórków... i to,
Cassiusie, jest całkiem możliwe. I jest to możliwe, bo opowiadam ci dzisiaj weselszą dobranockę... O
krukach, które tak bardzo przypominają rozdartą czarną rękawicę hokejową, splądrowany żalem żałobny
wdowi kapelusik...

Istnieje u nas ogółem szesnaście przekładów Kruka Edgara Allana Poego... Za czasów mojej młodości

chwaliliśmy straszliwie pilzneńskie piwo w “Furmance” i deklamowaliśmy przy tym wiersze... a przede
wszystkim tego Kruka. Poeta i tłumacz Kwiatów zła Svatopluk Kadlec właśnie wtedy próbował
przetłumaczyć Kruka po raz siedemnasty, i wypiliśmy wszyscy po dwadzieścia piw, by uczcić tę sławną
powtarzającą się końcową frazę Kruka i pan Kadlec wymyślił ten oto wers: I kruk zakrakał: nigdy już... i
dopiero potem wybrał się na wino do Posztów, bo autor nowej wersji Kruka był ostatnim pisarzem, który
sypiał ze swoją żoną, a ona nie cierpiała odoru piwa. Tak więc Svatopluk po tych dwudziestu piwach zawsze
pil jeszcze wino i żona chwaliła go w łóżku: “No widzisz, że można i tak... Bo wino jednak pachnie...”.

I tak oto, Cassiusie, Kruk znalazł siedemnastego tłumacza... I kruk zakrakał: nigdy już...
Dlaczego ci to mówię? Bo ty jesteś mój kruk, kruczek, nigdy się. nie uśmiechasz, jesteś zadumany,

siedzisz jak mumią, czarna mumijka, a oczy masz zdarte, stare, jak te kruki, które przysiadają na dawno już
zżętych polach, które czyhają na zakrętach dróg, czy spółdzielcze traktory nie rozsypią na zakolu choćby
garstki ziarna... I tak to już jest! Zupełnie tak samo na osiedlach: kruki przysiadają, huśtają się na gałęziach
drzew i krzaków koło pojemników na śmieci, by porwać, co wypadnie... Ach, te kruki, ja, Cassiusie, kocham
je tak jak ciebie. Przesiadują chętnie na kołyszących się gałązkach na Sokolnikach, lubię na nie patrzeć z
okna na piątym piętrze, jak lecą przecinając na ukos ogromną płaszczyznę szyby, one nie lecą, tylko ot tak
sobie, włóczą się po niebie, nie wiadomo dokąd, może już zmierzają do pałacu w Weltrusach, by przypatrzeć
się potężnym dębom i topolom, może zmierzają ciężkim lotem gdzieś na żer na pola za Pragą, może
zataczając łuk wracają na cmentarz żydowski, tam, gdzie na stojąco pochowani są w ziemi rabini... a przede
wszystkim Rabbi Łów... gdzie praskie kruki mają swoje zloty, swoje zjazdy, swoje posiedzenia i narady.. i
gdzie też gniazdują... w horyzontalnych męczennicach, przypominających cierniową koronę Jezusa

background image

Chrystusa...

Kochany Cassiusie, Vincent van Gogh, na dwa dni przed tym, nim strzelił sobie w brzuch kulką z

rewolweru i niespiesznie umarł, namalował swój ostatni obraz: Nie zżęte pole z krukami... to smutny obraz...
nad przejrzałym polem zboża ciężko i powoli unoszą się kruki, setki kruków... i w taki oto sposób Vincent
namalował swoje pożegnanie z krajobrazem, który tak ukochał, że zastrzelił się z tej miłości. A ponieważ
codziennie przejeżdżam obok stad kruków czekających na zakrętach drogi na to, co spadnie z traktorów,
ponieważ, Cassiusie, dzień w dzień witam się z krukami koło pojemników na śmieci, które umyślnie
otwieram, aby pożywiły się resztkami, i kruki wiedzą o tym, krakają mi to swoje: I kruk zakrakał: nigdy
już... i tak ten obraz Niezżęte pole z krukami towarzyszy mi już od lat mojej młodości, kiedy kupowałem
sobie nie samych impresjonistów, lecz także kolorowe albumy z reprodukcjami nie tylko Cezanne’a, ale i
Vincenta van Gogha... te kruki latają ciężko nad ziemią i drepcą kołysząc się po ziemi, latają więc i we mnie,
bo kto raz zobaczył ten obraz, to obraz ten, tak jak cały van Gogh, go użądlił. Dlatego przed trzema laty
pojechałem aż do Arles, aż do Reims, do krainy, która tak jest podobna do obrazów, gdzie już krajobrazy
rozwieszone są w ramach, tak by przechodzień mógł porównać to, co jest na obrazach Vincenta, z tym, co
jest w rzeczywistości... A to, że cię, Cassiusie, ty moje czernidło, kocham, to chyba tylko dlatego, że od
dzieciństwa kochałem kruki i lubię je też dzisiaj i na zawsze, bo... I kruk zakrakał: nigdy już... A ja mam już
niemal osiemdziesiąt lat i wszystko, co robię, robię już po raz ostatni, a potem już Nigdy już, nigdy już,
nigdy już!

Dlatego też kazałem ten nasz rodzinny grobowiec w Gródeczku zbudować a la Moody... Das Leben nach

dem Tode... na wzór tuneli, którymi przelatują ci, którzy pozornie umarli... ale, Cassiusie, mam album z
ilustracjami Hieronima Boscha, i jest w nim reprodukcja obrazu, który wisi w Wenecji i nosi tytuł: Wizja z
zaświatów... olśniewający zielony tunel, którym przelatują ludzie, którzy kiedyś żyli.., jedni, ci uczciwi, w
orszaku aniołów a drudzy, ci źli... i jedni stoją już na progu zielonego tunelu w ruchu obrotowym, a potem
już tylko ten, co stoi na samej krawędzi gwałtownego światła... I tak oto Bosch i Moody nawiązują do siebie,
jakby wiedzieli, że Edgar Allan Poe napisał Kruka, poemat, który kończy się: I kruk zakrakał: nigdy już,
nigdy już, nigdy już!, bo w końcu wszyscy zostaniemy poprzez zielony tunel wessani w gwałtowny blask
słońca...

A symbolem, jednym z symboli Hieronima Boscha, jest też Kruk, symbol z księgi Ars Magna

Raimundusa Lullusa... symbol Kruka, który w mistyce oznaczał nieufność, dla czarownic le magicien nourri
par le Diable de fausses doctrines. A dla alchemii, Cassiusie, la nigredo, oznaczał Kruk początkowe wrzenie
i ferment, w jakich rodzi się androgyniczny człowiek, głowa kruka, w połączeniu siarki i rtęci...

Tyle, Cassiusie, znaleźć można w indeksie symboli Hieronima Boscha, a ponieważ z tego wszystkiego

zwariowałem, jedynie ty możesz to wszystko zrozumieć... jesteś bowiem czarnym kotem, który tak chętnie
siaduje na ramieniu kabalarek i wróżek ludzkich losów.. I kruk zakrakał: nigdy już, nigdy już, nigdy już...

Kersko, 7 marca 1993 roku

widzę przez okno, jak po przekątnej nieba ciężko lecą kruki

SACRE DU PRINTEMPS
Szkic przemówienia we Frankrucie
am Palmsonntag um 11 Uhr

Motto:

Przymusowe wysiedlenie to czyn moralnie niegodny.

W. Havel

Spotkaliśmy się tu, w Schirn Kunsthalle aus Anlass des Erscheinens meines neuen Romans Hochzeiten

im Hause... I ja muszę teraz coś na ten temat powiedzieć. Ta moja trylogia zawdzięcza swój styl i treść pani
Tołstojowej i pani Dostojewskiej, które właśnie wydały biografie swoich małżonków i w książkach tych tak
chwalą swoich mężów, że powiedziałem sobie, iż swoją biografię napiszę przez pryzmat spojrzenia swojej
żony, dla której byłem właściwie Maksem i Morycem, i enfant terrible, a więc powiedziałem sobie, że sam
napiszę o sobie wprawdzie nie paszkwil, ale tak trochę coś w tym rodzaju, tak jak to było, to nasze
małżeństwo, ja jako klejnot i ozdoba naszego współżycia.

I tak oto uczyniłem ze swojej małżonki przyjaciółkę zarówno pani Tołstojowej, jak i pani Dostojewskiej,

dzięki mistyfikacji, w jakiej wyróżniał się także Goethe, który u schyłku życia cierpiał na rwę, tak samo jak
cierpię i ja, a istotą prostaty i podagry szamstrgichtu jest zgorzkniałość i porywczość, bo nawet Karol

background image

Czwarty cierpiał na tę chorobę, która zaczyna się, kiedy wschodzi pierwsza gwiazda, a kończy się wraz z
porannym pianiem kogutów...

A ponieważ jest dziś Palmowa Niedziela, rocznica owego wydarzenia, kiedy Jezus na osiołku wjechał do

Jerozolimy i zebrany lud ścielił mu drogę świeżymi gałązkami... wobec tego przedstawię Państwu kilka
moich metod, jakie stosuję pisząc te swoje teksty... a jest to ironia, a jest to też owa goetheańska
mistyfikacja, i jest to moje upodobanie, wrodzone, w Schauspielertum, i to jest ta moja judische chucpe, a
przede wszystkie jest to moja potrzeba spowiedzi, katholische Beichte... A ponieważ po Wielkim Czwartku
nastąpi Wielki Piątek i ukrzyżowanie Chrystusa zatrzyma czas... Die Zeit wird gerafft, jak powiada święty
Augustyn... nie mogę też nie pójść w odpowiednim czasie do spowiedzi, wszystkie dzwony odlecą w Wielką
Sobotę do Rzymu, aby u schyłku dnia dzwony te powróciły na wieże świątyń i katedr, na dzwonnice
wiejskich kościołów i kaplic... Wynalazłam dlatego u świętego Augustyna to miejsce, gdzie i kiedy
zatrzymał się czas; przez to umilknięcie dzwonów nawet czas został jedynie przesunięty w przestrzeń...

A więc jest tu pierwszy rozkaz Boży: Niech stanie się światło... i drugi rozkaz: Czyńcie pokutę! A ja

przyjechałem aż z Pragi, aby w Niedzielę Palmową powiedzieć tu coś, co — być może — jest istotniejsze
niż moje Wesela w domu... A jest to przesłanie z brifingu przed kilku dniami, pan prezydent i poeta Havel:
Przymusowe wysiedlenie to czyn moralnie niegodny... tak jest zatytułowane to jego kazanie, które wygłosił i
w którym też powiedział prawdę nam wszystkim, samemu sobie i potomnym. Przymusowe wysiedlenie to
czyn moralnie niegodny... i uświadomienie sobie tego jest istotną częścią higieny poczucia godności
społeczeństwa czeskiego... I ja dodaję tu do tego, że i ja sam czynię pokutę... Machet Ihr Busse... czyńmy
pokutę za tych wszystkich, którzy będąc niewinni zostali zlikwidowani, setki tysięcy niewinnych dzieci
kobiet, i starców i staruszek... a ja dodam jeszcze: setki tysięcy psów i kotów. I ja czynię tu pokutę za
wszystkie te stworzenia, tak jak publicznie na brifingu powiedział to pisarz Wacław Havel, i w ten sposób
oczyścił i poprawił książkę egzystencjalnego filozofa Karla Jaspersa... Die Schuldfrage, dzieło, które
obwinia wszystkich Niemców za to, czego dokonała Heereswaffe i Eseswaffe tam, dokąd dotarła i
wtargnęła...

I ja raz jeszcze powtarzam, że nadejdzie czas, kiedy dzwony odlecą do Rzymu, kiedy nastanie

interregnum, czas, kiedy Chrystus umarł, aby powstać z martwych... Dlatego czyńcie pokutę, bo die Zeit
wird gerafft, obie wskazówki światowego rozwoju, duża i mała, spętane mocnym sznurem, tak że czas
będzie musiał stanąć, i wszystkie dzwony na świecie stracą głos, i śmierć raz jeszcze umrze, aby mógł
nadejść dzień pojednania, Zmartwychwstania, dzień otwartych drzwi do nieba, dokąd powstały z martwych
Chrystus wzniesie się do swojego Ojca i będzie tam z Nim królować aż do Sądu Ostatecznego..

Jestem tu w Schirn Kunsthalle... kiedy przechodziłem obok Sankt Bartholomeus-Dom, nie mogłem nie

spostrzec, że ktoś przesunął nazwę świątyni na drzwiach do zakrystii tak, że można tam było odczytać...
BAR Tholomeus...

Też dobrze — powiedziałem sobie, ale przed głównym wejściem do katedry gromadzili się młodzi

odświętnie odziani ludzie, na tyczkach nad głowami błyszczała im aureola z gałązek zielonego mirtu jako
symbol Niedziel Palmowych, kiedy Jezus na osiołku zbliżał się do miasta, które zgotuje mu Kalwarię. ..

I w tej chwili owionął mnie duch malutkiego filozofa Immanuela Kanta z Królewca, oświeconego autora

książeczki Zum ewigen Frieden, przesłania do całej ludzkości. Zum ewigen Frieden to także sposób, w jaki
można przekreślić Die Schuldfrage Karla Jaspersa i przyznać rację pisarzowi Wacławowi Havlowi z Pragi,
który oświadczył publicznie i co zostało napisane, że przymusowe wysiedlenie to czyn moralnie niegodny,
że aprobowanie przymusowego wysiedlenia oznacza pośrednią aprobatę przymusowego wysiedlania Żydów,
Tatarów, Litwinów i innych narodów z ich stron ojczystych...

Proszę uznać to moje przemówienie jako alegoryczne Wesele w domu, w którym moja spowiedź jest

zarazem początkiem dążeń wszystkich ludzi o dobrym sercu do Rozgrzeszenia. Do Zum ewigen Frieden.

PS
Immanuel Kant i jego... Dwie rzeczy podziwiam... Gwiaździste niebo nade mną i prawo moralne we

mnie.
A ja dodam do tego, że w prastarych uczonych księgach Immanuel oznacza... Dziecię Boże... I tak, kiedy
próbuję rozważyć do końca to, co Państwu powiedziałem, a co zapewne sami Państwo wiedzą, wszyscy
jesteśmy więc dziećmi Bożymi, wszyscy jesteśmy Immanuelami, dobrzy, a także ci źli. A jeśli nie, to niech
obowiązuje to, co powiedział Christian Morgenstern... Alles hat sein Ende, auch die Sonnenwende.

Dziękuję, że zechcieli mnie państwo wysłuchać i życzę wszystkim recht guten Appetit. Gdy wejdą

państwo do swoich domów i restauracji, gospod i gospódek... Einen recht guten Appetit.

HAPPY END

background image

Jest tak jak mówię... i na tym koniec. Nie pozostało mi już na świecie nic innego, jak jeździć codziennie

do Kerska, by karmić tę moją kocią watahę. A reklamy wielkości tych autorstwa Roya Lichtensteina i
Andy’ego Warhola stanowią dla mnie sztafaż, a ponadto i tramwaje mijają mnie reklamami wielkości
tramwaju, a także telewizja, którą oglądam, bo nie mogę chodzić — wszystko to stwarza mi całkiem nowe
milieu, a do tego, jak mówię, mam tę swoją chandrę, taedium vitae, a poza tym cierpię na bóle mózgu i
bioder, i kolan, tak że nie mogę się uskarżać. Mam to, czego chciałem. Jeżdżę autobusem, przedzieram się
przez przedmieścia, a potem aż za Mochowem, kiedy autobus skręci na szosę do Cesarskiej Kuchni, tam
jestem już niemal na łonie naturM wśród pól i potoczków z rosnącymi na brzegach olchami i tarniną, i
czereśniami, i jabłoniami, i gruszami, i śliwami... a wszystko to kwitnie niemal o miesiąc wcześniej i czuje
się tu jedwabny ciepły wiatr z południa, i ja, kiedy już przeczytam “Rude pravo”, spoglądam na zielone
zasiewy i rozwijające się już różki zielonej kartoflanej naci, a dopiero w tym roku spostrzegłem, że na
słupach telegraficznych siedzi tu i ówdzie kania myszołów, i teraz wiem, że czyhają tu na przejechane
zajączki i łasice, i pieski, i kotki, stamtąd niczym z punktu obserwacyjnego, który trwa w bezruchu, śledzą
wzrokiem osłabłe polne zwierzęta....

A tam na dworze, za oknami autobusu, słyszę napór wichru, wietrzne skomlenie, nasłuchuję, jak cały

autobus się trzęsie, jak pobrzękują nieustannie zniszczone ściany i drzwi, i szyby, jak przez okienka wdziera
się przeciąg i pogłębia moją migrenę, a więc mówię sobie o tym, co przeczytałem, drugi rozdział Ulissesa
pana Joyce’a gdzie Stefan Dedalus,, który wykłada historię w liceum Deasy’ego, marzy o tym, że właściwie
dzieje to arystotelesowski ruch... i powtarzam za Stefanem Dedalusem... gdyby w Argos Pyrrus nie został
zamordowany przez staruszkę, nie zmasakrowano by Juliusza Cezara, historia więc, mówię sobie, jest i musi
być pewną rzeczywistością możliwości... jako możliwość... mówię sobie w autobusie, dzieje bowiem biegną
tak, jak to się stało, i te fatalne sekundy i minuty, i mgnienia Losu są rzeczywistością możliwości
możliwego... Mówię to sobie, ale autobus wjechał już pod Semicką Górkę do zagajników i dąbrów, już
przygotowuję sobie swój plecaczek University Chicago i torebkę plastikową z jedzeniem dla kotów, kiedy
szofer
zawołał:
—O rany, toż tu, jak mi Bóg miły, leży przejechany kot!

.

A potem wysiadłem na przystanku wprost w wichurę i stąd spojrzałem aż tam na mostek na

weleńskiej strudze, i naprawdę pośrodku drogi leżało coś czarnego... I koty jak zwykle wyszły mi chwiejnym
krokiem naprzeciw, prowadził je Pomarańcz, przy furtce policzyłem te, co mnie powitały, ale Cassiusa,
mojego ulubieńca, tu dziś nie było, tego, który oczekiwał mnie jako skromny, jako ostatni, dopiero przy
furtce koło karłowatych świerczków...

A później pod targanymi wiatrem huczącymi brzozami otwarłem plastikową torbę i rozdałem kociej

watasze salceson z indyka, po czym postawiłem puszki “Tatry”, niesłodzonego mleka, i dopiero wtedy
otwarłem drzwi do tego mojego domku, otworzyłem okno, przez które wnikał powiew ciepłego wiatru jak
letnie przesłanie... ale dzisiaj, po tym okrzyku kierowcy: “O rany, toż tu, jak mi Bóg miły, leży przejechany
kot”, usiadłem pokornie, a potem zapaliłem papieroska, a później przyrządziłem sobie kawę... i żałowałem,
że nie patrzyłem przez przednie oszklone okna autobusu, aby na własne oczy, oculata revisio, przekonać się,
czy aby nie leży tam, nie daj Boże, zmasakrowany Cassius. A przez okno i drzwi widziałem i słyszałem, jak
tam na dworze dudni i grzmi wichura jak na reklamie w wirującej pralce Weisser Riese, ukośnie niczym
śnieg unosiły się przekwitłe płatki okwiatu czeremchy, tej czeremchy, pośród której korzeni pochowałem w
zeszłym roku kotkę zmarłą na zapalenie płuc. A kiedy się tak po godzince ocknąłem, powiedziałem sobie, że
gdyby Pyrrus nie został w Argos zamordowany przez staruszkę, nie zmasakrowano by w Rzymie Juliusza
Cezara... i gdyby Cassius miał minutę przewagi albo minutę straty, to by tam na mostku przez weleńską
strugę nie leżał zabity kotek i ja nie musiałbym przeżywać straszliwej trwogi, że to, co się tam stało, stało się
mojemu ulubieńcowi, że zdarzyła się tam pewna rzeczywistość możliwości jako możliwego, mówiłem sobie,
absolutnie zgodnie z Arystotelesem...

A potem wziąłem pustą plastikową torebkę i wyszedłem, tam, koło przystanku, wytężyłem wzrok i

zobaczyłem tam w dali, że pośrodku drogi leży coś czarnego niczym ogromny pluszowy bambosz, pluszowy
but z cholewką, wobec tego pod wiatr i w gwałtownym słońcu na-szyłem i widziałem, że znad tego
pluszowego niby to bambosza tam na drodze unoszą się czarne ptaki i spadają znów tam, skąd wzbiły się do
lotu... A kiedy już niemal doszedłem aż tam, do kładki nad weleńską strugą, zobaczyłem, że dwa kruki
wznoszą się ciężko, jeden z czarnymi kocimi łapkami w szponach, drugi zaś kruk ciągnie za sobą po
przekątnej resztę kociego bezkształtnego już ciała... No i doszedłem aż tam, gdzie na jezdni była wielka
plama krwi i odłamki kości, gdzie leżała przede mną rzeczywistość jako możliwość możliwego... ach, mówię
sobie, te fatalne minuty i mgnienia możliwości możliwego...

No i już od kilku dni jeżdżę znowu do Kerska, koty prowadzone przez Pomarańcza wychodzą mi

naprzeciw niczym jedwabny wicher, te ciepłe powiewy nie ustępują, nie ustają, już od dwu tygodni nie
słabną, słońce szaleje, a jego szaleństwo i mnie się udziela, już nawet nie jem, a jeśli już, to w barze zupkę,

background image

po której zbiera mi się na wymioty.. a potem, kiedy rozdam to, co kupiłem dla kotów, zawsze kawałek mięsa
kładę na miśnieńskim talerzyku i stawiam go na schody, w chłodzie.., bo a nuż przyjdzie Cassius?

A poza tym odwiedziła mnie sąsiadka aż od Sztulików, że na jej parceli w sidła na zające wpadł czarny

kot i pętla go udusiła, czy to aby nie mój Cassius? Ale ja nie miałem dość odwagi, by popatrzeć na czarnego
martwego kota w drucianej pętli.., wolałbym już, aby Cassiusa spotkał taki los, jak to widziałem w Dreźnie
na obrazie Rembrandta... Morski orzeł porywa Ganimedesa... by Cassiusa porwała ogromna kania...

Ps
I tak oto przyjechałem wczoraj do Kerska autobusem, przez las i okolicę dął wciąż wściekłe jedwabny

wietrzny powiew, znów miałem czerwony plecaczek z uniwersytetu w Chicago i niebieską plastikową
torebkę z salcesonem i konserwami “Tatra” z niesłodzonym mlekiem, i rogaliki, i jak zawsze wyszły mi
naprzeciw te moje koty prowadzone przez Pomarańcza, przyszły nawet koty z sąsiedztwa, które są u mnie na
garnuszku...

Idę pochylony do przodu, a koty niemal unoszą się w tym jedwabnym ciepłym wichrze... I cóż to ja

widzę? Tam na końcu, przy samej furtce w płocie z pomalowanych na zielono i biało sztachet, tam siedzi
Cassius, ma przymknięte oczy i sierść mu się trzepoce i lśni wygładzona powiewami... podszedłem aż do
niego i wysunąłem palec, a on szturchnął opuszek palca wskazującego, upał w Kersku panuje tak wielki, że
czeremcha u sąsiadów już przekwita i sypią się na nas okwietne płatki...

— Gdzieżeś, ty draniu, był? — pytam i Męczę koło Cassiusa, i obu nas niczym confetti przysypuje

przekwitająca czeremcha...

A potem wszedłem na parcelę i rozdałem kawałki salcesonu z indyka, a kiedy przyniosłem ze schodka

talerzyk z miśnieńskiej porcelany z kawałkiem kurczęcia dla jaśnie pana Cassiusa, on po raz pierwszy zaczął
jeść z garnczka razem z pozostałymi kotami, i wzgardził moimi względami, a potem z innymi kotami
chłeptał mleczko i całą tę kocią sforę przysypywała przekwitłymi płatkami okwiatu ogromna czeremcha... A
potem Cassius pogodził się i wpadł do mojego domku, i tam rzucił się na rozesłane łóżko, pełne białych
confetti futerko wcisnął w zieloną poduszkę i utkwił we mnie te swoje niemal ludzkie oczy...

Jest tak jak mówię i na tym koniec.

1 maja 1993 roku w Kersku


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bohumil Hrabal Dobranocki dla Cassiusa (osloskop net)
Hrabal Bohumił Dobranocka dla Cassiusa
Hrabal Bohumil Dobranocki dla Cassiusa
Bohumil Hrabal Dobranocki Dla?ssiusa (m76)
Hrabal Bohumil Lekcje tanca dla starszych i zaawansowanych
Bohumil Hrabal Obsługiwałem Angielskiego Króla (m76)
Bajka na dobranoc, Dla dzieci, Legendy, bajki
Bohumil Hrabal Pociągi pod specjalnym nadzorem
Przedświt - dobranocka dla Elinki [Bastet], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Przedświt
Sześć zmysłów - dobranocka dla Aevenien [Bastet], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Sześć z
Bohumil Hrabal Wesela W Domu (m76)
Bohumil Hrabal Zbyt Głośna Samotność (m76)
Betlejemska dobranocka(1), Dla dzieci, Inscenizacje, scenki, scenariusze
Bohumil Hrabal - Taka Piękna Żałoba, hrabal
Bohumil Hrabal Obslugiwalem angielskiego krola
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
Bohumil Hrabal Postrzyżyny

więcej podobnych podstron