MARGIT SANDEMO
A GWIAZDY OD WIEKÓW
NUCĄ TĘ PIEŚŃ...
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ-DĄBROWSKA
POL-NORDICA
Otwock 1998
Przekład elektroniczny przygotował
JaWa
ROZDZIAŁ I
Ingę obudziły krzyki i czyjeś szybkie kroki za oknem. W jednej chwili zrozumiała, co się dzieje, i wysunąwszy się pośpiesznie spod baranicy, niecierpliwie odszukała w mroku ubranie. Po omacku zakładała długie, sznurowane po bokach reformy z nie bielonego płótna, a potem nałożyła halkę i długą do kostek suknię z surowego lnu, którą ściągnęła w talii ozdobnym niebiesko-czerwonym pasem. Jeszcze tylko spodnie z cienkiej koźlej skóry, by nie zmarznąć, i oto była gotowa. Nie trwało to dłużej niż parę minut, mimo że z niecierpliwości drżały jej ręce. Była taka podekscytowana, bo oto upragniona chwila, o której tak długo marzyła, wreszcie nadeszła.
– Mamo! Jadą, już jadą! – zawołała.
Matka Ingi podniosła się z trudem. Miała dopiero czterdzieści cztery lata, ale ciężka harówka i choroba odcisnęły na niej swe piętno. Rozpromieniła się, usłyszawszy dolatujące zza okna odgłosy.
– Nareszcie! Szybko przynieś mi moje rzeczy, córko. Musimy godnie powitać ojca – zarządziła i pomimo protestów dziewczyny wstała z łóżka i zaczęła się ubierać.
Inga tymczasem przysunęła twarz do niewielkiego okienka i wyjrzała na dwór.
W blasku zapalonych pochodni zobaczyła mieszkańców miasta, którzy biegnąc wykrzykiwali radosną nowinę:
– Jadą! Jadą! Król wraca do Norwegii z dalekiej wyprawy!
W oddali wzmagał się tętent końskich kopyt. Nadjeżdżał zwiad.
– Mamo! Chodź popatrzeć! Siądź przy oknie, a ja wyjdę przed chatę.
– Ani mi się waż! Jesteś lekkomyślna! Sama pośród tych wszystkich mężczyzn? To niebezpieczne. Przy oknie jest dość miejsca dla nas obu.
– Myślisz, że zauważymy ojca? – wyszeptała Inga, a jej błękitne oczy zalśniły z podniecenia.
– Mam nadzieję – odpowiedziała matka. – Jeśli jest wśród rycerzy, na pewno odwróci głowę w stronę naszej chaty, a jeśli go nie ma...
Zamilkły obie. Jeśli nie ma go wśród rycerzy... To znaczy, że leży pogrzebany w Ziemi Świętej, w Jerozolimie.
Za oknem wyrósł nagle sąsiad i zawołał:
– Słyszałyście? Król Sigurd postanowił rozbić obozowisko na wielkim polu na zachód od miasta! Gospody i zajazdy dzisiejszej nocy zbiją fortunę.
I nie tracąc czasu na pogawędkę, pośpieszył na powitanie wojska.
– Zimno ci, mamo? – zapytała Inga.
– Nie, przecież wieczór jest ciepły. Po prostu drżę ze zdenerwowania.
– Dlaczego to tak długo trwa? – niecierpliwiła się Inga.
– Zwiad zawsze przybywa dużo wcześniej, żeby przygotować nocleg dla króla. Ale... spójrz, teraz już chyba jadą.
Przysunęły twarze jeszcze bliżej okna, by dokładniej widzieć. Odgłos tysiąca kopyt odbijał się echem o ściany domów. Nad głowami rycerzy powiewał sztandar z wielkim krzyżem. Wiwatujący ludzie zamilkli i padli na kolana.
Na przodzie podążał na gniadym koniu dostojny mąż – król Sigurd. Na jego piersi widniał czerwony krzyż, a z ramion zwisała purpurowa peleryna ozdobiona białymi i złotymi haftami.
– Jaki on młody! – wyrwało się Indze, ale zaraz dodała krytycznie: – Ale przystojny nie jest!
Matka uśmiechnęła się pod nosem.
– Nie tak przystojny, jak jego brat Øystein? Rzeczywiście! Norwegia ma teraz dwóch wspaniałych władców: jednego dobrego i mądrego, drugiego odważnego i walecznego w boju. Ciekawe, co wyrośnie z trzeciego, młodego Olafa. Podobno świetnie się zapowiada.
– No cóż, Øystein nie cieszy się zbyt dobrą sławą – prychnęła z pogardą Inga. – Tchórz, siedzi w domu przy zastawionym stole, podczas gdy jego brat Sigurd znosi trudy dalekiej wyprawy, by bronić Ziemi Świętej przed poganami.
– Mówisz jak dziecko – przerwała jej matka. – Któż rządziłby krajem, gdyby obaj wyruszyli na wyprawę krzyżową? Uważam, że młody Øystein dobrze sobie radzi.
– Może rzeczywiście oceniłam go zbyt pochopnie – przyznała Inga i ponownie skupiła uwagę na przejeżdżającym wojsku. Zmęczeni wojowie na stąpających ciężko koniach posuwali się kolumna za kolumną, ledwie zdając się dostrzegać podziw wiwatujących mieszkańców miasta
– W ogóle nie można odróżnić barw na ich płaszczach, tacy są zabłoceni, może to wcale nie są rycerze, tylko gliniane posągi?
– Nie żartuj! – skarciła ją matka. – Masz przed sobą najdzielniejszych mężów, którzy okryli chwałą nasz kraj.
– Przecież wiem – uśmiechnęła się Inga. – W gruncie rzeczy czuję dla nich wielki szacunek, a mówię tak tylko po to, by uciszyć niespokojne serce.
Milczący pochód wciąż przesuwał się przed oczami obu kobiet. Zbrojni szli i szli, potem przetoczyły się powozy z rannymi. Eskortujący ich rycerze zamknęli ten zdawać by się mogło trwający wieczność pochód.
Kobiety popatrzyły na znikającego w mroku ostatniego wojownika, za którym pospieszyli wiwatujący mieszkańcy osady. W milczeniu odsunęły się od okna, Inga pomogła osłabionej chorobą i zawiedzionej matce dojść do łóżka.
– Może go nie zauważyłyśmy – próbowała ją pocieszyć, ale nie zabrzmiało to przekonująco.
– Nie było go wśród wojów! – rozpaczała matka. – Nie było go!
Inga nie wiedziała, jak ukoić jej ból. Otuliła matkę skórami i kocami, po czym, nie rozbierając się, położyła się w swym łóżku.
Rozczarowanie paliło ją niczym rozjątrzona rana.
Cztery lata oczekiwania... Tyle czasu upłynęło od dnia, kiedy ojciec wyruszył na wyprawę krzyżową z królem Sigurdem. Dochodziły ich wieści o męstwie króla, o starciach z przeciwnikiem, o którym nigdy wcześniej nie słyszały, o triumfalnym powrocie, wkroczeniu do Miklagardu i morskiej przeprawie przez cieśniny. Czekały, ciągle czekały. Od kilku dni gromadziły żywność i trunki, by godnie uczcić powrót ojca.
Tymczasem, choć upragniona chwila nadeszła, on nie przybył.
Inga słyszała, że wielu rycerzy zginęło w bitwach na obcej ziemi, część zmarła wskutek epidemii dżumy i innych okropnych chorób, ale obie z matką przez cały czas nie traciły nadziei. Dopiero teraz...
A może?
Inga usiadła gwałtownie na łóżku. Matka często ubolewała nad jej nierozwagą i pewnie miała rację, kobietom wszak nie wypadało postępować zbyt samodzielnie. Ale bieda i ogromna odpowiedzialność, która spadła na dziewczynę, gdy zachorowała matka, zmuszały ją nie raz do podejmowania desperackich kroków. Czy cicha i pokorna poradziłaby sobie z prowadzeniem domu? Wrodzone poczucie humoru i optymizm pomagały jej bez skarg znosić przeciwności losu, jednak w głębi serca Inga ciągle odczuwała nieśmiałość wobec ludzi i strach przed wielkim światem.
Dlatego też nagły pomysł sprawił, że serce zabiło jej niespokojnie.
Przez chwilę Inga wsłuchiwała się w równy oddech matki, która, zmęczona płaczem, zasnęła. Potem dziewczyna bezszelestnie narzuciła na ramiona płaszcz i wymknęła się z chaty. Postanowiła udać się do obozu rycerzy i zapytać o ojca. Przecież ktoś na pewno go znał i będzie wiedział, co się z nim stało.
ROZDZIAŁ II
Było to roku pańskiego 1111. Borg rozbudowało się bardzo w ostatnich dziesięcioleciach i w niczym nie przypominało grodu założonego przed stu laty przez króla Olafa. Na ulicach panował gwar. Wojowie ciągnęli tłumnie do gospody, wielu z nich było już mocno podchmielonych.
Inga przemykała się tuż przy ścianach budynków, bo ulice po przemarszu wojska zamieniły się w bajora błota, w których grzęzło się po kolana. Dotarłszy do bramy miasta, dziewczyna rozejrzała się niepewnie. Nagle opuściła ją odwaga. Przylgnęła do muru, by nie dostrzegli jej przepychający się rycerze. Nie przewidziała takiej sytuacji Sądziła, że w obozowisku skieruje się wprost do dowódcy i zapyta o ojca, a tymczasem natknęła się na hałaśliwą zgraję podpitych i spragnionych uciechy wojów. Co prawda zdawała sobie sprawę, że powzięła dość śmiały plan, jednak dopiero teraz zrozumiała, jakim błędem było wychodzić samotnie wieczorem. Postanowiła tedy przecisnąć się między domami w jakiś boczny zaułek i czym prędzej wrócić do domu. Sama do obozu iść nie mogła, a pytać napotkanych mężczyzn o ojca nie miała odwagi.
– No nie, patrzcie, kogo tu mamy! – usłyszała nagle tubalny głos.
Zauważyli ją!
Wbiegła pośpiesznie do otwartej bramy, ale ktoś chwycił ją za włosy i mocno przytrzymał. Inga odwróciła się i ujrzała otaczających ją podochoconych wojów.
– Zaprowadźmy ją na rynek i przyjrzyjmy się jej dokładnie! – wykrzyknął któryś i silne ręce zaciągnęły dziewczynę przed drzwi gospody, mieszczącej się przy oświetlonym pochodniami placu.
– Puśćcie mnie! – prosiła Inga. – Szukam ojca, on brał udział w wyprawie i...
Nikt jednak jej nie słuchał, czuła natrętne dłonie na piersiach i we włosach.
– Ślicznotka! – zarechotał pijany woj.
– Patrzcie na te loki! – zawołał inny. – Prawdziwe złoto!
Obrzucali ją obraźliwymi wyzwiskami, a gdy próbowała protestować, wybuchali donośnym śmiechem.
– Czy uczciwa niewiasta wychodzi sama o tej porze? – spytał któryś.
Z gospody wytoczyli się kolejni mężczyźni. Mocno już podchmieleni przepychali się przez ciżbę, torując sobie drogę do dziewczyny. Inga krzyknęła przerażona, gdy nachylił się nad nią jakiś brodaty osiłek. Gromada napierała coraz silniej, aż dziewczyna straciła równowagę i upadła na bruk.
Nikt nie słuchał jej rozpaczliwego błagania o litość, wokół rozlegał się tylko głośny rechot i wulgarne wyrazy.
Nagle zapadła cisza jak nożem uciął. Stłoczeni wokół Ingi wojowie odwrócili głowy i cofnęli się w milczeniu. Dziewczyna wstała i ujrzała na placu wysokiego rycerza.
Wojownicy pokłonili mu się nisko, niektórzy przeżegnali pośpiesznie. Nieznajomy w milczeniu obserwował umykających jak zbite psy natrętów. Inga z głośnym szlochem osunęła się na stopnie gospody. Czuła się upokorzona i sponiewierana. Bolała ją głowa, którą uderzyła o kamienie, łokieć krwawił. Pochlipując, otrzepywała ubranie i poprawiała włosy.
Nagle kątem oka dostrzegła zbliżającego się do niej wybawcę.
– Wracaj, panienko, do domu – odezwał się obcy przyjaźnie. – To nie miejsce dla ciebie.
Inga otarła łzy i skinęła głową. Próbowała wstać, ale pociemniało jej w oczach, więc szybko oparła się o ścianę. Otarłszy ręką pot z czoła, jęknęła cicho:
– Za chwilę, panie. Zakręciło mi się w głowie.
Mężczyzna popatrzył na nią z wahaniem, jakby chciał jej pomóc, ale coś go przed tym powstrzymywało.
Dziewczyna zastanawiała się, kim jest jej wybawca, okryty pancerzem i zniszczoną peleryną. Sądząc po reakcji wojów, mógłby być høvdingiem. Blask pochodni oświetlał jego jasne sięgające do ramion włosy, ale twarz pozostawała w cieniu. Inga domyślała się, że jest młody, jednak wydawał się starszy niż liczący sobie dwadzieścia lat król Sigurd.
Pewny siebie i obdarzony siłą woli, emanował niezwykłym spokojem.
– O, już mi lepiej. Bardzo dziękuję za pomoc! – Inga uśmiechnęła się słabo i ruszyła ulicą. Ale znów poczuła zawrót głowy i pewnie by upadła, gdyby nieznajomy nie wsparł jej ramieniem.
– Panie, nie kłopoczcie się moją osobą – zawstydziła się w pewnej chwili. – Tyle dla mnie uczyniliście!
– Skoro już złamałem reguły, równie dobrze mogę cię odprowadzić do chaty. Gdzie mieszkasz?
Inga, dziwiąc się w duchu jego słowom, wskazała drogę. Złamał reguły? Co to znaczy?
– I nie zwracaj się do mnie „panie” – dodał nieznajomy. – Nie zasługuję na taki tytuł.
– Przecież wojowie kłaniali się wam uniżenie.
– Możliwe, ale jestem jedynie prostym sługą. Powiedz mi lepiej, panienko, co robisz na ulicy o tak późnej porze. Nie wyglądasz na rozwiązłą dziewkę.
– Bo nią nie jestem! – odpowiedziała oburzona Inga, nie przestając się zastanawiać, kim jest jej wybawca. „Prosty sługa”? Czyżby był duchownym? Nie! Nie miała najmniejszej wątpliwości, że człowiek, którego spotkała, jest rycerzem. Jego miecz wyglądał tak, jakby często robiono zeń użytek, a w pelerynie widoczne były rozcięcia.
Ciepło bijące od mocnej, podtrzymującej ją pewnie dłoni mężczyzny sprawiło, że w przypływie ufności powiedziała:
– Byłam nierozsądna, myślałam, że uda mi się dotrzeć do obozowiska i wypytać o mojego ojca, który walczył w oddziałach króla Sigurda. Nie widziałyśmy go wśród wojów przejeżdżających przez miasto.
– Wielu ludzi poległo podczas wyprawy – westchnął nieznajomy. – Jak się nazywa twój ojciec?
– Erling Edmundsson – odparła Inga z dumą. – Kowal w armii króla.
– Erling Edmundsson? – powtórzył mężczyzna w pelerynie. – Znam go dobrze. Mężny z niego woj!
– Znacie go? – krzyknęła Inga. – To znaczy, że żyje?
Rycerz zamilkł.
– Tak, żyje – odrzekł po chwili. – Ale nie raduj się zbytnio, panienko. Jest bardzo ciężko ranny i chyba już niewiele można dla niego zrobić. Król Sigurd zabrał go tylko dlatego, że oddał mu nieocenione przysługi swą zręcznością w kuciu broni. Gdyby nie to, twój ojciec pozostałby na obcej ziemi.
Nadzieja, która gwałtownie napłynęła do serca dziewczyny, przygasła jak płomień na wietrze. Jednak Inga nie zwykła się poddawać.
Ten człowiek nie ma pojęcia, że nauczyłam się sztuki leczenia od nieżyjącego już dziadka, pomyślała. Nie wie też, że od kilku lat pielęgnuję chorą matkę.
– Gdzie on jest? – zapytała. – Czy może zostać przeniesiony do naszej chaty?
– Dopilnuję, by tak się stało. Jak cię zwą, panienko?
Ściany domów znów zakołysały się jej przed oczami.
– Inga.
– Ingo córko Erlinga, sądzę, że najlepiej będzie, jeśli wezmę cię na ręce. Twoja śliczna buzia przypomina bowiem kolorem śnieg, za którym tak tęskniłem w południowych krajach.
Bez najmniejszego wysiłku uniósł dziewczynę do góry. Inga zrazu chciała protestować, ale gdy boląca głowa znalazła wygodne oparcie na ramieniu mężczyzny, a jego jasne włosy przyjemnie połaskotały ją w twarz, tylko westchnęła.
Wojowie na widok rycerza z dziewczyną na rękach rozstępowali się z wyraźnym szacunkiem. Inga dostrzegała w ich oczach zdumienie, którym jej tajemniczy wybawca zdawał się zupełnie nie przejmować. Cichym głosem zapytał, jak się czuje.
– Już dobrze – zapewniła, ale nie poprosiła, by ją wypuścił z ramion.
Przeciwnie, gdy dotarli do chaty, westchnęła w duchu rozczarowana, że już są na miejscu. Nieznajomy postawił ją na schodach, pożegnał się pośpiesznie i zniknął.
Inga patrzyła za nim przez chwilę, a potem szybko weszła do domu. Matki jednak nie obudziła. Wolała odwlec chwilę, kiedy będzie musiała wyznać jej prawdę o ojcu i o swej lekkomyślnej eskapadzie.
Usiadła przy okienku i długo wpatrywała się w mrok. Spotkanie z tajemniczym mężczyzną sprawiło, że w jej sercu zbudziły się nie znane dotąd uczucia. Tak dziwnie się zachowywał... Był panem, a twierdził, że jest tylko sługą. Wahał się, czy jej pomóc, właściwie uczynił to niechętnie, ale równocześnie odnosił się do niej przyjaźnie i uprzejmie.
Młody, a wzbudzał taki respekt. Skromnie odziany, a wyglądał tak dostojnie. Wielu wojowników miało koszule i peleryny w jasnych barwach, misternie haftowane. Jego koszula była cała biała, a jej jedyną ozdobę stanowił haftowany krzyż. Peleryna już dawno straciła barwy, wytarta i połatana.
Najdziwniejsze jednak było jego zachowanie. Sprawiał wrażenie, jakby się odgrodził jakimś osobliwym murem, broniąc do siebie dostępu. Przez chwilę ogarnęło Ingę przemożne pragnienie, by sforsować ten mur i sprawdzić, co się kryje w duszy nieznajomego. Szybko jednak porzuciła takie myśli. Przecież nawet nie widziała dokładnie jego twarzy! Pewnie nigdy więcej go nie spotka, zapamięta jednak jego silne ręce i głęboki głos.
Po raz trzeci tej nocy Inga ułożyła się do snu. Długo nie mogła zmrużyć oka, nasłuchując krzyków pijanych wojów. W końcu zasnęła w nadziei, że rychło ujrzy swego ojca. Otoczy go najlepszą opieką i postara się, by odzyskał zdrowie.
ROZDZIAŁ III
Nazajutrz przed południem rozległo się głośne stukanie do drzwi. Inga zdążyła już ostrożnie przygotować matkę na powrót rannego ojca. Przy okazji oberwała burę za to, że wieczorem wyszła bez opieki Teraz odsunęła ciężką zasuwę i otworzyła drzwi. W blasku słońca rozpoznała czterech królewskich wojów, którzy wnieśli do środka nosze i ułożyli je na podłodze.
Obie z matką były przerażone i zaskoczone zarazem. Nigdy nie przyszło im do głowy, że ukochany człowiek, którego tak długo wyglądały, powróci do domu w takim stanie.
Nie przypominał silnego mężczyzny, jaki przed czterema laty pełen zapału wyruszył do Ziemi Świętej, by uwolnić ją z rąk pogan. Leżał u ich stóp wycieńczony, posyłając żonie i córce słaby, przepraszający uśmiech. Odpowiedziały mu także uśmiechem, choć serca im krwawiły z żalu i współczucia, gdy patrzyły na jego posiwiałą brodę i skronie, na rękę, którą nie mógł poruszać. Inga wskazała wojom, gdzie mają przenieść ojca, wypytała ich dokładnie o jego rany i pożegnała.
Zaraz też oddaliła się do zwykłych porannych zajęć, pragnąc pozostawić rodziców przez chwilę samych. Ulicami miasteczka przeganiano na pastwiska krowy, owce i kozy, wokół obejść chodziły świnie i kury, brudząc okropnie. Gospodynie wietrzyły w oknach na strychu najlepsze pierzyny, skóry, a także odświętne stroje. Na schodkach jednej z chat kobieta skubała kurę, a pióra wrzucała do rynsztoku, którym płynęła brudna woda.
Inga szybko uporała się z obrządkiem. Z inwentarza uchowało się zaledwie kilka kóz i kury, ale i one stanowiły dla obu kobiet prawdziwy skarb, gdyż pozwoliły im przetrwać bez głodu ostatnie lata.
– Pozwól mi na siebie popatrzeć, córeczko – uśmiechnął się ojciec, gdy wróciła do chaty. – Ależ piękność z ciebie wyrosła! I, jak słyszę, jesteś także dobra dla matki Masz pewnie wielu zalotników?
Zawstydzona Inga spuściła wzrok, więc matka odpowiedziała za nią:
– O, tak, kręci się tu kilku chłopskich synów, ale Inga jest jeszcze za młoda. Gdy nadejdzie pora, na pewno znajdziemy jej dobrego męża.
Dziewczyna odstawiła z hałasem wiadro z wodą. Odwrócona plecami do rodziców obmyła się trochę, by pozbyć się zapachu obory.
– Kiedy nadejdzie pora... – powtórzył ojciec poważnie. – Wydaje mi się, że trzeba się będzie trochę pośpieszyć. Biedne dziecko, wkrótce zostanie sama...
Inga odwróciła się przerażona.
– Nie, nie mów tak, ojcze! Potrafię pomóc chorym, a poza tym nie chcę jeszcze wychodzić za mąż.
– Zobaczymy – rzekł krótko ojciec i zmienił temat. – Nie pojmuję, jak się tu znalazłem. Gdy mi oznajmiono, że wracam do domu, zdziwiłem się bardzo, bo w ogóle nie miałem pojęcia, że dotarliśmy do Borg. Król Sigurd pożegnał mnie osobiście i podziękował za męstwo.
– Sądzę, że Inga najlepiej ci to wyjaśni – rzekła matka. – Nie krzycz jednak na nią, bo ja już ją wystarczająco skarciłam.
Inga raz jeszcze opowiedziała o swej nocnej eskapadzie i o nieznajomym, który przyszedł jej z pomocą oraz obiecał zadbać o to, by ojciec wrócił do domu.
– I dotrzymał słowa – zakończyła dziewczyna z dumą.
– Kto to mógł być? – zastanawiał się ojciec, marszcząc czoło w skupieniu. – Opisz, jak wyglądał, córko!
– Wysoki i dostojny, dość młody, miał jasne włosy. Zwróciłam uwagę na to, że choć nosił zniszczoną i podartą pelerynę i skromne szaty, wojowie okazywali mu ogromny szacunek
– Czy widziałaś na pelerynie krzyż? – Erling Edmundsson wsparł się na łokciach, wyraźnie poruszony.
Inga uśmiechnęła się.
– Nawet gdyby miał coś na pelerynie, to i tak bym nic nie zobaczyła, taka była zabłocona. Chociaż... – dodała po namyśle. – To możliwe...
Ojciec przeżegnał się pośpiesznie.
– Święty Boże – wyszeptał. – Musiałaś być, córko, w poważnych tarapatach, skoro ten człowiek zdecydował się pomóc tobie, niewieście.
– Zdawało mi się, że coś go przed tym powstrzymuje – powiedziała Inga po chwili zastanowienia. – Powiedz, ojcze, kto to był? Czy któryś z høvdingów króla?
Ojciec potrząsnął głową.
– Ktoś znacznie wyższy rangą. To jeden z dwunastu rycerzy, którzy wraz z królem modlili się przy grobie Chrystusa. Pięciu spośród nich powierzono pieczę nad drewnem z krzyża, na którym umarł Zbawiciel. Pięciu wybranych rycerzy ślubowało służyć Bogu i królowi. Postanowili odrzucić wszelkie ziemskie pokusy i zachować czystość, by być godnymi strażnikami Świętego Krzyża. Przysięgli dowieźć relikwię do Norwegii, a także zawsze nosić peleryny, które mieli na sobie, gdy modlili się przy Chrystusowym grobie. Rozumiesz teraz chyba, dlaczego ta podniszczona i zabłocona peleryna jest więcej warta niż strojne szaty høvdingów. I nie dziw się, że wojowie patrzyli ze zdumieniem, że ten mąż niesie cię w ramionach. Przyrzekł wszak żyć w celibacie i stronić od kobiet! Winnaś mu wielką wdzięczność, że odstąpił od swej przysięgi, by ci pomóc.
– A więc to miał na myśli, kiedy mówił, że złamał reguły – rzekła powoli Inga. – Pojmuję teraz, dlaczego się wahał Nie powiedziałeś jednak, ojcze, jak zwą tego męża.
Ojciec przez chwilę się zastanawiał.
– Wnioskując z twego opisu, córko, nietrudno zgadnąć, którego z pięciu rycerzy krzyżowych spotkałaś. Młody, jasnowłosy... tak, to mógł być tylko on. Ingo, przyszedł ci z pomocą najzacniejszy w tym gronie. Zwą go Ormund Strażnik, on to bowiem od samej Jerozolimy strzegł relikwii. Sigurd Krzyżowiec powierzył mu to zadanie, gdyż uważa go za najsilniejszego, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. W pełni podzielam opinię króla. Ormund cieszy się wielkim poważaniem, i to nie tylko z racji świętej misji, którą przyszło mu wypełniać.
Serce Ingi zabiło mocno.
– I ja spotkałam tego człowieka! Mnie, Ingę córkę Erlinga, skromną i biedną dziewczynę, ten święty mąż niósł ulicami Borg! – wykrzyknęła z zachwytem.
– No, nie rób z niego świętego – uśmiechnął się ojciec. – Jako wojownik nie zna litości. Ponad innych wynosi go Święty Krzyż, nad którego drobiną sprawuje pieczę. Uważa się jednak jedynie za sługę i pierwszy wyznaje swą małość.
– Ale to gorliwy chrześcijanin?
– Oczywiście – zapewnił ojciec. – Wszyscy rycerze krzyżowi nawiedzają kościoły, gdziekolwiek się zatrzymujemy, i modlą się o siłę, która pozwoli im wypełnić godnie powierzoną misję. Ich przełożony zresztą traktuje ich bardzo surowo.
– To Ormund Strażnik nie jest przełożonym?
– Nie, przełożonym jest najstarszy wiekiem krzyżowiec, Gaute Frostesson. Bacznie strzeże, by żaden spośród wybrańców nie łamał reguł. Jest bardzo surowy, surowszy niż sam król, i ma wielką władzę. Obawiam się, że Ormunda spotka kara za to, że ci pomógł.
– Może ten przełożony się nie dowie?
– Ormund sam mu to wyzna w świętej spowiedzi, a Gaute Frostesson jest bezlitosny.
Inga popatrzyła poruszona na ojca.
– Ale czy pomoc bliźniemu w potrzebie jest grzechem?
– Nie, ale zrozum, Ormund jest strażnikiem relikwii. Słusznie uczynił, ratując cię przed pijanymi wojami, ale potem powinien cię oddać pod opiekę komuś innemu. Nie wolno mu dotykać kobiet, to pierwsza reguła ustanowiona przez Gautego.
Inga pokręciła głową.
– Nie pojmuję tego. Powiedz mi tylko, ojcze, czy wczoraj wieczorem Ormund miał przy sobie drewno Świętego Krzyża?
– Sądzę, że tak.
– Święta Maryjo – wyszeptała matka Ingi, patrząc na córkę oniemiałą z wrażenia.
W izbie zapadło milczenie, wszyscy troje czuli, jak podniosła jest ta chwila.
W końcu Inga zapytała cicho:
– Dokąd zostanie przewieziona relikwia?
– Do Nidaros0, tam ma zostać złożona przy grobie świętego Olafa. Tak król postanowił jeszcze w Jerozolimie.
– Do Nidaros – powtórzyła Inga w rozmarzeniu. – To daleka droga.
– Przebyliśmy już dłuższą – uśmiechnął się ojciec i westchnąwszy, z zadowoleniem dodał: – Och, jak dobrze wrócić do domu!
ROZDZIAŁ IV
Inga pielęgnowała ojca z wielką troską. Jej zioła oraz lecznicze maści postawiły go na nogi. Po trochu zaczął wracać do swego starego zajęcia, by w ten sposób zapewnić rodzinie środki do życia. Inga pomagała ojcu w kuźni przy lżejszych pracach. Mimo że co wieczór brała kąpiel w balii przy piecu, miała wrażenie, że nigdy nie zdoła zmyć z siebie brudu. Za to częste mycie włosów w letniej wodzie sprawiło, że włosy dziewczyny stały się jeszcze jaśniejsze i bardziej błyszczące. Niestety, dłonie Ingi poczerniały i zrobiły się szorstkie. Matka zauważyła, że córka bardzo się tym martwi, ale nie było rady, musiała pomagać ojcu, bo nie stać go było na przyjęcie pomocnika. Na szczęście dzięki zajęciu ojca w chacie znowu nie brakowało jedzenia. Chłopi i rzemieślnicy płacili tym, co mieli, przeważnie zbożem, mięsiwem albo chlebem.
Ale choć Inga dwoiła się i troiła, pracując w kuźni i wykonując wszystkie prace domowe, matka i tak słabła z dnia na dzień. Zachorowała na chorobę wyniszczającą człowieka od środka, na którą nie było lekarstwa. Inga opiekowała się nią najlepiej jak potrafiła, starała się przynajmniej ulżyć jej cierpieniom. W izbie, w której leżała chora, było zawsze ciepło. Jednak wszystko na próżno. Którejś nocy matka zasnęła i już się nie obudziła. Nie toczyła walki o życie, umarła po cichutku. Łagodna śmierć ukoiła jej długie cierpienia.
Inga i ojciec zostali sami, w chacie zrobiło się pusto. Bez matki wszystko wydawało się pozbawione sensu. Inga widziała rozpacz ojca, sama zaś czuła się zmęczona i pełna niepokoju o przyszłość.
Któregoś zimowego dnia Inga zaniosła pewnemu wieśniakowi gotowe już narzędzia, które zamówił u jej ojca. Wracała właśnie gościńcem, patrząc z zachwytem na śnieg okrywający dachy niziutkich chat, gdy nagle pośród obsypanych białym puchem drzew dostrzegła na tle błękitnego nieba rycerza na koniu. Wierzchowiec był ciemny, podobnie jak ubranie jeźdźca. Inga zatrzymała się i zaciekawiona odprowadziła wzrokiem rycerza, póki nie zniknął jej z oczu u bram miasta. Wtedy ocknęła się i pobiegła w stronę domu.
Jakież było jej zdumienie, gdy zobaczyła, że ten sam jeździec zatrzymuje się przed jej chatą i zeskakuje z konia. Pośpiesznie podeszła i zapytała:
– Szukasz, panie, Erlinga Edmundssona?
Jeździec, pochylony nad jukami, odwrócił głowę.
– Tak.
Inga drgnęła. Bez trudu rozpoznała w rosłym mężczyźnie swego wybawcę, choć jasne włosy skrywał mu hełm. Twarz obcego, którą ledwie zauważyła w mroku tamtego pamiętnego wieczoru, teraz po prostu ją zachwyciła. Była niezwykle urodziwa, choć brwi nadawały jej surowy wyraz. Zielone oczy patrzyły z powagą.
Inga ukłoniła się.
– Dzięki ci, panie, za pomoc.
– Ingo córko Erlinga – odrzekł surowo. – Przecież mówiłem już, żebyś nie nazywała mnie panem. Czy twój ojciec jest w chacie?
– Nie, w kuźni, ale zaraz go zawołam.
– Nie trzeba, pójdę tam. Tylko poprawię juki, bo poluzowały się w czasie drogi.
– Pozwól, że pomogę – ożywiła się Inga. – Przywykłam do pracy.
– Od czego masz takie zniszczone ręce? – zapytał Ormund, patrząc na jej dłonie. – Zdaje mi się, że nie zajmowałaś się haftem i robótkami, jak przystało niewieście.
Inga pośpiesznie ukryła dłonie za plecami i zaczerwieniona odpowiedziała:
– Muszę pomagać ojcu w kuźni. Jeszcze nie całkiem wyzdrowiał. Leczę go przeróżnymi ziołami, ale widać nie jestem dość biegła.
Jeździec popatrzył zamyślony na zarumienioną twarz dziewczyny i loczki nad jej czołem.
– Wydawało mi się, że twój ojciec nigdy już nie będzie chodził, a co dopiero mówić o pracy – rzekł powoli. – Właśnie w związku z twoim ojcem król Sigurd przysłał mnie tutaj. Dotarły do niego wieści, że Erling kowal wraca do zdrowia.
Inga wskazała Ormundowi drogę do kuźni. Ojciec, zaskoczony, przerwał robotę i z szacunkiem ukłonił się gościowi.
– Witam cię, Ormundzie synu Ingjalda, co cię tu sprowadza?
– Sigurd Krzyżowiec potrzebuje, Erlingu, twojej pomocy. Doszły go słuchy, że wróciłeś do swych zajęć, więc kazał posłać po ciebie. Prosi, byś dołączył do moich wojów. Wieziemy świętą relikwię do Konghelli.
Ojciec Ingi popatrzył zdziwiony na rycerza.
– Przecież król przysięgał w Jerozolimie, że drewno krzyża, na którym umarł Zbawiciel, zostanie złożone u grobu świętego Olafa w Nidaros!
Twarz Ormunda zdawała się nieprzenikniona.
– Król Sigurd zmienił zdanie. Uznał, że Święty Krzyż powinien chronić nasz kraj przed atakami wrogów, a właśnie Konghella leży na najdalej na południe i wschód wysuniętym skrawku Norwegii. Król planuje zbudowanie tam zamku oraz świątyni, w której zostanie złożona relikwia. Krążą pogłoski, że wzdłuż wybrzeża ruszyli Wenedowie, i dlatego król rozkazał, bym oddziały, którymi dowodzę, poprowadził do Konghelli.
Erling Edmundsson pokiwał głową zamyślony.
– Może i król postępuje mądrze, że każe przewieźć tam Święty Krzyż? Dlaczego jednak miałbym z wami jechać. Czy nie ma innych kowali?
– Król chce mieć ciebie. Podczas wyprawy do Jerozolimy dobrze się sprawiłeś, a sam wiesz najlepiej, że król ceni tych, którzy oddali mu przysługę.
Erling Edmundsson przez dłuższą chwilę milczał zamyślony.
– Chciałbym znów podążyć za królem. Sądzę nawet, że zdrowie pozwoliłoby mi na to. Nie mogę jednak zostawić mojej córki samej. Nie, Ormundzie Strażniku, po prostu nie mogę. Już teraz mężczyźni zerkają na nią łakomie.
– Nie masz nikogo, komu mógłbyś ją powierzyć?
Erling pokręcił głową.
– Czy sądzisz, że nie myślałem już o tym, gdy oboje z żoną ciężko chorowaliśmy? Ale nie znam nikogo. Mam tylko nadzieję, że znajdę jej dobrego męża, na razie jednak, zanim sama nie będzie pewna swoich uczuć, nie chciałbym wydawać jej za mąż. Wiem, że zwykle nikt nie pyta kobiet o zdanie w tych sprawach, ale Inga to moje jedyne dziecko i nie chciałbym jej unieszczęśliwić. Jej posagiem jest tylko uroda i dobre serce. Sądzę, że źle bym uczynił, nadmiernie się spiesząc z wydaniem jej za mąż. Poza tym... Poza tym jest mi tu potrzebna. Tylko ona potrafi ulżyć moim cierpieniom, gdy odzywają się rany odniesione w czasie wyprawy. Pomaga mi też w kuźni.
– Uważam, że pracuje zbyt ciężko – rzekł Ormund. – Ale rozumiem, że to jest konieczne.
– Tak, nieraz serce mi krwawi, kiedy patrzę, jak haruje. Doradź mi, Ormundzie, co mam zrobić. Nie chciałbym odmawiać królowi, a nie zostawię Ingi samej. Może mogłaby pojechać razem ze mną?
Ormund milczał przez chwilę.
– Myślałem o tym. Droga jednak przed nami daleka, a ziąb niemiłosierny. Poza tym już nieraz się przekonałem, jak kłopotliwa jest obecność kobiet w czasie wyprawy. A co dopiero jeśli idzie o taką urodziwą pannę...
– Twoich wojów się nie obawiam – odpowiedział Erling. – Przecież będziesz z nami, a także Święty Krzyż, którego strzeżesz. Czyż to nie wystarczy, by uchronić niewinność mej córki? Nie wiem tylko, jak Inga zniesie trudy podróży w samym środku mroźnej zimy.
– Obawiam się, że może marznąć – rzekł Ormund. – Gdybyśmy tak mogli wziąć sanie, nie byłoby kłopotu, ale w siodle...
– Zniosę to – zdecydowanie wtrąciła się Inga. – Ormundzie Strażniku, zgódź się! Obiecuję, że nie będę dla nikogo ciężarem. Podążymy konno za wojskiem, zaopiekuję się ojcem i zadbam o jego zdrowie. Postaram się nie rzucać nikomu w oczy.
– O, to może być trudne – uśmiechnął się Ormund. – Ale niech tak będzie. Dołączycie do nas za siedem dni, kiedy przybędziemy do miasta.
– Jak długo pozostaniemy w Konghelli? – zapytał Erling.
– Nie potrafię ci powiedzieć. Teraz przebywa tam książę Øystein, ale nie sądzę, by zatrzymał się na dłużej, przecież musi wracać do Nidaros. Za to później przybędzie król Sigurd i on z pewnością zechce, byś pomagał przy budowie zamku.
– Wobec tego sprzedam to, co posiadam – zdecydował Erling. – Kupię natomiast konie, ciepłe odzienie i to wszystko, co będzie potrzebne podczas wyprawy. Jak sądzisz, uda nam się znaleźć jakiś kąt do zamieszkania w Konghelli?
– Na pewno. Pomogę ci w tym – obiecał Ormund Strażnik i zgodził się zostać u kowala na wieczerzy.
Inga zaproponowała Ormundowi, że połata jego zniszczoną pelerynę, na co on przystał dopiero po dłuższym wahaniu. Podziękował jednak ciepło, gdy dziewczyna starannie pozaszywała rozdarcia.
Właśnie wtedy Inga poczuła, że za takiego mężczyznę gotowa byłaby umrzeć, tak zaimponował jej przymiotami ducha i mądrością. Siedziała cicho w kąciku, jak przystało na skromną pannę, i z wypiekami na twarzy słuchała wspomnień ojca i Ormunda z wyprawy do Jerozolimy. Zwróciła uwagę na to, że gość zjadł niewiele, choć wystawiła najlepsze jedzenie, jakie mieli. Zgodnie z regułami zakonu Strażników Krzyża starał się też nie patrzeć w jej stronę.
Za to Inga nie spuszczała z niego oczu, nigdy dotąd nie spotkała równie urodziwego rycerza. Silne dłonie bez wątpienia dzierżyły pewnie miecz. Wprawdzie twarz Ormunda, okolona jasnymi włosami, wydawała się Indze chłodna i surowa, ale emanowała z niej szlachetność. Nikt nie byłby lepszym strażnikiem relikwii, uznała.
ROZDZIAŁ V
Siedem dni później Ormund Strażnik wraz ze swą drużyną wjechał do Borg. Na wieść o tym, że do bram miasta zbliża się grupa jeźdźców, Erling i Inga ubrali się pośpiesznie i dosiedli koni, by nikt nie musiał na nich czekać.
Kowal kupił córce wierzchowca i damskie siodło. Dziewczyna przez kilka ostatnich dni wprawiała się na błoniach podmiejskich w jeździe konnej, bacząc pilnie, by nikt nie był świadkiem jej pierwszych nieudanych prób i częstych upadków. Uczyła się szybko i w krótkim czasie poczyniła niebywałe postępy. Teraz więc siedziała pewnie w siodle, wpatrując się niecierpliwie w miejską bramę. W jukach spoczywały wszystkie niezbędne rzeczy, a wśród nich pudełeczko z suszonymi ziołami i innymi medykamentami, które Inga zabrała na wypadek, gdyby zdrowie ojca się pogorszyło. Poprzedniego dnia pożegnała się z miastem, odwiedziła także grób matki, niepewna, czy kiedykolwiek powróci w rodzinne strony. Otrząsnąwszy się jednak ze smutku, podekscytowana rozmyślała o przyszłości Teraz otulona ciepłą peleryną z ciemnoniebieskiego sukna, z wyglądającymi spod kaptura złocistymi lokami, zaróżowionymi od chłodu i podniecenia policzkami i promieniejącymi błękitnymi oczami wyglądała naprawdę ślicznie. Kiedy Ormund Strażnik zatrzymał swego karego konia przed chatą kowala i dojrzał nieśmiały uśmiech dziewczęcia, poczuł się tak, jakby strzała trafiła go prosto w serce.
Czy zdołam ją ochronić przed pięcioma setkami wojów? pomyślał przerażony. Nie powinienem był pozwolić, by towarzyszyła ojcu! Jest na to zbyt młoda i zbyt urodziwa.
Żegnani przez mieszkańców Borg, wyjechali z miasta i niebawem dotarli nad rzekę Raumaelven, zwaną także Glåma. Tam Ormund Strażnik wstrzymał konia i zawołał:
– Na lód wjeżdżajcie pojedynczo! Nurt jest w tym miejscu wartki, a lód miejscami niezbyt gruby.
Przeprawa przez rzekę zajęła sporo czasu. Wojowie ustawili się w szeregu i niczym cienka, długa wstążka rozciągnęli się po obu brzegach skutej lodem rzeki. Inga niecierpliwie oczekiwała na swą kolej. Ojciec, odziany w kaftan z ciepłych owczych skór, gawędził z towarzyszami poznanymi podczas wyprawy do Jerozolimy, więc dziewczyna czuła się trochę samotna. Pochyliła się i wtulona w końską szyję, pogłaskała zwierzę. Jak dobrze, że chociaż w nim miała przyjaciela! Tak cierpliwie znosił jej pierwsze nieudane próby jeździeckie! Początkującej amazonce damskie siodło wydawało się strasznie śliskie i strome, chwilami wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła się w nim utrzymać. W końcu opanowała tę sztukę, co zarówno ona sama, jak i wierne zwierzę przyjęło z wyraźną ulgą.
Wreszcie i Inga wjechała na rozkruszony przez końskie podkowy i rozjeżdżony przez płozy sań lód. Siedziała w siodle zdenerwowana, lękała się, że koń może się poślizgnąć. Dopiero gdy dotarła szczęśliwie na drugi brzeg, odetchnęła z ulgą i poklepała wierzchowca, żeby mu podziękować. Ruszyli dalej przez Austfold.
Tylko raz zatrzymali się na popas, by się posilić i dać wytchnąć koniom. U schyłku dnia Inga całkiem zesztywniała od siedzenia w tej samej pozycji. Próbowała poruszać palcami u stóp, które dotkliwie jej zmarzły, zabijała dłonie schowane w ciepłych rękawicach i od czasu do czasu chuchała, żeby ogrzać palce. Mróz szczypał ją w nos, a brwi i długie rzęsy pokryły się szronem.
Słońce zaszło, śnieg skrzypiał pod końskimi kopytami. Ojciec i córka co chwila pytali się wzajemnie o samopoczucie, ale żadne z nich nie przyznawało się do zmęczenia.
Nieoczekiwanie przed jeźdźcami otworzyła się rozległa równina.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała Inga.
– To Iddefjorden. Jeszcze dzisiejszego wieczoru musimy się przeprawić przez fiord. Po drugiej stronie znajduje się osada, a także gospoda, gdzie czekają na nas z ciepłą strawą.
– Nakarmią pięciuset wojów?
– Oczywiście, przywykli do tego, tędy często przemieszcza się wojsko. Flota królewska często wpływa do fiordu, gdy trzeba naprawić okręty. Trochę za długo trwała przeprawa przez Glåmę, gdyby nie to, zdążylibyśmy dotrzeć do osady przed zmrokiem.
Inga z lękiem popatrzyła na zatokę.
– Myślisz, że lód nas utrzyma?
– Ormund Strażnik zna dobrze ten teren, poza tym rozproszymy się, żeby nie obciążać nadmiernie lodu w jednym miejscu.
Tuż przy brzegu lód był bardzo cienki, gdyż zalewała go fala przypływu, i dlatego wojowie ułożyli pnie, tak by konie mogły po nich przejść na grubą, mocną taflę. Inga jednak ze ściśniętym gardłem nasłuchiwała złowrogiego trzeszczenia.
– Lód się załamuje – wyszeptała przerażona.
– Przeciwnie – uśmiechnął się ojciec. – Jest coraz mocniejszy. Nic się nie bój!
Upłynęła długa chwila, nim Inga zdołała uciszyć łomotanie serca. Zaraz jednak znów drgnęła przerażona. Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy widać jeszcze brzeg, gdy nagle ujrzała podążające w ślad za wojskiem szare cienie.
– Ojcze, popatrz! – zawołała.
Erling Edmundsson odwrócił się w siodle i krzyknął:
– Wilki!
Wojowie powtórzyli wołanie i wnet wiadomość dotarła na czoło oddziału. Ormund Strażnik polecił kontynuować przeprawę, by jak najszybciej wszyscy dotarli na drugi brzeg, i rozpalić ogniska. Sam zaś z grupką wybranych ludzi cofnął się na tyły, by je ochraniać. Po drodze zawołał do Ingi:
– Jedź najprędzej jak potrafisz! Trzymaj się blisko innych i uważaj, żebyś nie została sama na końcu.
Obecność Ormunda podziałała na dziewczynę jak balsam. Przerażenie i panika zniknęły, zastąpił je dziwny spokój. Nic złego się nie stanie, bo przecież Ormund obroni mnie przed wygłodzonymi bestiami, powtarzała w duchu.
Wojowie nie zamierzali atakować sfory wilków, wzmogli jedynie czujność. Gdy Inga raz jeszcze obejrzała się za siebie, znowu dostrzegła kłębiące się szare cienie. Wreszcie zapłonęło pierwsze ognisko na brzegu, ku któremu zmierzali, potem kolejne i jeszcze jedno. Wierzchowiec Ingi stanął dęba przerażony widokiem ognia, ale dziewczyna jakimś cudem utrzymała się w siodle. Nad fiordem zgromadzili się mieszkańcy wioski i rozpalali kolejne ogniska.
– Uważaj! Woda! – usłyszała nagle Inga.
W ostatniej chwili zmusiła konia do skoku. Gdy nareszcie znalazła się w bezpiecznym miejscu i próbowała uspokoić rozdygotane zwierzę, podjechał do niej Ormund.
Wskazał jej dziedziniec jakiejś zagrody, sam zaś zawrócił nad fiord.
Gdzieś w oddali rozlegało się echem wycie zawiedzionych wilków. Co by było, gdybym nie obejrzała się za siebie? pomyślała ze zgrozą Inga. Kto wie, czy zdołałabym się wówczas uratować przed sforą zgłodniałych bestii?
W zagrodzie przybyszów przyjęto serdecznie i ugoszczono. Przygotowano też posłania. Kiedy podróżujący posilali się przy stole, do chaty wszedł Ormund. Zapytał, jak znieśli trudy minionego dnia, a otrzymawszy uspokajającą odpowiedź, wyszedł. Inga nie miała odwagi się przyznać, że ledwie siedzi na obolałych pośladkach. Po posiłku ułożyła się na posłaniu i w okamgnieniu zasnęła.
ROZDZIAŁ VI
Po obfitym śniadaniu opuścili zagrodę w Helle i ruszyli w dalszą drogę na południe. Tylko raz tego ranka Inga widziała Ormunda, wtedy gdy pomagał jej dosiąść konia. Sadowiąc się w siodle, nie zdołała stłumić jęku. Rycerz zapytał, czy coś ją boli, ale zaraz umilkł i zmieszany spuścił wzrok Dziewczyna, choć zawstydzona, nie mogła powstrzymać uśmiechu, tak rozbawiło ją zakłopotanie Ormunda.
Tego dnia do Ingi przyłączył się młody rycerz. Był wesoły i dobrze się z nim gawędziło, rzucał dowcipne uwagi i mądrze replikował. Zabawnie naśladował starszych wiekiem wojów, a przy tym potrafił żartować także z samego siebie. Inga już od dawna nie śmiała się tak serdecznie. Przez ostatnie lata pracowała ciężko, zmagała się z biedą i chorobą rodziców i niemal zapomniała, co to radość i beztroska.
Ojciec patrzył na córkę ze zdumieniem, ale widząc ją tak rozpromienioną, nie przepędził młodzieniaszka.
Zrobił to w końcu Ormund Strażnik.
– Kalv! – rzucił ostro. – To nie twoje miejsce!
– Ależ, Ormundzie, on mi wcale nie przeszkadza – zapewniła pospiesznie Inga. – Zachowuje się wobec mnie przyjaźnie i uprzejmie. Od wielu lat nie przebywałam w towarzystwie rówieśników.
– Nie mam nic przeciwko temu, że miło wam się gawędzi – oznajmił lodowatym tonem Ormund. – Ale jeśli jeden z wojów uzyska zgodę na przebywanie w twoim towarzystwie, inni mogą pomyśleć, że też mają do tego prawo, a wówczas stracę nad nimi kontrolę. Kalv, wracaj na swoje miejsce w szeregu!
Indze żal było rozstawać się z tak sympatycznym towarzyszem podróży, posłała więc Ormundowi zagniewane spojrzenie. Ten jednak nie przejął się jej reakcją i nie zmienił zdania. Kalv posłuchał zaś bez słowa protestu, bo tak jak i inni wojowie czuł ogromny respekt przed Ormundem Strażnikiem.
Koło południa zatrzymali się na zboczu wzgórza. Inga pomogła nakarmić konie, a potem wraz z ojcem posiliła się chlebem i wędzonym mięsiwem. Zauważyła, że Kalv macha do niej, i również mu pomachała, ale nie odważyła się z nim rozmawiać. Ona także czuła ogromny szacunek dla Ormunda Strażnika i nawet ze skruchą w głosie poprosiła, by wybaczył jej, że odważyła się mu sprzeciwiać.
– Wybaczam – skwitował krótko, dając Indze wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie dalszej dyskusji.
Na szczęście ucichł wiatr, ale i tak było zimno. Karmiąc konie, Inga przytupywała, żeby nie zmarzły jej nogi. Z przyjemnością zajmowała się zwierzętami, bo odwzajemniały się ciepłem i sprawiały, że czuła się mniej samotna.
Nagle podbiegł do niej jakiś woj.
– Ormund Strażnik prosił, żeby przyprowadzić panienkę. Jeden z naszych ludzi odmroził sobie nogi!
– Mnie? – zdumiała się Inga.
– Wszyscy wiedzą, jak doskonale opiekowała się panienka matką, a ojca uzdrowiła – z szacunkiem rzekł mężczyzna. – Ormund Strażnik wierzy w umiejętności panienki i pragnie, byś pomogła, jasnowłosy aniele.
Coś podobnego! Uczynili ze mnie anioła! zdumiała się. Skąd im to przyszło do głowy? Podążyła jednak za wojem do dowódcy. Ormund wyszedł jej na spotkanie.
– Nie przeraź się tym, co ujrzysz – uprzedził. – Ten człowiek jest i tak już dostatecznie przestraszony, choć stara się to za wszelką cenę ukryć.
Inga podeszła do mężczyzny, który siedział na ziemi na cienkiej pelerynie. Zatroskana popatrzyła na jego liche, podniszczone onuce. Gdy odsłonięto odmrożoną nogę, Inga poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Spuchnięta stopa przypominała banię, a duży palec miał granatowoczarną barwę.
– Jak druga noga? – wykrztusiła wreszcie z siebie.
– Dobrze – odrzekł chory, patrząc na nią z nadzieją. Inga dostrzegła w jego oczach lęk, mimo że starał się zachować spokój.
Zerknęła bezradnie na Ormunda, który stał z drugiej strony.
– To ubogi chłopski syn, który dołączył do nas, bo chciał w Konghelli pomagać przy budowie zamku – wyjaśnił Ormund. – Nie miałem pojęcia, że jest tak marnie obuty. Popełniłem błąd, bo nie sprawdziłem tego wcześniej.
Inga w milczeniu stała przy chorym. Wokół tłoczyli się wojowie, patrząc na nią z nadzieją, choć wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, co należy uczynić. Nagle zrozumiała, że ci ludzie jej ufają. Ciepło jej się zrobiło na sercu, gdy sobie uświadomiła, że jej poświęcenie i troska o chorych rodziców znane były nawet poza Borg.
Ponownie przechwyciła spojrzenie Ormunda. Jego oczy wpatrywały się w nią ze spokojem, jednak dziewczynie wydało się, że ten człowiek wie, co ona myśli i czuje. Przypomniało jej się, jak się zdumiał, gdy dowiedział się, że ojciec Ingi wrócił do pracy. Wojowie, którzy ujrzeli ojca na koniu, także przecierali oczy ze zdziwienia. Nikt nie wierzył, że przeżyje, a tymczasem ona go uzdrowiła!
Westchnęła ciężko, a potem zarządziła krótko:
– Rozpalcie ogień! Wystarczy niewielkie ognisko. Kto ma ostry nóż?
Kilkanaście noży wyciągnięto w jej stronę, wybrała najostrzejszy.
Ubogi chłop wpatrywał się w nią blady jak ściana. Inga czuła, że zbiera się jej na mdłości, serce zaś waliło mocno. Przecież co innego leczyć rany ojca, a co innego obciąć obcemu człowiekowi odmrożone palce! Chcąc odpędzić kłębiące się w głowie myśli, przemówiła do chorego:
– Mój ojciec zabrał ze sobą dodatkową parę butów, dostaniesz je potem.
Chłop pokiwał tylko głową, jego twarz wydawała się jakby wykuta w kamieniu.
Inga obmyła nóż śniegiem i potrzymała go przez chwilę w płomieniach.
– Dlaczego trzymasz nóż w płomieniach? – zapytał chory ochrypłym głosem.
– Żeby go oczyścić w świętym ogniu od złych mocy. Tak mnie uczono.
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
– Ormundzie – zwróciła się Inga szeptem do dowódcy. – Czy użyczysz mi puszki z relikwią?
Popatrzył na nią pytająco, ale po chwili z mieszka przy pasie wyjął puszkę. Inga wzięła ją do rąk i uklęknąwszy, przycisnęła mocno do piersi. Spuściła głowę i pomodliła się cicho. Potem podała relikwię wieśniakowi.
– Trzymaj! – rzekła. – Trzymaj mocno! Nie uśmierzy to bólu, jednak uspokoi twój rozum i da ci siły do przetrwania. Czy ktoś może go przytrzymać i włożyć mu coś między zęby?
Wyciągnęło się wiele chętnych rąk. Inga głęboko wciągnęła powietrze i zwróciła się do Ormunda, który stał za nią:
– Pomóż mi! Daj mi siłę i moc!
Poczuła na ramionach jego dłonie.
Podniosła nóż.
Noga chorego została opatrzona i Inga z trudem wstała z kolan. Czuła, że na moment musi zostać sama. Opuściła zgromadzenie i poszła nad skuty lodem potok u stóp wzgórza. Stała tam długo bez ruchu, póki nie uspokoiła drżenia na całym ciele.
– Dzięki! – wyszeptała ku białej ciszy. – Dzięki! Udało mi się, Święty Krzyż mi pomógł!
Tylko na samym początku przeżyła kryzys. W oczach jej pociemniało, ale wtedy Ormund przytrzymał ją mocno. Gdy przestało jej się kręcić w głowie, wyprostowała się i podziękowawszy Ormundowi spojrzeniem, przystąpiła do zabiegu.
Gdy wróciła znad potoku, dostrzegła, że wszyscy patrzą na nią z wyraźnym szacunkiem. Nieoczekiwanie podszedł do niej jakiś brodaty woj i ścisnął jej osłoniętą rękawicą dłoń.
– Ingo córko Erlinga – zaczął zawstydzony. – Wiele rozmyślałem o niecnym postępku, jakiego się niegdyś wobec ciebie dopuściłem. Tyle razy chciałem cię prosić o wybaczenie, ale brakowało mi odwagi. Teraz nie potrafię już dłużej milczeć... Po tym, czego przed chwilą dokonałaś, sumienie gryzie mnie jeszcze bardziej... Spotkaliśmy się już kiedyś. Było to pewnej nocy w Borg, kiedy szukałaś swego ojca. Obrzuciłem cię wyzwiskami i napadłem na ciebie, na szczęście Ormund Strażnik przyszedł ci z pomocą. Tak gorąco żałuję! Błagam, wybacz mi!
Ingą uśmiechnęła się nieśmiało.
– Oczywiście, że ci wybaczam. Byłam lekkomyślna, wybierając się nocą samotnie do miasta. Nie wracajmy do tego, nie chcę o tym pamiętać.
Mężczyzna odetchnął z ulgą i odszedł. Tymczasem młody syn wieśniaka odzyskał przytomność. Na owinięte bandażem i onucą stopy założono mu buty Erlinga, po czym umieszczono go na koniu. Oddział ruszył w dalszą drogę, kierując się na południowy wschód.
– Nie musiałaś tego robić, córeczko – odezwał się do Ingi ojciec. – Dowiedziałem się, gdy już było po wszystkim. Taka jesteś blada, Ingo. Nie powinni cię zmuszać!
– Oni mi zaufali, ojcze, a to wiele dla mnie znaczy.
– Wiedziałem, że potrafisz niejedno, ale nie przypuszczałem, że odważysz się na coś takiego – w głosie ojca zabrzmiał podziw.
– Nie mówmy już o tym – poprosiła Inga.
Tylko ona wiedziała, skąd wzięła się jej odwaga. Ormund Strażnik w nią wierzył! Dla tego człowieka uczyniłaby wszystko.
ROZDZIAŁ VII
Na nocleg zatrzymali się w starym królewskim dworze w Tanum. Inga rozglądała się wokół z zachwytem. Wprawdzie w Borg także stał dwór władcy, jednak dziewczyna nigdy nie oglądała go z bliska i nigdy jeszcze nie widziała takiego przepychu. Zdawało jej się, że wkroczyła do pałacu z bajki, i nie zauważała wcale, że piękne niegdyś gobeliny spłowiały od słońca i w niejednym miejscu się poprzecierały, na posadzkach leżą przeżarte przez mole skóry niedźwiedzie, a tron królewski całkiem zbutwiał. Na powale pomiędzy belkami wisiały pajęczyny, podłogi zaś były brudne i zniszczone.
Ormund, rozbawiony, popatrzył na jej zachwyconą twarzyczkę.
– Wstrzymaj się z pochwałami, póki nie dojedziemy do Konghelli – uśmiechnął się. – Zobaczysz, tam to dopiero jest dwór! Tanum to nic szczególnego, a na dodatek powiadają, że tu straszy!
Dziewczyna popatrzyła na Ormunda z lękiem.
– Naprawdę? Nie odważę się tu spać.
– Ależ, Ingo, czyżbyś zapomniała, że chroni nas moc krzyża?
– Wybacz – odszepnęła zapłoniona ze wstydu. – Nie pomyślałam o tym.
– Spij spokojnie, Ingo. Przydzieliłem tobie i ojcu spokojny kąt niedaleko tej sali, będę zresztą w pobliżu. Wprawdzie Ranrike słynie z tego, że głęboko w lasach kryją się poganie, ale z pewnością nie odważą się napadać na liczący pięciuset wojów oddział.
– Poganie? – wyrwało się Indze, a jej głos zadrżał. – Nie sądziłam, że w Norwegii ktoś jeszcze składa ofiary Azom0.
– A jednak – rzucił Ormund sucho i oddalił się, żeby dopilnować zakwaterowania.
Tego wieczoru Inga długo nie mogła zasnąć. W starym dworze rozlegały się dziwne trzaski i skrzypienie, dziewczynie zdawało się, że słyszy szepty opowiadające o tym, co wydarzyło się w Tanum dawno, dawno temu.
Ojciec spał spokojnie, inni wojowie także, Inga jednak nie potrafiła się odprężyć. Poganie... Poganie w otaczających ich zewsząd borach! W jej wspomnieniach ożyły zasłyszane w dzieciństwie straszne opowieści o zimowych ofiarach i okrutnych berserkach. 0
Przecież Norwegia przyjęła chrzest, powtarzała sobie, nie ma już bożków, Tora, Odyna czy olbrzymów z Jotunheimen. Przecież wieziemy kawałek Chrystusowego krzyża... Sama trzymałam dziś w dłoni tę świętą relikwię. A poza tym jest z nami Ormund, najwspanialszy i najszlachetniejszy mąż w całym kraju. Dlaczego więc tak się boję? Dlaczego tak przerażają mnie te wszystkie dźwięki? Przecież nie odjechaliśmy jeszcze daleko od rodzinnych stron. Ranrike należy do Viken, tak jak i Borg.
Następnego dnia koło południa okazało się, że chory z odmrożoną nogą na domiar złego się przeziębił i nie jest w stanie utrzymać się w siodle.
Ormund Strażnik zarządził więc, by większość oddziałów podążyła dalej w kierunku Konghelli, żeby dotrzeć na miejsce noclegu o umówionej porze. Niewielka grupa około dwudziestu ludzi, wśród nich Inga z ojcem i Ormund, pozostała, by pomóc choremu.
– Nie powinieneś raczej, Ormundzie, poprowadzić oddziałów? – spytała dziewczyna.
– Być może, ale jak dalibyście tu sobie sami radę? Wieczorem dojedziemy do wsi zwanej Oddevold i tam pozostawimy chorego. Zaopiekują się nim, póki nie wyzdrowieje. My zaś jutro ruszymy w dalszą drogę i jeśli będziemy jechać dość szybko, uda nam się zapewne dogonić naszych ludzi.
– Wydajesz mi się zdenerwowany. Czy coś cię niepokoi?
– To dziwne – rzekł cicho Ormund. – Posiadasz, Ingo, niezwykłą zdolność odgadywania moich myśli i nastrojów. Niepokoję się, bo, jak ci wspominałem wczoraj, znajdujemy się w dość niebezpiecznej okolicy, a wnet wjedziemy do gęstego boru. Dwudziestoosobowy oddział to nie jest duża siła. Kto wie, czy uda nam się ochronić puszkę ze Świętym Krzyżem.
– Jeszcze nie jest za późno, żebyś dołączył do swych wojów, my sobie poradzimy, najważniejsze to ocalić relikwię! – zawołała żarliwie.
Ormund potrząsnął głową i uśmiechnął się lekko:
– Nigdy nie porzucam rannego w potrzebie. Zresztą nie martwmy się na zapas, na pewno wszystko będzie dobrze.
Ale nadzieja okazała się płonna. O zmierzchu tego samego dnia, kiedy grupka jeźdźców z chorym dojeżdżała już do Oddevold, nieoczekiwanie spadł na nich deszcz strzał. Pośpiesznie ukryli się za skałą w ciemnym lesie. Kilka strzał okazało się celnych, ale na szczęście nikt nie został ciężej ranny.
– Co się dzieje? – zapytała Inga ojca. – Kto nas zaatakował?
– Pewnie włóczędzy albo banici.
Podjechał do nich Ormund Strażnik.
– Ingo, nie obejdzie się bez potyczki. Zeskakuj z konia!
Posłuchała natychmiast Ormund nachylił się nad nią i rzekł cicho:
– Napastników jest znacznie więcej niż nas. Potrzebuję każdego człowieka, nawet twojego ojca, by stawić im czoło. Czy możesz mi wyświadczyć przysługę?
Pokiwała głową z zapałem.
– Ufam ci, Ingo. Zabierzesz chorego i pójdziecie do wsi, do zagrody tuż pod lasem... Po drodze zobaczysz wielki głaz. Masz tu puszkę, zagrzeb ją starannie w śniegu w pobliżu głazu! Miejsce zaznacz gałęzią. Tylko my dwoje będziemy o tym wiedzieć. Jedno z nas musi przeżyć i dowieźć Święty Krzyż do Konghelli.
Dziewczyna posłusznie ukryła relikwię pod peleryną.
– Bądźcie ostrożni. Gdy tylko usłyszycie, że ktoś się zbliża, kryjcie się!
– Tak... Ormundzie...
– O co chodzi? – Popatrzył na nią zdziwiony.
– Nie wolno ci zginąć – odpowiedziała cicho.
Oczy Ormunda rozszerzyły się na moment, zaraz jednak zawrócił konia i spiesznie odjechał.
Inga chwyciła chorego pod pachy i pomogła mu wstać.
– Musimy stąd uciekać – tłumaczyła – Pomogę ci, oprzyj się na mnie!
Powoli posuwali się, naprzód. Chory, pojękując z bólu, uwiesił się na ramieniu dziewczyny, która rozpaczliwie wypatrywała zagrody. Zdawało jej się, że drogi wcale nie ubywa. Czy w ogóle uda nam się dotrzeć do celu? zastanawiała się z rozpaczą w sercu. Bolały ją plecy i kark, najchętniej położyłaby się w głębokim śniegu, który zamoczył jej dół sukni, ale to oznaczałoby śmierć dla nich obojga.
Wreszcie! Jest głaz!
Inga poleciła choremu chwilę odpocząć, a sama zaczęła się rozglądać, gdzie by ukryć relikwię. Niestety, to miejsce wcale nie było tak dobre, jak spodziewał się Ormund.
Zanim podjęła decyzję, usłyszała tuż za głazem jakieś dziecięce głosy. Zrozumiała, że już nie zdąży ukryć puszki pod śniegiem, więc znowu ukryła ją pod peleryną. Odwróciła się i zauważyła zbliżające się dwie dziewczynki, dziesięcio-, a może dwunastoletnie. Wyglądały na przestraszone co najmniej tak samo jak Inga. Ona jednak pierwsza się opanowała i zapytała, przerywając ciszę:
– Możecie mi pomóc? Mój towarzysz jest bardzo chory, muszę doprowadzić go do najbliższej zagrody.
Dziewczyny popatrzyły na siebie.
– Nie możecie tam iść – powiedziała starsza.
– Musimy, bo inaczej on umrze.
Poszeptały między sobą i wreszcie dały się przekonać.
– Pomożemy ci kawałek – oznajmiła starsza.
– Dlaczego nie powinniśmy tam iść? – zaciekawiło nagle Ingę.
– Gospodyni nie lubi obcych – oświadczyła młodsza.
Nie brzmiało to zachęcająco, ale czy istniało jakieś inne wyjście? Wspólnie poprowadziły chorego. W miarę zbliżania się do zagrody Inga intuicyjnie wyczuwała narastające niebezpieczeństwo. Widok niskich, pogrążonych w mroku i pozbawionych okien zabudowań podziałał na jej wyobraźnię. Dziewczynie wydawało się, że dookoła czają się jakieś żywe istoty, groźne i tajemnicze.
Gdzieś w oddali pobrzmiewały krzyki i szczęk broni. Ingę ogarnął niepokój o ojca i jego towarzyszy.
ROZDZIAŁ VIII
Dziewczynki zostawiły Ingę i rannego przy pierwszych zabudowaniach i niczym wystrzelone z procy pomknęły w stronę leżącej nieco wyżej sąsiedniej zagrody. Inga, mocno obejmując ramieniem na wpół omdlałego wieśniaka, weszła na podwórko, skierowała się do chaty i zapukała do drzwi.
Minęła chwila, nim drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem i jakiś staruch wystawił głowę.
– Czego chcecie? – burknął nieuprzejmie.
Inga wyjaśniła. Choć była skrajnie wyczerpana, a przy tym zagroda napełniała ją dziwnym lękiem, postanowiła sobie, że musi być dzielna. Starzec zniknął na chwilę, a gdy wrócił, zaprosił przybyszów do środka. Inga schyliła się w niskich drzwiach i weszła do ciemnej, cuchnącej izby.
Najpierw nie widziała nic prócz ciemności. Dopiero gdy wzrok przywykł do mroku, a oczy dziewczyny przestały łzawić od dymu, udało jej się rozróżnić sylwetki trojga ludzi siedzących na ławie ustawionej przy dłuższej ścianie chaty. Bez słowa wpatrywali się w dziewczynę. W lichym świetle kaganka Inga zorientowała się, że przy stole siedzi dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Kobieta, stara i groteskowo otyła, miała tłuste, potargane włosy, które w strąkach zwisały po obu stronach jej pomarszczonej twarzy.
– Wejdź – odezwała się w końcu starucha. – I rzuć tam gdzieś w kącie tego tam. Frode, zajmij się nim!
Starzec niechętnie mruknął coś pod nosem, a Inga ostrożnie ułożyła na ziemi swego chorego towarzysza.
– Co mu jest? – zapytała kobieta grubym głosem.
Inga opowiedziała o tym, jak odmroził sobie stopę, a potem dostał gorączki. Wspomniała też o napaści banitów. Starucha bez słowa wymieniła spojrzenia z siedzącym przy stole mężczyzną, który zagadnął:
– Jedziecie do Konghelli? Po co?
Inga już otwierała usta, by powiedzieć o Świętym Krzyżu, ale w ostatniej chwili powstrzymała się przed tym i wyjawiła jedynie, że zamierzają pomagać przy budowie nowego zamku.
Oswoiwszy się z półmrokiem, przyjrzała się dokładniej dwóm mężczyznom. Mogli mieć koło pięćdziesiątki i byli tak do siebie podobni, że od razu się domyśliła, iż są braćmi. Mieli szczupłe twarze okolone postrzępionymi ciemnymi włosami opadającymi do ramion, a w ich oczach, zimnych i przenikliwych, czaił się fanatyzm. Ten, który odezwał się do niej pierwszy, wydawał się silniejszą osobowością i przytłaczał drugiego, który jakby niknął w cieniu brata.
Nagle dziewczyna pojęła, czemu instynktownie powstrzymała się przed opowiedzeniem gospodarzom o relikwii. W kącie izby stał drewniany posąg bożka. Wydawało jej się, że to Frey, choć nie była pewna. Poczuła, jak ogarnia ją przerażenie, ale nic nie dała po sobie poznać.
– Usiądź sobie – przymilnie zaprosił mężczyzna. – Ładna z ciebie panna. Jak cię zwą?
Inga przedstawiła się, a on powtórzył jej imię, jakby się nim delektował. Jego brat zaś niskim głosem zaczął monotonnie zawodzić jakąś pieśń.
– Nie teraz – przerwała mu starucha. – To niebezpieczne. Towarzyszą jej ludzie króla.
– A co taka panna może nam zrobić? Śpiewaj, bracie, śpiewaj i zmąć jej pamięć. Niech zapomni o wszystkim, co tu ujrzała! Ześlij na nią koszmarne sny! Sprowadź nieszczęście na jej przyjaciół, poślij ich do krainy śmierci! Spraw, by nasi bracia zwyciężyli. Zmąć dziewczynie rozum, niech do końca życia drży ze strachu za karę, że trzyma z tą chrześcijańską zgrają, która zakłóca nam spokój!
Szaman! Czarownik z przeszłości, zły wróżbita!
Inga poczuła, jak zimny pot spływa jej po plecach. Niczym zahipnotyzowana wpatrywała się w zaklinającego mężczyznę. Pozostali mieszkańcy chaty z pogardliwymi uśmiechami spoglądali na nią wyczekująco. Inga była zbyt młoda i niedoświadczona, by wiedzieć, że tacy szamani potrafią siłą sugestii skłonić innych do wiary w niewidzialny świat bogów i demonów. Żyła w czasach przełomu, kiedy umierały pogańskie wierzenia, a utwierdzało się chrześcijaństwo, ale nadal dawano wiarę przesądom. Mieszkańcy mrocznej zagrody przerazili ją tak bardzo, że nie umiała już trzeźwo myśleć.
Serce dziewczyny waliło tak, jakby zaraz miało pęknąć.
Ten ohydny staruch rzucił czar na jej przyjaciół, żeby przegrali bitwę pod lasem!
Inga pomyślała z trwogą o ojcu, o Ormundzie, dumnym i nieustraszonym, który nie skalał się zdradą i całe życie poświęcił świętej misji.
Jak to się stało, że weszła do tego ohydnego pogańskiego gniazda?
Czarownik, nie spuszczając dziewczyny z oka, nadal mamrotał monotonne zaklęcia, a Inga czuła, że traci wolę.
W przypływie rozpaczy przypomniała sobie o relikwii ukrytej pod peleryną.
Tak, jedynie ten maleńki kawałek Chrystusowego krzyża może mnie uratować! pomyślała.
I rzeczywiście właśnie ta drobina, cienka drzazga ocaliła Ingę. Skoncentrowała na niej wszystkie swoje myśli i dzięki temu pozbyła się paraliżującego strachu przed mieszkańcami chaty.
Szaman szybko zorientował się, że dziewczyna wymyka mu się z rąk.
– Co jest? – zapytała zirytowana starucha. – Czemu zamilkłeś?
– Nie pojmuję... – potrząsnął głową zaniepokojony.
– Czego? – prychnął zniecierpliwiony brat
– Ja... Nie docieram do niej!
– Nie docieram – kpił brat. – Pewnie zagapiłeś się w jej piękne oczy! Co się z tobą dzieje? Przecież zawsze ci się udawało!
– Straciłem nad nią moc – niepewnie mruknął szaman. – Nie pojmuję, coś mi przeszkadza.
Na nowo uchwycił spojrzenie Ingi i kołysząc się miarowo, podjął ponurą pieśń, powtarzając zaklęcia i modły do starych bogów, demonów ciemności i niebezpiecznych żywiołów.
Inga słyszała, jak rzuca klątwę na jej ród i na ludzi króla. Jej serce przepełniał śmiertelny lęk, jednak wciąż nie przestawała myśleć o Świętym Krzyżu.
Znów przerwał.
– Nie, nic mi nie wychodzi! Ta dziewczyna ma w sobie siłę, której nie pojmuję. Jakby nosiła jakiś dziwny pancerz, przez który nie mogę się przebić!
Wstał i podszedł do Ingi. Dziewczyna cofnęła się.
– Co pomaga ci stawić opór? Masz jakiś amulet? – krzyknął z nienawiścią.
Inga pokręciła głową. Wiedziała, że za żadną cenę nie może zdradzić, co powierzył jej Ormund.
– Nie... nie... nic nie mam.
– To co cię chroni?
– Obszukaj ją – doradziła starucha. – Znajdź ten amulet czy talizman. Nie wypuścimy jej stąd, póki nie rzucimy na nią przekleństwa. Tylko w ten sposób możemy pogrążyć królewskich wojów i zwyciężyć. Sprawdź, co posiada taką moc, że osłabia twoje szamańskie zaklęcia!
Gdy mężczyzna podszedł do Ingi, ta nagle odzyskała pewność siebie.
– Nie dotykaj mnie! – rzuciła, a w jej głosie zabrzmiał taki władczy ton, że szaman cofnął się jak rażony gromem. – Sądziłeś, że możesz mnie zaczarować? Nie wiesz chyba, kim jestem.
Udawała... Gotowa była w tej chwili uczynić wszystko, byle tylko, nie zawieść zaufania Ormunda.
– Nie wiesz, że jestem największą wiedźmą w całym Viken? I na mnie próbowałeś rzucić urok, ty gadzie?! Na mnie, która znam wszelkie magiczne formuły? Na mnie, u której nawet królowie szukają rady? Na mnie, która mam władzę nad wszystkimi?
Z determinacją skierowała swe kroki ku najgroźniejszemu mężczyźnie.
– Jeśli zechcę, przemienię cię w wygłodniałego szczura bez zębów. Mogę...
Zatrzymała się, niepewna, czy trochę nie przesadziła.
Ta chwila zwątpienia okazała się brzemienna w skutki Poganie, zaskoczeni słowami dziewczyny, nagle ocknęli się z otępienia.
– Ona kłamie! – krzyknęła starucha. – Łapcie ją!
Przerażona Inga dostrzegła, że otoczyli ją ze wszystkich stron.
Krzyknęła.
ROZDZIAŁ IX
Ormund Strażnik wyprostował się i rozejrzał. Wokół zapanowała cisza. Banici w popłochu umknęli do lasu. Wojowie schowali miecze, walka dobiegła końca.
Nie obeszło się bez strat. Zbroczeni krwią, leżeli w śniegu nie tylko wrogowie, ale i wojowie króla Sigurda. Ormund, przechodząc od jednego do drugiego, zaglądał im w twarze, a upewniwszy się, że nie żyją, rozkazał pozostałym ludziom ich pogrzebać.
Brakowało jednego, Erlinga Edmundssona.
Znalazł go umierającego. W pobliżu leżały ciała czterech banitów.
Ormund osunął się na kolana obok rannego i uniósł jego głowę.
– Erlingu Edmundssonie – wyszeptał poruszony. – Jak to się stało?
Kowal uśmiechnął się słabo.
– Śmierć i tak by mnie rychło dosięgła. Jestem słabszy, niż ktokolwiek by przypuszczał. Miałem tylko nadzieję, że zdążę zatroszczyć się o to, by Inga znalazła się w dobrych rękach. Ormundzie Ingjaldssonie... – Grymas bólu przemknął mu po twarzy. Z trudem łapiąc oddech, mówił dalej: – Ormundzie, zaopiekuj się nią! Tylko tobie mogę zaufać. Jest jeszcze taka młoda, a zostanie na świecie sama jak palec. Proszę cię, zatroszcz się o to, żeby wyszła za mąż za dobrego człowieka.
Ormund zagryzł wargi.
– Śluby, jakie złożyłem, nie pozwalają mi przyjąć jej pod swój dach – wyrzekł powoli. – Trudno mi będzie zaopiekować się dorosłą panną.
Erling kiwnął głową.
– Wiem o tym. Proszę cię jedynie, żebyś znalazł jej dobrego męża, kogoś, kto uczyni jej życie pogodnym i szczęśliwym. A nim się to stanie, błagam, byś był jej prawnym opiekunem i zatroszczył się o to, by znalazła schronienie w domu dobrych chrześcijan.
– Uczynię wszystko, co w mojej mocy – przyrzekł Ormund. – Twoja córka zasługuje na to. Jest niczym kwiat w ogrodzie pełnym chwastów. Może... Może nawet uda mi się umieścić ją na służbie u króla.
– O, tak – wyszeptał Erling uszczęśliwiony. – Ale... nie, może nie. Sigurd Krzyżowiec jest dobrym królem i zręcznym wojownikiem, ale zbytnio lubi piękne kobiety. Nie chciałbym, by Inga została jego nałożnicą. A wiem, że tak by się stało, gdyby król skierował na nią swój wzrok.
Ormund pokiwał głową.
– Pewnie masz rację.
– Lepiej więc, by trafiła na służbę do Øysteina. Książę jest szlachetniejszy i rozumniejszy niż jego brat.
– Zrobię, co będę mógł.
Ormund widział, że kowal lada moment odda ducha, więc rad nierad cicho, lecz zdecydowanie powiedział:
– Przyrzekam ci, Erlingu Edmundssonie, że wezmę na siebie odpowiedzialność za życie i cnotę Ingi, dopóki nie znajdę dla niej męża najszlachetniejszego. Będę ją chronił, póki mi życia stanie.
Erling uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Dziękuję, Ormundzie Strażniku. Inga nie mogłaby znaleźć lepszego opiekuna.
W parę chwil później nie było go już wśród żyjących.
Ormund rozkazał pogrzebać go wraz z innymi poległymi, sam zaś poprowadził pozostałych wojów ku pobliskiej zagrodzie.
– Czeka mnie trudne zadanie – odezwał się do swych towarzyszy. – Wolałbym zanieść temu dziewczęciu radośniejszą nowinę, zasługuje na to.
Troje pogan już niemal chwytało Ingę swymi łapskami, gdy nagle drzwi się otworzyły i niedołężny starzec zawołał:
– Rycerze! Wjeżdżają do zagrody.
Starucha mocno przytrzymała Ingę i zawołała do dwóch braci:
– Szybko! Usuńcie stąd wszystko! – A potem, potrząsając dziewczynę za ramię, wysyczała jej prosto w twarz: – Masz milczeć, panienko! Nie wolno ci zdradzić, co się tu działo. Co prawda ciebie nasze czary nie sięgają, ale wiedz, że na tych wojów, którzy przekroczą próg naszej chaty, możemy rzucić urok. Jeśli nie chcesz ich śmierci, to milcz! Pamiętaj, udzieliliśmy ci pomocy, zrozumiałaś?
Inga skinęła głową. Nie miała pojęcia, kto przyjechał do zagrody, ale wypełniła ją nieopisana radość, gdy do niskiej izby wszedł Ormund Strażnik. Jednocześnie ogarnął ją lęk, że może mu się stać coś złego. Ormund pozdrowił uprzejmie kobietę.
– Witaj, szlachetny panie – odpowiedziała starucha. – Dobrze zaopiekowaliśmy się twymi ludźmi, chociaż choremu wojowi niewiele mogliśmy pomóc.
– Dziękuję, najważniejsze, że mogli na chwilę schronić się pod dachem – stwierdził. – Zaraz ruszamy w dalszą drogę. Zrobiło się późno, a my przed nocą musimy dotrzeć do Oddevold.
Inga chciała go ostrzec, ale nie zdołała wydobyć z siebie słowa, czując na sobie wzrok obu braci. Drewniany bożek został gdzieś ukryty i nic nie wskazywało na to, że chatę zamieszkują poganie.
Wojowie przenieśli chorego na nosze, jeszcze raz dziękując mieszkańcom zagrody.
Inga dosiadła konia. Wydawało jej się, że z progu chaty, którą opuścili, ktoś przez cały czas patrzy za nią i pilnuje, by milczała.
Ormund zmarszczył czoło.
– Nie podobali mi się ci ludzie – rzekł zamyślony. – Tyle w nich było fałszu.
– O nic mnie teraz nie pytaj – poprosiła Inga pośpiesznie. – Opowiem ci wszystko, ale później.
Popatrzył na nią badawczo. Nagle Inga przypomniała sobie o świętej relikwii i wyciągnęła puszkę spod peleryny.
– Wybacz – powiedziała, podając ją Ormundowi. – Zaskoczono mnie i nie zdążyłam jej ukryć w śniegu za głazem. Ale dobrze ją schowałam przed obcymi.
– Tam musiało się stać coś dziwnego – zaczął powoli Ormund. – Ci ludzie nie podobali mi się, ale o nic nie będę cię wypytywał, skoro sama nie chcesz mówić. – A potem nabrał powietrza w płuca i dodał, nie patrząc na dziewczynę: – Mam dla ciebie bardzo smutną wiadomość, Ingo, musisz być silna...
Usłyszał, jak westchnęła głośno.
– Nie musisz nic mówić, Ormundzie – usłyszał drżący głos dziewczyny. – Zrozumiałam wszystko, gdy tylko ujrzałam twoją twarz. Dlatego nie spytałam o ojca. Proszę cię jednak, nic mi na razie nie mów! W tej chwili nie czuję się dość silna, a słabego człowieka nawet słowo może przygnieść do ziemi.
Jechali w milczeniu. Niebawem dotarli do Oddevold, gdzie zatrzymali się w chacie zielarki. Ormund poprosił Ingę, by zaczekała w izbie z paleniskiem, gdy tymczasem sam zatroszczył się o opiekę nad chorym. Kiedy wrócił, w krótkich słowach opowiedział, jak zginął jej ojciec.
– Aż czterech banitów – odezwała się w końcu. – A więc powalił czterech wrogów, nim sam zginął.
– Tak. I Ingo...
Gdy się dowiedziała, że dopóki nie wyjdzie za mąż, pozostanie pod opieką Ormunda Strażnika, podniosła głowę i popatrzyła zdumiona.
Ta dziewczyna nigdy się nie podda, pomyślał Ormund. Jest silna i uparta, choć jej wiotka kibić i słodki uśmiech niejednego mogłyby zmylić. Dość już wycierpiała, powinna wreszcie zaznać spokoju. Powinienem ją teraz ochraniać. Gdzie ją umieszczę?
– Idziemy? – zapytała.
Drgnął, usłyszawszy jej głos.
– Tak.
Popatrzyła na niego jasnym spojrzeniem i rzekła:
– Przyrzekam ci, że nigdy nie będziesz się musiał wstydzić za swą podopieczną, Ormundzie.
– Wiem, Ingo – odrzekł z powagą.
ROZDZIAŁ X
Dopiero następnego ranka, kiedy wszyscy zasiedli przy stole w izbie, której użyczono im na nocleg, Inga odważyła się wyznać, co wydarzyło się w ponurej zagrodzie. Ormund nie posiadał się ze zdumienia.
– Dlaczego nie powiedziałaś o niczym wczoraj wieczorem? – spytał z przyganą w głosie. – Bez trudu zniszczylibyśmy to siedlisko zła i bezbożności
– Bałam się – wyznała – Grozili, że rzucą na was złe czary, jeśli pisnę choć słowo.
Westchnął zrezygnowany.
– Ależ, Ingo, jakie z ciebie dziecko! Naprawdę im uwierzyłaś? Przecież czary i klątwy to zwykły przesąd.
– Mówisz tak, bo niejedno już widziałeś w swym życiu – mruknęła, dotknięta do żywego. – Ledwo zdołałam ochronić przed nimi puszkę ze Świętym Krzyżem. Tak się starałam, by nie zawładnęli mną i nie odebrali cennej relikwii, którą mi powierzyłeś.
– Inga ma rację – wtrącił jeden z wojów. – Wcale nie tak łatwo poradzić sobie z tymi pogańskimi psami. Bez trudu mogą uczynić coś, co przerazi zwykłego śmiertelnika.
– Wybacz, Ingo – przeprosił Ormund. – Wzburzyłem się, słysząc, że byliśmy tak blisko tych plugawych pogan i nie zniszczyliśmy ich. Ale gdy pomyślę, co ci się mogło stać... Postąpiłaś słusznie.
Po śniadaniu Ormund wstąpił do zielarki, która zapewniła go, że chory miał spokojną noc. Później wszyscy dosiedli koni i pośpiesznie opuścili Oddevold.
Pogoda zmieniła się, niebo pociemniało i zasnuło się ciężkimi chmurami. Chłód nieco zelżał, ale za to zerwał się silny wiatr.
– Mam nadzieję, że nie spotka nas śnieżna zamieć – odezwał się Ormund do Ingi, która teraz jechała obok niego.
Posuwali się w dość szybkim tempie, ale dziewczyna nie skarżyła się. Nie zwykła narzekać, poza tym rozumiała, że odpowiedzialność, jakiej podjął się Ormund, z pewnością mu ciąży, a nie chciała być kulą u nogi temu dzielnemu rycerzowi zakonu Strażników Krzyża.
Mimo całego podziwu dla Ormunda Inga zastanawiała się, jak można pogodzić świętą misję z nie pozbawionym wszak okrucieństwa rzemiosłem rycerskim. Nie pojmowała też, czemu właśnie kobiety najbardziej przeszkadzają krzyżowcom. Zdaje się, że to tylko wymysł Gaute Frostessona. Pewnie nienawidzi kobiet, pomyślała Inga cierpko.
Ale to nieważne, uznała. Nie będę sprawiać kłopotów Ormundowi. Postaram się trzymać na uboczu, tak by prawie nie zauważał mojej obecności.
Kiedy jednak patrzyła na swego opiekuna, z ciężkim sercem przyznawała sama przed sobą, że nie będzie to wcale łatwe. Uwielbiała go, czuła się przy nim bezpieczna i najchętniej nie odstępowałaby go na krok.
Westchnęła i rozejrzała się wokół. Niewielka drużyna skurczyła się teraz do dwunastu rycerzy, którzy niczym szybkie cienie mknęli przez szarą ciszę. Mieli nadzieję dołączyć do oddziałów na wyznaczonym postoju, jeśli bowiem sądzić po świeżych śladach na śniegu, od towarzyszy dzieliła ich niewielka już odległość.
– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, jeszcze dziś wieczór dotrzemy do Konghelli – odezwał się Ormund.
– To cudownie – wyrwało się Indze.
Uśmiechnął się.
– Pierwszy raz słyszę z twoich ust słowa, które świadczą o tym, że wyprawa dała ci się we znaki. Bardzo zmarzłaś?
– Do chłodu przywykłam, marzłam nie raz także w domu. Właściwie już dawno zapomniałam, jak to jest czuć ciepło. Ale jeśli będzie mi za ciężko, powiem. Głośno i wyraźnie. Póki jednak nic nie mówię, to znaczy, że nie musisz się o mnie martwić.
Ormund popatrzył na Ingę z uznaniem.
– Nie sądzę, żebym zdecydował się wziąć na tę wyprawę jakąkolwiek inną kobietę prócz ciebie. To była ciężka droga. Sam również się cieszę, że wkrótce dotrzemy do celu. Popatrz! Widzisz dym na niebie? To na pewno nasi palą ogniska!
Pogalopowali z nowym zapałem. Kiedy wreszcie mogli zejść z koni i rozprostować zesztywniałe członki, opowiedzieli towarzyszom o potyczce z banitami i o poległych przyjaciołach. Wspomnieli także, że po śmierci ojca opiekę nad Ingą przejął Ormund Strażnik.
Minęły może trzy albo cztery godziny od momentu, gdy wszyscy ludzie Ormunda się spotkali, kiedy w powietrzu zaczęły się unosić białe płatki. Jechali pod wiatr, śnieg zacinał im prosto w twarze, tak że prawie nic nie widzieli.
Kiedy zapadł zmrok, jeźdźcy zorientowali się, że nie zdążą przed nocą dotrzeć do Konghelli. Naradziwszy się z kilkoma najbardziej zaufanymi wojami, Ormund zdecydował, że aby nie dopuścić do rozproszenia oddziałów, zatrzymają się na noc w pobliskim lesie. Zebrał wojsko i rozkazał rozpalić ogniska oraz przygotować się do noclegu. Dla wielu wojów nocleg pod gołym niebem nie był pierwszyzną, szybko więc znaleźli sobie osłonięte od wiatru miejsca. Dla ochrony przed wichurą wzniesiono śnieżne wały, a konie zgromadzono w zaciszu przy skale. Potem przygotowano wieczorny posiłek.
– Ormundzie, dziewczyna płacze – zawołał jeden z wojów, który właśnie nadbiegł zdyszany. – Schowała się między końmi i nie chce powiedzieć, co jej się stało.
Ormund czym prędzej odszukał Ingę. Rzeczywiście siedziała skulona i zanosiła się od płaczu.
Przez chwilę stał niepewny, potem pochylił się nad nią i zagadnął najdelikatniej, jak potrafił:
– Co się stało? Czy rozpaczasz po stracie ojca?
Pokręciła głową.
– Tej rozpaczy nie uciszą łzy – szlochała. – Zostaw mnie, proszę, Ormundzie, nic się nie stało.
Nie wiedział, co robić. Nie mógł jej wziąć w ramiona i po prostu przytulić, choć wydawało mu się, że właśnie tego potrzebowała najbardziej.
– Dobrze już, dobrze – rzekł cicho. – Powiedz mi, co się stało. Uczynię wszystko, by ci pomóc.
– Nie – łkała. – Nie możesz mi pomóc. Nie mogę ci tego powiedzieć.
– Dlaczego nie?
– Bo o takich sprawach rozmawia się jedynie z rodzicami – rzuciła i na nowo wybuchnęła płaczem.
Ormund poczuł, że robi mu się gorąco. Uświadomił sobie, że jako opiekunowi dziewczyny jeszcze nie raz przyjdzie mu stawić czoło sprawom delikatnej materii. Najchętniej by odszedł, tak jak go prosiła, ale przełknął ślinę i zapytał:
– Czy ktoś cię obraził?
– Nie, nic takiego się nie stało.
– Ingo, posłuchaj. Rozumiem, że potrzebujesz pomocy. Właściwie nie masz nikogo prócz mnie. Przejąłem teraz obowiązki twych rodziców. Możesz ze mną rozmawiać zupełnie szczerze.
Nie odpowiedziała, więc z duszą na ramieniu ciągnął dalej:
– Może jednak wolałabyś porozmawiać z kimś starszym, z kimś, kto ma dzieci w twoim wieku?
– Nie, z nikim innym. Boję się ich.
– Ale przecież mnie się nie lękasz? No, mów, co cię gnębi
Zawstydzona i niepewna westchnęła. Zrozumiał, że skruszył nieco jej opór.
– Powiedz szeptem to, czego nie masz odwagi powiedzieć głośno.
Wreszcie zdecydowała się. Cichutko, tak że ledwie rozróżniał słowa, powiedziała mu wprost do ucha:
– Straciłam czucie w stopach, a mam tak skostniałe ręce, że sama nie mogę rozwiązać rzemyków w trzewikach. Tak się boję, że stanie się ze mną to samo co z tym biedakiem, no wiesz...
Znów zalała się łzami.
Ormund poczuł taką ulgę, że roześmiał się na głos. Szybko jednak zamilkł. Rozumiał bowiem rozterkę Ingi. Była wszak dobrze wychowaną panną, a żadna dobrze wychowana panna nie odsłania nawet łydki. Tymczasem wiązane kamasze z miękkiej skóry sięgały jej do samych kolan!
– Wybacz, że się roześmiałem – rzekł przepraszająco. – To dlatego, że obawiałem się, iż stało się coś znacznie gorszego. Nic się nie bój, Ingo. Jest przecież ciemno, zasłonię cię i nikt nas nie zobaczy. Nie uciekaj! Przecież nie mogę pozwolić, byś odmroziła sobie stopy!
Ostrożnie, by nie spłoszyć dziewczyny, wsunął dłonie pod jej suknię i chwycił za splątane rzemyki. Niełatwo było rozsupłać zesztywniałe od mrozu rzemienie, tak że zajęło mu to sporo czasu. Inga z ulgą pomyślała, że na szczęście w ciemności nie widać jej spłonionych policzków. Wreszcie Ormund ściągnął jej z nóg buty.
Długo rozcierał lodowate stopy Ingi. Kiedy niebawem oznajmiła cicho, że zrobiło się jej cieplej, Ormund chuchnął kilkakrotnie do środka butów i nałożył je szybko na nogi dziewczyny. Potem jeszcze pomógł je zasznurować. Inga, teraz mniej już skrępowana, przestała przytrzymywać wokół kolan brzeg sukni, a gdy Ormund skończył, podskoczyła i zawołała z ulgą:
– Jak mam ci dziękować?
Uśmiechnął się.
– Najlepiej będzie, jeśli opatrzysz rannych.
Chętnie spełniła prośbę Ormunda, a potem udała się na wskazane jej miejsce na nocleg. W miejscu osłoniętym z jednej strony śnieżnym wałem wojowie ułożyli dla niej na ziemi gałęzie świerku. Podziękowała im i zmęczona usiadła. Ciepło bijące od ognia nadało jej twarzyczce rumieńców i sprawiło, że oczy lśniły głębokim blaskiem. Obok niej usiedli dwaj starzy wojowie i zapytali, czy już jadła. Kiedy pokręciła przecząco głową i wyjaśniła, że skończyły jej się zapasy, podzielili się z nią chlebem. Potem pili wodę ze stopionego śniegu. Inga dostrzegała, z jakim szacunkiem odnoszą się do niej wojowie, i uświadomiła sobie, że zawdzięcza to Ormundowi. Ten budzący powszechnie wielki respekt mąż był teraz jej opiekunem. Właśnie układała się do snu na świerkowych gałązkach, kiedy pojawił się Ormund.
– Spróbuj zasnąć – powiedział. – Co jakiś czas strażnicy będą cię budzić, żebyś nie zamarzła.
– A ty nie odpoczniesz?
– Nie, nie jestem zmęczony – odrzekł z uśmiechem.
Zrozumiała, jak wielka ciąży na nim odpowiedzialność. Tej nocy musiał czuwać nad życiem prawie pięciuset wojowników i tyluż koni.
ROZDZIAŁ XI
Inga nie mogła zmrużyć oka, bo ziąb przenikał ją do szpiku kości. Co jakiś czas przychodzili strażnicy i budzili śpiących. Wtedy posłusznie wstawała i sprawdzała, czy ma czucie w rękach i w nogach, a potem znów się układała do snu. Właściwie temperatura nie była aż tak niska, ale silny wiatr i śnieżna zamieć potęgowały uczucie chłodu. Poza tym po całym dniu spędzonym na dworze zimno odczuwało się szczególnie dotkliwie. Wichura wzmagała się i coraz gwałtowniej targała koronami drzew. Inga, otulona szczelnie peleryną, wsłuchiwała się z niepokojem w zawodzenie wiatru i przeraźliwe wycie wilków, które wywoływało panikę nawet wśród koni. Przecież to jak tortury, pomyślała zrezygnowana. Lepiej w ogóle nie spać.
Patrzyła z niepokojem na nikłe płomienie ogniska walczące z coraz gęściejszym śniegiem i po chwili znów poczuła się znużona. Ułożona wygodnie na świerkowych gałęziach, zapadła wreszcie w sen.
– Wstawaj! Wstawaj! – usłyszała nagle nad uchem głos Ormunda. – Rozpętała się burza śnieżna. Atakują nas wilki!
Inga poderwała się. Szum w koronach drzew wzmógł się do potwornego ryku, grad wielkości ziarna zacinał prosto w twarz, a gdzieś niepokojąco blisko rozlegało się straszliwe wycie głodnych drapieżników. Ogniska prawie pogasły, tylko żar się jeszcze tlił. Wojowie podpalali w nim gałęzie, które z desperacją ciskali za śnieżny wał.
– Ormundzie – wyszeptała Inga z lękiem w oczach.
– Wszystko będzie dobrze. – Ścisnął ją za ramię. – To stado jest mniejsze niż to, które atakowało nas podczas przeprawy przez Iddefjorden. Pomóż umacniać wał, to nie zmarzniesz. Tylko uważaj! Trzymaj się zawsze blisko innych, nie wolno ci zostać samej. Masz nóż?
– Nie.
– Weź mój! Nic się nie bój, pamiętaj, że chroni nas Święty Krzyż!
Inga, nie zwlekając, włączyła się do pracy przy wale ochronnym. Cały obóz był na nogach. Część wojów pilnowała koni, rżących i wierzgających niespokojnie. Na wzmocnienie i podwyższenie wału wykorzystano cały śnieg, który leżał od strony obozowiska, a mimo to kilka wilków zdołało się przedrzeć przez przeszkodę. Pogryzły paru wojów, ale na szczęście zaraz zostały zabite.
W pewnej chwili Inga usłyszała, że ktoś ją woła. Znowu poproszono ją, by zechciała pomóc rannym. To zadanie wydało się dziewczynie ponad siły. Zacisnęła jednak zęby i zabrała się do pracy. Podarła na wąskie paski zdjętą ukradkiem w mroku halkę i opatrywała wyciągane ku niej pokrwawione ręce. Najtrudniej jednak było założyć opatrunek na groźną ranę na szyi, a także zatamować krew płynącą ze zranionego przedramienia. Kiedy skończyły się płócienne bandaże z podartej halki, jakiś nieznajomy rycerz podał jej koszulę.
Już się wydawało, że sytuacja została opanowana, kiedy nieoczekiwanie rozległ się głośny krzyk:
– Przedarły się! Ratunku!
Panika ogarnęła wszystkich. Inga, uciekając w popłochu, nagle poczuła przy nodze wilgotny pysk. Krzyknęła rozpaczliwie, a wtedy ktoś ją chwycił wpół.
– Tutaj! Szybko wejdź na drzewo!
Rozpoznała głos Kalva, wesołego młodzieńca, z którym tak miło jej się gawędziło drugiego dnia wyprawy.
– Dzięki, Kalv – wysapała, wspinając się na niezbyt wysokie drzewo.
– Ormund mnie przysłał! – zawołał młodzieniec, starając się przekrzyczeć burzę, a potem znikł Indze z oczu.
Dziewczyna nie była pewna, jak wysoko od ziemi znajduje się gałąź, na której siedzi. Nie wiedziała, czy może się czuć bezpieczna. Rychło się okazało, że jej obawy nie były bezpodstawne, bo rozwścieczone wilki doskoczyły do drzewa, na którym się schroniła. Przerażona, w ostatniej chwili odciągnęła brzeg sukni od wyszczerzonych zębów. Strach ją wręcz sparaliżował, niezdolna do krzyku, jęknęła tylko cicho, gdy zorientowała się, że wygłodniałe zwierzę stara się dosięgnąć jej stopy. Palce miała zgrabiałe z zimna i ledwo trzymała się pnia. Zrozpaczona, zaczęła wołać Ormunda.
Kiedy włócznia ugodziła najbardziej zajadłego drapieżnika, reszta zwierząt uciekła. Inga znalazła wreszcie schronienie w silnych ramionach swego opiekuna i wtedy niemal się rozpłakała.
– Zaraz je przegonimy! – wykrzyknął rycerz. – Byłem w pobliżu przez cały czas. Bardzo zmarzłaś?
– T-tak... Policzki...
Rycerz pośpiesznie zsunął rękawicę i zaczął lekko szczypać dziewczynę po twarzy. Drżąc na całym ciele, mocniej przytuliła się do jego piersi, a on owinął ją peleryną, żeby osłonić przed przenikliwymi podmuchami wiatru. Wokół nich szalała śnieżna zawierucha, ale Inga czuła się zupełnie bezpieczna. Ormund najwyraźniej pojmował, jak bardzo dziewczyna potrzebowała odrobiny serdeczności. Położył dłoń na głowie Ingi i wtulił twarz w jej jasne włosy.
Przez chwilę stali nieruchomo.
– Czy to możliwe, żeby dziewczę tak pełne ciepła przemarzło? – zdumiał się rycerz, cofając się o krok.
– A ty, Ormundzie? Na pewno też jesteś zziębnięty i przemęczony.
Raczej domyśliła się, niż zobaczyła, że się uśmiechnął.
– Jakie to dziwne, że ktoś się o mnie troszczy – rzekł. – Przyznaję, że to nawet miłe. Ale nie martw się o mnie, Ingo. Przywykłem do takiego życia, choć nie kryję, że ta noc to istne piekło. Tak mi przykro przez wzgląd na ciebie.
– Czy już jest po wszystkim? – zapytała, szczękając zębami.
– Prawie. Później jednak będzie nam potrzebna twoja pomoc, bo wielu moich ludzi odniosło rany.
– Ormundzie, mam wrażenie, że już nigdy się nie rozgrzeję, że przemarzłam do szpiku kości i nawet moje serce jest jak z lodu.
– Nie – odrzekł z żarem. – Na pewno nie twoje serce!
Zdawało jej się, że wycie wilków i walka z wolna ucicha. Podziękowała Ormundowi za pomoc.
– Poradzisz już sobie? – spytał zdziwiony.
Choć Inga marzyła o ciepłej izbie i wygodnym łożu, wyprostowała się i odpowiedziała:
– Tak, mogę już znowu pomagać rannym.
ROZDZIAŁ XII
Przez całe przedpołudnie Inga i Ormund opatrywali pokąsanych przez wilki. Coraz to nowe koszule darto na bandaże. Wielu ucierpiało, choć na szczęście nikt nie zginął. Dziewczyna z niepokojem popatrzyła na mężczyznę z poszarpaną tętnicą, który stracił mnóstwo krwi, a krwotoku wciąż nie dało mu się zatamować. Bardzo pragnęła, by ranni wrócili do zdrowia, bo ta koszmarna noc sprawiła, że wszyscy ludzie w oddziale poczuli się sobie bliscy. Ormund tymczasem zebrał swych zaufanych rycerzy i, pozostawiwszy rannych pod opieką Ingi, odszedł przygotowywać oddziały do wymarszu. O dziwo, żaden koń nie ucierpiał od ataku wilczej sfory. Pewnie dlatego, że zwierzęta chroniła z jednej strony skała, z drugiej zaś śnieżny wał.
Gdy tylko wichura trochę osłabła, śmiertelnie znużeni wojowie ruszyli w dalszą drogę. Nadal padał gęsty śnieg i kiedy dotarli na skraj lasu, musieli zebrać całą odwagę, by wyjechać na otwartą przestrzeń. Na szczęście podmuchy wiatru z wolna słabły, a gdy oczom podróżujących ukazały się w oddali smugi dymu nad Konghellą, przestał też padać śnieg.
Gościniec całkiem zasypało, gdzieniegdzie potworzyły się wysokie zaspy, teraz jednak, gdy widzieli już cel długiej wyprawy, przestali się lękać, że zabłądzą.
Na otwartym polu ukazał się nadjeżdżający od strony grodu liczny orszak. Inga popatrzyła tęsknym wzrokiem na sanie i ciepłe niedźwiedzie skóry i westchnęła cicho.
Sanie zatrzymały się przed Ormundem, a siedzący w nich wysoko urodzony mąż popatrzył na przemarzniętych wojów i przemówił:
– Udaję się na północ. Jak wam przebiegła droga? Wyglądacie na nadzwyczaj znużonych. Czy ty jesteś krzyżowcem, którego oczekuje się w Konghelli?
Ormund pokiwał głową i odrzekł:
– Radzę ci, panie, zabrać ze sobą liczniejszą eskortę. W lasach pełno wilków, a także banitów i pogan.
– Od Oddevold będzie nas więcej. A cóż to za kwiatuszek wam towarzyszy? Czy to branka dla króla?
– Nie – odparł ostro Ormund. – To nie branka, lecz moja podopieczna.
– Jest piękna jak rzadko która – ciągnął mężczyzna, nie spuszczając oka z Ingi. – A jej włosy... Mogę zerknąć, ślicznotko?
Podniósł się i wyciągnął rękę w stronę kaptura dziewczyny.
Jakież było jego zdumienie, gdy w tej samej chwili wyrosły przed nim włócznie i szczęknęły miecze.
Cofnął się jak niepyszny i stwierdził z przekąsem:
– Ta twoja podopieczna jest dobrze strzeżona. I ty dobyłeś miecza, rycerzu? Dlaczego?
– To jeszcze dziecko – odpowiedział Ormund. – Kochamy ją wszyscy bardzo i nie pozwolimy, by włos spadł jej z głowy.
– Właśnie widzę – rzucił oschle nieznajomy, sadowiąc się z powrotem w saniach. – Ale może za jakiś czas.... Miałaby dobrze u mnie, bo na bogactwie mi nie zbywa.
– Jeśli będziecie ją chcieli pojąć za żonę, panie, to możecie się o nią starać. Czy zostaniecie przyjęci, to już inna sprawa – rzekł. – Ale waszą nałożnicą na pewno nie będzie.
– Żonę już mam – mruknął cierpko mężczyzna, zacinając konie.
– Nie zdążyliśmy jeszcze dojechać do miasta, a już ustawiają się konkurenci do twej ręki – odezwał się ponuro Ormund. – Ale co ci jest, Ingo? Płaczesz?
– Nie – zachrypiała dziewczyna, pośpiesznie wycierając nos.
– Dlaczego? – chciał koniecznie wiedzieć.
– Trochę się wzruszyłam, że wszyscy tak się o mnie troszczą – wyznała cicho.
– Czy to takie dziwne? – spytał miękko. – Podczas tej wyprawy podbiłaś serca pięciuset wojów, i to nie tylko swą urodą.
– Ormundzie, nie wbijaj mnie w dumę. Przyznam się, że trochę się przestraszyłam, że zechcesz mnie oddać temu mężczyźnie.
– Temu staremu capowi? – żachnął się Ormund – O, nie! Znajdę ci z pewnością lepszego małżonka.
– Och – westchnęła cicho Inga. – Obawiam się, że będę ci ciężarem. Rozumiem, że zechcesz mnie jak najszybciej wydać za mąż, by móc poświęcić się całkowicie misji strzeżenia Świętego Krzyża.
– W Jerozolimie złożyłem śluby, ale opiekę nad tobą traktuję z największą powagą. Twój ojciec był moim przyjacielem.
– Ormundzie, mylisz się co do mojego wieku. Nie jestem już dzieckiem, osiągnęłam wiek odpowiedni do zamęścia. Mój ojciec wprawdzie chciał jeszcze poczekać, ale wiedz, że nie chcę być ci kulą u nogi. Byłoby mi przykro, gdybym stanęła na drodze twemu prawdziwemu powołaniu.
– Nie obawiaj się, Ingo. Troskę o swą przyszłość pozostaw mnie, sama zaś ciesz się, że szczęśliwie dotarliśmy do celu. Tuż przed nami leży Konghella, gród, który król Sigurd zamierza uczynić ważnym ośrodkiem handlu i żeglugi.
Inga porzuciła szybko ponure myśli i z zachwytem popatrzyła przed siebie.
– Jak nazywa się rzeka, która tędy przepływa?
– Gautelven. Widzisz to wzgórze na skraju grodu? Tam ma stanąć nowy zamek. Kaplica zostanie zastąpiona kościołem, w którym przechowywana będzie relikwia, drewno Chrystusowego krzyża.
– A ty będziesz jej strzegł. Ale chyba nie sam?
– Nie, na razie jest nas czterech. Będziemy mieszkać w skromnej chacie nieopodal kaplicy.
– A... ja? – zapytała cicho Inga.
– Nie wiem jeszcze. Przygotowałem kwaterę dla ciebie i ojca, ale teraz gdy zostałaś sama... Jeszcze dziś poradzę się kogoś, kto lepiej ode mnie zna mieszkańców grodu.
– Bardzo bym chciała pozostawać blisko ciebie, Ormundzie. Jesteś dla mnie taki dobry, a ja nikogo tu nie znam. Boję się zamieszkać u obcych ludzi, którzy przyjmą mnie tylko dlatego, że nie będą mieli odwagi ci odmówić.
Popatrzył z uśmiechem w jej zalęknione oczy.
– Ty się boisz? A ja sądziłem, że potrafisz wszystkiemu stawić czoło. Ale rozumiem, co czujesz, i zapewniam cię, że z największą starannością wybiorę dla ciebie nowy dom. Nie martw się, jeśli nie będziesz mnie widywać potem zbyt często. Z daleka będę roztaczał nad tobą pieczę.
– Nie zobaczę cię więcej? – krzyknęła przerażona. – Dlaczego?
Milczał przez chwilę.
– Dzisiejszej nocy trzymałem w ramionach kobietę – zaczął powoli. – Uczyniłem to, by cię ogrzać, bo byłaś całkiem przemarznięta, ale postąpiłem wbrew regułom zakonu. Będę musiał wyznać wszystko na świętej spowiedzi Gautemu Frostessonowi, który jest niezwykle surowy. Tworzymy wspólnotę utworzoną na wzór rycerskich zakonów istniejących już na południu Europy. Rycerze ślubują poświęcić swe życie służbie Bogu. Nie wiem, jaką pokutę naznaczy mi Gaute, ale spodziewam się, że przyjdzie mi pościć i żyć jakiś czas w odosobnieniu.
– Ależ, Ormundzie, przecież nie uczyniłeś nic złego – protestowała Inga. – Czy grzechem jest pomóc bliźniemu w potrzebie? Mnie się zdaje, że zgrzeszyłbyś bardziej, gdybyś tego nie uczynił.
– Pewnie tak. Ale nie rozumiesz wszystkiego. Człowiek odpowiada nie tylko za uczynki.
Inga rzeczywiście nie pojmowała, nie znajdowała w jego postępku nic zdrożnego, ale nie śmiała pytać o nic więcej, bo w głosie opiekuna wyczuła zniecierpliwienie.
Ciążące im obojgu milczenie przerwał Ormund.
– Ingo, nasze drogi spotkały się na skutek niezależnego od nas splotu okoliczności. Złożyłem dwie przysięgi, które trudno ze sobą pogodzić. Jedna nakazuje mi żyć w czystości; mogę pomagać bliźnim, ale tylko do pewnych granic. Drugą złożyłem twojemu ojcu. Obiecałem, że zaopiekuję się tobą najlepiej, jak potrafię. Nie możemy spotykać się zbyt często, ale pamiętaj, że jestem twoim opiekunem i jeśli będziesz miała kłopoty, możesz zawsze po mnie posłać. Proszę cię tylko, byś czyniła to jedynie w razie konieczności.
Inga pochyliła głowę.
– Rozumiem – odpowiedziała ze smutkiem. – Uczynię to, co uważasz za słuszne, Ormundzie. Ale nie chcę siedzieć bezczynnie. Zatroszcz się, bym miała jakąś pracę i nie była dla nikogo ciężarem.
– Zamierzam porozmawiać o tym z księciem Øysteinem.
– Z księciem Øysteinem? – wyszeptała z rozszerzonymi z przerażenia oczami. – Sądzisz...
– Zobaczymy – uśmiechnął się.
Podjeżdżali coraz bliżej bram grodu. Z daleka dostrzegli tłumy gromadzące się, by powitać rycerzy. Na przodzie obok wytwornie odzianego dostojnika przybyszom mignęły postaci w sutannach. Zadrżała nagle.
– Boisz się? – zdziwił się Ormund.
– Trochę. Czy to książę?
– Tak. Książę Øystein Magnusson.
Zniżyła głos do pełnego szacunku szeptu.
– Wyszedł, żeby nas powitać?
– Nie nas, ale relikwię Chrystusowego krzyża przywiezioną z Ziemi Świętej.
Ormund pochylił się nad podopieczną i poprawił jej pelerynę. Zależało mu na tym, by się należycie zaprezentowała. Kiedy dotknął kolana Ingi, dziewczyna poczuła przeszywający ją dreszcz.
– Jak twoja ręka? – spytała, żeby ukryć zakłopotanie.
– Chyba dobrze.
– Gdyby cię bolała, obiecaj mi, że przyjdziesz do mnie.
– O ile Gaute Frostesson mi zezwoli.
Zsiedli z koni i ruszyli dostojnikom na spotkanie. Inga pokłoniła się nisko młodemu i urodziwemu księciu Øysteinowi, a także towarzyszącym mu duchownym.
– Oczekiwaliśmy cię, Ormundzie Strażniku – odezwał się książę. – Widzę po was, że wyprawa nie była łatwa. Ale gdy mój brat coś postanowi, nie ma odwołania. Wprawdzie nie wierzę, by Wenedowie próbowali zaatakować w taki mróz, ale oczywiście to wielka ulga wiedzieć, że wzmocniona została obrona grodu. Nie wiedziałem, że w wyprawie towarzyszyła ci kobieta?
– To Inga, córka kowala – wyjaśnił Ormund. – Jej ojciec otrzymał śmiertelne rany w potyczce z banitami w okolicy Oddevold. Przyrzekłem mu, nim skonał, że zaopiekuję się jego córką i zadbam o to, by w Konghelli trafiła do porządnych ludzi. Dziewczyna pragnie zapracować na strawę i kąt i dlatego proszę cię, mój książę, byś przyjął ją na służbę. Ona przywykła do pracy i jest bardzo biegła w leczeniu chorób. A ja wraz z moimi wojami mogę zaświadczyć, że to najlepsza chrześcijanka.
Głośny pomruk zza pleców Ormunda potwierdził jego słowa.
Książę Øystein popatrzył na Ingę z namysłem.
– Przemarzłaś, panienko, i jesteś znużona, a mimo to twoja uroda promienieje blaskiem większym niż u młodych dam, które pielęgnują swe ciało całymi dniami. We dworze brakuje służby. Ale czy ty, taka delikatna, potrafisz naprawdę pracować? Pokaż swoje dłonie, Ingo!
Kiedy dziewczyna zdjęła rękawice, wszyscy, którzy spojrzeli na jej ręce, przerazili się nie na żarty.
– Ingo! – zawołał Ormund. – Co się stało?
Dziewczyna spuściła oczy. Jej dłonie, i tak już poczerniałe od pracy w kuźni, teraz były spuchnięte i sine aż po nadgarstki.
– Odmroziłam je w nocy podczas burzy śnieżnej, kiedy opatrywałam rannych.
Książę wezwał rycerza ze swej świty i rozkazał mu:
– Poprowadź dziewczynę zaraz do dworu. Zatroszcz się, by przygotowano dla niej ciepłą izbę, gorącą strawę i porządną kąpiel. Szybko! A ty, Ormundzie, opowiedz nam o tej trudnej wyprawie. Relikwia, mam nadzieję, nie ucierpiała?
Inga ruszyła za wyznaczonym rycerzem, nie zdążywszy nawet pożegnać się z Ormundem.
ROZDZIAŁ XIII
Żona zarządcy, władcza kobieta, świadoma swej pozycji, popatrzyła badawczo na Ingę.
– A więc jesteś podopieczną Ormunda Strażnika. Czy oczekujesz z tej racji jakichś przywilejów?
– Nie – zapewniła Inga. – Przywykłam do ciężkiej pracy i chciałabym okazać się użyteczna.
– To dobrze. Razem z Signhild usługiwać będziecie damom dworu podczas ich pobytu w Konghelli. Gdy wyjadą, przydzielę ci inne zajęcia. Jako podopieczna tak dostojnego rycerza nie możesz wszak być zwykłą służebną. Signhild – zwróciła się do młodej dziewczyny stojącej z boku – zajmij się Ingą, będziecie dzielić izbę. Przygotuj dla niej gorącą kąpiel, nagrzej łóżko i zatroszcz się o to, by się posiliła. Jutro przez cały dzień może odpoczywać.
Signhild wyprowadziła Ingę do budynku przylegającego do wielkiej sali, Inga z zachwytem dotykała dłonią grubych bali, a jej oczy chłonęły piękne, rzeźbione zdobienia na belkach i powale.
– Czy żona zarządcy zawsze jest taka miła? – zapytała Inga.
– O, nie – roześmiała się Signhild. – Gdy widzi źle wykonaną pracę, nie ma litości dla służby, potrafi czasem obrzydzić życie, ale nie jest zła. Rycerzy krzyżowców darzy szczególnym respektem. Jak wszyscy zresztą. Doprawdy, spotkało cię wielkie szczęście, że masz tak wspaniałego opiekuna. Tutaj jest nasza izba i twoje łóżko.
Miło gawędząc, Signhild szykowała kąpiel dla Ingi. Ta dorodna, wesoła dziewczyna, córka bogatego gospodarza, nie była obdarzona nadzwyczajną mądrością i dość łatwo jej było zaimponować. Z otwartą buzią i rozszerzonymi ze zdumienia oczami słuchała opowieści Ingi o wyprawie, raz po raz przerywając jej okrzykami wyrażającymi niekłamany podziw. Potem zaś wprowadziła Ingę w porządek dnia obowiązujący we dworze.
– Na ogół żyje się tu nam bardzo spokojnie, ale kiedy przybywa król lub książę, mamy pełne ręce roboty – mówiła, napełniając wodą wielką drewnianą balię. – A ci dworzanie – zachichotała. – W korytarzach trzeba się szybko przemykać, bo tylko czyhają, by podszczypnąć. Taki jeden...
Zamilkła, a na jej policzkach pojawił się rumieniec.
– Który? – próbowała ośmielić ją Inga.
Signhild, nachyliwszy się, szepnęła Indze do ucha:
– Pokażę ci! Jest taki przystojny, że dech zapiera, i przez cały czas wodzi za mną spojrzeniem. Ma na imię Harald.
Włożyła rękę do wody, żeby sprawdzić, czy nie jest za gorąca. Inga posłała jej nieśmiały uśmiech.
– Ogromnie się cieszę, że będziemy razem mieszkać. Nigdy jeszcze nie miałam przyjaciółki i nawet nie sądziłam, że tak miło gawędzi się z innymi dziewczętami.
– Ja także się cieszę – odpowiedziała Signhild. – Ostatnio mieszkałam z taką jedną... strasznie zadzierała nosa, w ogóle nie dało się z nią rozmawiać. Czy naprawdę jesteś sama na świecie? Nie miałaś przyjaciół?
– Nie, mam tylko Ormunda.
– E, on jest stary!
Inga popatrzyła na nią zdumiona.
– Widziałaś go kiedyś?
– Nie, ale za to spotkałam parę razy Gaute Frostessona, więc łatwo się domyślić.
Inga zadumała się na moment, ale zaraz roześmiała się głośno.
Długo rozmawiały tego wieczora. Świece pogasły już we wszystkich izbach, a dziewczęta nadal zwierzały się sobie szeptem ze swych najskrytszych tajemnic i marzeń. Umilkły dopiero, gdy kucharka zapukała do nich przez ścianę.
Następnego ranka Inga obudziła się z bólem gardła. Żona zarządcy zajrzała do niej i stwierdziła:
– Masz gorączkę, zresztą trudno się dziwić. Leż spokojnie, Signhild się tobą zajmie.
Koło południa gorączka się podwyższyła, a gardło bolało Ingę tak bardzo, że nie mogła przełykać śliny. Signhild, wyraźnie zmartwiona, zapytała z lękiem:
– Może pójdę po Ormunda Strażnika?
– Nie, proszę cię, nie rób tego! – gwałtownie zaprotestowała Inga. – Wyglądam okropnie z tą chustką na szyi!
Signhild zdumiała się.
– To co? Przecież to tylko twój opiekun.
Inga jęknęła bezsilnie i zapadła w niespokojny sen. Jak przez mgłę usłyszała męski głos. Signhild, przejęta, odpowiadała: „Tak, panie”, „Nie, panie”, a żona zarządcy rzucała krótkie uwagi.
Inga spociła się jak mysz, włosy kleiły jej się na skroniach, a nocną koszulę można było wykręcać. Spojrzawszy na zapaloną świecę, domyśliła się, że jest już wieczór. W uszach jej szumiało i nie słyszała dokładnie, o czym rozmawiają przybyli.
– Ormund – wyszeptała i nagle uświadomiła sobie, że nie pierwszy raz tego wieczoru wymawia to unię.
Jakiś cień pochylił się nad jej łóżkiem, a na czole poczuła dłoń opiekuna.
– Gorączka zaczyna spadać – powiedział do stojących w izbie kobiet. – Najgorsze minęło. Zaczyna się pocić, a to znaczy, że wraca do zdrowia. Zmień jej potem pościel, Signhild.
– Tak, panie.
Inga zwilżyła usta językiem i wyszeptała:
– Pić.
Twarz rycerza rozmazywała się Indze przed oczyma.
– Przynieś wody, Signhild – poprosił Ormund, sadowiąc się na brzegu posłania.
Gdy wróciła, pomógł Indze unieść się i podparł jej plecy ramieniem.
– Powoli – uśmiechnął się. – Nie tak dużo naraz, pijesz jak spragnione cielątko!
Opadła z powrotem na poduszkę, a Ormund ostrożnie cofnął rękę. Potem zwrócił się do gospodyni:
– Jestem spokojny, bo wiem, że dziewczyna jest pod dobrą opieką. Proszę jednak jutro powiadomić mnie, jak się czuje, a w razie gdyby coś się zmieniło, wezwać natychmiast.
Inga pragnęła zawołać, by nie odchodził, ale zabrakło jej sił by wydobyć głos. Żona zarządcy odprowadziła gościa do drzwi, zapewniając, że zrobi wszystko co w jej mocy.
Ledwie zniknęli za drzwiami, Signhild nachyliła się nad łóżkiem Ingi.
– To był Ormund Strażnik? – wyszeptała, a Indze zdawało się, że widzi błysk w jej oku. – Och, Ingo, Ingo! – Mieć takiego opiekuna! Cóż to za mężczyzna!
Inga uśmiechnęła się blado.
– A twój Harald? – zachrypiała, a gardło jeszcze mocniej ją zabolało.
– E, to szczeniak – pogardliwie prychnęła dziewczyna.
Inga zadomowiła się we dworze. Kiedy wyzdrowiała, z zapałem i radością podjęła pracę. Dobrze pracowało jej się razem z rówieśnikami, powoli blakły wspomnienia z dzieciństwa w nędznej chałupie w Borg, a i tęsknota za rodzicami w jej sercu trochę ucichła. Dłonie dziewczyny straciły szarawy odcień, zniknęły z nich też ślady po odmrożeniach, choć nie stały się białe i delikatne jak niegdyś.
Wielu dworzan z książęcej świty posyłało Indze zalotne spojrzenia, ale Signhild nauczyła przyjaciółkę, jak się bronić przed zaczepkami mężczyzn. Inga albo odcinała się żartobliwie, albo niewinnie spuszczała oczy, udając, że nie rozumie, co do niej mówią. Signhild i Inga bardzo się ze sobą zaprzyjaźniły. Za plecami wojów wymyślały różne żarciki i dworowały sobie z nich, zaśmiewając się do rozpuku, czasami podsłuchiwały z galerii obradujących w sali na dole najwyższych dostojników.
Inga nie spotykała Ormunda, ale wiele wskazywało na to, że czuwa nad nią z daleka. Tylko w dni świąteczne podczas mszy widywała go razem z pozostałymi krzyżowcami u wrót kaplicy bądź przy ołtarzu. Zawsze uprzejmie się jej kłaniał, ale nigdy nie rozmawiali.
Zima miała się ku końcowi. Słońce przygrzewało coraz mocniej i na wzgórzach wokół grodu powoli topniał śnieg. Sikorki bogatki zwiastowały nadejście wiosny. Książę Øystein odjechał wraz ze świtą i we dworze ucichło. Inga przywykła do nowego domu i czułaby się wspaniale, gdyby nie dwoje ludzi. Najbardziej dokuczała jej dworka o imieniu Asta, która pod nieobecność żony zarządcy pilnowała, by służebne nie ociągały się z pracą. W stosunku do Ingi zachowywała się wyjątkowo złośliwie i nie przepuściła żadnej okazji, by jej dokuczyć. Szydziła z pochodzenia dziewczyny i wyśmiewała się, że Ormund Strażnik zgodził się przejąć nad nią opiekę tylko dlatego, że go do tego przymuszono. Jakby tego było za mało, nie szczędziła zjadliwych uwag na temat wyglądu Ingi.
Drugą osobą był dziwny rycerz z bliskiego otoczenia zarządcy. Inga odnosiła wrażenie, że ów mężczyzna nieustannie ją śledzi. Gdziekolwiek się ruszyła, wciąż czuła na sobie jego wzrok.
Poza tą dwójką wszyscy bardzo ją lubili, począwszy od żony zarządcy, na czeladzi kuchennej i pachołkach skończywszy. Jeden młodzian nadskakiwał Indze ze szczególnym zapałem. Pomagał jej nosić drewno lub wodę, a gdy przędła wełnę, siadał na progu i próbował zagadywać. Ponieważ był bardzo miły, czasami z nim rozmawiała. Bardzo zważała, by nie czynić mu żadnych nadziei, mimo to jednak widziała w jego oczach coraz większe uwielbienie. Dlatego też któregoś popołudnia poprosiła o wolną chwilę i ruszyła w stronę kaplicy.
ROZDZIAŁ XIV
Pod dębami na zamkowym wzgórzu zakwitły na niebiesko pierwsze wiosenne kwiaty. Inga szła z gołą głową, a rozpuszczone jasne włosy, skręcające się w długie loki, opadały jej na plecy. Po długiej zimowej przerwie ruszyła na nowo budowa zamku i z daleka już rozlegał się odgłos siekier. Przy bramie dziewczynę zatrzymał dzierżący straż rycerz.
– Stój! Dokąd to, panienko?
– Chcę się zobaczyć z Ormundem Strażnikiem.
– Tylko pod warunkiem, że przychodzisz w ważnej sprawie. Gaute Frostesson nie pozwala bywać tu niewiastom.
– Jestem podopieczną Ormunda. Mój opiekun przykazał mi się zgłosić, gdybym miała kłopoty.
Strażnik po krótkim namyśle wpuścił ją do środka. Inga udała się wprost do kaplicy, wokół której wyrastały mury nowego kościoła. Natknęła się na kolejnego strażnika, a kiedy powtórzyła mu swą prośbę, obiecał, że przyprowadzi Ormunda. W kaplicy było chłodno i cicho. Inga przeszła środkiem przed sam ołtarz. Zachwycona pięknym wystrojem kaplicy, uklękła, po czym pochyliła głowę w cichej modlitwie.
Wstała, usłyszawszy odgłos kroków. Ormund Strażnik wydał jej się wyższy i dużo szczuplejszy, niż go zapamiętała. Odruchowo pokłoniła mu się.
– Chciałaś ze mną mówić? – zapytał cicho.
– Tak. Gdzie możemy porozmawiać?
Odwrócił się i skierował do wyjścia, a Inga ruszyła za nim. Wydał jej się taki surowy i wyniosły, wprost trudno jej było sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek siedział na brzegu łóżka, kiedy była chora. Chyba tylko zwidziało jej się to w gorączce... Czy na pewno on przytulał ją w czasie śnieżnej zamieci? Uśmiechał się i żartował, jadąc obok niej na koniu?
Ten człowiek przypominał bardziej rycerza, który, jak twierdziła Asta, pod przymusem podjął się opieki nad biedną córką kowala. Inga czuła, jak opuszcza ją odwaga. Nie chciała obarczać Ormunda swymi zmartwieniami.
Zatrzymali się w miejscu, skąd rozpościerał się widok na gród i okolice aż po ujście rzeki Gautelven.
– I co? – zagadnął Ormund. – Dobrze ci w domu zarządcy?
– Tak, nawet bardzo.
– Z tego, co słyszałem, sprawujesz się znakomicie.
Inga zarumieniła się uszczęśliwiona.
– Co cię w takim razie dręczy?
– Chodzi o dwie sprawy, które może wydadzą ci się błahe, ale dla mnie są bardzo ważne. Pewien mężczyzna...
Ormund zesztywniał.
– Tak?
– Młody woj, który jest na służbie u zarządcy, powiedział... powiedział, że odwiedzi cię jutro, żeby...
– Żeby prosić o twą rękę – dokończył Ormund.
Inga pokiwała głową, a potem słowa popłynęły strumieniem z jej ust.
– Wiem, że sprawiam ci kłopot, że przeze mnie nie możesz w pełni poświęcić się służbie Bogu, ale, drogi Ormundzie, proszę cię, poczekaj jeszcze trochę! Nie chcę poślubić tego młodziana. Być może pod wieloma względami byłby dobrym kandydatem, ale tak cię proszę, czy wytrzymasz jeszcze trochę ze mną?
Cień uśmiechu przemknął po twarzy rycerza i w tej krótkiej chwili przypomniał dziewczynie Ormunda, jakiego zapamiętała.
– Czy myślisz, że będzie cię można tak łatwo zdobyć? Sądzisz, że oddam cię pierwszemu lepszemu po to, by się ciebie pozbyć? To tak, jak bym nie dotrzymał słowa danego twojemu ojcu. Jeśli chcesz wiedzieć, odmówiłem już siedmiu kandydatom starającym się o ciebie, wśród nich co najmniej dwóch było wysoko urodzonych. Powiedz jednak, czy ktoś podoba ci się szczególnie, a wówczas przyjrzę mu się dokładniej.
Inga patrzyła na Ormunda w najwyższym zdumieniu, jakby widziała go po raz pierwszy.
– Ci wszyscy mężczyźni kręcili się tu i zakłócali ci spokój? Przeszkadzali w twej świętej misji? To ty chyba mnie nienawidzisz!
Potrząsnął powoli głową.
– Nienawiść i miłość to uczucia, które muszę wyrzucić ze swych myśli i ze swego serca. Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Czy poznałaś kogoś, za kogo chętnie wyszłabyś za mąż? Twój ojciec bardzo pragnął, byś była szczęśliwa.
Inga cofnęła się o krok i przez długą chwilę w milczeniu patrzyła w stronę grodu.
– Nie – odrzekła w końcu.
– Dlaczego nie odpowiedziałaś od razu? Pewnie jednak o kimś myślałaś?
– Nie, Ormundzie – westchnęła ciężko dziewczyna. – Poślubię tego, którego dla mnie wybierzesz. Ale czy będę szczęśliwa... Nie... nie sądzę!
Stali przez chwilę w milczeniu.
– A o czym jeszcze chciałaś ze mną mówić? – zapytał rycerz, starając się przybrać lżejszy ton.
Wyprostowała się z uśmiechem.
– Och, rzeczywiście. Ale to taka przyziemna sprawa, że pewnie będziesz na mnie zły. Zostałyśmy z Signhild zaproszone na ucztę, która odbędzie się za dwa tygodnie na cześć króla Sigurda Krzyżowca. Mamy założyć najładniejsze suknie, a ja nie mam nic stosownego na taką uroczystość. Nie śmiałam nikomu o tym powiedzieć, postanowiłam poradzić się ciebie. Może mój ojciec zostawił ci jakieś pieniądze albo coś cennego... – dodała niepewna.
– Tak – skłamał Ormund. – Dostaniesz, oczywiście, nową suknię. Chodź, przejdziemy się do portu! Akurat zawinął tam statek z Holandii.
– Ale... Masz na to czas?
Uśmiechnął się uspokajająco i ruszył w dół. Inga odetchnęła z wyraźną ulgą.
– Bardzo się martwiłam o strój na ucztę. W tak krótkim czasie nie zdążyłabym utkać sobie materiału, ale jeżeli możemy kupić... Och, Ormundzie, jeszcze nigdy nie kupowałam nic dla siebie. Zawsze wszystko robiliśmy sami.
Roześmiał się, rozbawiony jej podnieceniem.
Teraz już nie wydawał się taki obcy i nieprzystępny, dlatego też odważyła się go zapytać po drodze:
– Znasz, Ormundzie, dworkę Astę?
– Nie, nie sądzę. Dlaczego pytasz?
– Dziwne, bo rozpowiada takie rzeczy, jakbyś jej się zwierzał, na przykład że jestem ci ciężarem i opieki nade mną podjąłeś się pod przymusem.
Zatrzymał się gwałtownie.
– Co ty mówisz? – zapytał ze złością. – Tak nisko mnie oceniasz? Myślisz, że za twoimi plecami rozgłaszam takie rzeczy? Domyślam się teraz jednak, o kim mówisz. Przed kilkoma tygodniami odwiedziła mnie jakaś młoda kobieta z dworu i skarżyła się na ciebie. Twierdziła, że uganiasz się za wojami i zachowujesz się nieprzystojnie. Oczywiście, nie dałem wiary jej słowom, bo przecież dobrze cię znam. Nie, Ingo! Czy nie potrafisz rozpoznać zazdrości?
– Mówiła z taką pogardą o moim ojcu – szepnęła Inga ze wzrokiem utkwionym w ziemię. – Nazwała go prostakiem. A ja zawsze sądziłam, że zajęcie kowala jest wysoko cenione.
– Bo jest! Nie słuchaj jej!
– Wiem, że nie powinnam, ale to takie nieprzyjemne. Ciągle wyśmiewa się z moich sukien, z mojego wyglądu...
– Akurat na temat twej urody mogłaby sobie zaoszczędzić uwag – odpowiedział Ormund. – Ta dziewczyna pewnie nie może znieść, że wszyscy cię lubią. Czy chcesz, bym poprosił, żeby ją usunięto z dworu?
– Ależ nie! – zawołała Inga przerażona. – Nie rób tego! Teraz, kiedy zrozumiałam powody jej zachowania, jest mi jej jedynie żal. Tak mi wstyd, że się skarżyłam, Ormundzie. Zapomnij o wszystkim, bardzo cię proszę.
– Czasem dobrze jest zwierzyć się komuś z tego, co człowieka boli. Prosiłem, żebyś przychodziła do mnie, ilekroć będziesz miała zmartwienia. Przecież moim obowiązkiem jest ci pomagać!
Gród tętnił życiem. Inga cieszyła się, że może iść obok Ormunda. Dotychczas nie wychodziła poza dwór, bo nie było jej wolno. Przypuszczała, że to Ormund wydał takie polecenie, bo inne służebne wychodziły same.
– Ormundzie, tak się cieszę, że mogę znów być razem z tobą – odezwała się z radością w głosie. – Tak bardzo za tobą tęskniłam, często próbowałam uchwycić twe spojrzenie w kaplicy, ale ty nigdy nie patrzysz w moją stronę! Miałam wielką nadzieję, że odwiedzisz mnie kiedyś w domu zarządcy. Nawet chciałam, żeby rana na twojej ręce nie zagoiła się dobrze, byle cię zobaczyć.
– Ingo, uważaj, co mówisz! – przerwał jej ostro. – Nie wolno ci rozmawiać ze mną w taki sposób.
– Och, wybacz mi – szepnęła skruszona i spuściła wzrok. – Wybacz, nie miałam nic złego na myśli. Opowiedz mi lepiej o wyprawie do Ziemi Świętej. Bardzo lubiłam słuchać wspomnień ojca, to było już tak dawno.
– Innym razem – odpowiedział surowo.
Choć starał się zachować obojętność, poznawała po głosie, jak bardzo był wzburzony.
Kiedy jednak doszli do portu i uderzył ich w nozdrza zapach smoły i wodorostów, uśmiechnął się i poprosił, by puściła w niepamięć jego słowa.
Zaczął też opowiadać o wyprawie krzyżowej, a jego opowieść – opowieść rycerza – różniła się od opowieści kowala.
Inga słuchała chciwie, ale w końcu nie zdołała powstrzymać ciekawości i zapytała:
– Czy spotkałeś tam wiele kobiet? Były piękne?
– Widziałem naprawdę wiele pięknych kobiet, ale nie wzbudzały mego pożądania. Właściwie nie miałem najmniejszego kłopotu z zachowaniem ślubu czystości, zanim.... – zamilkł raptownie. – O, tu jest statek z Holandii.
Ale Inga nie zamierzała pozwolić, by Ormund wywinął się tak łatwo. Bardzo ciekawiła ją jego przeszłość.
– Wydaje mi się, że wiesz wiele o kobietach.
– Przeciwnie – roześmiał się. – Za każdym razem czuję się w twoim towarzystwie jednakowo bezradny. Ale cóż, kobiety stanowią dla mnie zamkniętą księgę. I niech tak już pozostanie.
Inga uznała, że to bardzo smutne.
Rozumiała jednak, że zdecydował się pójść za swoim powołaniem, i za nic w świecie nie stanęłaby na drodze, którą podążał.
ROZDZIAŁ XV
Kupiec powitał ich uprzejmie i poprowadził na dół do kajuty. Usta mu się nie zamykały, mówił kilkoma językami na zmianę, pokazując im bele materiałów tak pięknych, że Indze zaparło dech w piersiach.
– Wolałabym coś skromnego, Ormundzie – odezwała się w obawie, że ojciec nie zostawił zbyt wiele pieniędzy.
– Tak, lepiej, żeby tkanina nie była zbyt ozdobna i nie przyćmiła twojej urody – odparł Ormund. – Co sądzisz o tej?
Przyłożył do jej twarzy bladobłękitny len, a Inga patrzyła z zachwytem, jak pięknie tkanina się układa.
– Wyśmienicie! – zawołał kupiec. – Co za uroda! Gdzie znaleźliście, panie, taką lilię?
Ormund zmarszczył brwi, a Inga wyjaśniła pośpiesznie:
– To mój opiekun!
Zdumiony Holender rzekł:
– Och, wybaczcie mi, proszę, pomyłkę, ale wydawało mi się, że wyjątkowo dobrana z was para.
– Ormundzie – szepnęła Inga. – Podoba mi się ta tkanina, czy jednak nie jest zbyt droga?
– O nic się nie martw – uspokoił ją rycerz i szybko dobił targu z gadatliwym kupcem.
Kiedy opuszczali pokład statku, Inga była szczęśliwa jak nigdy dotąd.
– Suknię uszyję sobie już sama. Och, Ormundzie, jak pięknie będę wyglądać!
Opiekun bez słowa poprowadził ją do szewca i zamówił lekkie eleganckie trzewiki, które miały być gotowe w ciągu kilku dni.
A gdy już wszystko załatwili i ruszyli dalej, zdziwiona Inga spytała:
– Dokąd idziemy? Ta droga przecież nie prowadzi do dworu.
– Mam dla ciebie coś, co już dawno zamierzałem ci podarować, ale całkiem o tym zapomniałem.
Zaskoczona, poszła za nim. Minęli kaplicę i skierowali się do chaty, w której mieszkali krzyżowcy. Ormund poprosił, by poczekała na zewnątrz, po chwili jednak wychylił się zza drzwi i dał znak, by weszła do środka.
– Nikogo nie ma – powiedział po cichu. – Tylko zachowuj się jak myszka, bo jeśli Gaute cię tu zobaczy, znowu mi się dostanie.
Przemknęli się do jego izby i zamknęli drzwi.
– Tutaj mieszkasz? – zapytała Inga, rozglądając się z niedowierzaniem.
– Tak.
Zadrżała. Cela, pozbawiona okien, miała jeden zasłonięty derką otwór w suficie. Panowała w niej wilgoć i chłód. Na klepisku stało tylko łoże i drewniany kufer.
– Och, Ormundzie – odezwała się Inga ze współczuciem. – Co mogę dla ciebie uczynić? Tu nie jest ci dobrze.
– Takie życie wybrałem – odparł krótko.
Otworzył kufer i wyjął przepiękny, bogato zdobiony pas.
– Proszę, Ingo, jest twój. Kupiłem go w Hiszpanii, w drodze do Ziemi Świętej. Ma ozdoby ze szczerego złota. Myślałem, że kiedyś podaruję go swej wybrance, ale potem złożyłem śluby zakonne. Jesteś jedyną osobą, której pragnąłbym go ofiarować.
Inga, oniemiała ze wzruszenia, przyjęła prezent, a Ormund pomógł jej go zapiąć w talii, choć dłonie mu drżały.
– Dzięki, Ormundzie – wyszeptała po chwili dziewczyna i zarzuciwszy rycerzowi ręce na szyję, przytuliła twarz do jego policzka. – Piękniejszego daru nigdy jeszcze nie otrzymałam, i to nie tylko dlatego, że jest taki drogocenny.
Rycerz zastygł w bezruchu, tylko jego palce zadrżały tuż przy jej ramionach. Inga usłyszała dziwny, zduszony jęk wydobywający się z gardła Ormunda. Potem odepchnął jej ręce i zakrywszy dłońmi twarz, odwrócił się tyłem. Słychać było jedynie jego nierówny oddech.
– Znów cię czeka post? – zapytała szczerze zrozpaczona.
Ormund, już trochę uspokojony, z udaną wesołością odparł:
– Nie, nie sądzę, przecież nie uległem pokusie. Ale, droga Ingo, przyznaję, niełatwo okiełznać twój gwałtowny temperament.
Dziewczyna zdjęła pas i trzymając go w dłoni, westchnęła zachwycona:
– Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś równie pięknego. I jak wspaniale będzie pasował do błękitnej sukni!
– Dlatego właśnie wybrałem tę tkaninę, ale poczekaj! Mam coś jeszcze.
Gdy z kufra wydobył kolejne dwie rzeczy, Indze zaparło dech.
Pierwsza na pierwszy rzut oka nie wyglądała nadzwyczajnie, była to po prostu szpulka nici. Ale Ormund powiedział:
– Te nici połyskujące złotem kupiłem także w Hiszpanii. Przyjmiesz ode mnie radę?
– Oczywiście.
– Wyhaftuj jakiś delikatny wzór wokół dekoltu, przy rękawach i u dołu sukni. I nic więcej, bo byłoby za dużo ozdób. Mam rację?
– Tak. Nie uznaję kobiet, które obwieszają się klejnotami, żeby pokazać swe bogactwo.
Ale mimo to nie spuszczała wzroku z tego, co trzymał w drugiej dłoni.
– Słusznie – orzekł Ormund. – Najwyraźniej mamy podobne gusta. Ale pelerynę mieć musisz. To z Rzymu, została uszyta z tkaniny zwanej aksamitem. Dotknij, jaka jest miękka. Szafirowa barwa będzie pasowała zarówno do sukni, jak i do twoich oczu. I popatrz! Jest haftowana w złote gwiazdy.
– Jak wiosenne niebo wieczorową porą – zachwyciła się Inga i z namaszczeniem pogładziła piękną tkaninę.
– Przymierz, czy nie jest za długa! Ale najlepiej załóż ją sama.
Uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem. Inga zrazu bała się poruszyć i żałowała tylko, że nie może przejrzeć się w zwierciadle. Ale potem obróciła się parę razy przed Ormundem.
– Pasuje? – zapytała.
Nie odpowiedział, więc popatrzyła na niego zdziwiona. A gdy dostrzegła cierpienie w jego oczach, bez słowa zdjęła i złożyła starannie pelerynę.
– Tak, pasuje – odburknął wreszcie Ormund. – A teraz wracaj już do siebie. Nie mam czasu cię odprowadzić, już i tak z twojego powodu zaniedbałem obowiązki.
Jego głos brzmiał surowo i nieprzyjaźnie. Inga, zdumiona zmiennością nastrojów opiekuna, ze smutkiem spuściła wzrok.
– Żałujesz, że podarowałeś mi te rzeczy? – zapytała nieśmiało. – Są bardzo cenne i właściwie zbyt piękne jak dla mnie...
– Nie opowiadaj głupstw! – wybuchnął. – Nikt inny, prócz ciebie, by ich nie dostał. Ale idź już, za chwilę wróci Gaute. Z czego się śmiejesz?
– Dziwi mnie, że ty, który wzbudzasz powszechny respekt, tak się boisz tego Frostessona.
– Ten człowiek dzierży potężną władzę – tłumaczył się Ormund. – A ja chciałbym okazać się godnym zaufania krzyżowcem. Ale chyba masz rację – dodał. – Przy nim czuję się jak pacholę lękające się ciemności Pośpiesz się już!
W drzwiach Inga odwróciła się raz jeszcze:
– Dziękuję, Ormundzie, z daleka.
Jego niski śmiech napełnił ją ciepłem i brzmiał jej w uszach przez całą drogę do domu.
ROZDZIAŁ XVI
Tylko Signhild pokazała Inga swe nowe szaty, ale ta musiała przysiąc, że będzie milczeć jak grób. Inga jak każda niewiasta pragnęła zaskoczyć wszystkich w ten uroczysty dzień, przekonana, że żadna inna nie będzie miała równie pięknej sukni. Signhild wciąż gładziła aksamitną pelerynę i podpytywała przyjaciółkę, jak daleko posunęła się z szyciem. Inga wykorzystywała każdą wolną chwilę, ale czasu nie miała aż tak wiele, jakby sobie życzyła, ponieważ wszyscy mieszkańcy grodu czynili gorliwe starania, by godnie przyjąć króla Sigurda i jego świtę. Żona zarządcy z wypiekami na twarzy poganiała służbę, pilnując, by każdy kąt lśnił czystością. W kuchni gromadzono nieprawdopodobne ilości jadła.
Na domiar złego w samym środku przygotowań gospodyni zaniemogła. Pielęgnacja chorej spadła oczywiście na Ingę, bo zawsze wołano właśnie ją, gdy ktoś potrzebował pomocy. Dziewczyna nie miała więc prawie wolnej chwili dla siebie i z lękiem patrzyła, jak wolno przybywa haftu.
Któregoś dnia, gdy siedziała w swej izbie i ozdabiała suknię, niechcący podsłuchała rozmowę młodego woja, który wcześniej tak zabiegał o jej względy, z dworką Astą. Usadowili się oboje na ławce pod oknem Ingi i wygrzewali się na słońcu, podczas gdy inni zażywali poobiedniego odpoczynku.
– No, jak poszło? – zapytała Asta. – Pewnie usłyszałeś „nie”, tak jak wszyscy?
– Rzeczywiście – westchnął. – Ale też tego się spodziewałem.
– Ormund Strażnik stawia wielkie wymagania kandydatom na jej męża. Niełatwo spełnić takie warunki. Gdyby o tym wiedziała, jeszcze wyżej zadzierałaby nosa.
– O, nieprawda – zaprzeczył młodzieniec. – Nie bądź złośliwa. Inga nigdy nie zadziera nosa. Ale nie ukrywam, że trudno mi pojąć intencje Ormunda. Odnoszę wrażenie, że wcale nie ma ochoty wydać jej za mąż.
– Teraz to ty jesteś głupi! Nie rozumiesz, że on czeka właśnie na tę ucztę? Przybędą najwyżsi rangą dostojnicy, doradcy króla. Wybierze dla niej na męża kogoś, dzięki komu sam także zyska lepszą pozycję. Możesz mi wierzyć, wiem, co mówię. Wszyscy ludzie dążą do tego samego, chodzi im o to, żeby się wybić.
– Każdy sądzi po sobie – mruknął młodzieniec.
Asta udała, że tego nie słyszy.
– Signhild jest dziwnie tajemnicza – mruknęła pod nosem. – Powiedziała tylko, że Inga będzie najpiękniejsza na balu i że dostała od Ormunda nowe szaty.
– To znaczy, że rzeczywiście chce ją wydać za mąż.
– Tak. Chyba zrozumiałe, że pragnie się jej już wreszcie pozbyć, a przy okazji skorzystać na tym.
Inga nie przejęła się pełnymi goryczy i jadu słowami Asty. Miała w głowie tylko jedno: Ormund będzie na balu!
Pochyliwszy się nad suknią, haftowała z jeszcze większym zapałem.
Kilka dni przed przybyciem króla Sigurda miało miejsce nieprzyjemne zdarzenie. W królewskiej sypialni odkryto pogański znak wróżący nieszczęście. A jeszcze tego samego wieczoru podobne znaki dostrzeżono w kilku innych miejscach. Wieść o tym dotarła do Ormunda, który pośpieszył do dworu sprawdzić, czy Indze nic złego się nie stało.
Wstrzymał konia, napotkawszy po drodze Astę, i zapytał, czy wie coś więcej o tym, co wydarzyło się we dworze.
– Nie – odparła dworka, kłaniając się. – Ale spytaj, panie, swą podopieczną, zapewne lepiej się w tym orientuje.
Odeszła, kołysząc biodrami. Łudziła się widać, że dostojny rycerz odprowadzi ją spojrzeniem. Ormund tymczasem ruszył naprzód z jeszcze większym niepokojem w sercu.
Inga jak zwykle w sobotę urządziła sobie kąpiel. Siedziała właśnie w drewnianej balii przy palenisku, gdy ku swemu przerażeniu za drzwiami izby usłyszała kroki i głos Ormunda.
W pośpiechu wyskoczyła z balii i narzuciła na siebie wełnianą pelerynę.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę! – zawołała.
Rycerz wyczuł w jej głosie zdenerwowanie. Kiedy ujrzał ją przy oknie, stanął niepewny. Dziewczyna, ściskając kurczowo brzegi peleryny, którą się szczelnie okryła, wpatrywała się w opiekuna z przestrachem w oczach.
– Wychodzisz gdzieś? – zapytał.
Pokręciła głową.
– A może skądś wracasz?
Znów zaprzeczyła.
Ormund podszedł bliżej.
– Co to? Czyżbyś coś ukrywała pod peleryną?
– Nie, skądże – odpowiedziała Inga zgodnie z prawdą.
Jego głos zabrzmiał surowiej:
– Przybyłem tu, żeby sprawdzić, czy poganie także ciebie nie zatrwożyli swymi znakami. Przelękłaś się?
– Nie, wcale nie.
Przez chwilę wpatrywał się w nią bezradnie.
– Wiesz coś o tym, Ingo?
– Nie – odpowiedziała, ledwie powstrzymując się od płaczu. – Proszę cię, Ormundzie, odejdź. Teraz nic tu po tobie.
Rycerz pobladł jak ściana, przypomniawszy sobie nagle słowa Asty. Niemożliwe, żeby jego Inga była zamieszana w coś takiego, chyba nie... Zachowuje się jednak dziwnie...
– Ingo? – niemal krzyknął. – Dlaczego coś przede mną ukrywasz? Czy to ty...
– Puść mnie, Ormundzie – błagała zdesperowana. – To boli.
Ale on jej nie słuchał.
– Ingo! Co ukrywasz pod peleryną? Odpowiedz!
Pokręciła tylko głową, śmiertelnie przerażona gniewem w jego oczach.
Ogarnęła go ślepa wściekłość na myśl, że dziewczyna, której ufał jak nikomu na świecie, mogłaby go zawieść. Szarpnął ją za ramię i wcisnąwszy rękę pod jej pelerynę, nieoczekiwanie dotknął ciepłej nagiej skóry.
Dreszcz przeszedł mu po całym ciele.
Gwałtownie cofnął dłoń. Przez chwilę stał jak skamieniały, wreszcie odwrócił się na pięcie. Dopiero teraz zauważył przy palenisku balię wypełnioną wodą i mokre ślady stóp na podłodze.
– Ingo, wybacz mi! – zawołał z rozpaczą i wybiegł z izby.
Ale gdy galopował konno w stronę kaplicy, prześladowało go spojrzenie jej oczu, dłoń zaś paliła, jakby dotykał rozżarzonego żelaza.
Inga także nie mogła się uspokoić. Właściwie powinna mieć żal do Ormunda za jego podejrzliwość, ale wcale o tym nie myślała. Czuła natomiast ciągle dotyk jego dłoni i przypomniawszy sobie jego wzburzenie, uśmiechnęła się z kobiecą przekorą.
Tej nocy oboje długo leżeli, nie mogąc zmrużyć oka, a ich myśli krzyżowały się gdzieś pomiędzy chatą rycerzy a dworem.
ROZDZIAŁ XVII
Sigurd Krzyżowiec przybył nocą. Uczta miała odbyć się nazajutrz. Władcy towarzyszyła małżonka, królowa Malmfrid, i liczna świta. Dla służby we dworze nastały bardzo pracowite dni. Żona zarządcy wzdychała ciężko, starając się sprostać wymaganiom króla, który lubił przepych, i wyznała nawet w przypływie szczerości, że księciu Øysteinowi usługiwało się znacznie łatwiej. W jej słowach kryło się wiele racji.
Królowa, piękna cudzoziemka o ciemnych włosach, nie wyglądała na szczęśliwą. W kuchni szeptano nawet, że bardzo kocha męża, ale on wydaje się być w jej obecności rozdrażniony. Najwyraźniej zawiodła go, nie wydając na świat oczekiwanego potomka. Na domiar złego nie znała norweskiego i trudno im było się porozumieć. Wszyscy z dezaprobatą przyjmowali zachowanie króla. Bardzo się zmienił i nie przypominał już owego pobożnego młodzieńca, który wyruszył bronić Jerozolimy przed poganami.
W dniu, w którym miała się odbyć uczta, dziewczęta szybciej uporały się ze swymi obowiązkami i pobiegły się przebrać. Tego wieczoru nie musiały usługiwać gościom. Signhild była córką zamożnego gospodarza, a Inga podopieczną Ormunda, obie więc uznano za osoby godne zasiąść przy stole. Wprawdzie na samym końcu, ale jednak...
Pełne zapału oddały się przygotowaniom. Inga włożyła suknię, którą zdążyła wykończyć dosłownie w ostatniej chwili. Potem zapięła zdobiony złotem pas i narzuciła na ramiona aksamitną pelerynę, starając się nie zasłonić haftu przy szyi.
Zachwycona Signhild ze łzami w oczach klasnęła w dłonie.
– Wyglądasz prześlicznie – szepnęła bez tchu. – Nie będzie piękniejszej od ciebie panny! Ten twój opiekun musi być dobrym człowiekiem.
– Ormund? – roześmiała się Inga.
Signhild przyjrzała jej się bacznie.
– Ilekroć wypowiadasz jego imię, twoje oczy lśnią dziwnym blaskiem. Chyba się w nim nie zakochałaś?
– Ja? Nie, skądże – zaprzeczyła pośpiesznie Inga.
– To dobrze, bo inaczej sama siebie byś unieszczęśliwiła. Nie można go dostać! Często przyglądam mu się podczas mszy w kaplicy. Serce mi bije mocniej na jego widok, ale równocześnie sprawia wrażenie takiego zimnego i surowego, jakby nic nie czuł. Że też masz odwagę z nim rozmawiać! Właściwie jak to z nim jest? Czy to mnich?
Inga zadumała się.
– Niezupełnie. Ale w Jerozolimie ślubował zachować czystość i godnie strzec drewna Świętego Krzyża. Przysiągł też dowieźć relikwię do naszego kraju. Gaute Frostesson utrzymuje, że nikt nigdy nie zwolni krzyżowców z przysięgi złożonej przy grobie Chrystusa. Ormund wspominał mi kiedyś, że pomagają królowi zbierać dziesięcinę na Kościół... Signhild, jak pięknie wyglądasz! Przyznaj się, wystroiłaś się dla Haralda?
– E tam – wzruszyła ramionami Signhild. – Poprosił mnie, żebym z nim zatańczyła wieczorem, a wtedy wiesz... Będzie trzymał mnie w ramionach i, och...
Inga roześmiała się, rozbawiona zapałem przyjaciółki.
– Idźmy już, jeśli jesteś gotowa!
Wnet otoczyli je rówieśnicy i całą gromadą udali się na biesiadę. W wielkiej sali pod ścianami ustawiono stoły, przy których zasiedli rycerze z królewskiej świty według godności i urodzenia. Indze i jej przyjaciołom przypadły mniej poczesne miejsca przy końcu stołu.
Inga jeszcze nigdy w życiu nie była na uczcie. Płonęła z ciekawości. Wyglądała tak pięknie, że wszyscy wokół prześcigali się w komplementach, tylko Asta zacisnęła usta i milczała.
Inga, uszczęśliwiona, rozglądała się, szukając wzrokiem Ormunda. Miejsca w drugim końcu stołu, obok królewskiego tronu, ziały pustką.
Prowadzono głośne rozmowy, ale wśród ogólnej wrzawy wyczuwało się nastrój oczekiwania. Wnoszono pełne misy jadła. Inga ogarnęła spojrzeniem wielką salę. Zawieszone na ścianach makaty i rzeźbione belki dopiero w blasku pochodni i płomieni tańczących w paleniskach przedstawiały się w całej swej krasie. Przybyli goście ubrani byli w swe najlepsze stroje. Inga przyglądała się z zachwytem dostojnym damom, na których lśniło złoto i srebro, ale była przekonana, że jej strój jest najpiękniejszy. Nie do końca zdawała sobie jednak sprawę, jak doskonale podkreślał jej urodę. Długie jasne loki odcinały się ostro na tle szafirowego aksamitu, a wyraziste błękitne oczy, płonące oczekiwaniem, lśniły jak gwiazdy na pelerynie. Dostojni goście z końca sali jeszcze jej nie zauważyli, ale siedzący nieopodal wojowie czuli ucisk w gardle, ilekroć na nią spojrzeli.
Nagle sala ucichła. Oczom wszystkich zebranych ukazał się zarządca, który dał znak, by goście powstali. Zaszurały ławy, zaszeleściły suknie kobiet i wszyscy odwrócili się w stronę drzwi.
Do sali wkroczył Sigurd Krzyżowiec ze swą piękną małżonką u boku. Zgromadzeni pochylili się w głębokich ukłonach, a król, skinąwszy łaskawie, zasiadł na poczesnym miejscu. Za nim postępowała świta. Inga drgnęła, ujrzawszy tuż za królem pięciu krzyżowców z Gaute Frostessonem i Ormundem. Gdy patrzyła na najstarszego wiekiem rycerza o zdradzającym fanatyzm spojrzeniu, przeszył ją dreszcz. Pod zniszczonymi pelerynami rycerze nosili barwne kaftany. Ormund przyodziany był w kaftan z lekko złoconej skóry z turkusowymi zdobieniami i spodnie o barwie turkusu, wetknięte w wysokie buty. Jego twarz o wyostrzonych rysach, okolona jasnymi włosami, zdawała się być pozbawiona wyrazu.
Za krzyżowcami kroczyli namiestnicy i inni dostojnicy z małżonkami, a orszak zamykał zarządca z żoną. Gdy wszyscy zasiedli przy stole, napełniono kielichy winem.
Znów zapanował gwar rozmów. Młodzi w końcu stołu rozprawiali wesoło. Nagle ucichli gwałtownie, widząc zbliżającego się Ormunda Strażnika, który, skinąwszy w ich stronę, zwrócił się do Ingi:
– Ingo, przesiądziesz się! Król Sigurd pragnie cię poznać.
Zakłopotana dziewczyna podniosła się ze swego miejsca i podążyła za opiekunem przez wielką salę. Zdawało jej się, że wszystkie oczy zwrócone są na nich. Damy bacznie lustrowały jej suknię, a także wyniosłą sylwetkę Ormunda, mężczyźni zaś patrzyli tylko na dziewczynę. Inga ukłoniła się nisko królowi i dostojnikom.
Znów, tak jak niegdyś w Borg, zdumiała się, jak bardzo król jest młody. Liczył sobie zaledwie dwadzieścia jeden zim, a tyle zdążył już przeżyć.
Sigurd popatrzył na nią z zaciekawieniem.
– A więc to jest ta róża, o której wszyscy w Konghelli tyle opowiadają? Wiele słyszałem o twej odwadze podczas wyprawy, wiem także, że dobrze się tu sprawujesz. Mieszkańcy dworu korzystają z twych uzdrawiających balsamów, a i ludzie z grodu przychodzą do ciebie po pomoc. Dobrze znałem twego ojca i cieszę się, że mogę poznać jego córkę. Nie jestem zawiedziony.
Inga dygnęła.
– Dzięki, królu, za dobre słowo. Mój ojciec zawsze mówił o Waszej Wysokości z największym szacunkiem i podziwem.
– Miło mi to słyszeć. Usiądź, proszę, obok swego dostojnego opiekuna, który dopilnuje, by niczego ci nie brakowało. Tak, Gaute – zwrócił się do wyraźnie niezadowolonego krzyżowca. – To dziewczę może siedzieć obok was. Ona oddała ogromne przysługi moim wojom i zasłużyła na poczesne miejsce przy stole.
Inga poczuła dreszcz, siadając pomiędzy Ormundem a kapelanem, którego widywała jedynie podczas mszy. Nałożyła sobie mięsiwa z półmiska, który podsunął jej Ormund. Jadła ostrożnie w obawie, by nie zabrudzić swych odświętnych szat.
Inni nie przejmowali się zbytnio dobrymi manierami, wokół rozlegało się głośne mlaskanie i siorbanie. Ormund podał Indze serwetę do wytarcia z tłuszczu palców i napełnił winem jej kielich.
– Trochę się boję – szepnęła Inga nieco stropiona. – Nigdy jeszcze nie piłam wina.
– Musisz spełnić toast, jeśli król go wzniesie, ale poza tym raczej bądź ostrożna.
Inga posłuchała jego rady, jednak inni ucztujący nie byli aż tak wstrzemięźliwi. Wprawdzie wina nie podawano w dużych ilościach, ale piwo lało się strumieniami. Podchmieleni mężczyźni rozprawiali głośno. Inga kątem oka dostrzegła, że król, raz za razem wychylając kielich, rozprawia o czymś z Frostessonem, a ich spojrzenia co chwila wędrują w jej kierunku. Ormund także to zauważył i choć na pozór nadal rozmawiał swobodnie ze swą podopieczną, dziewczyna zauważyła w jego oczach błysk niepokoju.
– Ormundzie, dlaczego król tak na nas patrzy?– wyszeptała.
– Nie wiem – odparł. – Ale obawiam się, że nie zapowiada to niczego dobrego. Co prawda nie sądzę, by odważył się w obecności królowej...
– Co takiego?
– Nic, nie przejmuj się. Coś się jednak święci i wcale mi się to nie podoba.
Wnet wszystko się wyjaśniło. Król Sigurd z pucharem w dłoni wstał i wyraźnie już podochocony, zawołał do zgromadzonych w sali biesiadników:
– Wierni poddani! Wszyscy kawalerowie obecni na tej sali! Popatrzcie na ten rzadki kwiat, tę rzadką lilię. Jej opiekun, Ormund Strażnik, odda ją za żonę temu, kto spełni wszystkie postawione przez niego warunki. A nie są one łatwe. Z tego co wiem, ubiegać się o rękę dziewczyny może się tylko wysoko urodzony, majętny, dobry chrześcijanin, silny, przystojny, mądry i odważny. Jestem pewien, że wśród was znajdzie się wielu odpowiednich kawalerów. Dlatego też, by sprawić uciechę moim gościom, ogłaszam turniej! Za chwilę na placu pod grodem zmierzą się kandydaci do ręki dziewczyny. Popatrzcie na nią, piękniejszej nie ma w całej Norwegii! Jeśli by ktoś się obawiał o jej wiano, to mogę go zapewnić, że otrzyma ode mnie posag godny księżniczki.
Ormund i Inga, jednakowo zaskoczeni pomysłem władcy, wpatrywali się weń z niedowierzaniem.
– Ależ królu! – zawołał Ormund. – Inga jest jeszcze dzieckiem!
– He masz lat? – zapytał Sigurd Ingę.
– Na jesieni skończę dziewiętnaście.
– I ty nazywasz ją dzieckiem, Ormundzie? Większość kobiet wychodzi za mąż w wieku lat szesnastu, a bywa, że i wcześniej. Nierzadko już pięcioletnie dzieci są zaręczone.
– Ale z Ingą jest inaczej. Erling Edmundsson błagał mnie, bym poczekał, aż dziewczyna sama zyska pewność, kogo chce poślubić. Pragnął, by jego córka była szczęśliwa.
– Ech, miłość! – przerwał mu król, machając lekceważąco ręką. – Cóż jest warta bez pozycji i bogactwa?
– Wielmożny panie – ośmieliła się wtrącić żona zarządcy. – Wydaje mi się, że uczynilibyście dziewczynie niesprawiedliwość, gdybyście ją oddali za żonę człowiekowi, którego nigdy wcześniej nie widziała na oczy.
– To się poznają! Taka jest moja wola! Chcę, by tu dziś było wesoło, bo do tej pory umierałem z nudów. Zresztą Gaute wyraził zgodę.
Obecni na sali mężczyźni przyjęli słowa władcy z aplauzem. Rycerze lubili turnieje.
– W takim razie – pobladły na twarzy Ormund nie dawał za wygraną – w takim razie proszę, królu, byś zezwolił, abym i ja mógł uczestniczyć w zawodach. Nie jako zalotnik, oczywiście, ale po to, by dać dziewczynie jeszcze trochę czasu.
– Wspaniale! – zawołał Sigurd. – Słyszeliście? Zapowiada się doskonała zabawa! Ormund Strażnik, jako opiekun dziewczyny, staje przeciwko kandydatom do jej ręki. Jeśli wygra, nikt jej nie dostanie. Zgadzasz się na to, Ormundzie?
– Tak – potwierdził rycerz cicho, lecz zdecydowanie.
– A ty, Ingo córko Erlinga?
Inga ukradkiem chwyciła opiekuna za rękę, a ten uścisnął ją lekko.
– Zgadzam się – odpowiedziała.
– Dobrze! A teraz biesiadujmy dalej, drodzy goście!
Inga nie była w stanie wmusić w siebie ani kęsa wspaniałego jadła, którym zastawiono stoły. Siedziała obok opiekuna blada, rozglądając się po sali. Przechwyciła spojrzenia wielu przystojnych rycerzy, ale ona nie chciała żadnego z nich.
Twarz Ormunda była nieprzenikniona.
– Co teraz będzie, Ormundzie? – spytała z lękiem.
– Dam z siebie wszystko, Ingo. Nie należę do słabeuszy, ale spośród tu obecnych wielu dorównuje mi siłą. Trochę jestem wycieńczony ostatnimi postami. Podejrzewam, że pomysł turnieju podsunął królowi Gaute. On od początku sprzeciwiał się temu, bym podjął się opieki nad tobą.
Inga skierowała wzrok na przełożonego zakonu krzyżowców, ale napotkawszy jego nieprzejednane spojrzenie, utwierdziła się w przekonaniu, że rad będzie się jej jak najszybciej pozbyć.
Nieoczekiwanie jednak siedzący obok kapelan uśmiechnął się do Ingi dobrodusznie, jakby chciał w ten sposób okazać dziewczynie przychylność. Pokręciwszy głową, odezwał się z przyganą w głosie:
– Gaute wypacza naukę Chrystusa. Pochłonęła go bez reszty idea zakonu, który założył, i jest zupełnie zaślepiony. A przecież Bóg to miłosierny ojciec, który wybacza ludziom słabości, nie nam więc osądzać i karać. Czy Ormund, zobowiązując się być ci opiekunem, zaniedbał obowiązki rycerza krzyżowca? Nie! Ale Gautemu jesteś wyraźnie zawadą, moje dziecko. A i król nie postąpił jak dobry chrześcijanin. Małżeństwo ustanawia Bóg, a nie ślepy los.
– Dzięki ci, ojcze, za dobre słowo – odezwała się cicho Inga.
– Często widywałem cię w kaplicy, dziecko. – Kapelan poklepał ją po dłoni. – Wiem, że twoja wiara jest silna. Zobaczysz, że jeszcze wszystko może się odmienić. A jeśli nie, to pamiętaj, że zawsze znajdziesz oparcie w Chrystusie.
Inga pokiwała głową z wdzięcznością i zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń.
– Spróbuj się uśmiechnąć, wyglądasz, jakbyś za chwilę miała oddać głowę katu – rzekł zaniepokojony Ormund.
– Czyżby było inaczej? – zapytała z ironią. – Nie pojmuję, dlaczego rycerze mają toczyć zawody właśnie o mnie? Przecież na sali znajduje się mnóstwo urodziwych panien, wysoko urodzonych i majętnych...
– Nie udawaj naiwnej – rzucił oschle Ormund. – Chcesz pewnie, żeby ci prawić komplementy?
– To nieprawda – zaprzeczyła gwałtownie.
Ormund uśmiechnął się.
– Nie przejmuj się za wcześnie. Postaraj się raczej wykrzesać z siebie trochę optymizmu!
ROZDZIAŁ XVIII
Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, ale w ten ciepły wieczór majowy nikt nie czuł chłodu. Na placu w pobliżu grodu zgromadziły się tłumy, by przyjrzeć się zmaganiom jedenastu śmiałków, którzy starali się o rękę pięknej Ingi. Siedmiu kandydatów jednak z różnych powodów odrzucono już na wstępie. Jeden, jak się okazało, był żonaty, ale sądził, że uda mu się to zataić, inni okazali się zbyt leciwi. Ostatecznie pozostało czterech konkurentów i ci mieli zmierzyć się z Ormundem Strażnikiem. Zdawali sobie sprawę, że czeka ich niełatwe zadanie, bo znana im była zręczność opiekuna Ingi, ale mieli nadzieję okazać się godnymi jego przeciwnikami.
Inga wraz z Signhild i żoną zarządcy przyglądały się ze wzgórza przygotowaniom do turnieju i jego uczestnikom. Najbliżej stał Vidar, niewysoki, krępy, ale silny jak tur. Pochodził z Trøndelag i był jednym z høvdingów Sigurda. Trudno ocenić człowieka, widząc go po raz pierwszy na oczy, ale Inga zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby pokochać tego mężczyznę. Potem przeniosła wzrok na zbliżającego się wolnym krokiem Olafa z Konghelli. Olaf niósł łuk, bo, jak ustalono, zawody miały się rozpocząć od strzelania do tarczy. Inga znała Olafa z widzenia. Był chyba najstarszy z czwórki śmiałków, miał długą ciemną brodę i krzaczaste brwi. Wiele mówiono o jego mądrości i dobroci serca. U boku tego mężczyzny czekałoby dziewczynę spokojne życie, tyle że ona nie o tym marzyła.
Natomiast następnego konkurenta do swej ręki, Guttorma, Inga po prostu nie lubiła. Był tak strasznie zadufany w sobie! Zbierało jej się na mdłości, ilekroć słuchała jego przechwałek, i nie mogła pojąć, czemu w tym właśnie młodym kawalerze król Sigurd pokłada wielkie nadzieje.
Wreszcie Håkon, najlepiej wyćwiczony w całym Viken, najgroźniejszy chyba przeciwnik Ormunda. Miał ciemne włosy, zaciętą twarz i wzbudzał w Indze strach.
Któryś z tej czwórki zostanie moim mężem, jeśli... pomyślała ze zgrozą i pośpiesznie zbiegła ze wzgórza do Ormunda, który właśnie napinał łuk. Opiekun, unikając jej spojrzenia, odezwał się surowo:
– Ingo, wracaj na swoje miejsce! Nie wolno ci tu przybiegać podczas turnieju!
– Ormundzie, chcę cię spytać tylko o jedno.
– Słucham, ale mów szybko! – powiedział, opuszczając łuk.
Inga, trochę zrażona jego oschłością, nerwowo wyjąkała:
– Asta... wiesz, ta dworka, rozpowiadała wszystkim, że niecierpliwie oczekujesz tego wieczoru, bo chcesz jak najprędzej wydać mnie za mąż. Czy to prawda?
Grymas niecierpliwości wykrzywił twarz Ormunda.
– Doprawdy jesteś niemądra! Czemu ciągle dajesz wiarę złośliwej gadaninie tej dziewki? Czy nie zauważyłaś, że robię, co mogę, byś zyskała jeszcze trochę na czasie?
– Wybacz! To prawda – szepnęła Inga i odeszła ze zwieszoną głową.
– Ingo! – zawołał za nią Ormund.
Zawróciła uszczęśliwiona.
– A może wolałabyś, żebym nie brał udziału w turnieju? – spytał.
Nie potrzebował odpowiedzi, wyraz zatrwożonych oczu dziewczyny nie pozostawiał cienia wątpliwości.
Trochę spokojniejsza wróciła na swoje miejsce, do Signhild i żony zarządcy, które, tak samo jak ona, wierzyły gorąco, że Ormund odniesie zwycięstwo.
– Bo nie mam ochoty stracić takiej zdolnej i pracowitej dworki – powiedziała z uśmiechem żona zarządcy. – Chętnie zatrzymam cię przynajmniej jeszcze na kilka lat, Ingo.
– Co do mnie, to w ogóle nie mam ochoty wychodzić za mąż – odrzekła Inga ze smutkiem. – Jeśli już to uczynię, to tylko po to, by zwolnić Ormunda z obowiązku.
– Och – roześmiała się chlebodawczyni. – Ani się obejrzysz, a zakochasz się po uszy w jakimś młodzieńcu. Wtedy zobaczysz, jak ci będzie spieszno do ołtarza.
Inga uśmiechnęła się ze smutkiem i odeszła na bok, by lepiej widzieć zmagania rycerzy.
– Inga chyba już spotkała mężczyznę swojego życia – odezwała się cicho Signhild. – I na tym właśnie polega jej nieszczęście.
– Ormund? – zapytała cicho żona zarządcy.
Signhild skinęła głową.
– Biedna dziewczyna. A on?
– Zimny jak ryba.
– Oj, nie byłabym tego taka pewna, nie byłabym – westchnęła cicho żona zarządcy. – Te jego surowe posty pozwalają się niejednego domyślać. Przy tym nie przejawia zbytniej gorliwości, by znaleźć Indze męża. Nic dziwnego, że podczas biesiady tak pobladł.
Signhild zrobiła wielkie oczy.
– Sądzisz, pani... że zrobili coś niewłaściwego?
– Nie, broń Boże – wyszeptała przerażona chlebodawczyni – Ormund nigdy by do tego nie dopuścił. Przypuszczam raczej, że on sam nie do końca uświadamia sobie, dlaczego nie chce wydać Ingi za mąż. Z pewnością uważa, że kieruje się jedynie dobrem swej podopiecznej, nic poza tym.
Signhild popatrzyła na Ormunda, pochylonego nad łukiem.
– Jest taki chłodny, jakby pozbawiony uczuć. Czy Inga kiedyś go zdobędzie?
– Nigdy! Przysięga, którą złożył, jest święta i Kościół, a raczej Gaute Frostesson, nie zechce Ormunda z niej zwolnić. Zresztą on sam gotów jest do największych wyrzeczeń, byleby należeć do zakonu Strażników Krzyża.
Zabrzmiał sygnał rogu i zawodnicy zajęli wyznaczone miejsca. Wśród zgromadzonego tłumu przeszedł pomruk oczekiwania. Ustalono, że zostaną rozegrane cztery konkurencje, po każdej odpadnie ten z rycerzy, który okaże się najgorszy. Na koniec zostanie więc tylko jeden, najlepszy z najlepszych.
Zaczęto od strzelania z łuku. Pierwsza strzała ze świstem pomknęła w stronę tarczy. Inga czuła się okropnie, najchętniej by uciekła. Gdy Håkon wypuścił strzałę, a wśród publiczności rozległo się głośne „och...”, Inga pomyślała, że chybił. Sama bała się nawet spojrzeć; kiedy Ormund napiął cięciwę, wstrzymała oddech i zacisnęła mocno powieki Słyszała, jak strzała przecina powietrze, a gdy wbiła się w tarczę, dziewczynie zdawało się, że trafiła ją w samo serce. Otworzyła oczy i odetchnęła, Ormund posłał jej uspokajające spojrzenie, ale Inga bez trudu zauważyła, że i on jest zdenerwowany. Podszedł do niej, kiedy ogłaszano wyniki.
– Na razie jeszcze nie odpadłem, Ingo. Póki co – próbował podtrzymać ją na duchu.
– Ormundzie, nie mogę się temu dłużej przyglądać – odezwała się żałosnym głosem. – Czuję się okropnie.
– Musisz, Ingo. Jeśli odejdziesz, król Sigurd wpadnie w złość. Ale powiedz szczerze, czy rzeczywiście nie chcesz poślubić żadnego z tych rycerzy?
Odwróciła głowę w stronę czterech śmiałków i pokręciła gwałtownie głową.
– Nie, nie! A już najmniej tego pięknisia, który ciągle się przechwala. Błagam cię, Ormundzie, nie pozwól mu wygrać!
– Nie wygra – zapewnił.
– Dlaczego to dla mnie robisz? – zapytała cicho. – Dlaczego jesteś dla mnie taki miły i dobry?
– Przecież już ci mówiłem! Poza tym nie chciałbym cię oglądać w ramionach tego zarozumiałego Guttorma.
– Wiesz co, Ormundzie – powiedziała Inga z błyszczącymi oczami. – Jesteś najwspanialszym mężczyzną ze wszystkich obecnych tu dzisiaj. Masz taki piękny strój!
– Ingo – przerwał jej gwałtownie. – Dlaczego mówisz mi takie rzeczy? Wiesz równie dobrze jak ja, że jest tu wielu urodziwszych ode mnie rycerzy.
– Dla mnie nie istnieje nikt poza tobą – wyznała.
– Chyba się zapominasz!
Popatrzyła na niego z rozpaczą i zapytała żałośnie:
– Dlaczego jesteś taki zły, Ormundzie? Czy córka nie ma prawa podziwiać swego ojca? Czy podopiecznej nie wolno sądzić, że jej opiekun wspaniale wygląda?
Patrzył na nią długą chwilę, usiłując odzyskać równowagę. Potem potrząsnął głową i z lekkim uśmiechem westchnął:
– Co ja mam z tobą zrobić, dziewczyno?
Po czym odwrócił się i ruszył do pozostałych zawodników.
Olaf, brodaty dobroduszny rycerz z Konghelli, trafił najdalej od środka tarczy i opuścił plac, na którym toczył się turniej.
Jednego mniej, odetchnęła Inga, ale i tak o trzech za dużo.
Na sygnał rogu rycerze dosiedli koni i pojechali nad rzekę na linię startu. Mieli się ścigać wzdłuż brzegu aż do wyznaczonego punktu na polu, na którym zgromadzili się mieszkańcy grodu. Inga odprowadzała wzrokiem Ormunda. Jego jasne włosy błyszczały, rozświetlone zachodzącym słońcem, a z ramion zwisała mu peleryna krzyżowca, która wzbudzała szacunek patrzących. Ale oto minął ją Guttorm z uśmiechem zwycięzcy na ustach, najwyraźniej przekonany, że Inga byłaby przeszczęśliwa, gdyby wygrał. To prawda, że jest przystojny, pomyślała dziewczyna, ale...
Kolejny sygnał rogu obwieścił początek wyścigu.
Zgromadzony tłum wypatrywał zawodników. Wreszcie w oddali ukazał się mały punkt wyraźnie wyprzedzający trzy pozostałe. Gdy podjechali bliżej, Inga z ulgą rozpoznała żółtawą koszulę. Tak, Ormund był świetnym jeźdźcem, wiedziała o tym doskonale, ale mimo to zaskoczyło ją, że zyskał taką przewagę. Signhild stała obok Haralda i podskakiwała, wykrzykując głośno imię Ormunda. Inga chętnie by się do niej przyłączyła, ale pomyślała, że to nie wypada. Jednak gdy minął linię mety, nie wytrzymała i podbiegła do opiekuna.
Wstrzymał konia i zdyszany popatrzył na nią z góry.
– Udało nam się – zawołał i zmierzwił jej żartobliwie włosy. Zaraz jednak wyprostował się w siodle i odjechał.
Nikt nie przypuszczał, że tak świetnie wyćwiczony rycerz jak Håkon odpadnie po drugiej zaledwie konkurencji, jednak okazało się, że przybył na metę ostatni. Większość widzów nie przywiązywała wagi do nagrody, jaką przewidziano dla zwycięzcy, dla nich liczyły się głównie emocje, jakich dostarczał im turniej, i obstawiali swoich faworytów.
Inga nie kryła, kto jest jej faworytem. Nawet król Sigurd rzucił jej kąśliwie upomnienie, że nie powinna być stronnicza, bo przez nią turniej traci napięcie. Bogiem a prawdą wcale nie rozumiała, dlaczego. No cóż, może dla kandydatów do jej ręki nie było szczególnie przyjemne, że nie pali się do małżeństwa, ale czego właściwie oczekiwali? Pomysł króla uznała za niemądry i pociechą jej było, że przynajmniej jeden człowiek spośród obecnych podziela jej zdanie.
ROZDZIAŁ XIX
Jeszcze dwóch, pomyślała Inga, czując, jak ze zdenerwowania pocą jej się dłonie, a serce tłucze się w piersi. Ormund musi zwyciężyć! Po prostu musi!
Nagle jednak zaszło coś nieoczekiwanego. Z daleka Inga dostrzegła ogromne poruszenie wśród tłumu i usłyszała gniewne okrzyki. Szybko wybiegła naprzeciw nadchodzącemu właśnie Ormundowi.
– Co się stało?
– Guttorm oszukiwał – wyjaśnił krótko. – Ktoś widział go tuż przed wyścigiem przy koniu Vidara, a akurat w chwili, gdy Vidar mijał metę, pękła uprząż, Jak się okazało, była nadcięta.
– Czy to znaczy, że Guttorm zostanie wyłączony z turnieju?
– Tak – potwierdził Ormund. – Pozostanie tylko Vidar.
– Nie ukrywam, że mi ulżyło – rzekła Inga. – Tak strasznie się bałam, że Guttorm wygra.
– A Vidar?
– Czy muszę powtórzyć jeszcze raz to, co ci już tyle razy mówiłam, żebyś wreszcie zrozumiał?
Uśmiechnął się.
– Nie, nie musisz. Chcesz wiedzieć, dlaczego tak naprawdę nie chcę cię jeszcze wydać za mąż?
– O, tak – ożywiła się Inga.
– Bo musiałabyś wówczas nosić włosy upięte i schowane pod czepcem i nigdy już nie zobaczyłbym ich rozpuszczonych.
– Ale przecież jako mój opiekun... – odezwała się niepewnie.
Pokręcił głową, a gdy mówił, w jego oczach pojawił się smutek:
– Nie, Ingo. Kiedy wyjdziesz za mąż, urwie się między nami wszelki kontakt. Wtedy należeć będziesz do swego męża, stanę się dla ciebie obcy.
Zamilkli oboje, Inga nie miała odwagi popatrzeć na Ormunda, ale czuła, że on przygląda się jej badawczo. Zaraz jednak odwrócił się i odszedł, gdyż usłyszał, że go wzywają.
Jednak w połowie drogi zawrócił gwałtownie i cofnął się do Ingi, żeby zostawić u niej swą pelerynę.
– Proszę, potrzymaj! Przeszkadzałaby mi. Będziemy rzucać włócznią.
Dziewczyna chwyciła pelerynę, jakby była ze złota, i wyszeptała:
– Ormundzie, nie zniosę tego dłużej!
– Sam się boję. Vidar jest bardzo silny i na pewno potrafi rzucić daleko włócznią. Ale uczynię co w mojej mocy... dla twych włosów, Ingo!
I znów zabrzmiał róg.
Inga patrzyła za swym opiekunem, przyciskając mocno do piersi jego okrycie. Gdyby ktoś teraz przyjrzał się jej uważnie, nie miałby cienia wątpliwości co do uczuć dziewczyny. Na szczęście Inga w porę opanowała się i przybrała obojętny wyraz twarzy, by się nie zdradzić.
– Twój opiekun walczy z wielką desperacją – szepnął jej ktoś do ucha.
Inga odwróciła się gwałtownie i ujrzała Astę, która uśmiechała się szyderczo.
– Nie podoba mi się ten turniej – powiedziała Inga zakłopotana. – Czuję się... upokorzona.
– O, przeciwnie – odezwała się kwaśno Asta. – Powinnaś być dumna. Ale może cenisz u mężczyzn bardziej coś innego niż tężyznę fizyczną?
– Najważniejsza jest dla mnie dobroć i szlachetność – odpowiedziała Inga. – Nie wierzę zbytnio w szczerość uczuć tych śmiałków, którzy zobaczyli mnie dziś po raz pierwszy.
– Nie, ale król obiecał ci przecież duży posag – odrzekła złośliwie Asta. – A może czujesz się zawiedziona? Może sądziłaś, że sam król zechce się o ciebie starać?
– Asto! – wybuchnęła Inga. – Jak możesz tak mówić? Przecież król ma żonę, zresztą nie jego...
Przerażona zasłoniła dłonią usta.
Asta miała minę kota, który właśnie złowił mysz.
– W końcu to z ciebie wyciągnęłam – wycedziła. – No, proszę.
Na placu turniejowym tymczasem toczyły się ostatnie zmagania.
Pierwszy miał rzucać włócznią Vidar. Długo się skupiał, ale w chwili, gdy Inga zakończyła rozmowę z Astą, włócznia wzleciała wysoko i upadla daleko, daleko w trawie.
Ormund nie zdoła go pokonać, zaniepokoiła się Inga. Przyjdzie mi wyjechać do Trøndelag i spędzić resztę życia u boku obcego mężczyzny, do którego nic nie czuję. Czy ja w ogóle coś dla niego znaczę? Czy mu się podobam? A może kusi go duży posag?
Spróbowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało jej życie w bogatej zagrodzie na Północy – mąż, który oczekuje, że będzie mu powolna i urodzi mu potomków. O, nie!
Zrozpaczona zacisnęła powieki, starając się skupić całą swoją wolę i dodać sił Ormundowi, by rzucił jak najdalej. Nie wytrzymała jednak i niepewnie zerknęła w jego kierunku.
Z twarzą jakby wykutą w kamieniu ważył włócznię w dłoni. Obok stał Vidar i uśmiechał się lekko.
Przecież ja w ogóle dla Vidara się nie liczę! pomyślała ze zgrozą. Jeśli przegra, bez cienia żalu znajdzie sobie inną.
– Tym razem mi się nie udało – usłyszała za plecami cichy głos Guttorma. – Ale jeszcze się zobaczymy.
O, nie! żachnęła się w duchu Inga. Nawet jeśli byś przychodził prosić pięćdziesiąt razy o moją rękę, to i tak nie masz żadnych szans.
Wreszcie Ormund uniósł włócznię i cisnął ją z ogromną siłą w stronę miejsca, gdzie nadal wbita w ziemię tkwiła włócznia Vidara. Inga przez chwilę zapomniała niemal oddychać. Z miejsca, w którym stała, trudno było ocenić, kto rzucił dalej. Ormund i Vidar ramię w ramię ruszyli przez pole w stronę mężczyzn, którzy mierzyli odległości. Inga zamarła. Nagle spostrzegła, że Vidar ze złością wbił w ziemię włócznię, którą mu podano, i już wiedziała, kto zwyciężył. Signhild podbiegła do niej uradowana i objęte zakręciły się w kółko z radości. Inga rozpromieniła się.
Ormundowi zgotowano wielką owację. Król Sigurd ująwszy Ingę za rękę, poprowadził ją do opiekuna i oznajmił mu, że jeszcze się będzie musiał trochę z nią pomęczyć. Ta perspektywa nie przerażała widać Ormunda, bo, choć zmęczony, z uśmiechem spojrzał na Ingę.
– I co? – zapytał. – Zadowolona?
– Ormundzie... chciałabym podziękować w taki sposób, który uważam za najwłaściwszy, tak jak dziękowałam ci za złoty pas. Szkoda, że nie mogę tego uczynić.
– Rzeczywiście, nie możesz – odrzekł z nagłą powagą. – Ale zapamiętam twoje słowa.
Kiedy oddawała mu pelerynę, popatrzyła na jego szerokie barki i wąskie biodra. Właściwie po raz pierwszy zobaczyła, jaki jest zgrabny. Szeroki pas, który otaczał jego biodra, wykonany był z miedzi. Pięknie grawerowany, pochodził najpewniej z jakiegoś dalekiego kraju. Ormund dostrzegł pełne podziwu spojrzenie Ingi, uśmiechnął się szeroko i objął ją.
– Chyba już czas, bym udał się do kaplicy. Rycerze, którzy pełnią tam straż, pewnie z przyjemnością wezmą udział w dzisiejszym święcie. Pójdę ich zmienić.
– A ja pójdę do swej izby trochę odpocząć – odpowiedziała Inga. – Ten turniej bardzo mnie zmęczył.
– Doskonale cię rozumiem – rzekł Ormund z uśmiechem, ale jego głos brzmiał poważnie.
– Potem jednak obiecałam Signhild przyjść na tańce. Och, Ormundzie, taka jestem ciekawa, nigdy jeszcze nie byłam na tańcach. Chyba będzie mi wolno?
– Oczywiście. Baw się dobrze. Ten wieczór należy do ciebie.
– Tak, Ormundzie – szepnęła. – Dzięki tobie jest tak niezwykły. Chociaż niewiele brakowało, a skończyłby się fatalnie.
– Wieczór jeszcze trwa – rzucił Ormund.
ROZDZIAŁ XX
Późnym wieczorem, kiedy księżyc wyłonił się zza horyzontu i na szerokiej łące nad rzeką zapłonęły ogniska, zaintonowano znaną wszystkim pieśń o Sigurdzie. Młodzi poderwali się i utworzyli wielkie koło, wspólnie powtarzając słowa refrenu.
Inga, która zdążyła już ochłonąć po przeżytych emocjach, włączyła się do zabawy. Szybko nauczyła się prostych kroków: dwa w prawo, cztery w lewo. I tak w radosnych pląsach upływały godziny.
Tańczono raz szybciej, raz wolniej w zależności od charakteru pieśni. Od czasu do czasu ktoś odchodził ugasić pragnienie, ale zaraz przybywali nowi tancerze.
Zwykle tańczono w sali, tego jednak wieczoru zebrało się tylu gości, że sala by ich nie pomieściła. W pewnym momencie podszedł do Ingi elegancko odziany młodzieniec, którego dziewczyna widziała po raz pierwszy, chwycił ją za rękę i później już jej nie odstępował. Z początku tylko się do niej uśmiechał, ale wreszcie odważył się zagadnąć. Mówił uprzejmie i zajmująco o tańcach i o pięknym wieczorze. Był Szwedem, nazywał się Torbjörn Eriksson i, jak mówił, dopiero co przybył do miasta.
Chwała Bogu, pomyślała Inga, przynajmniej nie był świadkiem tego upokarzającego turnieju. Szwed, który, jak się okazało, był kupcem i przypłynął jednym ze swych statków, wiele opowiadał o podróżach po całym świecie. Indze miło się z nim gawędziło, obyty młodzieniec bez trudu potrafił się wznieść ponad obowiązujące konwenanse i nawet Inga, dziewczę wychowane tak surowo, czuła się w jego obecności swobodnie i naturalnie.
Nagle Inga zauważyła na pobliskim wzgórzu Ormunda razem z królem Sigurdem i innymi dostojnikami. Przeprosiła Torbjörna Erikssona i podeszła do opiekuna.
– Ormundzie, chodź nad rzekę, tak świetnie się bawimy!
Roześmiał się, widząc jej ożywienie.
– Nie, taniec to nie dla mnie. Wolę popatrzeć, jak ty się bawisz. Kim jest młodzieniec, z którym tak wiele rozmawiasz?
Inga wyjaśniła i dodała:
– Jest naprawdę bardzo sympatyczny i miło się z nim gawędzi.
Ormund popatrzył na dziewczynę badawczo, ale jej spojrzenie było szczere i jasne.
– Słyszałem o nim – rzekł powoli. – Nigdy go jednak nie spotkałem. Jest jednym z bogatszych kupców na Północy, a przy tym to podobno bardzo szlachetny człowiek...
– Tak, od razu go polubiłam – wyznała Inga.
– Macha do ciebie! Biegnij i baw się dobrze!
Zdziwiona zmienionym tonem głosu opiekuna odwróciła głowę, ale Ormund popchnął ją lekko, jakby się z nią droczył.
Inga wróciła na łąkę, ale już nie było jej tak wesoło. Co chwila kierowała wzrok na wzgórze, gdzie stał nieruchomo opiekun. Odszedł król i jego świta, a Ormund nadal tam stał. Pas i rękojeść jego miecza lśniły w blasku płomieni. Dziewczyna pożegnała się z Torbjömem, który nie pojmował, dlaczego rozbawiona panna nagle umilkła, i poszła na wzgórze.
Była już późna noc i niejednemu wojowi piwo uderzyło do głowy. Ormund bez słowa objął Ingę ramieniem i skierowali się w stronę dworu.
– Dobranoc, Ingo – powiedział, zatrzymując się przed bramą. – Twoja uroda dzisiejszego wieczoru olśniła wszystkich.
– Dobranoc, Ormundzie. I dziękuję... za to, co uczyniłeś. Popatrzył na nią przez chwilę z zachwytem.
– Rozmawiałaś jeszcze z tym Erikssonem?
– Tak. Pytał, czy nie wybrałabym się z nim na konną przejażdżkę. Chciał, żebym pokazała mu Konghellę.
– Co mu odpowiedziałaś?
– Że muszę wpierw zapytać o zgodę mego opiekuna. Czy będzie mi wolno?
– A chciałabyś? – zapytał.
– On jest bardzo miły i uprzejmy.
– W takim razie nie widzę przeszkód, ale chętnie porozmawiam któregoś dnia z nim sam na sam.
Nagle z mroku wyłonił się jakiś wojownik.
– Dobrze, że jesteście, panie – rzekł, zwracając się do Ormunda. – Król Sigurd wzywa cię na naradę do wielkiej sali.
– Teraz? W środku nocy?
– Tak. Przybyli już prawie wszyscy.
Ormund popatrzył na podopieczną.
– W takim razie odprowadzę cię jeszcze kawałek. Ciekawe, o co chodzi.
Rozstali się przy drzwiach. Inga, wiedząc że Signhild nadal tańczy nad rzeką z Haraldem, nie miała ochoty wracać do pustej izby. Po cichutku weszła więc po schodach na strych, gdzie odkryła kiedyś wraz z Signhild przejście na galerię. Zdarzało im się nie raz ukradkiem podpatrywać dostojników. Ukryta bezpiecznie w ciemnościach, popatrzyła w dół. W sali wokół królewskiego tronu zgromadzili się zarządca dworu, przełożony zakonu Gaute Frostesson i miejscowy kapelan. Król Sigurd poprosił Ormunda, by spoczął.
Inga z góry słyszała dokładnie każde słowo i nagle uświadomiła sobie, jakie to może mieć groźne konsekwencje. Przecież praktycznie każdy mógł przemknąć się tu ukradkiem i podsłuchiwać, o czym mówiono na tajnych naradach. Może niejednokrotnie już się tak właśnie zdarzyło?
Postanowiła zwrócić na to uwagę zarządcy, sama jednak tymczasem pilnie nastawiała uszu.
– Doszły mnie wieści – zaczął król – że mieliście tu jakieś kłopoty z poganami. To poważna sprawa, której nie zamierzam tolerować! Ponadto dowiedziałem się, Ormundzie, że kiedy zimą prowadziłeś oddział do Konghelli, natrafiłeś na pogańskie gniazdo gdzieś w pobliżu Oddevold. Pamiętasz to miejsce?
– Tak, mniej więcej. Inga wiedziałaby dokładniej, bo to ona spotkała tych ludzi.
– Hm – zamyślił się Sigurd. – Podejrzewam, że ktoś tu we dworze jest z nimi w zmowie. Chcę wiedzieć kto! Zasięgnijcie języka wśród czeladzi. Natomiast pogańskie nasienie w Oddevold należy niezwłocznie wyplenić. Podobno nie tylko w tej jednej zagrodzie, ale w całej parafii uprawia się czary i oddaje cześć starym bożkom. To być nie może w chrześcijańskim kraju!
– W Ranrike zawsze silna była wiara w Odyna i Tora – odpowiedział Ormund. – Niełatwo będzie ich ugiąć i zmusić do przyjęcia nauki Chrystusa.
– Ale tak właśnie ma się stać! – zdecydowanym głosem nakazał król. – Radziłem się naszych przyjaciół duchownych, kogo posłać w tamte strony. Zgodnie uznaliśmy, że ty, Ormundzie, będziesz najwłaściwszą osobą.
– Ja? – przerwał mu Ormund. – Ale...
– Tak, bo tylko ty łączysz w sobie zdecydowanie i łagodność, a obie cechy będą w tym przypadku niezbędne. Weźmiesz swoich ludzi, tylko pamiętajcie: Macie nawracać pogan, a nie zabijać. Pal figury bożków, ale nauczaj przy tym o Chrystusie. Jednak... tych troje, których spotkała Inga córka Erlinga, należy zabić! Żadnej łaski! Póki żyją te kanalie, póki rozpowszechniają przesiąknięte złem pogańskie wierzenia, póty nie zdołamy przeciągnąć ludzi na naszą stronę.
Inga wzdrygnęła się, słysząc twarde słowa króla.
– Poza tym jest jeszcze jedna przyczyna, dla której wybraliśmy właśnie ciebie – ciągnął Sigurd. – Gaute twierdzi, że wyjazd dobrze ci zrobi.
– Dlaczego? – zapytał Ormund po chwili milczenia.
Ale Gaute odpowiedział mu pytaniem na pytanie:
– Powiedz, Ormundzie, czy kiedykolwiek żałowałeś, że wstąpiłeś do zakonu Strażników Krzyża?
Ormund drgnął, bez trudu odgadując sens pytania przełożonego, ale z uniesioną dumnie głową rzekł:
– Takie słowa w twoich ustach, Gaute, szczególnie mnie dotykają. Mogę cię zapewnić, że nigdy nie żałowałem. Nigdy! Przeciwnie, wiele dla mnie znaczy, że właśnie mnie powierzono straż nad drewnem Świętego Krzyża.
– A teraz też nie żałujesz? – z chytrym uśmieszkiem wtrącił król.
– Nie. I nigdy nie będę żałował.
– I nie chcesz, by cię zwolnić z przysięgi?
Ormund blady jak ściana wstał powoli z ławy.
– Czy mam rozumieć, że powinienem odejść z zakonu? Czy zaniedbałem swe obowiązki?
– Nie, nie – zaprzeczył pośpiesznie Sigurd. – Chcieliśmy jedynie wystawić cię na próbę, teraz mamy pewność, że nie zdradzisz. Ale pozwól, że zapytam cię jeszcze o jedno: Czy trudno ci było dotrzymać ślubów?
Ormund, marszcząc czoło, utkwił wzrok w ziemi. Nie odpowiedział od razu.
– No? – ponaglał Gaute.
– Nie – odparł Ormund po namyśle. – Nie było mi trudno. Ale... sądzę, królu, że słusznie czynisz, odsyłając mnie stąd.
– Tak właśnie myślałem – pokiwał głową władca.
– Ale moja podopieczna... Nie wiem, czy mogę ją zostawić? Kto się zatroszczy o to, by nie działa jej się krzywda?
– Moja żona – zapewnił zarządca.
– W takim razie jestem gotów. Kiedy mam wyruszyć?
– Jutro o świcie – rozkazał król. – Twoi wojowie zostali uprzedzeni. Większość z nich towarzyszyła ci zimą, więc bez trudu znajdziecie pogańskie gniazdo zarazy.
– Możesz teraz odejść, Ormundzie – wtrącił Gaute. – Tylko udaj się wprost do swej celi i z nikim nie rozmawiaj po drodze. Twój wyjazd ma być otoczony tajemnicą. Chodzi o to, by nikt nie zdążył ostrzec pogan.
Ormund szybkim krokiem przemaszerował przez salę. Inga pośpieszyła na dół swemu opiekunowi na spotkanie.
ROZDZIAŁ XXI
– Ormund! – zawołała cicho Inga.
Zatrzymał się gwałtownie i po chwili wahania wszedł na wąskie schody prowadzące na strych.
– To ty, Ingo? – zdziwił się.
– Tak.
Jeszcze kilka stopni i zrównał się z nią. Gdyby nie słabe migające światełko z zatkniętej na dole pochodni, byłoby tu całkiem ciemno. Inga dostrzegała tylko jasne włosy opiekuna, jego twarz ukryta była w mroku.
– Jeszcze się nie położyłaś?
Nawet jej nie dotknął, a jednak niemal fizycznie czuła jego bliskość.
– Nie. Czego chciał od ciebie król?
Nie miała odwagi przyznać się, że podsłuchiwała.
Ormund ociągał się przez chwilę, ale wreszcie wyznał:
– Jutro wyjeżdżam, Ingo. I nie będzie mnie dość długo.
– Dokąd jedziesz?
– Tego nie mogę ci powiedzieć. Zabroniono mi rozmawiać na ten temat z kimkolwiek, a tymczasem tuż za progiem zdradzam ci tajemnicę.
Domyśliła się, że się uśmiecha. Rozmawiali po cichu, niemal szeptem. Inga opierała się plecami o ścianę i zdawało jej się, że między nią a stojącym przy poręczy Ormundem powietrze dziwnie wibruje...
– Czy nie mogłabym pojechać z tobą?
– Oszalałaś? Wykluczone!
Daremnie usiłowała uchwycić w mroku jego spojrzenie, ale była pewna, że na nią patrzy.
– Dlaczego ciągle odchodzisz, Ormundzie? Dlaczego widzę cię zawsze jedynie przez krótką chwilę i zaraz muszę się z tobą żegnać? Dlaczego nie mogę być z tobą, pomagać ci i dbać o ciebie? Tak jak córka dba o ojca. Tak lekce sobie ważysz zdrowie, nikt się o ciebie na co dzień nie troszczy. Czy nie wolno by mi było ci pomóc?
W ciemności rozległ się jego pozbawiony wesołości śmiech.
– Ojciec, który nie jest nawet o dziesięć lat starszy od córki? Nie, Ingo, porzuć lepiej takie marzenia.
Zamilkli gwałtownie, słysząc, że król wraz z towarzyszącymi mu dostojnikami opuszcza salę obrad, i dopiero gdy kroki wychodzących ucichły, Ormund odezwał się z wyrzutem:
– Zwabiłaś mnie tu podstępem, a teraz muszę się kryć przed moim przełożonym. Czemu obciążasz moje sumienie, Ingo?
– A jednak, Ormundzie, się nie złościsz.
– Może dlatego, że wyjeżdżam i będę cię musiał zostawić pod opieką innych ludzi, a może dlatego, że kto wie, czy się jeszcze spotkamy.
– Ormundzie – jęknęła przerażona. – Musisz wrócić, po prostu musisz!
– Tak, Ingo, pewnie wrócę, tylko do kogo? – W jego głosie pobrzmiewał smutek.
– Do mnie – rzekła, wstrzymując oddech.
Tym razem nie odpowiedział, podniósł jedynie dłoń i delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej policzka.
– Jak to się dzieje – szepnęła Inga po długim milczeniu – że za każdym razem, kiedy mnie dotykasz, ogarnia mnie dziwna słabość?
– Słabość?
– Nie potrafię tego wyrazić słowami. Podobnie czuję się w upalne lato, gdy zbiera się na burzę. Czy to dlatego, że jesteś krzyżowcem?
– Chyba jednak nie dlatego.
– To takie dziwne wrażenie – ciągnęła Inga rozmarzona. – Cudowne i słodkie. Czy ty nigdy go nie doznajesz, dotykając mnie?
Znów długo zwlekał z odpowiedzią.
– Tak – wyszeptał w końcu. – Ale dla mnie to nie jest przyjemne, raczej bolesne, jakby ktoś wbijał nóż w moje ciało. Chyba dlatego, że w przeciwieństwie do ciebie nie mogę sobie pozwolić na marzenia.
– Marzenia o czym?
Prychnął zniecierpliwiony.
– Nigdy nie jestem do końca pewien, czy dziwisz się jak dziecko, czy chcesz mnie drażnić?
– Nie rozumiem.
– Dobrze już – uspokoił się Ormund. – Mniej pojmujesz, niż mi się zdawało. Ale też łatwiej cię zranić. Z lękiem myślę o tym, że muszę od ciebie odjechać, choć równocześnie wiem, że tak będzie lepiej dla nas obojga. Kiedy wrócę, na pewno wszystko się zmieni.
– Teraz ja cię nie rozumiem. Co się ma zmienić?
– Przestaniesz pewnie odczuwać tę dziwną słabość – uśmiechnął się.
– Byłoby mi tego żal – powiedziała powoli dziewczyna. – Ormundzie, chciałabym, żebyś mnie dotknął, teraz. Pozwól mi poczuć na policzku twoją dłoń, skoro później wszystko ma się skończyć.
– Nie, Ingo – westchnął smutno. – Takie wspomnienie nie podtrzyma uczucia skazanego na śmierć. Muszę już iść, ruszam o świcie, a przede mną daleka droga. Gdybyś chciała spotkać się z Torbjörnem Erikssonem, to dbaj o to, by zawsze była z tobą Signhild albo ktokolwiek inny. Nie wypada, żebyście przebywali tylko we dwoje.
– Będę o tym pamiętać. Powiedz mi, Ormundzie, czy jedziesz na wyprawę wojenną?
– Nie, właściwie nie, ale nigdy nie wiadomo, co nas czeka, może się zdarzyć, że nie wrócę.
– Nie! Tak się nie może stać! – wykrzyknęła z trwogą. – Będę się modlić za ciebie i czekać z utęsknieniem na chwilę, kiedy znów cię zobaczę.
– Nie, Ingo. Nie marnuj czasu na myślenie o mnie.
– Przecież i tak myślę o tobie bez przerwy w dzień i w nocy.
– W takim razie dobrze, że wyjeżdżam – westchnął ciężko.
– A ty? – zapytała nieśmiało. – Nigdy o mnie nie myślisz?
Odwrócił się i zaczął schodzić po schodach.
– Owszem, myślę – rzekł, siląc się na obojętny ton, ale w jego głosie dawało się wyczuć rozdrażnienie. – Jesteś przecież moją podopieczną!
– Ormundzie – zawołała cicho.
Zatrzymał się.
– Nie odchodź ode mnie w gniewie – poprosiła. – Tak długo cię nie będzie...
– Masz rację – zawrócił i zatrzymał się kilka stopni niżej. Ujął ją za rękę i powiedział cicho: – Żegnaj, Ingo. Niech Bóg sprawi, by nikt nigdy nie zgasił w twoich oczach tego czystego, niewinnego blasku. Życzę ci, byś była szczęśliwa.
– Przyczyniłeś się do tego bardziej niż ktokolwiek inny – roześmiała się.
Mimo że Ormund stał o kilka stopni niżej, ich twarze znajdowały się niemal na tej samej wysokości.
– Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że król podjął mądre postanowienie, wysyłając mnie daleko stąd – wyszeptał Ormund. – Obawiam się, że uczyniłbym cię bardzo nieszczęśliwą.
– Ty? Ależ skąd! Nigdy. Dlaczego?
Pokręcił tylko głową, nic nie odpowiadając, a potem ujął dłoń dziewczyny i musnął lekko ustami. Inga z wrażenia omal nie zemdlała. Bała się odetchnąć, żeby nie zakłócić tej wyjątkowej chwili. Ormund tymczasem, dotknąwszy wargami opuszków jej palców i wnętrza dłoni, cofnął rękę.
Inga nie spuszczała wzroku ze swego opiekuna.
– Zaczynam rozumieć, Ormundzie – szepnęła, z trudem łapiąc powietrze. – Zaczynam rozumieć, dlaczego.
Jak przez mgłę widziała oddalającą się postać, którą wnet pochłonął mrok.
ROZDZIAŁ XXII
W kilka dni później Torbjörn Eriksson złożył wizytę zarządcy i jak najuprzejmiej zapytał, czy będzie mu wolno zabrać Ingę na konną przejażdżkę wokół grodu. Zarządca dał swe łaskawe przyzwolenie i Inga wraz z Signhild, odpowiednio ubrane i zaopatrzone w kosz pełen smakołyków, dosiadły koni i w towarzystwie szwedzkiego kupca przejechały przez Konghellę w stronę morza. Signhild trzymała się dyskretnie z tyłu.
Zatrzymali się w cieniu ogromnego dębu i na zielonej trawie zjedli podwieczorek. Torbjörn wziął ze sobą lutnię, osobliwy instrument zakupiony w Hiszpanii, i bawił swe towarzyszki pięknymi balladami o rycerzach i o urodziwych dziewicach z dalekich krajów, a także zabawnymi przyśpiewkami.
Inga wraz z przyjaciółką zaśmiewały się, słuchając jego piosenek i zabawnych opowieści o licznych wyprawach handlowych. Inga obserwowała go ukradkiem.
Był mniej więcej w tym samym wieku co Ormund, może odrobinę młodszy, jednak całkowicie pozbawiony surowej powagi jej opiekuna. Zwiedził, jak mówił, kawał świata. Traktował życie jak zabawę. Zresztą mógł sobie na to pozwolić, sprzyjało mu bowiem szczęście i interesy przejęte od ojca przynosiły mu krociowe zyski. Jego osobisty urok zjednywał mu wielu przyjaciół. Był bardzo przystojny, a ubierał się z największą starannością w szaty uszyte z tkanin, jakich Inga dotąd nie widziała.
Jego spojrzenie, które często spoczywało na Indze, nie było poważne, niemal smutne, jak spojrzenie Ormunda, lecz trochę prowokujące, a nadto wyrażające niekłamany podziw. Najwyraźniej go bawiło, że Inga z byle powodu rumieni się i spuszcza wzrok, bo kobiety, które spotykał w dalekim świecie, zachowywały się zdecydowanie swobodniej. Po tym pierwszym spotkaniu nastąpiły kolejne. Młodzi niejednokrotnie spacerowali razem w pobliżu grodu, ale zawsze towarzyszyła im przyzwoitka. W głosie Torbjörna Inga wyczuwała coraz większą serdeczność, a spojrzenia, jakie jej posyłał, stawały się z dnia na dzień gorętsze. Dziewczyna czuła się bardzo dobrze w towarzystwie zamożnego kupca, pilnie jednak baczyła, by nie dawać mu zbyt wielkich nadziei.
Nadeszło cudowne lato. Inga, często zwalniana z codziennych obowiązków, w pełni korzystała z uroków tej najpiękniejszej pory roku. Domyślała się, że wszyscy patrzą przychylnym okiem na jej związek z Torbjörnem Erikssonem. Najbardziej chyba lubiła deszczowe dni. Przesiadywała wówczas ze swym kawalerem w izbie, grając z nim w szachy lub słuchając jego piosenek. Przy takiej okazji zawsze gdzieś w rogu siedziała jakaś kobieta i haftowała. Młodzi nauczyli się jednak prowadzić ciche rozmowy, tak by nikt ich nie słyszał. Torbjörn zaglądał Indze głęboko w oczy, a ona odwzajemniała się mu nieśmiałym uśmiechem.
W sali biesiadnej często urządzano uczty i wówczas tańczyła z przystojnym Szwedem przez całe wieczory.
Niekiedy bywało, że długo nie mogła zasnąć i ze wzrokiem utkwionym w powałę zastanawiała się nad swą sytuacją. Domyślała się zamiarów Torbjörna i wiedziała, czego się od niej oczekuje. Lubiła go, i to nawet bardzo.
Z nim byłoby mi dobrze, rozmyślała. Jest zamożny, niczego by mi nie brakowało. A Ormund? Nadarzała się okazja, by uwolnić opiekuna z przysięgi, do której złożenia zmusił go umierający ojciec Ingi.
Jednak nie bogactwo ceniła najwyżej, ważniejsze dla niej było, że lubią się z Torbjörnem, który naprawdę był miłym kawalerem. Czasami tylko drażniło ją, że tak lekko traktuje życie. Zastanawiała się nawet, czy byłby w stanie pojąć cierpienia innych, gdyby się z nimi zetknął bezpośrednio. Poza tym czy potrafi pokochać kogoś naprawdę? Ofiarować się całkowicie drugiemu człowiekowi?
Ciekawe, jakby zareagował, gdyby tak z głęboką powagą wyznała mu miłość? Zapewniłby ją także o swym głębokim przywiązaniu? Może, ale czy można by było potraktować jego słowa poważnie? Jak zyskałaby pewność, że nie udaje?
Te i inne myśli chodziły jej po głowie, nie pozwalając zasnąć ciemną nocą, gdy cały gród trwał pogrążony we śnie. Dobrze wiedziała, że Torbjörn pozostał w Konghelli ze względu na nią, czuła jednak, że nie powinna go zatrzymywać, jeżeli nie myśli o nim poważnie. Szwed co prawda nigdy nie pytał jej o uczucia, a ona nigdy nie zachęcała go bezpośrednio, by pozostał, ale mimo to nie czuła się całkiem w porządku. Tłumaczyła też sobie, że powinna wyjść za mąż ze względu na Ormunda, który dał jej do zrozumienia, że po jego powrocie z wyprawy wszystko powinno się zmienić.
Często chodziła do kościoła, żeby się pomodlić, i przy okazji zawsze podpytywała kapelana, czy wie coś o Ormundzie. Najczęściej kapelan kręcił przecząco głową, ale zdarzało się, że przekazywał jej zasłyszane wieści.
Wynikało z nich, że rycerzowi i jego wojom udało się nawrócić na chrześcijaństwo dużą część mieszkańców niepokornego Ranrike.
– Ale dlaczego to tak długo trwa? – dziwiła się Inga. – Wkrótce nadejdzie jesień.
– W rozległych borach, w położonych na uboczu zagrodach, nadal szerzy się pogaństwo – tłumaczył łagodnie kapelan. – Banici i włóczędzy ciągną do takich bezbożnych miejsc. Ale nie martw się, moje dziecko, wróci, niebawem wróci...
Inga zaczynała już w to powątpiewać, ale któregoś dnia, kiedy spacerowała z Torbjörnem w okolicach zamkowego wzgórza z nieodłączną przyzwoitką, padło pytanie, którego się spodziewała od dawna.
Przechodzili właśnie pod lipami, których liście zaczynały żółknąć, gdy Torbjörn ujął dziewczynę za rękę i oznajmił z powagą:
– Ingo, niebawem nadejdzie zima. Będę musiał odpłynąć z Konghelli, zanim lód skuje wody. Cóż to było za lato! Napawałem się każdą chwilą spędzoną z tobą. Czy popłyniesz ze mną, Ingo? Jako moja żona?
Wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak młotem, ścisnęło ją za gardło. Nie pojmowała, dlaczego nagle zrobiło jej się tak smutno. Przecież spodziewała się, że ta chwila musi nadejść.
Będzie tęsknić za Torbjörnem, gdy stąd wyjedzie. Dzięki niemu czuła się radosna i wolna jak nigdy dotąd. Jego młoda, urodziwa twarz stała jej się tak droga. Życie u jego boku na pewno byłoby wolne od trosk, ale czy mogłaby mu się zwierzyć ze swych najskrytszych myśli?
– Nie mogę sama o tym zdecydować, Torbjörnie – odpowiedziała cicho. – Muszę zapytać mego opiekuna.
Uśmiechnął się trochę poirytowany.
– Ten twój opiekun... jest dla ciebie jak Bóg. Bez przerwy o nim opowiadasz, doprawdy musi być niezwykłym człowiekiem.
– Owszem... Nie widziałeś go na wiosennej uczcie?
– Nie, nie widziałem. Kiedy spodziewasz się jego powrotu?
– Nie wiem, ale myślę, że wróci niebawem.
– A jeśli nie zdąży wrócić przed moim wyjazdem? Kto wówczas zadecyduje o tobie?
– Zarządca, ale to ostateczność. Nie chciałabym wyjeżdżać bez zgody i błogosławieństwa Ormunda Strażnika.
– A jaka jest twoja wola, Ingo?
Gdyby w jego oczach gościła powaga, odpowiedziałaby mu, że bardzo go lubi, że mogłaby zostać jego żoną, ale przekorne błyski, które jak zwykle dostrzegła w jego spojrzeniu, sprawiły, że i ona odpowiedziała lekkim tonem:
– Niebawem dowiesz się, jaka jest moja wola.
Ta odpowiedź najwyraźniej go zadowoliła.
Kiedy wrócili do dworu, dowiedzieli się, że gościńcem od strony Oddevold nadjeżdża niewielki oddział.
– W samą porę – wyrwało się Torbjörnowi. – Wreszcie dobiegnie końca nasze długie oczekiwanie!
Inga pobladła, a kiedy Torbjörn odszedł, pobiegła drogą na spotkanie powracającym.
Długo czekała przy gościńcu. O zmroku zerwała się z kamienia, na którym przysiadła, bo wreszcie rozległ się upragniony tętent końskich kopyt.
Jadący na przedzie dowódca rozpoznał dziewczynę i wstrzymał konia.
Inga popatrzyła na niego, a jej twarz zastygła w przerażeniu.
Krzyżowcy powrócili, ale bez Ormunda.
ROZDZIAŁ XXIII
– Gdzie on jest?
Dowódca wiedział, o kogo pyta dziewczyna.
– Ormund Strażnik wysłał nas do grodu, kiedy wypełniliśmy przydzielone nam zadanie. Nie udało się nam jednak pojmać trojga przywódców pogan, tych, których wówczas spotkałaś, Ingo. Długo za nimi się uganialiśmy, ale ciągle nam się wymykali, w porę ostrzeżeni przez swoich zwiadowców. Ormund uznał, że takim sposobem nie zdołamy ich pojmać, dlatego też nas odesłał, pozostawiając przy swym boku jedynie Kalva, i we dwóch ruszyli ich śladem. Prosił, bym przekazał ci pozdrowienia. Wiele o tobie myśli i ma nadzieję, że czujesz się dobrze.
– Dziękuję – rzekła Inga. – A jak on się czuje?
– Strzała ugodziła go w nogę tuż pod kolanem. Rana chyba mu bardzo dokucza, ale Ormund się nie skarży. Teraz jednak będzie mu pewnie ciężko przedzierać się pieszo przez bory. Przed dwoma dniami opatrywałem mu ranę, nie wyglądała dobrze.
Inga zagryzła wargi i mruknęła:
– Gdybym tam była...
– Tak, przydałaby mu się twoja pomoc – uśmiechnął się dowódca.
Gdyby się domyślił, jaką myśl rozbudzą w dziewczęciu jego słowa, milczałby pewnie jak grób. Teraz zaproponował Indze, by wsiadła na konia, którego prowadzili, i podjechała do grodu, ale ona tylko pokręciła głową.
– Nie, dziękuję, wrócę na piechotę. Gdzie rozstaliście się z Ormundem?
– Razem z Kalvem zamierzali wrócić do tego ponurego domostwa, w którym zatrzymałaś się zimą. Doszły ich słuchy, że starucha i jej dwaj pomocnicy znowu się tam pojawili, przekonani, że umknęli bezpiecznie prześladowcom.
– Dziękuję – powiedziała Inga i ruszyła gościńcem w stronę grodu. Wnet wyminęli ją wszyscy wojowie i zniknęli za bramami miasta.
Inga szła za nimi. W zamieszaniu, jakie wywołało przybycie rycerzy, nikt nie zauważył, jakie czyni przygotowania. Tymczasem Inga zapakowała w węzełek jedzenie oraz zioła i balsamy przydatne w opatrywaniu ran i wymknąwszy się ze swej izby, pobiegła do stajni.
Odnalazła konia, który wiernie przywiózł ją na swym grzbiecie aż z Borga, i poleciła stajennemu go osiodłać.
– Ależ, panienko? – wybuchnął zaskoczony, gdy usłyszał, dokąd się wybiera. – Nie wolno ci jechać samej w taką drogę!
– Owszem! Muszę jechać, bo Ormund mnie potrzebuje, Tylko załóż męskie siodło i pożycz mi swoje ubranie. Szybko!
– Przecież niebawem wieczór! Poczekaj przynajmniej do jutra!
– Znam drogę do Oddevold, więc wszystko jedno, czy będę jechała nocą czy za dnia. Pośpiesz się i znajdź mi jakieś ubrania!
Chłopak stajenny próbował jeszcze odradzać dziewczynie samotną wyprawę, ale w końcu przyniósł jej jakieś stare łachy. Cuchnęły tak, że Ingę aż zemdliło, ale pokonała słabość i szybko przebrawszy się w ciemnym kącie, zapakowała własne ubrania do juków. Stare męskie ubranie potrzebne jej było jedynie na drogę. Wiedziała dobrze, że nie może wyprawiać się konno w damskim siodle i w sukni. Związała włosy i nasunęła na głowę kaptur. Dosiadła wierzchowca i spiesznie ruszyła w drogę. Parobek co sił w nogach pobiegł do domu zarządcy i zdyszany opowiedział, co się stało. Szalona eskapada Ingi wywołała prawdziwe zamieszanie. Natychmiast wyprawiono kilku ludzi w ślad za dziewczyną.
Kiedy wieść o tym dotarła do Gautego Frostessona, ten pobladł jak kreda. Co to za uparta dziewka, pomyślał. Trudny z niej przeciwnik. Walka o Ormunda Strażnika może się okazać trudniejsza, niż przewidywałem! A już się wydawało, że ta panna wylądowała bezpiecznie w ramionach szwedzkiego kupca! Nie dopuszczę, by spotkała się z Ormundem! Uczynię wszystko, by jej to uniemożliwić.
Inga popędzała konia z umiarem, bo wiedziała dobrze, że nowego nie uda jej się zdobyć. Kilka razy zatrzymała się, by dać zwierzęciu chwilę odpoczynku, ale potem ruszała w dalszą drogę. Zapadła noc. W ciemności rozlegał się jedynie monotonny tętent końskich kopyt uderzających w ubitą ziemię. Drzewa w ciemnym, cichym borze zlewały się w jeden cień, na szczęście trakt był widoczny, tak że Inga nie odczuwała lęku, iż zabłądzi. Zresztą tak naprawdę była w stanie myśleć tylko o Ormundzie. Dopiero gdy zatrzymała się, by rozprostować zesztywniałe członki, dostrzegła wokół siebie ciemności i poczuła się samotna. Późną nocą dotarła do małej osady, zatrzymała się jednak na uboczu i położyła na ziemi, żeby dać odpoczynek znużonemu ciału.
Ale nie leżała długo. Zanim zaczęło świtać, dosiadła znowu konia i pogalopowała dalej. Rycerze wysłani przez zarządcę za dziewczyną bez trudu jechali jej śladem, nie pojmowali tylko, dlaczego ciągle wymyka się ich pogoni. Nie mogli zrozumieć, co też każe tej młodej, drobnej pannie gnać przed siebie w takim tempie.
Inga przez cały czas szeptała do ucha zwierzęciu:
– To zupełnie co innego niż przejażdżki z Torbjörnem, prawda, koniku? Ale musimy pomóc Ormundowi, a że nie będzie to łatwa wyprawa, wiemy oboje.
Minęło już południe, kiedy w oddali Inga dostrzegła zagrody w Oddevold. Ale nie zatrzymała się tutaj. Ścigający ją rycerze w tym miejscu zgubili trop. W Oddevold, krzyżowało się bowiem wiele traktów i wszystkie były rozjeżdżone.
Rozpytywali o Ingę wszystkich napotkanych ludzi, ale nikt im nie umiał pomóc. Działo się tak dlatego, że ludzie widzieli młodzieńca, który gnał co koń wyskoczy, a nie pannę.
Dziewczyna oddaliła się wreszcie od ludzkich siedzib i wtedy zatrzymała się, żeby coś zjeść i zastanowić się spokojnie, jak znaleźć Ormunda i Kalva. Dobrze, że jest ich dwóch, myślała. Kalvowi można ufać, zatroszczy się na pewno, by Ormund niepotrzebnie się nie narażał.
Inga w ogóle nie zastanawiała się nad swym wyglądem. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo umorusaną ma twarz, a do cuchnących łachmanów przywykła już i nawet jej nie przeszkadzały. Posiliła się, a potem, zachowując ostrożność, ruszyła drogą do ponurej zagrody.
Widok, który ukazał się oczom dziewczyny, wprawił jej serce w drżenie. Ze wszystkich budynków oprócz jednego ostały się tylko zgliszcza. Tutaj pewnie był Ormund, tylko gdzie teraz go szukać? I gdzie są mieszkańcy tej zagrody?
Doprawdy okrutnie rozprawił się z tymi ludźmi, pomyślała. Ale pewnie był zmuszony tak postąpić. Jedynym wyjściem było spalić całe to pogańskie gniazdo.
Kiedy Inga podeszła bliżej, usłyszała groźne ujadanie psów i przypomniał jej się tamten zimowy dzień. Z ocalałej chałupy wyszedł wysuszony starzec na drżących nogach.
– Czego chcesz, chłopcze? – zapytał niechętnie.
Nie był ani trochę milszy niż poprzednio, ale dla Ingi liczyło się tylko jedno: nie rozpoznał jej!
Niskim głosem, by nie wzbudzić podejrzeń, zapytała:
– Co tu się stało? Przynoszę wieści dla mojej babki. Chyba nie chcesz powiedzieć, że starucha spłonęła?
– Nie, a co to za wieści?
– Ciebie to nie powinno obchodzić! Gdzie ona teraz jest? Jestem już spóźniony, bo natknąłem się na ludzi króla. Czy oni tu byli?
– Tak, taki jeden ulitował się i pozwolił mi zachować tę nędzną chatę. He, he! I tak nie znaleźli tego, czego szukali – zarechotał.
– To prawda, starucha nie wypadła sroce spod ogona – przytaknęła Inga. – Ukryła się wysoko w górach?
– Podążyła do opuszczonej zagrody komorników nad samym morzem. Nie prowadzi do tego miejsca żadna droga i nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, że tam stoi chałupa.
– Muszę tam dotrzeć, chociaż nie wiem dokładnie, którędy iść. Czy przypadkiem nie tą ścieżką?
– Nie, musisz zawrócić do głównego traktu, potem wzdłuż jeziora kierować się w stronę morza. Między drzewami zauważysz niskie zabudowania.
– Teraz sobie przypominam. Byłem już tam jako dziecko. Takich miejsc się nie zapomina! A co z ludźmi króla? W którą stronę się udali?
– Te diabły? Wysłałem ich wprost w ramiona naszych.
Inga ledwie się powstrzymała, by nie uczynić znaku krzyża.
– Nieee – wyszeptała z udanym podziwem. – Ty naprawdę nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz! Dokąd ich wysłałeś?
– Na skraj lasu. – Staruch machnął ręką niedbale. – Myślę, że tak szybko ich stamtąd nie puszczą!
Inga zmusiła się do śmiechu.
– Należy ci się podziękowanie. W takim razie ruszam wprost do zagrody komorników.
Udawała, że jedzie w stronę głównego traktu, jednak gdy tylko staruch stracił ją z oczu, skręciła do lasu.
Z zadowoleniem pomyślała, że nieźle jej poszło. Nie dość że wyciągnęła ze starucha, gdzie ukrywa się wiedźma, to jeszcze udało jej się dowiedzieć, w którą stronę udali się Ormund i Kalv. Ciekawe, co z nimi? Czy poradzili sobie ze zgrają banitów?
Gnana niepokojem, przedzierała się przez zarośla. Odnalazła wreszcie wąską ścieżkę i domyśliła się, że tędy pojechali jej przyjaciele, oszukani przez chytrego starca.
Nagle zauważyła leżącą na ziemi strzałę. Zeskoczyła z konia i uwiązawszy go do pnia, pieszo ruszyła przed siebie na polanę, gdzie rozegrała się walka.
Dziewczyna nabrała głęboko powietrza w płuca, by opanować lęk. Tuż u jej stóp leżał powalony mieczem zarośnięty mężczyzna odziany w skóry.
Dalej leżał jeszcze jeden banita i kolejnych dwóch. Nadzieja wstąpiła w serce Ingi, ale nagle drgnęła, bo zauważyła opartego o pień młodego woja w zbroi. Oczy miał zamknięte, twarz wykrzywioną cierpieniem, a z jego ust dobywały się ciche jęki.
To był Kalv.
ROZDZIAŁ XXIV
Inga upadła na kolana obok znajomego woja.
– Kalv, słyszysz mnie?
Młodzieniec otwierał oczy powoli, jakby przychodziło mu to z najwyższym trudem.
– Kim jesteś, że znasz moje imię? – wymamrotał.
– Zranili cię? Gdzie? – usiłowała się dowiedzieć dziewczyna, bo nie widziała żadnych śladów krwi.
Nic nie mówił, przyglądał się jej badawczo, jak gdyby usiłował sobie coś przypomnieć. Ale wnet w jego oczach pojawiło się niedowierzanie.
– Czy jestem już w niebie? – zapytał zdziwiony, ale zaraz sam sobie odpowiedział: – Nie, w niebie przecież nie cuchnie stajnią. – Powoli wracała mu jasność myśli. – Ingo córko Erlinga, co tu robisz? W tym stroju? Niczyja obecność nie uradowałaby mnie bardziej. A już sądziłem, że to tylko sen albo że już umarłem.
– Kalv, mów po kolei – przerwała mu surowo. – Co cię boli? Jesteś ranny?
– Tak... nie, właściwie nie. Na ziemię powalił mnie potężny cios maczugą.
Inga zaczęła obmacywać ramiona Kalva, a gdy dotknęła lewego, młodzieniec jęknął głośno. Inga domyśliła się, że jest wybite ze stawu.
– Zaraz coś z tym zrobimy – zapewniła pośpiesznie. – Ale opowiedz mi najpierw, co tu się właściwie stało. Gdzie jest Ormund?
– Ormund? Nie wiem. Dotarliśmy do ścieżki... bo staruch z zagrody powiedział, że tych troje, których ścigaliśmy, tu właśnie zastaniemy. Ale wpadliśmy w zasadzkę, zaatakowała nas cała chmara banitów.
Podczas gdy Inga usiłowała zsunąć pancerz, Kalv mówił coś nieskładnie. Męczyła się długo i marzyła w duchu, żeby młodzieniec zemdlał z bólu, bo wtedy łatwiej byłoby mu udzielić pomocy. Najpierw jednak zamierzała dowiedzieć się czegoś o Ormundzie.
– Jak widzisz, walczyliśmy dzielnie – stwierdził Kalv z dumą w głosie. – Ale ich była przewaga. Auuu! Litości nie masz?
– Ledwie ruszyłam ręką! Ramię ci spuchło pod pancerzem i dlatego tak cię to boli. Co było dalej? Opowiadaj!
– No tak, właściwie nie zdążyłem się rozejrzeć, co z Ormundem, bo napadli na mnie taką zgrają, że musiałem się nieźle uwijać... Nagle ujrzałem, że poganie nad czymś czy nad kimś się pochylają. Któryś z nich krzyknął: „To ten, którego mieliśmy schwytać, rycerz krzyżowy!” A potem w oczach mi pociemniało i już nic więcej nie pamiętam.
– Ormund – jęknęła Inga.
– Chcieli dostać go żywego, więc póki co przestań go opłakiwać. Nie wolno tracić nadziei! Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie tamci się ukryli!
– Chyba wiem, gdzie ich szukać – powiedziała Inga ponuro. – A co z tobą?
– Obudziłem się o świcie, leżałem na ziemi, tam dalej. Potrzebowałem całego dnia, żeby się na czworakach dowlec tu pod drzewo, bo co chwila traciłem przytomność. Otrzymałem cios w głowę, dlatego tak okropnie się czuję.
Kalv najwyraźniej był zły na siebie, że Inga jest świadkiem jego słabości.
– Rozumiem – odrzekła Inga. – No cóż, zaraz ci przejdzie, za chwilę... o, już uwolniliśmy bark z pancerza.
Kalv dotknął ostrożnie ramienia i przełknął głośno ślinę.
– A co z tobą, Ingo? Nie pojmuję, jak się tutaj dostałaś?
– Zwyczajnie. Wasz oddział wrócił pod wieczór do grodu, dowódca wspomniał, że Ormund jest ranny, więc uznałam, że będę potrzebna. Pożyczyłam ubranie od stajennego i przyjechałam tutaj.
– Sama? – Popatrzył na nią zdumiony. – Sądząc po twoim wyglądzie, musiałaś galopować co koń wyskoczy.
Udała, że nie słyszy tej uwagi.
– Jak jest z ranami Ormunda? – spytała.
– Hmm, myślę, że nie są takie groźne. Utyka lekko, rana trochę ropieje, bo brakowało nam czasu, by ją opatrywać. Auuu! Ingo, chyba jesteś najokrutniejszą panną, jaką znam... Auuu! Puść!
Stracił przytomność i powoli osunął się na ziemię.
Wreszcie, pomyślała Inga. Przynajmniej w spokoju go opatrzę. Kiedy już nastawiła ramię, obwiązała je wilgotnym bandażem. Potem nałożyła młodzieńcowi na powrót pancerz, a gdy skończyła, ocuciła go wodą.
Wściekły, że tak brutalnie go potraktowano, cisnął przekleństwo, ale zaraz zreflektował się i podziękował dziewczynie.
– Jak się teraz czujesz? – zapytała. – Możesz stanąć na nogi?
Pomogła mu wstać, ale zachwiał się i osunął na ziemię. Przyprowadziła więc swego konia, poleciła młodzieńcowi stanąć na pień, a potem ulokowała go na końskim grzbiecie.
– A teraz chętnie opuszczę to miejsce – odezwała się z ironią Inga. – Nie odpowiada mi towarzystwo. Mam cię odprowadzić do Oddevold, czy...
– Do Oddevold? – oburzył się. – A czy ja jestem baba, żeby siedzieć w chacie? Może jeszcze zacznę prząść? Skoro wiesz, dokąd uprowadzili Ormunda, ruszajmy tam od razu!
– A jeśli znów zemdlejesz? Jeszcze spadniesz z konia i złamiesz kark!
– Już mnie tak bardzo nie boli – zapewnił Kalv. – I wcale nie zamierzam mdleć na końskim grzbiecie kilka razy na dzień. Jaka szkoda, że nasze wierzchowce zostały w Oddevold! Tak mi wstyd, że pozwalam kobiecie iść pieszo, poza tym szybciej dotarlibyśmy na miejsce...
– Twoim zdaniem wyglądam teraz jak kobieta?
– Nie. Gdybym nie znał twoich oczu, przypuszczałbym, że stoi przede mną umorusany wyrostek z ubogiej zagrody. Zgrzebna koszula, samodziałowe portki i zniszczone trzewiki, no i ten głęboki kaptur. A do tego cuchniesz stajnią! Naprawdę doskonałe przebranie.
– Nie mam pojęcia, czy zdołam zmyć z siebie ten brud – westchnęła Inga i uśmiechnęła się do swych myśli.
Ciekawe, co powiedziałby Torbjörn, gdyby ją teraz zobaczył? Na pewno by mu się to nie spodobało. Co prawda odznaczał się dużym poczuciem humoru i lubił dowcipkować, jednak przede wszystkim był wielkim estetą. Oczekiwał od młodej damy nienagannego wyglądu, a w stosunku do mężczyzny uległości i bezgranicznego podziwu. Z pewnością nie spodoba mu się, kiedy się dowie, co uczyniła. Zresztą nawet mama zwykła nazywać takie zachowanie nieodpowiedzialnym.
Na wspomnienie o matce Inga poczuła ukłucie w sercu. Od jej śmierci minął zaledwie rok, a tyle się w tym czasie wydarzyło... Choć z drugiej strony dobrze, że mama mnie teraz nie widzi, pomyślała dziewczyna. Zamartwiałaby się, gdyby wiedziała, jakie przeżywam rozterki.
Słońce skłaniało się już ku zachodowi, ale wciąż jeszcze był jasny dzień. Inga prowadziła konia brzegiem jeziorka, a potem skierowała się w stronę morza. Droga nie była łatwa: musiała przedzierać się przez gęste zarośla i omijać grzęzawiska. Czekało ją trudne zadanie. Kalv był w kiepskiej formie, trudno też było przewidzieć, co zastaną na miejscu.
– Jeśli o mnie chodzi, mam tylko jeden cel: wydostać stamtąd Ormunda – odezwała się Inga. – Reszta mnie nie interesuje.
– Ale moim obowiązkiem jest unicestwienie tych trzech pogan – upierał się Kalv. – I zrobię to w imię Boże, mimo że póki co nie czuję się zbyt silny.
– Czego chcą od Ormunda? Dlaczego wzięli go żywcem? – dziwiła się Inga.
– Domyślam się, że pałają do niego okropną nienawiścią! Do niego i do nas wszystkich, którzy nawróciliśmy zwolenników pogańskich obrzędów na chrześcijaństwo. Podobno dowiedzieli się, że kiedy zatrzymałaś się zimą w ich chacie, miałaś przy sobie świętą relikwię. Są wściekli, że jej wówczas nie zniszczyli. Bo właśnie dzięki temu drewnu z krzyża, na którym umarł Chrystus, tak wielu ludzi udało nam się ochrzcić. Zresztą działaliśmy podobnie jak król Sigurd.
– Skąd ci poganie tyle wiedzą o tym, co dzieje się w Konghelli?
– Chyba słyszałaś, że mają tam swojego szpiega? Pamiętasz pogańskie znaki we dworze przed przyjazdem króla Sigurda? Tracą władzę tu w lasach i dlatego pałają żądzą zemsty. Pewnie chcą, by Ormund stał się ich narzędziem. Sądzisz, że to możliwe?
Inga zamyśliła się.
– Słyszałeś, że mój dziad ze strony matki był zielarzem. To on nauczył mnie w dzieciństwie trudnej sztuki leczenia. Pamiętam, że opowiadał mi kiedyś o niebezpiecznych ziołach używanych przez wiedźmy i szamanów. Niektóre zioła mogą zmącić człowiekowi rozum, przemienić dobrych ludzi w złych, istnieją też takie, które wywołują koszmary, i takie, które są śmiertelną trucizną. Niektóre pozbawiają ludzi woli, inne zaś mogą obdarzyć ich niespotykaną siłą. Są też zioła, które wywołują w człowieku złość nie do poskromienia. Wiele takich historii opowiadał mi dziadek. A ci ludzie, którzy uwięzili Ormunda, są naprawdę niebezpieczni. To szamani, zaklinacze, którzy potrafią zdobyć władzę nad rozumem innego człowieka. Podejrzewam, że chcą złamać silną wiarę Ormunda i odmienionego odesłać z powrotem do Konghelli. Pragną się zemścić na najszlachetniejszym i najzacniejszym chrześcijaninie pozostającym w służbie u króla.
– Straszne – wzdrygnął się Kalv. – Ale obawiam się, że w twoich słowach jest wiele racji.
– Jak myślisz, Kalv, czy starucha i jej pomocnicy rozpoznają mnie w tym przebraniu?
Popatrzył uważnie na dziewczynę.
– W chacie było wtedy ciemno, prawda? Stare zagrody komorników, o ile wiem, też nie mają okien. Ja cię ledwie poznałem, choć przecież widywałem cię tyle razy. Oni zaś widzieli cię tylko ten jeden jedyny raz. Masz zamiar wejść do chaty?
– A jak inaczej się dowiem, czy Ormund jest w środku?
– Dla niego uczyniłabyś wszystko, prawda? – odezwał się Kalv po chwili milczenia.
– Tak – odpowiedziała cicho Inga. – Gotowa byłam nawet poślubić człowieka, którego nie kocham.
– Ormund wie o tym – pokiwał głową Kalv. – Dochodziły do nas raz po raz wieści z Konghelli. Mówiono nam, że często spotykasz się z tym bogatym kupcem ze Szwecji i że on ma wobec ciebie poważne zamiary.
– Jak Ormund to przyjął? – zapytała Inga ledwie słyszalnym głosem.
– Kiedy się o tym dowiedział, nie spał całą noc.
W milczeniu przedzierali się w dół zbocza w stronę morza. Nieoczekiwanie las się przerzedził i świerki ustąpiły miejsca drzewom liściastym, za którymi dostrzegli starą, podupadłą zagrodę.
– Pusto tu, chyba nikogo nie ma – stłumionym głosem odezwał się Kalv.
– Starucha pewnie siedzi w chacie. Zrobimy tak: ukryjesz się w zagajniku, jak się umówiliśmy. Kiedy usłyszysz mój krzyk, przybiegnij natychmiast, bo znaczyć to będzie, że potrzebuję twojej pomocy, choć masz zabandażowany bark.
– Dla ciebie, Ingo córko Erlinga, uczynię wszystko. Dla ciebie i dla Ormunda.
Inga z bijącym mocno sercem ruszyła po zarośniętym trawą zboczu do ciemnej chałupy.
ROZDZIAŁ XXV
Ciekawe, gdzie są teraz banici, którzy przyprowadzili tu Ormunda? zastanawiała się, idąc przez wysoką pożółkłą trawę. Jeżeli zatrzymali się w zagrodzie, to niewesoło. Zresztą czy w ogóle zastanę tu Ormunda? Przecież to tylko domysły. A jeśli już nie żyje?
Nie, niemożliwe, miała silne przeczucie, że Ormund żyje i potrzebuje jej pomocy.
Ależ jestem niemądra! zezłościła się na samą siebie. Przecież Kalv jest na pewno głodny. Mam w jukach jedzenie i zapomniałam mu dać. Teraz pewnie biedak skręca się z głodu i nie wie, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby się najeść.
Skręciła za węgieł walącej się chałupy. Dosłyszała jakiś cichy szept, a przed drzwiami odciśnięte były ślady ludzkich stóp. A więc ktoś tu jest! Zapukała delikatnie, starając się ze wszystkich sił zagłuszyć w sobie strach. Zdążyła się przecież już zimą przekonać, że ci ludzie nie żartują, poza tym była przesądna, może nawet bardziej niż przystało chrześcijance.
Nikt nie odpowiedział na jej pukanie, zresztą wcale się tego nie spodziewała. Przecież mieszkańcy chaty ukrywali się przed ludźmi króla.
– Otwórzcie drzwi, staruszko. Przynoszę wieści! – zawołała. Inga była tak przestraszona, że jej głos, choć wcale się o to nie starała, zabrzmiał inaczej niż zwykle.
Po chwili usłyszała czyjś szept tuż przy drzwiach:
– Kto cię tu przysłał?
– Starzec z zagrody za wsią. Chciał cię ostrzec przed niebezpieczeństwem. Te chrześcijańskie psy są w drodze do waszej kryjówki!
Drzwi otworzyły się i dziewczynę wpuszczono do ciemnej izby. Oswoiwszy się nieco z mrokiem, Inga rozpoznała trzy znajome postaci, staruchę i jej pomocników. Na palenisku stał kociołek, z którego rozchodził się smakowity zapach. Dziewczyna poczuła straszny głód i uświadomiła sobie, jak długo już nic nie jadła.
Szaman szarpnął dziewczynę i pociągnął do dymnika. W milczeniu taksowali ją spojrzeniem.
– Kim jesteś? – zapytała starucha. Na jej nalanej twarzy widoczne były ciemne plamy, a oczy, pełne nienawiści, przenikały dziewczynę na wylot.
– Zwą mnie Torę, pochodzę z Tanum – odparła Inga drżącym głosem. – Przynoszę wieści od mieszkańców naszego grodu. Słyszeli o waszej potędze, nie podoba im się już ta nowa wiara i chcą wrócić do starej. Ale kiedy przybyłem do waszej zagrody, zastałem tylko zgliszcza. Na szczęście spotkałem starucha, który opowiedział, co się stało. Był przerażony, bo ludzie króla schwytali go i torturowali okrutnie, póki nie wyjawił, dokąd uciekliście. Wskazał im kierunek, ale nie zdradził waszej kryjówki. Śpieszę więc co sił w nogach, żeby was ostrzec, że mogą się tu zjawić królewscy pachołkowie. Gnałem po bezdrożach, nie zważając na błoto, żeby zdążyć w porę. Sami widzicie, jak wyglądam.
– Widzę, widzę – huknęła starucha niskim głosem. – Skaleczyłeś się na twarzy. Pozwól, że posmaruję ci ranę, żeby nie naszła na ciebie okropna choroba, od której człek sztywnieje i dostaje drgawek.
– Ee, to nic takiego, lekkie zadrapanie.
Ale starucha, nie bacząc na sprzeciw Ingi, posmarowała jej policzek jakąś maścią. Dziewczyna, choć znała wiele leków, tę szarozieloną maść widziała po raz pierwszy. Nie odważyła się jednak nic powiedzieć, była przecież skromnym parobkiem.
– Taki jesteś brudny i strasznie od ciebie cuchnie – wtrącił się pomocnik staruchy. – Masz konia?
Inga pomyślała sobie, że pozostali w tym gronie także nie pachną, ale nie powiedziała tego na głos.
– Miałem konia – odrzekła z ciężkim westchnieniem. – Ale mi padł. Zagoniłem go na śmierć, spiesząc do was.
– Szkoda, bo gospodyni z trudem chodzi, a poza tym mamy jeszcze jeden ciężar do niesienia.
– O? Jaki ciężar?
– W szopie przy strumieniu trzymamy skarb, który pomoże nam odnieść zwycięstwo nad chrześcijanami – zarechotał staruch. – Nie wiem tylko, jak zdołamy go zabrać do Tanum.
Dzięki za te wieści, uradowała się w duchu Inga, na głos zaś rzekła:
– To może wam jakoś pomogę? Mógłbym sprowadzić konie! Znam takie jedno miejsce! O świcie byłbym z powrotem. Nim ludzie się zbudzą, będziemy już daleko.
Starucha odwróciła się do paleniska. Odstawiła z ognia garnuszek i zaproponowała:
– Ale nie zjadłbyś miski zupy, nim pobiegniesz?
– Nie, dziękuję! Wprawdzie jestem głodny, ale czas nagli. Muszę natychmiast ruszać.
– E tam, raz-dwa i się najesz. Zresztą już ci nalałam. Tego by brakowało, żebyśmy nie ugościli naszego wybawcy.
Inga niepewnie wzięła miskę, ale nie odważyła się odmówić. Gdy znowu spojrzała w oczy staruchy, dreszcz przerażenia przebiegł jej po plecach.
Poznała mnie! pomyślała w panice.
Zmusiwszy się do uśmiechu, wzięła do ręki miskę.
– Właściwie czemu nie? Mogę spróbować...
To chytre spojrzenie! Pewnie starucha wsypała coś do środka! Ale co? Może coś na sen? Nie ma wątpliwości, że to prawdziwa wiedźma. O ziołach wie wszystko.
Mężczyźni poszli przygotowywać się do wyjazdu. Inga zaś w panice zastanawiała się, co robić.
– Za gorąca. – Podmuchała w miskę i uśmiechnęła się przepraszająco. – Nie macie trochę zimnej wody?
– Jest – odrzekła starucha niechętnie i pokuśtykała do studni.
W tym czasie Inga błyskawicznie wylała zupę na sam brzeg kociołka i nabrała jedzenia ze środka. Odstawiła miskę, a potem wsypała do kociołka resztę ziół z garnuszka, który wcześniej miała w ręce starucha.
– Posmakujesz teraz sama swojego lekarstwa – mruknęła. – Smacznie śpij!
Kiedy starucha wróciła, Inga najniewinniej w świecie siedziała przy stole i zajadała z apetytem zupę z rzepy. Z obrzydzeniem spojrzała na brudną chochlę, w której starucha przyniosła wody, ale zmusiła się, by popić, i grzecznie podziękowała.
Starucha patrzyła zadowolona.
Siedzimy naprzeciwko siebie i uśmiechamy się chytrze, starając się nawzajem oszukać. Ciekawe, która z nas szybciej zaśnie.
– Ale smaczne! – Inga przeciągnęła się z zadowoleniem. – Jak się tak człowiek naje, od razu chce mu się spać. Ale na mnie już czas! Ruszam czym prędzej, wrócę przed wschodem słońca.
Starucha pomachała Indze na pożegnanie i dziewczyna ruszyła ku drzwiom chwiejnym krokiem. Udawała na wypadek, gdyby ktoś z zagrody odprowadzał ją spojrzeniem. Ale mężczyźni najwyraźniej zajęci byli przygotowaniami do wyjazdu i nie zwracali na nią uwagi.
Dotarłszy do lasu, Inga pognała do Kalva, który siedział na koniu.
– I co? – zapytał niecierpliwie.
– Poszło mi znakomicie! – zawołała Inga z dumą. – Przechytrzyłam ich. Ormund jest uwięziony w szopie nad strumieniem. Starucha chciała mi podać zioła na sen, bo chyba mnie rozpoznała, ale mnie udało się dosypać tych właśnie ziół do kociołka z zupą, którą zaraz będą jedli. Poczekamy trochę, aż zasną, a potem pójdziemy uwolnić Ormunda. Poszło mi tak łatwo, że sama nie mogę w to uwierzyć.
Kalv popatrzył na nią zrazu z niedowierzaniem, a potem ze złością.
– Niemądra! – zawołał. – Bezmyślna istoto! A co będzie, jeśli najpierw dadzą jedzenie Ormundowi? Jak zdołamy go stamtąd wydostać śpiącego?
– Och! Nie pomyślałam o tym! Musimy go ostrzec, żeby nie brał niczego do ust.
– Niby jak? – zapytał chłodno Kalv. – Zamierzasz raz jeszcze przespacerować się do zagrody? Wątpię, czy to się komuś spodoba.
– A taka byłam zadowolona, że mi dobrze poszło – pożaliła się Inga.
– Starałaś się – trochę łagodniej rzekł Kalv. – Zresztą, czego się spodziewać po dziewczynie?
Inga najchętniej kopnęłaby go w kostkę.
– Poza tym jestem głodny.
– Weź sobie coś z juków – odparła z roztargnieniem. – Może jak się najesz, to się trochę uspokoisz. Idę.
– Nie, stój! – zawołał Kalv. – Nie możesz tam pójść.
– Nie mogę? A to się przekonasz!
I po raz drugi ruszyła przez łąkę. Tym razem ominęła zagrodę szerokim łukiem, kierując się nad strumień.
ROZDZIAŁ XXVI
Bez trudu odnalazła niski drewniany budynek położony na uboczu tuż przy strumieniu. Niestety, drzwi wejściowe znajdowały się od strony zabudowań zagrody, nie mogła więc z nich skorzystać.
Zeszła ostrożnie do wody i brodząc po kolana, zbadała dokładnie tył i boki szopy. Okien nie było.
Może lepiej poczekać, aż zapadnie zmrok? zastanawiała się. Nie, czas nagli, na pewno zaraz przyniosą więźniowi jedzenie.
O wejściu drzwiami nie było mowy, bo dwaj pomocnicy staruchy kręcili się przez cały czas w pobliżu chaty. Ale i zapukać w ścianę nie miała odwagi, zresztą jaki by to miało sens?
Może zaatakować tego, kto przyniesie zupę?
Była zbyt drobna, nie dałaby rady. Ale co w takim razie robić?
Popatrzyła uważnie na dość niski, pokryty darnią dach, na którym pochylały się na wietrze ostatnie tego lata błękitne dzwoneczki, i pomyślała, że przecież na górze musi być dymnik.
Zrozumiała, że to jej jedyna szansa, i chwyciła za kant dachu, ale spróchniała belka rozsypała się jej pod palcami. Chwyciła się więc nieco wyżej, tam gdzie dach zdawał się trochę mocniejszy. Pośpiesznie podciągnęła się na rękach, znalazła oparcie dla stóp, a potem przesunęła się wyżej. Przez chwilę leżała nieruchomo, by uspokoić drżące z wysiłku ciało.
Bała się, że otwór w dachu znajduje się od strony zagrody; wówczas zostałaby niechybnie zauważona. Okazało się jednak, że otwór zrobiono na samym szczycie.
Niedobrze, będzie mnie widać z każdej strony, ale...
Z największą ostrożnością wychyliła się na drugą stronę. Pusto. W każdej chwili któryś z pomocników wiedźmy mógł wyjść z chaty na podwórko, więc nie zwlekając, usiadła na szczycie dachu i energicznym kopnięciem zniszczyła przykrycie nad dymnikiem. Była tak zdenerwowana, że nie czuła właściwie strachu.
Co znaczy odpowiedni strój, pomyślała. Gdybym miała na sobie suknię, nigdy bym się nie zdobyła na to, by chodzić po dachu, nie mówiąc już o konnej jeździe nocą.
W tych łachach czuję się i zachowuję jak chłopak.
Zerknęła przez otwór, ale w środku było zupełnie ciemno. Opuszczając się w dół, nie znalazła oparcia dla stóp i zawisła w powietrzu. Bała się zeskoczyć, bo wnętrze szopy pogrążone było w mroku i nie widziała, co znajduje się pod nią.
– Kim jesteś, na Boga? – usłyszała nagle głos, na którego dźwięk omal nie rozpłakała się z radości.
– Pomóż mi – poprosiła. – Trudno rozmawiać, wisząc na rękach.
– Nie mogę, ale skacz, do klepiska masz najwyżej jeden łokieć.
Odważę się? rozważała przez moment, ale rozluźniła uchwyt. Nie mogła przecież wisieć całą wieczność.
Chyba jednak było nieco wyżej, bo Inga, upadając, trochę się potłukła. Kiedy z jękiem wstała, dostrzegła opiekuna leżącego na ławie i nakrytego skórą. Wsparty na łokciu, przyglądał się jej w najwyższym zdumieniu.
– Kim jesteś, na Boga? – zapytał. – Aniołem z nieba? Przecież wróg nie wybrałby takiej drogi?
– Tylko nie mów, że cuchnę stajnią, bo dobrze o tym wiem – odezwała się Inga, z trudem powstrzymując łzy wzruszenia. – Ormund, jak dobrze znów cię widzieć! Zaraz cię uwolnię!
– Ten głos! Czy ja śnię, to chyba niemożliwe?
– To naprawdę ja – chlipnęła dziewczyna. – Nie mamy czasu do stracenia. Jeśli przyniosą ci zupy, nie wolno ci nic zjeść. Bo ja, niemądra, nasypałam do kociołka ziół na sen. Kalv tak się zezłościł...
– Poczekaj chwilę – przerwał jej Ormund. – O czym ty mówisz? Byłaś u nich w chacie?
– Musiałam, jak inaczej dowiedziałabym się, gdzie jesteś?
Patrzył na nią oniemiały.
– Opowiadaj! – rzekł po chwili. – A Kalv... Myślałem, że go zabili.
– Nie, uratowałam go – szybko mówiła Inga. – Ale musimy się stąd wydostać. Dlaczego nie wstajesz?
– Skrępowali mnie. Proszę, pomóż mi, tylko szybko! I opowiadaj o wszystkim!
Słuchał wzruszony, gdy ona tymczasem usiłowała rozluźnić krępujące go więzy.
Nagle od strony chaty dobiegło ich skrzypienie drzwi Inga, sztywna ze strachu, zerknęła na otwór w dachu, choć wiedziała, że tamtędy sama się nie wydostanie.
– Co robimy? – zapytała w panice.
– Chowaj się pod baranicę, szybko! – polecił Ormund.
Wskoczyła pośpiesznie na ławę i położyła się za plecami rycerza.
– Schowaj głowę pod skórę! I zwiń się w kłębek, żeby nie było cię widać!
Inga, znalazłszy się tak blisko ukochanego opiekuna, ze szczęścia zapomniała o grożącym jej niebezpieczeństwie.
Ormund chwycił jej dłoń i położył na swej piersi.
Przykryta baranicą, czuła, jak Ormund trzęsie się ze śmiechu.
– Ingo – powiedział. – Nie ma na świecie drugiej takiej panny. Wiem, że nie powinienem o to pytać, ale niech mi będzie wolno: Czy spałaś w stajni?
– Przestań! – zaśmiała się. – Wiesz, co myślę? Próbują otumanić cię tymi swoimi miksturami, żeby przekabacić cię na swą stronę.
– Chyba masz rację – zgodził się Ormund. – Kilka razy pojawił się tu jakiś czarownik. Odprawiał dziwne modły... Po każdych takich odwiedzinach boli mnie głowa. Na razie jestem tu dopiero dobę, nie udało im się mnie złamać. Cicho!
Inga skuliła się jeszcze bardziej. Drzwi się otworzyły i po odgłosie człapania Inga poznała, że przyszła starucha.
– Siadaj i jedz! – rzekła krótko.
Ormund jęknął:
– Taki jestem zmęczony, a do tego śniło mi się coś dziwnego.
Starucha roześmiała się.
– Dobrze już, dobrze. Może cię zainteresuje, potężny panie, że odwiedziła nas twoja znajoma? Sądziła, że jej nie rozpoznam, ale mnie od razu tknęło, że już ją kiedyś widziałam. Przebrała się za parobka, na głowie miała kaptur, ale jej twarz wydała mi się zbyt łagodna, by mogła należeć do młodzika. I właśnie wtedy mi się przypomniało, że spotkałam tę dziewkę ubiegłej zimy razem z tobą, wielki panie krzyżowcu.
– Moja podopieczna? Tutaj? To niemożliwe – z udanym zdziwieniem odezwał się Ormund.
Żeby tylko nie zauważyła dziury w dachu, modliła się w duchu Inga. Jeśli nie daj Boże zacznie tamtędy wiać, będziemy straceni.
Tymczasem starucha przechwalała się dalej:
– Zdawało jej się, że mnie przechytrzy, ale mnie nie tak łatwo wywieść w pole. Ukarałam ją tak, jak na to zasłużyła.
– Co jej zrobiłaś, wstrętna wiedźmo?! – zagrzmiał Ormund. Inga była zdumiona, że tak świetnie potrafi udawać.
– Z początku chciałam jej tylko dać nauczkę, żeby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy, bo czy taka smarkula mogłaby mnie przestraszyć? Posmarowałam skaleczenie na jej policzku specjalną maścią, dzięki czemu dzisiejszą noc zapamięta na całe życie. Ale potem jeden z tych moich głupców chlapnął, gdzie cię uwięziliśmy. Wtedy się zdenerwowałam i odpowiednio ją nakarmiłam.. Jeśli się spodziewasz, że sprowadzi pomoc, to się zawiedziesz.
Kiedy starucha mówiła o maści, Inga wzdrygnęła się. Chciała szybko zetrzeć ją z policzka, ale Ormund trzymał jej dłonie w żelaznym uścisku. Serce waliło dziewczynie tak mocno, że obawiała się, iż wiedźma je usłyszy.
Ormund tymczasem udawał zrozpaczonego.
– Jak mogłaś uczynić coś takiego mojej podopiecznej! To prawda, że mam z nią same kłopoty, ale mimo to jestem do niej przywiązany. Spoglądała na mnie z cielęcym uwielbieniem, kiedy wycinałem w pień wrogów!
Inga uszczypnęła go.
Ormund z największą powagą ciągnął dalej:
– Nawet nie wiesz, jaki mi sprawiasz ból!
O czym on mówi, zastanowiła się Inga. O uszczypnięciu?
– Jest tak, jak ci mówiłam – zarechotała starucha. – Zjedz teraz, a potem możesz się pomodlić. Ciekawe, czy ten twój krzyż cię uratuje!
Z szyderczym śmiechem zniknęła za drzwiami.
Inga pospiesznie starła z twarzy maść.
– A jeśli trucizna już dostała się do krwi? – mówiła niespokojna. – Co się ze mną stanie, Ormundzie?
– Nie wiem, ale myślę, że to nie zagraża życiu. Rozwiąż mnie do końca, bo już dość mam leżenia.
Dziewczyna zdjęła rzemienie z jego nadgarstków. Zauważyła ślady wskazujące na to, że sam starał się uwolnić, i wcale jej to nie zdziwiło.
– Mimo że przed chwilą mnie obraziłeś, Ormundzie, cieszę się, że cię widzę. Wiele miesięcy minęło od naszego rozstania i strasznie się za tobą stęskniłam. Naprawdę uważasz, że patrzę na ciebie z cielęcym uwielbieniem, kiedy zabijasz ludzi?
– Coś ty, chciałem się z tobą trochę podrażnić, tymczasem tak mnie uszczypnęłaś, że ledwo wytrzymałem, by nie krzyknąć!
– Myślisz, że mi było wygodnie? Ten twój pancerz jest strasznie zimny i uwiera.
– Ingo – Ormund spojrzał jej prosto w oczy.
– Tak?
– Czy stało się tak, jak mówiłem, gdy się rozstawaliśmy? Przywykłaś do Torbjörna Erikssona?
Zamarła na moment, ale w końcu rzekła:
– Tak. Stało się, jak powiedziałeś.
Lekkie drżenie dłoni, napięte mięśnie, to była jego jedyna reakcja.
– To dobrze – rzekł lekko. – Znaczy, że pomogły ci te miesiące. Zresztą mnie także. Cieszę się z twego powodu, Ingo. Bolało mnie, że niewinna istota cierpi dlatego, że jestem krzyżowcem. To najlepsze, co mogło się stać.
Inga poczuła, że ogarnia ją smutek.
ROZDZIAŁ XXVII
– Bałem się, że nie zdołam utrzymać się na nogach – powiedział Ormund, prostując kości.
Inga złapała się za głowę:
– Całkiem zapomniałam, po co wyruszyłam w tę szaleńczą drogę. Powiedz, jak twoje kolano? Pewnie podczas walki w lesie też zostałeś ranny?
– Nie, nie było tak źle – uśmiechnął się. – Mieli mnie pojmać żywego, więc uważali, by nie zrobić mi krzywdy. Powalili mnie na ziemię jednym ciosem i związali. Ropiejące kolano wygoiła swoimi maściami wiedźma.
Maści... Na twarzy Ormunda pojawił się wyraz zamyślenia.
Teraz już wiedział, co czeka dziewczynę. Dobrze, że jest silna i rozsądna, więc poradzi sobie i zrozumie. Z ciepłym uśmiechem popatrzył na swą podopieczną, która chodziła po szopie, starając się znaleźć jakąś możliwość ucieczki. Uczucia, jakie żywił wobec Ingi, trudno było wyrazić słowami. Bał się, że dziewczyna dostrzeże je w jego oczach i niewłaściwie zrozumie.
Niewłaściwie... czyżby? Otrząsnął się z tych niepokojących myśli i wstał, by pomóc Indze.
– Drzwi nie uda nam się wyważyć, to pewne. Myślę jednak, że już są po kolacji.
– To znaczy, że zasnęli jak susły – roześmiała się Inga. – Jeśli tak, to uciekniemy i odnajdziemy Kalva. Domyślam się, że już się mocno niecierpliwi.
– O ile nie spadł z konia – wszedł jej w słowo Ormund. – Wiesz, wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli wymkniemy się tą samą drogą, którą się tu zjawiłaś. Chodź, pomożesz mi przesunąć ławę.
Wspólnymi siłami ustawili znalezione rupiecie jeden na drugim. Kiedy Ormund na nie wszedł, sięgnął dymnika. Najpierw podsadził Ingę, a potem sam podciągnął się w górę. Upewniwszy się, że chata pogrążona jest w ciszy, oboje zsunęli się po pochyłym dachu. Ormund zeskoczył na ziemię pierwszy i wystawił ręce, by pomóc Indze. Kiedy dziewczyna znalazła się w jego mocnych ramionach, nie zdołała powstrzymać westchnienia.
– Uderzyłaś się? – zapytał cicho.
– Nie, nic mi się nie stało – wymamrotała zawstydzona i otrzepała ubranie.
Kiedy wreszcie dotarli do zagajnika, zastali Kalva leżącego w trawie. Koń pasł się nieopodal.
– Zastanawiałem się już, czy nie ruszyć szturmem na tę twierdzę – zażartował. – A więc Inga zdołała cię uwolnić, Ormundzie. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby to dziewczę postanowiło dostać się do piekła.
– Pewnie by sobie poradziła – odparł oschle Ormund.
– Może już pójdziemy? – denerwowała się Inga. – Bo jeśli się obudzą i odkryją, że zniknąłeś?
Ormund i Kalv popatrzyli po sobie.
– Musimy tam wrócić, mamy jeszcze coś do załatwienia – niechętnie odparł krzyżowiec.
– Nie! – poprosiła przerażona, zakrywając dłonią usta.
Mężczyźni unikali jej wzroku.
– Nie róbcie im tego podczas snu – szepnęła błagalnie.
Ormund wyprostował się.
– A któż ci powiedział, że im coś zrobimy? – zapytał lekkim tonem. – Nie myślisz chyba jednak, że zostawię u pogan moją pelerynę i miecz?
– A więc o to chodzi? – odetchnęła z ulgą. – Tylko się pośpieszcie. Bo może te zioła nie były zbyt silne.
Mężczyźni ruszyli przez wysoką trawę z powrotem do zagrody. Zmierzchało i Inga wnet straciła ich z oczu.
– Czuję głęboką niechęć do tego, co mamy uczynić! Nigdy jeszcze nie przychodziło mi to z takim trudem – wyznał Kalv.
– Ja sam też czuję się okropnie – zgodził się z nim Ormund. – Musimy jednak ich zgładzić. Dotąd bez zastanowienia zabijałem wrogów chrześcijaństwa. Wydawało mi się to oczywiste. Ale kiedy Inga tak na mnie patrzyła, poczułem się jak ostatni nędznik. Dlaczego zawsze muszę jej sprawiać ból? Dlaczego?
Ostrożnie zbliżyli się do chaty i otworzyli drzwi. Zatrzeszczały niemiłosiernie, ale ze środka nie dochodził żaden dźwięk. Najwyraźniej zioła zadziałały. Na podłodze leżała skulona starucha i jej dwóch pomocników. Ormund pośpiesznie zdjął z haka pelerynę i miecz i nachylił się nad leżącymi. Kalv kopnął lekko jednego z mężczyzn i przewrócił go na plecy, a potem popatrzył na Ormunda. Długą chwilę żaden z nich nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wreszcie odezwał się Kalv:
– Tak, tak, z tego snu już się nie zbudzą, nigdy!
Opuścili chatę i wrócili do Ingi. Widząc, jak przedzierają się przez wysoką trawę, wybiegła im na spotkanie.
– Spali? – zapytała.
– Tak, spali – odpowiedział jej niemal szorstko Ormund.
– A, wy...
– Nic im nie zrobiliśmy. Teraz pośpiesz się już i nie zadawaj zbędnych pytań.
Kalv dosiadł konia. Wciąż jeszcze nie całkiem pewnie trzymał się na nogach, a ramię bardzo go bolało. Dopiero teraz Inga zauważyła, że Ormund utyka. Właściwie obydwaj powinni jechać na koniu, ale ostatecznie tego jednego, którego mieli, dosiadł bardziej potrzebujący.
Droga do Oddevold wszystkim trojgu zdawała się nie kończącą się drogą przez mękę.
Inga wprost padała ze zmęczenia. Mężczyźni milczeli, pogrążeni w rozmyślaniach. W końcu dziewczyna przerwała uciążliwą ciszę.
– Czy w Norwegii nigdy na dobre nie zapanuje chrześcijaństwo? – zapytała.
– Z pewnością przyjdzie na to poczekać jeszcze wiele lat – odrzekł Ormund. – Ludzie niechętnie porzucają stare obyczaje i nadal składają ofiary Azom.
Znów zapanowało milczenie, ale Ingę wyraźnie coś dręczyło, bo zaczęła w końcu niepewnie:
– Ormund...
– Tak.
– Czy jesteś na mnie zły, że nie pytając nikogo o pozwolenie wyjechałam z Konghelli? Do tego w przebraniu parobka?
Roześmiał się serdecznie.
– Miałbym być zły na ciebie za to, że narażałaś swoje życie, dobre imię, ba, że pokonałaś nawet strach przed ciemnością i swoją nieśmiałość, by mnie ratować? Za kogo ty mnie uważasz? Usłyszałaś, że jestem ranny, i bez namysłu wyruszyłaś mi na pomoc. Za to miałbym cię skarcić? Przecież ja tu przez cały czas się zastanawiam, jak ci mam podziękować!
– To dobrze – odetchnęła wyraźnie uspokojona. – Dla mnie to najlepsze podziękowanie. Kalv, co z tobą?
Podtrzymali go akurat w chwili, gdy zachwiał się i omal nie spadł z konia.
– Chyba ze mną gorzej, niż myślałem – wymamrotał. – Nie dam rady jechać od razu do Konghelli.
– Ciekawe, co pomyśli sobie o mnie zielarka w Oddevold – westchnął Ormund. – Za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam, zostawiam jej pod opieką rannego woja.
Ale zielarka przyjęła ich serdecznie. W jej chacie Inga mogła wreszcie zdjąć z siebie cuchnące łachy i obmyć się z brudu. Z niewypowiedzianą przyjemnością nałożyła swoją suknię i wreszcie poczuła się jak kobieta. Dręczył ją jednak niepokój, jak się dostanie do domu. Powiedziała o tym Ormundowi, który postarał się dla niej o damskie siodło. Przyprowadził też swego konia.
Gdy wrócił, Inga wyciągnęła do niego rękę.
– Powąchaj! I spróbuj tylko powiedzieć, że cuchnę stajnią!
– Nie – roześmiał się. – Nie cuchniesz, włosy masz też takie, jak zapamiętałem. Kaskada złotych loków.
Inga pomagała zielarce przygotować posiłek. Przy okazji dzieliła się z nią swymi doświadczeniami w sztuce leczenia. Pouczyła ją, jak ważne jest zachowywanie czystości. Bandaże powinno się prać przed każdym użyciem. Wyjaśniała też, że zaklęcia i niektóre rytuały to przesąd. Były wobec siebie niezwykle uprzejme i chwaliły wzajemnie swoje umiejętności.
Inga zaczęła nakładać kaszę do misek. Kiedy Ormund zobaczył, że jedną łyżkę kaszy wrzuciła do ognia, spytał zaskoczony:
– Po co to robisz?
– Przecież zawsze tak się robi – odrzekła i popatrzyła na niego zdziwiona.
– Ale po co?
– Nie wiem.
– A chcesz wiedzieć? – Ścisnął ją mocniej za ramię. – Składasz ofiarę bogom ognia! Pogański obyczaj! I ty udzielasz rad tej kobiecie, że powinna porzucić przesądy! Założę się, że jesienią zostawiasz na każdej jabłoni po jednym jabłku, a wiesz, dlaczego? Żeby udobruchać Lokiego i inne bóstwa. Pogaństwo! Wszędzie pogaństwo! Ludzie wykonują jakieś gesty i czynności, nie znając tak naprawdę ich pierwotnego znaczenia. Jeszcze przez długie stulecia nie da się ich wyplenić. Nie miej do mnie żalu, że ci to wytknąłem. Niepotrzebnie naśladujesz innych.
Poklepał ją pocieszająco po policzku i podał swą miskę. Napełniła ją kaszą, a ostatnią łyżkę cisnęła do naczynia tak, że aż kasza się rozprysła.
Ormund ledwie zdołał powstrzymać uśmiech.
Pozostawili Kalva u zielarki i ruszyli w stronę Konghelli. Inga wolałaby zatrzymać się gdzieś na noc, ale Ormund udawał, że nie dostrzega jej zmęczenia.
Minęli jakąś niewielką osadę i wjechali do porośniętego dębami boru. Znów mignęły im zielone wzgórza, zagajniki brzozowe, a tu i ówdzie rozległe równiny. Z daleka dostrzegli pamiętne miejsce, gdzie zimą zaatakowały ich wilki. Na wspomnienie tamtej okropnej nocy Ingę przeszły dreszcze. Nadal nie pojmowała, jakim cudem udało im się wówczas ocaleć.
– Ormundzie – odezwała się zamyślona. – Kiedy galopowałam w stronę spalonej zagrody, dotarłam do miejsca, gdzie, jak mi się zdaje, napadli nas zimą banici. Czy to było tuż przy skalnym występie?
– Tak.
– Zatrzymałam się tam na chwilę, zerwałam kwiaty, uplotłam z nich wieniec i położyłam go na ziemi. Czy słusznie uczyniłam? Nie wiedziałam, gdzie...
Zamilkła. Tak trudno było jej mówić o ojcu.
– Bardzo dobrze – łagodnie upewnił ją Ormund. – Nie obawiaj się, że leży w nie poświęconej ziemi, bo tak nie jest. Gdy zachodzi taka potrzeba, mam prawo wystąpić jako kapłan i odprawić stosowne nabożeństwo. Skorzystałem z tego prawa.
– Dziękuję – wyszeptała Inga. – Tak się martwiłam.
– Dawno powinienem był ci o tym powiedzieć! Wybacz!
Ormund nie jechał szybko, za co dziewczyna była mu bardzo wdzięczna. Czuła się bowiem okropnie: dudniło jej w głowie, a powieki same opadały.
– Opowiedz mi, jak spędziłaś lato – odezwał się Ormund. – Zdaje się, że dużo przebywałaś z tym Torbjörnem Erikssonem, prawda?
– Tak. Bardzo z nim było przyjemnie. Zawsze jest taki radosny. Często jeździliśmy na przejażdżki. Zabierał wówczas swoją lutnię i kiedy odpoczywaliśmy, grał i śpiewał. Mogłam go słuchać bez końca! Ofiarował mi cudowne lato.
Ormund długo milczał.
– A więc nie miałabyś nic przeciwko temu, by go poślubić? – zapytał w końcu zduszonym głosem.
– Jeśli chcesz? – odrzekła cicho.
– Sama chyba powinnaś wiedzieć! – wybuchnął ze złością.
Popatrzyła na niego zdumiona.
– Nie krzycz na mnie! Polubiłam Torbjörna i jeśli sądzisz, że jest odpowiednim kandydatem na męża, mogę za niego wyjść. Zasłużyłeś na to, by się w końcu ode mnie uwolnić.
– Przestań w kółko powtarzać takie bzdury! Czy kiedykolwiek się uskarżałem?
Inga wybuchnęła płaczem.
– Wybacz, Ormundzie! Ale jestem tak strasznie zmęczona. Nie mam siły jechać dalej. Tak mi przykro, że się na mnie złościsz. Żałuję, że ciągle przysparzam ci zmartwień!
Zeskoczył z siodła i zbliżywszy się do dziewczyny, ujął ją w talii i zniósł na ziemię.
– Jestem głupcem – rzekł z żalem. – Powinniśmy zostać w Oddevold. Ale jeśli dobrze pamiętam, gdzieś tu blisko powinna stać stodoła. Tam się prześpisz.
W stodole było prawie pusto, Ormund przygotował legowisko, na które wycieńczona dziewczyna opadła bez sił. Przykrył ją peleryną.
– Wyjdę na zewnątrz, Ingo. Ale się nie bój, będę w pobliżu.
Słyszała jego słowa jakby z oddali, bo niemal natychmiast zapadła w kamienny sen. Zaraz też przyśniły jej się jakieś koszmary.
ROZDZIAŁ XXVIII
Światło poranka sączyło się przez szpary między belkami. Inga spała bardzo niespokojnie: rzucała się, jęczała żałośnie i coś majaczyła. Na dworze gęsta mgła spowijała szare pola, a na niebie wisiały ciężkie chmury.
Leżący pod dębem Ormund usiadł, nasłuchując jęków dochodzących ze stodoły. Przez całą noc Indze śniły się koszmary, prześladowały ją okropne wizje. Teraz też miała dziwny sen. Przybyła właśnie do dworu w Tanum. Wędrując po przestronnych salach, szukała ojca i izby, w której wówczas spali. Ale zgubiła się i nie mogła odnaleźć powrotnej drogi. Tuż nad jej głową wisiały ciężkie pajęczyny, które usiłowały ją pochwycić. Ściany szeptały: „Uważaj, uważaj!” Ale ona nie wiedziała, na co ma uważać. W mrocznych kątach starych sal poruszały się dziwne cienie. Nagle za plecami Ingi rozległo się ciężkie człapanie. Przerażona dziewczyna biegła, wciąż szybciej i szybciej, i nagle podłoga usunęła jej się spod stóp. Inga runęła w dół, spadała coraz niżej. Na dole powietrze było dziwnie gęste, pachniało ziemią. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność.
Kiedy wreszcie dziewczynie udało się coś w tej ciemności rozróżnić, ku swemu przerażeniu dostrzegła jakieś bezkształtne galaretowate postaci, które patrzyły na nią złymi oczami.
Inga, krzycząc jak opętana, toczyła walkę ze snem. Wreszcie otworzyła oczy.
Stodoła. Leżała w sianie spocona, z trudem łapiąc oddech, ale wolna. Nagle drgnęła, bo oto dach zaczął się dziwnie poruszać, a ściany, jakby zbudowane z żywych bali, zaczęły drgać i oddychać. Na poprzecznej belce pod sufitem Inga dostrzegła siedzącą staruchę, która prychała drwiąco.
Przerażona dziewczyna znów zaczęła krzyczeć. Ormund zerwał się na równe nogi.
– Zaraz się zacznie – powiedział sam do siebie. – Przeklęta czarownica i jej maści!
Wpadł do stodoły i usiłował uspokoić Ingę, ale ona jakby go nie widziała. Przed oczyma wciąż miała obrazy z koszmarnego snu. Znów zdawało się jej, że zbliża się do niej jakiś nowy potwór. Krzyczała, cofając się, a Ormund czynił co w jego mocy, by ją uspokoić.
– Ingo! Ingo! – wołał, szamocząc się z dziewczyną. – To ja, Ormund, jestem przy tobie!
Mocnym szarpnięciem zdołała się wyswobodzić i śmiertelnie przerażona wybiegła ze stodoły. Ormund pośpieszył za nią, ale strach dodał dziewczynie skrzydeł. Biegła na oślep, zatrzymała się dopiero, gdy skała zagrodziła jej drogę. Tam Ormund ją wreszcie dogonił, ale Indze zdawało się, że wpadła w szpony prześladującego ją monstrum, i w panice usiłowała się uwolnić z uścisku opiekuna.
Ormund przycisnął dziewczynę do skały i przytrzymywał jej nadgarstki, przez cały czas przemawiając łagodnie, ale ona pozostawała głucha na jego słowa.
– Spójrz na mnie, Ingo – prosił spokojnie. – To ja, Ormund, przecież tak rozpaczliwie mnie wzywasz, czy nie poznajesz mnie, nie poznajesz mego głosu?
Na moment uspokoiła się i słychać było jedynie jej drżący, urywany oddech, ale w oczach nadal czaił się śmiertelny strach.
– Tak, słyszę głos Ormunda, ale twarz...
Krzyknęła znowu.
Ormund cierpliwie zaczął tłumaczyć od początku:
– Dotknij mojej twarzy, Ingo. Zamknij oczy i dotknij!
Niepewnie posłuchała go.
– Tak – wyszeptała. – Tak, to ty, Ormundzie.
I otworzyła oczy.
– Ormundzie... chyba już mi przeszło.
Czuł, jak jej ciało, które wciąż trzymał w uścisku, powoli się rozluźnia.
Była bezgranicznie zmęczona.
– Widziałam ją, Ormundzie. Siedziała u góry na belce. Jak ona tam weszła?
– Nie było jej tu, Ingo – uspokajał dziewczynę. – To przez tę maść, którą posmarowała ci ranę, miałaś takie koszmarne sny.
– Psianka – odezwała się Inga zamyślona.
– Co mówisz?
– To takie ziele – wyjaśniła. – Dziadek opowiadał mi o nim. Jeśli komuś dostanie się do krwi, to ta osoba ma straszne koszmary i okropne wizje.
Ale do Ormunda słowa Ingi dochodziły jakby z oddali. Patrzył na jej włosy, które wydały mu się złotą koroną. Czuł ciężki oddech dziewczyny i serce, mocno bijące, tuż przy swoim.
O, nie, nie, nie! myślał przerażony. Jak to się stało, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji? Nie chciałem tego, naprawdę... Skąd to uczucie oszołomienia, ta gorączka? Czemu jej twarz niemal całkiem mi się zaciera, tylko te usta stają się coraz bardziej wyraziste i przyciągają mnie nieodparcie? Myśl jasno, Ormundzie! Gdzie twój rozum, gdzie rozsądek? Och, Boże, pomóż mi się z tego wyplątać!
Jego oczy zasnuły się mgłą, pulsująca krew rozsadzała skronie. Jeszcze mocniej ścisnął nadgarstki dziewczyny.
Dostrzegł, że jej oczy rozszerzają się w zdumieniu, a wargi układają się w szept: „Ormund?”
Wiedział, że wystarczy pochylić głowę, odszukać jej usta wargami trawionymi gorączką, a wówczas pożar, który w nim gorze, zostałby ugaszony. Tylko jej usta mogły mu teraz przynieść ukojenie. Po co się dłużej opierać? Lepiej ulec i uspokoić zmysły.
Ulec... Uciszyd swą odwieczną za nią tęsknotę i zapomnieć o wszystkim. Niech nic więcej nie ma znaczenia. Nic!
Nie zdawał sobie sprawy, że wpija się paznokciami w jej skórę, dostrzegał jedynie jej pociemniałe, jakby nic nie widzące oczy.
Ona czuje to samo, co ja, pomyślał wzruszony. Jest moja, widzę w jej oczach, że szuka moich ust, że drzemie w niej tylko ta jedna tęsknota.
– Leż spokojnie – wydusił z siebie. – Nie ruszaj się! Jedno jedyne słowo czy jeden twój ruch może nas wtrącić w otchłań.
Zacisnął powieki, by wyrwać się z tego rzuconego nań czaru, ale czuł ją, czuł każdym nerwem swego ciała. Otworzył więc oczy, nie miał dość siły, by się uwolnić, nie mógł się zmusić, by wstać i odejść. Jak przyjemnie byłoby poddać się temu przemożnemu pragnieniu! Inga poruszyła się, zbliżyła się nieco, a potem odchyliła głowę.
– Nie ulegaj – wyszeptał.
Inga zaszlochała, a potem jęknęła cicho:
– Jesteś krzyżowcem!
Jej słowa stały się dla niego liną ratunkową. Ze wzrokiem wciąż utkwionym w usta dziewczyny cofnął drżące dłonie i powoli się podniósł. Bał się znowu dotknąć Ingi, ale podał jej rękę, by mogła wstać. Popatrzyła na niego bezradnie.
– Mało brakowało – szepnęła cicho, niemal bezgłośnie. – Ormundzie, myślę, że już dłużej nie możesz być moim opiekunem. A może to tylko wina maści?
Ormund roześmiał się, ale gdy odpowiedział, jego głos zadrżał.
– Nie, Ingo, to nie maść, tylko ty i ja.
Inga z trudem przełknęła ślinę i wyszeptała:
– Jeszcze nigdy nie czułam takiej niemocy... To nie jest miłe uczucie.
– To prawda – rzekł Ormund.
Inga, łapiąc się za skronie, jęknęła:
– Strasznie mnie boli głowa.
– To wina maści.
Pomógł jej oczyścić białą sukienkę i włosy z drobin siana.
– Położysz się jeszcze i trochę pośpisz? – zapytał Ormund już nieco bardziej opanowany.
– Sądzisz, że odważę się wejść tam sama? Nigdy w życiu!
– Ja w każdym razie nie zamierzam dotrzymywać ci towarzystwa.
– A dlaczego?
– Och, nie bądź niemądra! – wykrzyknął.
Nagle ku swemu wielkiemu zaskoczeniu Ormund zobaczył, że dziewczyna wyciągnęła ręce ku niebu i wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
– Nie wiem dlaczego, Ormundzie, ale nagle poczułam się taka szczęśliwa – wykrzyknęła.
Popatrzył na nią z czułością.
– Ja przez moment także, choć wiem, że nie powinienem. Ingo, wybaczysz mi to, co się stało?
– Myślę, że każda kobieta wybaczyłaby swemu najlepszemu przyjacielowi coś takiego. Chcę, żebyś wiedział, Ormundzie, o jednym. Gdybyś tak mocno nie ściskał moich rąk, bez wątpienia objęłabym cię za szyję. Cóż więc mam ci wybaczać?
W tej krótkiej chwili nie potrzebowali słów, wystarczyło spojrzenie i uśmiech. Stali oddaleni od siebie o kilka kroków, ale to, co ich łączyło, było silniejsze niż gwałtowne pożądanie, którego doświadczyli parę chwil wcześniej. Łagodny uśmiech na twarzy Ormunda z wolna ustąpił wyrazowi smutku i cierpienia. Inga, pragnąc przerwać wibrującą ciszę, spuściła głowę i rzekła z powagą:
– Jestem w pełni świadoma, że to się nie zmieni, Ormundzie.
– Powinienem oddać cię w dobre ręce, i to jak najszybciej!
– Tak, Ormundzie – odpowiedziała cicho. – Jedziemy dalej?
ROZDZIAŁ XXIX
We dworze i na wzgórzu zamkowym życie płynęło zwykłym rytmem. Inga szybko doszła do siebie po emocjach, jakich dostarczyła jej szalona eskapada, a codzienne obowiązki zdawały jej się teraz zabawą.
Prawie nie widywała Ormunda, chodziły jednak słuchy, że Gaute Frostesson nie jest zadowolony z jego powrotu. Domyślała się, że fanatycznego przełożonego szczególnie niechętnie usposobiła spowiedź rycerza.
Frostesson wyznaczał teraz Ormundowi coraz to nowe zadania, najczęściej wysyłał go do odległych osad po odbiór dziesięciny. Ormund nie sprzeciwiał się, bo te wyprawy przynosiły spokój jego myślom.
Jesień zagościła już na dobre na gościńcach, drzewa zrzuciły niemal całe listowie i wyciągały ku niebu nagie gałęzie. W powietrzu wyczuwało się chłód, a w nocy zdarzały się przymrozki. Paprocie przybrały ponury brunatny odcień i skuliły się w sobie, jarzębiny pociemniały.
W porcie opustoszało. Tylko statek Torbjörna Erikssona wciąż cumował przy nabrzeżu. Któregoś dnia Ormunda odwiedził młody mężczyzna. Strażnik domyślił się, kim jest, choć widział Torbjörna tylko raz, i to z daleka. Zaprosił gościa do swej skromnej izby i wskazał mu miejsce. Ale Torbjörn nie chciał usiąść.
Ormund obserwował go w zamyśleniu. Gdyby spotkał młodego kupca w innych okolicznościach, pewnie uznałby go za niezwykle sympatycznego młodzieńca, ale teraz od razu nastawił się do niego wrogo. Jestem niesprawiedliwy, łajał się w myślach, przecież ten człowiek może ofiarować Indze wszystko to, na co dziewczyna zasługuje, a przy tym ona go lubi. Tylko że...
Nie, znów niepokorne myśli wymykają się spod kontroli.
– A więc to wy, panie, jesteście Ormund Strażnik? – zapytał gość bez skrępowania. – Wyobrażałem sobie, że jesteście starsi wiekiem. Opiekun, jak wiadomo...
– Naprawdę? A was jak zwą i co was do mnie sprowadza? – spytał Ormund.
– Jak się nazywam, wnet usłyszycie. Trudno mi wyłożyć sprawę, z którą przybywam. Całą jesień zbierałem się na odwagę, by to uczynić. – Zamilkł na chwilę, nim wreszcie rzekł: – Nazywam się Torbjörn Eriksson.
– Jeśli nazywacie się Torbjörn Eriksson – cicho odezwał się Ormund – to wydaje mi się, że wiem, z czym do mnie przybywacie. Moja podopieczna wspominała mi o was.
– Tak? – ożywił się Torbjörn. – A co mówiła? To znaczy...
Ormund obrzucił go chłodnym spojrzeniem.
– Jeszcze nie przedstawiłeś, młodzieńcze, swej sprawy.
– Wybaczcie mi, panie! Przychodzę, by prosić o rękę twej podopiecznej.
Dlaczego nagle zaschło mi w ustach? przeraził się Ormund. Przecież przygotowywałem się na tę chwilę, i to od dawna. Modliłem się o siłę, by temu sprostać.
– Wiecie chyba, że Inga nie otrzyma posagu poza tym, co ja mogę jej ofiarować. A tego nie ma wiele.
Torbjörn machnął ręką.
– Nie dbam o posag, mam dość bogactw. Możesz mi wierzyć, panie, że mogłem zdobyć wiele kobiet równych mi stanem, ale poślubić chcę Ingę.
– A więc znaliście wiele kobiet? – zapytał na pozór spokojnie Ormund.
Torbjörn roześmiał się głośno.
– Sami wiecie, jak to jest – poufale ściszył głos. – Byliście w dalekich krajach. Wiele kobiet przewinęło mi się przez ręce, ale tylko ta lilia z chłodnej Norwegii zawojowała moje serce. Jest doskonała, no, może z jednym uszczerbkiem...
Ormund odwrócił się gwałtownie.
– Z jakim?
Torbjörn wykrzywił twarz w lekkim grymasie.
– Dłonie. Nie pojmuję, gdzie je tak zniszczyła Wystarczy byle chłód, a puchną i sinieją. Ale może są jakieś gojące maści?
Na dźwięk słowa „maść” Ormund drgnął.
– Dla mnie jej ręce są równie drogie jak ona cała. Gdybyś wiedział, młodzieńcze, od czego ma takie dłonie, to nie mówiłbyś o tym w taki sposób – rzucił gniewnie Ormund.
– Naprawdę? – odezwał się wesoło Torbjörn. – Od czegóż więc?
– Odmroziła je ostatniej zimy, kiedy w lesie napadły na nas wilki. Przez całą noc w trzaskającym mrozie opatrywała moich rannych wojów.
– Inga? – uśmiechnął się z niedowierzaniem Torbjörn. – Niemożliwe. Sądziłem, że ta delikatna istota została stworzona jedynie do tkania i szycia. Jest taka uległa.
– To chyba nie znasz, młodzieńcze, mojej podopiecznej – odrzekł Ormund. – Czyżbyś nie słyszał o jej ostatniej wyprawie do Oddevold?
– A tak, słyszałem tę zwariowaną historię – roześmiał się Torbjörn szczerze ubawiony. – Chyba tylko głupiec uwierzy, że może być prawdziwa. Wyobraźcie sobie, panie, Inga w przebraniu parobka! Ta delikatna, nieśmiała panna walcząca z poganami! Absurd. Doprawdy, ten, kto wymyślił tę opowiastkę, musiał mieć bujną fantazję.
Ormund nabrał powietrza głęboko w płuca, z trudem hamując wybuch złości.
– No cóż – rzucił z przekąsem. – Skoro uważasz Ingę za istotę na wskroś uległą, to twoja sprawa.
Nigdy się nie dowiesz, ile żaru ma w sobie ta dziewczyna, myślał zapatrzony w jakiś odległy punkt. A jeśli? Znów poczuł się tak, jakby ktoś przykładał mu do piersi rozżarzone żelazo.
– A Inga jak się zapatruje na twoje plany? – zwrócił się ponownie do młodzieńca. – Bo rozumiem, że rozmawialiście o tym?
– Właściwie niewiele, nikt nie pyta wszak kobiet o zdanie w tym względzie. Zresztą sama powtarzała, że to ty, panie, podejmiesz decyzję.
Ormund po raz kolejny stłumił złość.
– Rozumiem, że znasz moje wymagania.
– Tak, gdybym nie mógł ich spełnić, nigdy nie odważyłbym się tu przyjść.
– To dobrze! W takim razie porozmawiam z podopieczną, bo wbrew temu, co sądzisz, decydujące znaczenie ma jej zdanie. Jeśli się zgodzi, będzie twoja. To wszystko, co mam ci do powiedzenia, Torbjörnie Erikssonie.
– Kiedy mogę oczekiwać odpowiedzi?
– Za kilka dni! Bo chyba – nagle głos Ormunda załamał się – nie ma aż takiego pośpiechu? Mam nadzieję, że nie posunęliście się za daleko.
– Skądże! – zapewnił Torbjörn. – Co najwyżej trzymałem ją za rękę, kiedy pomagałem jej zejść z konia.
– Dobrze! Porozmawiam z Ingą jak najszybciej.
Ormund wyszedł przed chatę. Zabierze ją, zabierze na statek i odpłynie do swego kraju, myślał z żalem, odprowadzając wzrokiem Torbjörna. Z nim Inga będzie dzielić troski i radości. Jej życie się zmieni, zabraknie w nim miejsca dla dawnego opiekuna. Och, jak strasznie opustoszeje Konghella! Nigdy już nie zobaczę Ingi, nigdy nie usłyszę jej głosu. Spędzi życie u boku innego mężczyzny, mężczyzny, który miał przed nią wiele kobiet i który nigdy tak do końca jej nie zrozumie. Który wstydzi się z powodu jej zniszczonych rąk, który nigdy nie pojmie powagi w jej słowach. Może nawet będzie szukał towarzystwa innych dam, zostawiając ją samą w domu? Ale przecież Inga go lubi, a to jest najważniejsze.
Powoli ruszył w stronę kaplicy. Wszedł do środka i zatrzymał się tuż przy ołtarzu przy świętej relikwii.
– Byłaś moją dumą – odezwał się szeptem. – W swej pysze sądziłem, że jestem godny cię strzec. Ale żądasz tak wiele ode mnie. Chętnie zresztą ofiaruję ci wszystko, ale ta chwila jest najtrudniejsza w moim życiu. Daj mi siłę i moc, bym potrafił stawić jej czoło. Pomóż, bym pamiętał, że ten młodzieniec będzie dla Ingi dobrym mężem.
Nagle do Ormunda podszedł bezszelestnie kapelan i kładąc mu dłoń na ramieniu, rzekł cicho:
– Ciężko ci, Ormundzie, na sercu. Pamiętaj jednak, że Kościół nie ocenia cię z taką surowością, jak ty sam się oceniasz. Twój zakon nałożył na ciebie bardzo surowe reguły. Nadejdzie jednak dzień, gdy Gaute Frostesson zrozumie, że popełnił błąd.
Kapelan odszedł, pozostawiając zadumanego Ormunda.
Co miał na myśli staruszek?
Zresztą co z tego, że kiedyś Gaute zrozumie swój błąd? Nim lód skuje wody, Inga wyjedzie. Jako żona innego mężczyzny.
ROZDZIAŁ XXX
Jeszcze tego samego wieczoru Ormund udał się do dworu, żeby porozmawiać z Ingą. Założył odświętny strój, ten sam, który miał na sobie podczas uczty królewskiej. Ludzie, zdumieni, odwracali głowy, patrząc za nim.
Okazało się, że Inga wybrała się na spacer nad rzekę, Ormund więc zawrócił i wyszedł dziewczynie na spotkanie.
Odnalazł ją dopiero po dłuższym czasie, siedziała tuż u ujścia rzeki, wpatrzona w morze. Stał przez chwilę i przyglądał się jej, a troska, która gościła w jego sercu, odzwierciedliła się na jego twarzy.
– Ingo – powiedział cicho.
Drgnęła i odwróciła głowę.
– Właśnie o tobie myślałam, Ormundzie – odezwała się z uśmiechem. – Zastanawiałam się, czemu tak dawno się nie widzieliśmy.
– Dużo wyjeżdżałem – usprawiedliwił się, podchodząc bliżej. – Ale przecież nie byłaś samotna. Torbjörn Eriksson dotrzymywał ci wszak wiernie towarzystwa.
– Tak, był dla mnie bardzo miły – przyznała, spuszczając wzrok.
– Ingo, chciałbym z tobą porozmawiać!
– Tak?
Przełknął ślinę. Oto nadszedł najtrudniejszy moment.
– Ingo – zaczął, nie poznając swego głosu. – Ciężko mi na sercu. Złożyłem dwie przysięgi i obu nie dotrzymałem.
Milczała, ale w jej oczach czaił się smutek.
Dokoła panowała całkowita cisza. Rzeka lśniła w dole, powietrze było chłodne, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.
– Wielu konkurentów starało się o twoją rękę, Ingo. Wszystkich odrzuciłem, bo ich nie chciałaś. Teraz jednak w końcu znalazł się ktoś, z kim mogłabyś dzielić życie...
Zamilkł i przetarł oczy. Była taka nieprawdopodobnie piękna, kiedy tak stała i ufnie przysłuchiwała się jego słowom.
– Nie patrz tak na mnie! – zawołał gwałtownie. – Zrobiłem dla ciebie, co mogłem, ale teraz powinienem odzyskać spokój. Zaniedbywałem swe święte powołanie, bo w mym sercu gościła troska o ciebie. Dziś Torbjörn Eriksson poprosił o twą rękę. Jeśli go chcesz, może być twój.
Inga poczuła w piersiach straszny ucisk i z trudem łapała oddech. Stała oddalona od Ormunda o kilka kroków. Utkwiwszy wzrok w ziemię, nerwowo zaciskała dłonie.
– Chcesz go?
– Jest... z pewnością bardzo miły – wyjąkała.
– Nie o to pytam! Kochasz go? – wyrzucił z siebie i z zapartym tchem czekał na odpowiedź.
– Czy kocham? Jeśli każesz, poślubię go.
Patrzył na nią porażony. Stało się, wszystko minęło. Po chwili odzyskał panowanie nad sobą i zapytał z wysiłkiem:
– Czy masz jakieś życzenia w związku ze ślubem?
– Nie – odrzekła cicho.
Usiłował wziąć się w garść i myśleć praktycznie.
– Potrzebujesz trochę czasu, by uporządkować swą wyprawę. Mam nadzieję, że uszyłaś sobie trochę rzeczy?
– Tak. Właściwie już zgromadziłam w kufrze to co niezbędne.
– To dobrze. Wszystko co mam, oddam tobie, bo ja niczego nie potrzebuję.
Zapadło milczenie. Nie wiedział nagle, o czym z nią mówić. W jednej chwili stała mu się obca.
– Zobaczysz, jakoś się to ułoży – rzekł w końcu. – Wreszcie odzyskasz spokój, zasłużyłaś na to. Torbjörn Eriksson z pewnością ofiaruje ci, co zechcesz, gdy już dotrzecie do jego domu... – urwał, bo nie mógł dalej mówić.
– Czy muszę? – wyszeptała nagle Inga tak cicho, że nie był pewien, czy naprawdę z jej ust padły te słowa.
Podniosła wzrok, a w jej oczach ujrzał rozpaczliwe błaganie.
– Ormundzie...
Szybko znalazł się tuż przy Indze, objął ją mocno i obsypał pocałunkami tak drogą mu twarz. Potem odszukał wargami gorące usta dziewczyny. Przytuliła się do niego z oddaniem i odpowiedziała na jego pocałunki. Oszołomiony bliskością ukochanej, przycisnął policzek do jej skroni i zanurzył dłoń w jej złotych włosach.
– Najdroższa! Nie mogę – wyszeptał zrozpaczony. – Poniosłem klęskę we wszystkim: nie potrafiłem odwrócić myśli od ziemskich spraw, nie potrafiłem ci znaleźć męża. Ale ta chwila wynagradza mi wszystko.
Inga przymknęła oczy i dotykała wargami ciepłej szyi Ormunda, rozkoszując się przy tym uściskiem jego mocnych ramion.
– Nigdy więcej ode mnie nie odchodź, Ormundzie – wyszeptała błagalnie. – Proszę, nie zostawiaj mnie.
Spojrzał w jej twarz z wielką miłością.
– Ukochana! – rzekł czule, ale i ze smutkiem. – Gdybym tylko mógł pozostać przy tobie, tajemnicza istoto, która wabisz mnie i przyciągasz. Gdybym mógł zrozumieć twoje myśli, poznać twe ciało... Ale nie wolno mi! Co jest w tobie takiego, co czyni mnie słabym, co wysysa ze mnie całą moc?
Ostrożnie odchylił jej suknię przy szyi i przymknąwszy powieki, pozwolił dłoni sunąć tęsknie po aksamitnej skórze. Jego twarz wykrzywił grymas cierpienia. Niechętnie cofnął rękę.
– Co zrobimy, Ormundzie? – zapytała cienkim głosem. – Nie chcę nikogo innego prócz ciebie. Właściwie zawsze tylko ty się dla mnie liczyłeś. Pokochałam cię już w Borg, kiedy jeszcze czułam do ciebie taki respekt.
Uśmiechnął się blado:
– Czyżbyś teraz straciła dla mnie szacunek?
– Oczywiście, że nie. Ale już nie wydajesz mi się taki niedostępny. Wspólne przeżycia bardzo nas ze sobą związały, choć nie jestem taka szlachetna i pobożna jak ty.
– Mów, co chcesz, ale proszę, nie nazywaj mnie pobożnym – odparł gorzko. – Masz rację co do jednego: jesteś przeznaczona dla mnie i nigdy nie zaznasz pełnego szczęścia u boku innego mężczyzny. W końcu to zrozumiałem.
– Wiesz, Ormundzie – ciągnęła Inga równie cichym głosem – tak mi imponowało, że jesteś krzyżowcem, i dlatego starałam się trzymać od ciebie z daleka. Na tym polegała moja ofiara dla Świętego Krzyża. Ale tego wieczoru nie potrafię już dłużej składać ofiary.
– Nie ty jedna – rzekł z westchnieniem.
– Czy jest dla nas jakaś nadzieja?
– Jutro porozmawiam z Gaute Frostessonem. Poproszę, żeby zwolnił mnie z przysięgi. Nie jestem już godny być strażnikiem relikwii, w każdym razie nie na zasadach ustalonych przez Gautego. Wierzę jednak gorąco, że żeniąc się z tobą, mogę być równie dobrym chrześcijaninem.
– Sądzisz, że Gaute cię wysłucha?
Pokręcił głową.
– Obawiam się, że nie, ale zrobię w każdym razie wszystko, co w mojej mocy. Wiem jedno: zbyt cię miłuję, bym mógł bez ciebie żyć.
– Nie rozumiem tej przysięgi – przerwała mu Inga. – Wolno ci używać miecza, mordować i okaleczać, ale nie możesz się ożenić i mieć dzieci.
– Miecza używam przeciwko poganom, dla Kościoła, natomiast kobieta odciąga moje myśli od Boga.
– Czy rzeczywiście odciągałam cię od Boga? – zapytała Inga cicho.
Popatrzył z powagą.
– Nie, czuję, że oboje jesteśmy pokornymi sługami Świętego Krzyża.
– Myślę dokładnie tak samo – pokiwała głową. – Właśnie dlatego uważam, że reguły zakonu Strażników Krzyża są po prostu niezrozumiałe. Co zaś się tyczy mojej przyszłości, zyskałam całkowitą pewność. Jutro powiesz Torbjörnowi; „nie”. Po dzisiejszym wieczorze nie potrafię już dłużej udawać miłości do żadnego innego mężczyzny. A jeśli kiedyś urodzę dzieci, będą to twoje dzieci, Ormundzie.
– Chyba nie wątpisz, jaką odpowiedź otrzyma Torbjörn – odezwał się rycerz z tłumioną radością w głosie. – Ingo, z tęsknoty za tobą omal nie pękło mi serce. Zdobędę cię! Nie spocznę, póki nie zostaniesz moją żoną.
– A jeśli Gaute nie zechce cię uwolnić z przysięgi? Jeśli Kościół odmówi pobłogosławienia naszego związku?
Wziął ją czule w ramiona i odpowiedział z rozpaczą:
– To wówczas będziemy musieli odejść każde własną drogą. Bo nie ma nic pośrodku, jesteśmy chrześcijanami i Kościół jest dla nas największą świętością.
Odgarnąwszy z czoła dziewczyny lekkie jak puch loki, pocałował ją z wielką czułością.
Inga popatrzyła zza jego ramion na niebo.
– Ciekawe, co myślą o nas gwiazdy? – szepnęła rozmarzona.
– Gwiazdy? – Ormund skierował wzrok w tym samym kierunku. – Widziały już niejedno, i radość, i cierpienie. I od wieków nucą tę samą pieśń o miłości.
– Czy ludzie przed stuleciami czuli to samo co my teraz?
Uśmiechnął się.
– Człowiek od wieków w głębi serca odczuwa tę samą tęsknotę, tą samą potrzebę wspólnoty z drugim człowiekiem, choć kiedyś nie potrafił wyrażać pięknymi słowami swych uczuć.
– A co będzie po nas? Czy świat nadal będzie istniał?
– Oczywiście, świat, nasze dzieci, ich dzieci, a także miłość, która za każdym razem wydaje się nowa, jedyna i niepowtarzalna. Pod usianym gwiazdami firmamentem zawsze ludzie będą się kochać.
– Przytul mnie mocno, Ormundzie – rzekła Inga strwożona. – Używasz takich wzniosłych słów, a ja nie chcę myśleć o wieczności, wolę czuć się bezpiecznie w swoim małym świecie.
– Masz rację – wyszeptał. – Wystarczy nam naszych zmartwień. Tak pragnąłbym ci ofiarować bezpieczeństwo, za którym tęsknisz. Wracajmy już, czas na nas!
Powoli ruszyli w stronę dworu.
ROZDZIAŁ XXXI
Następnego dnia po Konghelli rozeszła się wieść, że Ormund Strażnik z powodu swej podopiecznej poprosił o zwolnienie go ze ślubów zakonnych. W porcie podniesiono żagle na ostatnim już statku i młody szwedzki kupiec Torbjörn Eriksson odpłynął na zawsze. Król Sigurd Krzyżowiec wezwał zainteresowanych tą sprawą na rozmowy do wielkiej sali. Tylko Indze odmówiono udziału, bo jako kobieta i tak nie miała prawa głosu.
Spór był zagorzały. Ormund stał niczym oskarżony przed królem, zarządcą dworu, Gautem i kapelanem.
– Nigdy! – wydobyło się ze ściśniętych ust Gautego. – Spodziewałem się tego, Ormundzie Ingjaldssonie. Jesteś słaby, ale nie uciekniesz od przysięgi, którą złożyłeś przy Chrystusowym grobie. Chcesz złamać śluby dla jakiejś marnej służebnej?
– Uważam, że nie powinniśmy mieszać do tego Ingi córki Erlinga – wtrącił się kapelan. – Dla mnie nie jest ona jakąś marną służebną, lecz głęboko wierzącą chrześcijanką. Ani ona, ani Ormund nie złamali zasad naszej wiary i nie zamierzają się przecież odwrócić od Świętego Krzyża.
– To prawda – potwierdził Ormund. – Gdybym mógł się ożenić z Ingą, chętnie bym nadal strzegł świętej relikwii, ale wymagania względem członków zakonu mnie przerastają. Dlatego zdecydowałem się odejść, bo zrozumiałem, że nigdy nie zdołam wyrzucić Ingi ze swych myśli. Nie potrafię poświęcić się bez reszty służbie Bogu.
Król Sigurd zwrócił się do przełożonego zakonu:
– Gaute, wiesz dobrze, jak wysoko cię cenię. Myślę jednak o tym, że Ormund Strażnik wypełnił już ogromnie ważną misję, strzegąc świętej relikwii w trudnej i niebezpiecznej wyprawie z Ziemi Świętej do Norwegii, wśród niejednej śnieżnej zawieruchy, atakowany przez sfory wilków i bezlitosnych banitów. I pomagała mu właśnie Inga. Sądzę, że jego zadanie zostało wypełnione. Zresztą wy, strażnicy relikwii, nie będziecie żyć wiecznie, ktoś musi przejąć po was tę misję: ludzie, którzy przecież nie złożyli przysięgi w Jerozolimie.
– A może Gaute myśli, że będzie żył wiecznie – cicho wtrącił kapelan.
Gaute posłał mu nienawistne spojrzenie, a król dodał:
– Przecież najtrudniejszym zadaniem było właśnie przewiezienie relikwii do Norwegii! Straż tu w kaplicy nie jest niezbędna, w każdym razie nie w czasach pokoju. Jeśli zaś chodzi o zbieranie dziesięciny, Ormund może nadal się tym zajmować. Nie wymaga to od niego takich ofiar.
– Tak może mówić tylko ktoś, kto sam złamał przysięgę – odpowiedział Gaute. – W Jerozolimie przyrzekłeś, królu, przewieźć relikwię do Nidaros i założyć w Norwegii arcybiskupstwo. Ale nie dotrzymałeś słowa. Jesteś jednak królem i nie mam nad tobą władzy, Ormund przeciwnie, podlega mnie, a ja mam nad sobą tylko jednego zwierzchnika, papieża. Święty zakon Strażników Krzyża jest moim dziełem, za jego utworzenie zebrałem pochwały od kardynałów kościoła rzymskiego na południu Europy.
– Zapominasz, że Ormund jest jednym z moich najlepszych dowódców!
– Tylko wtedy, gdy strzeże świętej relikwii!
Popatrzyli na siebie z niechęcią. Żaden nie zamierzał się ugiąć, w tej walce o prestiż na plan dalszy zeszła miłość Ingi i Ormunda.
Wówczas zabrał głos inny strażnik relikwii.
– Rozumiem rozterki Ormunda. Jednak przysięga to przysięga. Niech Ormund potraktuje to jako próbę. Jeśli uda mu się jej sprostać, umocni się w wierze.
– Mam złamać życie niewinnej istocie? – odezwał się z goryczą Ormund.
– Próbę? – rzekł zamyślony król Sigurd. – Ta próba trwa już przeszło rok, Ormund nie potrafi się oprzeć swej słabości do tego dziewczęcia. Pamiętam, że kiedy wracając z Jerozolimy zatrzymaliśmy się w Borg, usłyszałem, iż Ormund Strażnik uratował młodą pannę z rąk pijanych wojów. Widać już tamtej nocy strzała miłości ugodziła go w samo serce. Później na własną prośbę pojechał do Erlinga kowala z wiadomością, że wzywam go do Konghelli. Już wtedy kochał tę dziewczynę, choć sam przed sobą się nie przyznawał, jak wiele dla niego znaczy.
Wstał drugi strażnik.
– Dostojni panowie, spróbujmy zrozumieć Ormunda. Złożonych w Jerozolimie ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa starał się dopełnić najlepiej, jak potrafił. My wszyscy, Gaute i pozostali strażnicy, jesteśmy już w podeszłym wieku i łatwiej nam zrezygnować z doczesnych uciech, Ormund zaś jest młody. My odsunęliśmy się od świata i mogliśmy w ciszy i spokoju kontemplować obecność Boga w naszym życiu, jego zadaniem zaś było chronić relikwii w ogniu walki. Teraz jednak, kiedy nic nie zagraża Świętemu Krzyżowi, my możemy przejąć nad nim straż.
Gaute poczuł na sobie uważne spojrzenie kapelana. Poruszył się niespokojnie, bo nie pojmował dróg, którymi błądziły myśli tego człowieka.
Król zwrócił się do zarządcy.
– Słyszeliśmy opinie wszystkich z wyjątkiem twojej – rzekł. – Powiedz, co sądzisz o tej sprawie, przywykłeś wszak rozstrzygać spory.
– Uważam, że nie możemy wydać wyroku. Gaute zgodnie z prawem jest zwierzchnikiem Ormunda, nie wolno nam mieszać się w wewnętrzne sprawy zakonu. Ponieważ jednak chodzi o decyzję, która ma zaważyć na całym dalszym życiu Ormunda, mam pewną propozycję. Za dwie niedziele przybędzie do Konghelli wysłannik arcybiskupa z Lund. Pozwólmy jemu rozstrzygnąć ten spór.
– Co ty na to, Gaute?
– Uważam, że to dobry pomysł. Osobiście przedłożę mu tę sprawę. Niech zadecyduje.
– Dobrze – Sigurd podniósł się z tronu. – Jesteś zadowolony, Ormundzie Strażniku?
– Przyjmę i dostosuję się do tego wyroku – rzekł rycerz i na tym zakończono naradę.
Gaute wyszedł na dziedziniec i odetchnął rześkim mroźnym powietrzem. Ziemia zamarzła, a rzekę skuły pierwsze lody. Za plecami usłyszał kroki i domyślił się, że to kapelan. Poczuł, jak po plecach przebiega mu nieprzyjemny dreszcz. Kapelan był miły i dobroduszny, a jednak Gaute go nie znosił. Zdawało mu się bowiem, że spojrzenie duchownego przenika go na wskroś.
– Tak, tak, nadchodzi zima – zaczął ksiądz, mocniej otulając się peleryną.
– Rzeczywiście – krótko odrzekł Gaute.
– Idziemy razem na wzgórze zamkowe?
Chyba nie da się tego uniknąć, pomyślał Gaute i żeby zniechęcić kapelana do rozmowy, ruszył szybkim krokiem naprzód. Ale kapelan dzielnie dotrzymywał mu kroku, tak że w końcu Gaute sam się zmęczył i zwolnił.
– Ormund to wspaniały człowiek – zaczął kapelan.
– Tak – Zbyt wspaniały, by go stracić.
– Ludzie od zawsze marzą o ideałach. Jedni z uporem doskonalą samych siebie, inni, świadomi swej małości, szukają sobie obiektu, w którym mogliby ulokować swoje marzenia. Na przykład człowieka, który wydaje im się doskonały, pragną przemienić w ideał, w twór bez wad, nieskalany żadną rysą. Ale to płonne marzenie, bo nie ma ludzi doskonałych. Tylko Bóg jest doskonały.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz? – przerwał mu niecierpliwie Gaute.
– Ormund Strażnik jest twoim dziełem, prawda? Wybrałeś go spośród rycerzy króla Sigurda uczestniczących w wyprawie krzyżowej. Po prostu ideał: urodziwy, szlachetny, młody, silny. Otoczyłeś go wysokim murem zakazów i spętałeś pętami swoich własnych marzeń. Chcesz uczynić zeń ideał, chcesz widzieć w nim człowieka tak czystego i pobożnego, że tylko Chrystus byłby od niego doskonalszy. Ale tak nie można, Gaute, bo Bóg ma wobec ludzi inne plany. Powiedz mi, nigdy nie kochałeś kobiety?
– Jakim prawem zadajesz mi takie pytania? – warknął Gaute. – Odmawiam odpowiedzi!
– Twoja niechęć wobec kobiet dowodzi, że kiedyś doznałeś zawodu miłosnego. Nie chcesz zwolnić Ormunda ze ślubów zakonnych, choć wiesz już, że nie będzie nigdy idealnym rycerzem zakonu Strażników Krzyża. Postanowiłeś jednak zatrzymać go za wszelką cenę, byle by nie dostała go Inga, ta lekkomyślna dziewka, jak ją w myślach nazywasz.
– Co też ci się roi? – rzekł chłodno Gaute. – W tej sprawie chodzi o wierność przysiędze.
– Ormund nie złamał przysięgi. Prosił, by go z niej zwolnić, gdy stała się dlań ciężarem ponad siły. Żaden człowiek nie sprosta takim wymaganiom, jakie postawiłeś. Wiesz tak samo jak ja, że Ormund z największym oddaniem i dumą strzegł relikwii. Chyba więc rozumiesz, ile ta dziewczyna dla niego znaczy, skoro dla niej chce zmienić swą drogę życiową.
– Rozumiem tylko, że ty niczego nie pojmujesz! – huknął Gaute i odszedł.
Kapelan jeszcze przez chwilę odprowadzał wzrokiem przełożonego zakonu i potrząsnął głową zrezygnowany.
– Ten człowiek jest zaślepiony – mruknął pod nosem. – Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że wysłannik arcybiskupa okaże się rozsądniejszy. Jeśli nie, miłość Ormunda i Ingi skazana zostanie na śmierć.
ROZDZIAŁ XXXII
Gaute przestał ufać Ormundowi, więc na dwa tygodnie dzielące ich od przybycia wysłannika arcybiskupa wolał go wysłać jak najdalej od Konghelli. Ormund niechętnie opuszczał Ingę, ale ponieważ ciągle obowiązywał go ślub posłuszeństwa, który niegdyś złożył, wyjechał z nowym zadaniem, nie zdążywszy się nawet z nią rozmówić.
Dziewczyna tymczasem, pracowała nadal we dworze, ale myśli miała niespokojne. Często się myliła i po kilka razy powtarzała te same czynności. Na szczęście żona zarządcy rozumiała, że dziewczynie nie jest lekko na sercu.
Któregoś dnia Inga, przechodząc przez strych, usłyszała szuranie dochodzące z galerii nad salą. Wtedy uświadomiła sobie, że zapomniała powiedzieć zarządcy o ukrytym wejściu, które odkryły przypadkiem z Signhild. Zatrzymała się gwałtownie i zawołała:
– Jest tam kto?
Odpowiedziała jej cisza.
Zawołała drugi raz:
– Wyjdź! Wiem, którędy się tam dostałeś. Jeśli natychmiast nie wyjdziesz, udam się wprost do króla.
W wąskim otworze pojawił się mężczyzna. Inga od razu rozpoznała strażnika, który zawsze prześladował ją spojrzeniem. Teraz też jego chytre oczka popatrzyły na nią z nienawiścią.
– O co, panienko, robisz tyle szumu? – warknął. – Zauważyłem przypadkiem to przejście. Sprawdziłem, dokąd prowadzi, i sam zamierzałem powiadomić zarządcę. Po co te krzyki?
– Szedłeś do zarządcy? A zatem nie przeszkadzam! – Inga udawała odważną. – Idź od razu, bo jak nie, to sama pójdę.
Strażnik uśmiechnął się szyderczo.
– Skoro wiedziałaś o tym przejściu, dlaczego wcześniej mu o tym nie wspomniałaś?
– Zapomniałam – wyznała Inga z rozbrajającą szczerością.
– A widzisz – wycedził pogardliwie, obchodząc ją dokoła. – Spotka cię za to kara. I nie tylko za to! Nigdy nie dostaniesz swojego krzyżowca! Klątwa dosięgnie was oboje.
– Bądź cicho! I przestań krakać – zdenerwowała się Inga. – Jaka klątwa? Czy według ciebie dopuściliśmy się jakiegoś grzechu?
– Ich ciała mogliście zabić, ale dusze powrócą i wezmą odwet. Ty za karę nigdy, ale to nigdy nie poślubisz Ormunda Strażnika. Przekonasz się, że nasza magia zwycięży moc waszego krzyża.
Inga drgnęła. A więc to ten człowiek szpiegował we dworze dla pogan! Co on powiedział? „Ich ciała mogliście zabić”?
– Nie odebraliśmy im życia – odpowiedziała zdecydowanie. – Ormund dał mi słowo honoru, że ich nie zabije, a on nigdy nie kłamie.
– Nie? To jak wyjaśnisz, panienko, to, że wszyscy troje leżeli na ziemi martwi? Co prawda nie przebici ostrzem miecza, ale martwi!
– Zabiło ich własne zło – odparła Inga i nagle uświadomiła sobie, co naprawdę się stało w chacie komornika. – O, nie – wyszeptała zrozpaczona. – Nie chciałam tego! Nie wiedziałam, że w garnuszku była trucizna, myślałam, że to zioła na sen! Mieli tylko zasnąć! O Boże! Co ja uczyniłam!
Pobiegła wprost na zamkowe wzgórze i napotkawszy w kaplicy kapelana, wszystko mu wyznała. Wysłuchał jej w milczeniu, a potem rzekł:
– Nie rób sobie wyrzutów, moje dziecko. Chyba zrozumiałaś, że Kalv i Ormund mieli obowiązek zgładzić tych troje. Uwierz mi, że nieświadomie uchroniłaś krzyżowców przed zabiciem pogrążonych we śnie pogan. Nie pozbawiłaś ich umyślnie życia, stało się tak, jak sama powiedziałaś: własne zło ich zabiło.
Tym argumentem kapelan zdołał w końcu przekonać Ingę. Podziękowała mu uspokojona.
– Ale tego poganina, który szpiegował we dworze, musimy natychmiast pochwycić! Sam się tym zajmę, wracaj spokojnie do swych zajęć. Nie dawaj wiary jego gadaniu, że nigdy nie dostaniesz Ormunda, bo nie poganie o tym decydują!
Ale oto nadszedł oczekiwany dzień. Do Konghelli przybył powitany z wielkimi honorami wysłannik arcybiskupa z Lund, nieprzystępny i zadufany w sobie.
Niestety, nie wróżyło to przychylnego dla Ingi i Ormunda wyroku. Ten wysoki dostojnik Kościoła lubił przepych i wielką wagę przywiązywał do wszelkich ceremonii. Pogardliwym spojrzeniem obrzucił prosty ornat kapelana, z niesmakiem popatrzył na barbarzyński wystrój wielkiej sali i rozchmurzył się dopiero przy obiedzie, gdy wniesiono tyle smakowitego jadła, że aż ugięły się stoły. Zamienił kilka zdawkowych słów z zarządcą, nie kryjąc swego lekceważącego doń stosunku, rzucił przymilne słowa królowi Sigurdowi, natomiast całą swą uwagę poświęcił rozmowie z Gaute Frostessonem, z którym wyraźnie przypadli sobie do gustu. Jak zauroczony chłonął opowieści Gautego o audiencji u papieża, o spotkaniach z potężnymi kardynałami i dzierżącymi wielką władzę prałatami. Tak mu to imponowało, że sama wyprawa króla Sigurda do Jerozolimy wydała się mu mniej interesująca. Dzielił się z Gautem wrażeniami ze swych podróży na południe Europy, dużo mówił o zakonach rycerskich, których był wielkim orędownikiem. Zwierzył mu się, że już od dawna myślał o przeniesieniu podobnych wzorów na Północ, dlatego tak bardzo zainteresował go pierwszy zakon rycerzy krzyżowców, założony przez Gautego. Rozmowa obu dostojników stawała się coraz bardziej przyjacielska, wręcz poufała.
Tym samym los Ormunda został przesądzony. Kiedy następnego dnia przedłożył swą prośbę wysłannikowi arcybiskupa, nie ulegało wątpliwości, jakiej ten – odpowiednio nastawiony przez Gautego – udzieli odpowiedzi. Wprawdzie gość z Lund zdumiał się nieco, że w zakonie rycerskim obowiązuje celibat, bo wszak rycerze to nie mnisi, ale obawiając się, że zostanie posądzony o niekompetencję, trzymał stronę Gautego.
Rzekł Ormundowi krótko:
– Niemożliwe! Z takiej przysięgi nie można nikogo zwolnić.
Ormund przyjął wyrok z kamienną twarzą, ale targały nim sprzeczne uczucia. Myślał przede wszystkim o Indze i o cierpieniu, na jakie ją naraził. Nie widzieli się od tamtego wieczora nad rzeką, kiedy trzymał ją w ramionach, i ciągle jeszcze czuł ciało dziewczyny i widział jej oczy błyszczące w mroku jak dwie gwiazdy.
Nie! Nie zrezygnuję! Znajdę jakiś sposób, by móc z nią być na zawsze!
Inga pokładała wielką nadzieję w wysłanniku arcybiskupa. Wierzyła gorąco, że Ormund nie będzie musiał wybierać między nią a Świętym Krzyżem i że nawet poślubiwszy ją, będzie mógł strzec najświętszej relikwii.
A tymczasem ona miała ponieść największą ofiarę. Na pozór pogodziła się z tym, ale po nocach biła pięściami w ścianę albo płakała w poduszkę i rano na śniadaniu pojawiała się z czerwonymi, opuchniętymi oczami.
Któregoś dnia Inga, robiąc porządki w kufrze, odkryła, że wśród rzeczy brakuje najdroższej jej sercu pamiątki, złotego pasa, daru Ormunda. To była kropla, która przepełniła czarę goryczy. Dziewczyna nie przestawała się zastanawiać, co mogło się stać z pasem. Kufer był zamknięty na cztery spusty, zamek nieuszkodzony.
O swoim zmartwieniu nie wspomniała ani słowem Signhild w obawie, że przyjaciółka może pomyśleć, że Inga ją podejrzewa o przywłaszczenie cennej rzeczy. Nie chciała jej robić takiej przykrości.
Inga co prawda wciąż wypełniała swoje obowiązki, ale przychodziło jej to z coraz większym trudem. Signhild zaś z niepokojem obserwowała przyjaciółkę, która marniała w oczach, i w głębi serca miała za złe Ormundowi, że nawet nie odwiedzi dziewczyny.
Tymczasem na Ormunda nałożono surowy post, a także odizolowano go od świata, by wyrzucił z serca wspomnienia o Indze i skierował swe myśli ku Bogu.
Mijały tygodnie, nadeszła zima i spadły pierwsze śniegi. Rycerz nie wychodził ze swej celi. Raz dziennie przez niewielki otwór w drzwiach podawano mu jedzenie. Modlił się gorąco i starał się skupić swe myśli na świętej relikwii, której chciał godnie strzec. Wszystko nadaremnie. Myślami wciąż był przy Indze.
Tuż przed Bożym Narodzeniem miało miejsce zaskakujące wydarzenie.
Signhild z rozszerzonymi ze zdumienia oczami wpuściła do izby Gaute Frostessona i wysłannika arcybiskupa i poprowadziła ich do przyjaciółki. Umierając z ciekawości, co też sprowadza do Ingi kościelnych dostojników, ukryła się za kominkiem i podsłuchała rozmowę.
Inga siedziała w kąciku i haftowała obrus świąteczny. Niespodziewanych gości przyjęła spokojnie. Ukłoniła się, jak przystało, ale nie przerwała pracy.
– Ingo córko Erlinga, musisz mnie wysłuchać – zaczął Gaute.
Inga popatrzyła na niego w milczeniu. Dobrze wiedziała, że to z winy fanatycznego przełożonego zakonu nie może spotkać się z Ormundem, nawet jeśli tylko potrzebuje jego rady i pomocy. Długo nie odpowiadała, aż wreszcie zapytała o to, co w tej chwili naprawdę ją interesowało:
– Jak się czuje Ormund?
Dostojnicy spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Gaute odrzekł:
– Rozmawialiśmy z nim. Ingo córko Erlinga, zakłócasz mu spokój. Cierpi z twego powodu. Gdyby nie ty, byłby szczęśliwym rycerzem zakonu, strażnikiem najświętszej relikwii. Bo tam jest jego miejsce. Nie rozumiesz, że Bóg potępia tę miłość?
– O, nie! – zaprotestowała z przekonaniem. – Nie Bóg, lecz wy. Nasza miłość jest piękna i czysta, a Bóg sam jest miłością. Z wielką radością pomagałabym Ormundowi w jego powołaniu, bo tak jak i on dumna jestem z tego, że strzeże Chrystusowego krzyża. Ale wy zbrukaliście wszystko! Gdyby nie to, że wiem, jak silna jest wiara Ormunda, obawiałabym się, że przez wasze zakazy odwróci się od chrześcijaństwa.
Gaute, zirytowany uporem dziewczęcia, prychnął ze złością:
– Naprawdę, Ingo, chcesz stać Ormundowi na drodze do szczęścia? Dlaczego nie wyjdziesz za mąż za kogoś innego? Od kiedy kobieta sama decyduje, kogo poślubi?
– Nie decyduję sama, to Ormund decyduje – odpowiedziała, w duchu marząc, by goście już sobie poszli. – A zresztą nawet jeśli bym wyszła teraz za mąż za kogoś innego, to sądzicie, że coś to zmieni? Chyba najlepiej by było, gdybym umarła.
– Dla Ormunda na pewno – rzekł Gaute. – Ale może wyjedziesz stąd na zawsze?
– Właśnie! – poparł go wysłannik arcybiskupa.
Inga popatrzyła na nich z niemą wściekłością.
– Czego jeszcze ode mnie zażądacie? Czy nie wystarczy wam, że pogodziłam się ze swym losem? Chcecie mnie jeszcze przepędzić z domu, w którym wszyscy odnoszą się do mnie życzliwie? Dobrze, wyjadę. Nie dlatego, że pragnę spełnić waszą wolę, ale po to, by Ormund mógł wreszcie zaznać spokoju. – Zamilkła i popatrzyła zamyślona w okno. – Tak, wyjadę i nigdy już nie wrócę do Konghelli. Bo bez Ormunda nie mogę tu żyć.
Signhild wstrzymała oddech.
– Jesteś rozsądna, Ingo – pochwalił dziewczynę wysłannik arcybiskupa. – Dokąd wyjedziesz?
– Jeszcze nie wiem – odrzekła jakby nieobecna duchem.
Signhild, widząc, że dostojnicy wstają, wyniknęła się pośpiesznie, by jej nie zauważyli.
– W takim razie ufamy, że możliwie najszybciej opuścisz Konghellę – upewniał się Gaute, ale Inga, która zamyślona patrzyła przez okno, jakby zapomniała o ich obecności.
– Niezwykłe dziewczę – odezwał się wysłannik arcybiskupa, kiedy już znaleźli się na zewnątrz. – Delikatna, a mimo to silna. A do tego bardzo urodziwa. Trudno się dziwić rozterkom Ormunda!
Gaute nic nie odpowiedział.
ROZDZIAŁ XXXIII
Inga nadal stała przy oknie. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że niezwykli goście już wyszli. Myślami wróciła do owego wieczoru, gdy spotkała się z Ormundem przy ujściu rzeki. Natężyła pamięć.
Miała wtedy na sobie jasnoszarą suknię, ale tę nosiła często. Pamiętała też, że kiedyś wyjęła z kufra złoty pas, który tak lubiła, żeby go przymierzyć właśnie do jasnoszarej sukni. Czy to było pamiętnego tamtego dnia?
Ktoś ją wówczas zawołał. Nie miała czasu odłożyć pasa na miejsce... Nie zdjęła go!
Po kolei zbierała wszystkie brakujące elementy układanki Tak, to na pewno było wtedy. Kiedy już uporała się ze swymi codziennymi obowiązkami, zarzuciła na ramiona pelerynę i wyszła na spacer. Chciała wówczas w samotności porozmyślać o Ormundzie.
I wtedy zjawił się on – jakby w odpowiedzi na jej tęsknotę.
Przypomniała sobie jeszcze, że kiedy wieczorem rozbierała się do snu, na pewno nie zdejmowała pasa. Co do tego miała całkowitą pewność.
Tak, teraz już wiedziała, gdzie go szukać. Pas na pewno leży nad rzeką, przykryty śniegiem. Oby tylko nikt go nie znalazł!
Pośpiesznie nałożyła pelerynę. Wychodząc z izby, natknęła się na Signhild, która zapytała z niepokojem:
– Dokąd idziesz? Zaraz zapadnie zmrok.
Inga zatrzymała się na chwilę, a gdy odpowiadała przyjaciółce, jej oczy dziwnie błyszczały.
– Tak długo szukałam... Wreszcie znalazłam.. Woda lśni tam tak cudnie pod odwiecznym gwiezdnym firmamentem...
Signhild potrząsnęła głową, nie pojmując tych słów, ale zanim zdołała poprosić o jakieś wyjaśnienia, Inga odeszła pośpiesznie.
Na dworze panował większy chłód, niż Inga przypuszczała. Wiatr szarpał połami jej peleryny, a kłujący śnieg zacinał prosto w twarz. Dziewczynie przypomniała się nagle podobna noc sprzed roku, kiedy to ją i jej towarzyszy zaatakowały wilki.
Otrząsnęła się z nieprzyjemnych wspomnień i uparcie brnęła w głębokim śniegu. Stopy przemarzły jej w cienkich trzewikach, wiatr co chwila zrywał z głowy kaptur i Inga czuła, że przenika ją lodowaty chłód.
Dojście za zakole rzeki zabrało jej sporo czasu, a gdy już tam dotarła, rozejrzała się zdumiona. W zimowej scenerii to miejsce wyglądało zupełnie inaczej, niż je zapamiętała.
Zesztywniałymi od mrozu palcami zaczęła po ciemku grzebać w śniegu, ale po głowie nie przestawały jej krążyć niespokojne myśli: A jeśli tu nie ma pasa? Jeśli ktoś go znalazł i zabrał? A może zgubiłam go gdzieś po drodze?
Nagle dotknęła czegoś, co tkwiło mocno przymarznięte do ziemi. Bez trudu rozpoznała kształt klamry i zdobienia. Jest! Tak bardzo się ucieszyła, że na moment zapomniała o zmartwieniach. Odgrzebywała śnieg palcami, co jakiś czas podnosząc je do ust i chuchając, by je ogrzać. Wreszcie udało jej się oderwać pas od zlodowaciałego podłoża. Gdy trzymała go kurczowo w dłoniach, naszły ją wspomnienia. Po raz pierwszy miała ów pas na sobie w ciasnej celi Ormunda. Wdzięczna za wspaniały podarek, rzuciła mu się na szyję i wtedy jej surowy opiekun zdradził się ze słabością, jaką do niej w głębi serca czuł. Ale dopiero tu nad rzeką odkrył przed nią swe prawdziwe uczucia, obsypując ją gorącymi pocałunkami.
Ormund!
Teraz to już koniec. Koniec!
Usiadła na ziemi i rozszlochała się na myśl o tym, że przyjdzie jej opuścić Konghellę. Rozpaczała, że już nigdy więcej nie ujrzy ukochanego. Powoli zaczęło ogarniać ją zmęczenie, nie czuła już lodowatych podmuchów wiatru i zacinającego śniegu.
Opadła na ziemię, całkiem obojętna, co się z nią stanie. Opuściła ją cała energia i siła woli, wszystko wydało jej się pozbawione znaczenia. Chciało jej się tylko spać... Och, Ormundzie, dlaczego cię tu nie ma? pomyślała jeszcze.
Przyciskając kurczowo do piersi złoty pas, jedyną pamiątkę po ukochanym rycerzu, powoli zapadała w łagodny sen, gdzie ból nie miał przystępu i nie istniała samotność.
Signhild wpatrywała się niespokojnie w zapadający za oknem zmrok. Dlaczego Inga nie wraca? Co się z nią stało?
Zbliżała się pora wieczerzy i trzeba było nakryć do stołu. Inga nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków, tylko raz się nie stawiła, wtedy kiedy podążyła na ratunek Ormundowi.
Może teraz także poszła do Ormunda? Nie, raczej nie odważyłaby się zakłócać mu spokoju
Ale ta rozmowa z dostojnikami kościelnymi...
Signhild czuła się trochę nieswojo, że podsłuchiwała, ale równocześnie wszystko się w niej burzyło na wspomnienie skierowanych do jej przyjaciółki nieprzyjemnych słów Gautego i gościa z Lund. Jak oni mogli powiedzieć Indze, że najlepiej byłoby, gdyby umarła?! A potem jeszcze wymusili na niej obietnicę, że wyjedzie na zawsze z Konghelli. Okropne...
Na myśl o tym, że bezpowrotnie straci najlepszą przyjaciółkę, Signhild napłynęły łzy do oczu. Zeszła do jadalni i rozstawiła na stole drewniane talerze. Pochlipując, z irytacją i złością dostawiła królewski puchar. Co to za król, pomyślała ze złością. Nawet on boi się przełożonego zakonu krzyżowców i ślepo mu ulega!
Dlaczego Inga nie wraca? Powiedziała, że znalazła miejsce. Jakie miejsce? I ten dziwny wyraz jej oczu... Mówiła coś o gwiazdach i lśniącej wodzie.
Nagle Signhild stanęła jak porażona, aż naczynia wyleciały jej z rąk. Bezwiednie schyliła się i nawet ich nie wycierając, postawiła je na stole.
Czy w słowach Ingi kryje się odpowiedź na pytanie Gautego, dokąd pojedzie?
Znalazłam miejsce... Najlepiej, żebym umarła... i ten dziwny wyraz jej oczu...
O Boże! Co robić? Co mam robić?
Ścisnąwszy dłońmi skronie, Signhild usiłowała pozbierać myśli. Kogo się poradzić? Kto mógłby wiedzieć, gdzie szukać przyjaciółki?
Ormund! olśniło ją. Przez moment zawahała się, czy to nie zuchwałość nawiedzać pokutującego krzyżowca, ale chodziło wszak o Ingę, a dla niej gotowa była na wszystko. Najpierw jednak pobiegła szukać Haralda. W tej trudnej chwili potrzebowała wsparcia mężczyzny.
ROZDZIAŁ XXXIV
Harald na placu przed stajnią wyprzęgał właśnie konia z sań.
– Stój! – zawołała z daleka Signhild. – Poczekaj! Dopadła do sań, wsiadła do nich i bez żadnych wyjaśnień kategorycznie nakazała:
– Jedź!
Harald nie należał do szczególnie bystrych młodzieńców.
– Dokąd? – zapytał, patrząc na nią ze zdumieniem.
– Jedź na wzgórze zamkowe, szybko! Muszę porozmawiać z Ormundem Strażnikiem!
Harald, który dopiero po chwili uświadomił sobie sens słów dziewczyny, zaprotestował gwałtownie.
– Rozum postradałaś? Przecież wiesz, że nikomu nie wolno rozmawiać z Ormundem Strażnikiem. Przebywa w odosobnieniu, nie wolno mu spotykać nikogo, a już najmniej osób, które przypominałyby mu o Indze.
Signhild wyjaśniła w kilku słowach, co się stało, a wówczas Harald strzelił z bata.
Sanie pędem wyjechały przez bramę, a Signhild, by nie wypaść, uczepiła się kurczowo ramienia Haralda. Przed chatą rycerzy wyskoczyła w biegu i zaczęła walić pięściami w drzwi.
Ze środka dobiegł ją odgłos szybkich kroków.
– Ormundzie Strażniku! Wpuśćcie mnie! To ja Signhild!
– Nie mogę, otwórz okienko.
Dziewczyna spełniła polecenie rycerza, który natychmiast spytał:
– Co się stało? Coś z Ingą?
Signhild, zadyszana, pokiwała głową.
– Gaute Frostesson i wysłannik arcybiskupa odwiedzili ją dziś przed wieczorem. Podsłuchiwałam. Wybaczcie mi, panie – wyrzekła, ciężko dysząc.
– Mów dalej! – ponaglał ją Ormund.
– Przemawiali do niej w twardych słowach, a ona przecież jest taka słaba.
– Chora? – przerwał jej przerażony Ormund. – Nikt mi nic nie mówił. Co jej dolega?
– Może nie całkiem chora, ale prawie nic nie je, a po nocach ciągle słyszę, jak płacze. Zawsze była taka radosna, a teraz zachowuje się, jakby straciła chęć do życia.
– Biedna Inga – jęknął Ormund.
– Dlaczego jej nie odwiedziłeś, panie? – odezwała się Signhild z wyrzutem. – Nie odezwałeś się nawet jednym słowem. Może Inga uznała, że przestałeś o niej myśleć.
Ormund zacisnął zęby, by stłumić cierpienie.
– Tak bardzo pragnąłem posłać jej wiadomość, ale mi nie pozwolono. Co ci dwaj jej powiedzieli, Signhild?
– Kazali jej stąd wyjechać. Dla twojego, panie, dobra. I Inga obiecała, że to uczyni, ale poznałam po jej głosie, że chce sobie odebrać życie. A teraz całkiem zniknęła!
– O, nie! – wykrzyknął Ormund przerażony.
– Dlatego przybyłam do ciebie, panie, czym prędzej. Pomógł mi Harald. Inga mówiła mi o jakimś miejscu, do którego zamierza się udać. Napomknęła coś o lśniącej wodzie i gwiazdach od wieków nucących pieśń... Znasz, panie, takie miejsce?
– Tak! – zawołał. – Znam, Signhild. Mądra z ciebie panna. Posłuchaj mnie uważnie! Macie sanie, prawda? Pojedziecie tam natychmiast. Harald, zawieziesz ją! Za grodem, kierując się wzdłuż rzeki, miniecie zakole. Tam blisko ujścia znajduje się to miejsce, o którym mówiła Inga, to tam najpewniej poszła. Tylko pośpieszcie się, noc jest chłodna, sypie gęsty śnieg.
– A ona była tak cienko ubrana – zaszlochała Signhild.
– Weźcie moją pelerynę i otulcie ją! Och, gdybym mógł stąd wyjść!
Zaskoczona dziewczyna wzięła do rąk pelerynę, którą rycerz podał jej przez okienko.
– Pelerynę? Tę pelerynę, panie, w której modliłeś się u Chrystusowego grobu?
– Tak, pośpieszcie się teraz!
W tej samej chwili zjawił się Gaute wraz z wysłannikiem arcybiskupa.
– Co tu robicie? – spytał groźnie.
– Zabiliście Ingę! – wykrzyknął z rozpaczą Ormund. – Wasze słowa popchnęły ją prosto w ramiona śmierci! Jeszcze ci mało, Gaute? Ja mogę przyjąć na siebie karę, ale dziewczynę mieliście zostawić w spokoju.
– O czym mówisz? – zapytał Gaute, udając zakłopotanie. – Nadal błądzisz, bracie?
Ormund starał się mówić spokojnie, ale głos drżał mu tłumionym gniewem.
– To błądzenie stanowi zaledwie drobinę uczuć, jakie żywię do Ingi. Spróbuj pojąć, że ta dziewczyna jest moim życiem, moim światłem, jest częścią mnie, a ja bez niej jestem tylko połową człowieka. A ty ją zabiłeś, i to dla zaspokojenia własnej próżności.
– Mogę cię zapewnić – odparł Gaute – że dziewce nic nie dolega. Bez oporu zgodziła się opuścić Konghellę, i to wszystko.
– Nie – wtrąciła się Signhild. Lęk o przyjaciółkę dodał jej odwagi, by przeciwstawić się słowom potężnego dostojnika. – Inga wyszła nad rzekę, by umrzeć i przywrócić spokój Ormundowi.
– Czyżby to miała na myśli? – wyszeptał przestraszony wysłannik arcybiskupa.
– Jedźcie razem z Signhild ratować Ingę! – zawołał Ormund. – Nie traćcie czasu! I wypuśćcie mnie stąd, na Boga!
Signhild dostrzegła na twarzy Gautego jakby ulgę i poczuła głęboką odrazę do tego człowieka. Może kiedyś był z niego pobożny człowiek, pomyślała. Ale teraz pokora ustąpiła miejsca pysze. A do tego głęboko nienawidzi kobiet.
– Zgoda, wyjdziesz stąd. Zostawię klucz strażnikowi, który wypuści cię za pewien czas. Gdy przywieziemy Ingę, o ile oczywiście jest nad rzeką, w co mocno powątpiewam, będziesz się mógł udać do dworu. Ale nie lękaj się, takie młode i próżne istoty jak ona zbyt mocno są w siebie zapatrzone, by próbować odebrać sobie życie.
Tak więc Ormund, bezsilny i zrozpaczony, mógł tylko patrzeć na znikające w mroku sanie.
– To doprawdy nieprzyjemna historia – rzekł wysłannik arcybiskupa do Gautego.
– Ten, kto odbiera sobie życie, godzien jest najwyższej pogardy – odparł Gaute stanowczo. – To grzech śmiertelny! Samobójcy nie dostąpią zbawienia!
– Nie zgadzam się z tobą! Dziewczyna poświęciła się dla Ormunda, sam, mój przyjacielu, ją do tego popchnąłeś. Ja także nie jestem bez winy. Moje słowa były surowe i nie do końca przemyślane. Nie sądziłem, że dziewczyna o tak silnym charakterze targnie się na swoje życie.
Gaute zacisnął usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Szybko dotarli nad rzekę. Zatrzymali się za zakolem i oświetlając sobie drogę pochodniami, zaczęli poszukiwania.
Inga leżała nieruchomo, zasypana do połowy śniegiem. Signhild wybuchnęła płaczem i próbowała ogrzać dłonie przyjaciółki.
– To nic nie pomoże – powstrzymał ją wysłannik. – Przybyliśmy za późno, nie widzisz, że ona nie oddycha?
– Spójrzcie, ściska w dłoniach pas, który podarował jej Ormund!
W słabym świetle pochodni trzymanej przez Haralda nie mogli zobaczyć, że pas jest tak mocno zamarznięty, iż musiał znajdować się tu od dawna. Próbowali wyjąć pas z dłoni dziewczyny, ale bez powodzenia, dali więc temu spokój. Signhild okryła przyjaciółkę peleryną Ormunda, tak jak jej nakazał.
Gaute już chciał zaprotestować. Uważał, że peleryny nie może dotykać ktoś, kto nie przynależy do zakonu, do tego jeszcze kobieta. Wysłannik z Lund go jednak powstrzymał.
– Zostaw, wprawdzie nic to nie pomoże, jednak to piękny gest.
Sam podniósł z ziemi dziewczynę, ułożył w saniach i otulił peleryną. Harald cmoknął na konia i pomknęli w stronę dworu tak szybko, że sanie niemal unosiły się nad ziemią.
– Nie miałem pojęcia, że tak się sprawy potoczą – z żalem odezwał się gość z Lund. – Musiała to być wielka miłość, skoro dziewczyna nie zawahała się poświęcić swego życia dla ukochanego.
– Za to Kościół nie stracił swego sługi – z nieskrywanym triumfem oznajmił Gaute Frostesson.
– Nie – zaprzeczył wysłannik. – Dla Kościoła jest to wielka porażka. Chyba niewłaściwie pojmujesz naukę Chrystusa, jeśli sądzisz, że jego wyznawców można pozyskiwać, poświęcając czyjeś życie.
Zamilkli i nasłuchiwali, bo w mroku rozległ się stłumiony tętent końskich kopyt. To Ormund Strażnik pędził im na spotkanie. Przed jego gniewem zadrżał nawet potężny przełożony zakonu Strażników Krzyża.
ROZDZIAŁ XXXV
Ormund zeskoczył z konia i rzucił się wprost do sań.
– Wsiadaj na mojego konia! – polecił Gautemu, a sam, chwyciwszy w ramiona dziewczynę, zajął jego miejsce w saniach.
Gaute już otworzył usta, by zaprotestować, ale Ormund mu na to nie pozwolił.
– Zabroniłeś jej zostać moją żoną – rzekł z głęboką rozpaczą w głosie. – Ale teraz mi już niczego nie zabronisz Jedź, Haraldzie, najszybciej jak zdołasz!
– Byłem głupcem – powiedział do Ormunda wysłannik arcybiskupa. – Gdybym mógł cofnąć czas...
Ormund tylko skinął głową. Przecież to zupełnie do niej niepodobne, myślał, patrząc na Ingę. Ona nigdy nie targnęłaby się na swoje życie. A mimo to...
Leżała zimna i nieruchoma w jego ramionach.
Ormund nie chciał jednak uwierzyć w to, co widział. Wsunął dłoń pod suknię dziewczyny i wyczuł, choć z największym trudem, bicie jej serca. Nie był co prawda pewien, czy nie ulega złudzeniu.
– Szybciej, Haraldzie, szybciej! – krzyknął.
Nikomu nie powiedział o swej nadziei, zresztą na nikogo innego nie zwracał uwagi.
Sanie wjechały na dziedziniec dworu. Ormund, trzymając Ingę w ramionach, pośpiesznie wniósł ją do sali wprost przed tron króla, który czekał na nich wraz z mieszkańcami dworu.
– Znaleźliśmy ją martwą, królu – oznajmił wysłannik arcybiskupa. – Nic już nie mogliśmy poradzie. Obawiam się, że zabiły ją nasze słowa. Powiedzieliśmy dziewczynie, że Bóg nie pobłogosławi jej związku z Ormundem, i to właśnie popchnęło ją do tej dramatycznej decyzji. Wyznaję, że czuję się po trosze winny tego, co się stało.
– Nie czyń z niej męczennicy – przerwał mu Gaute. – Ten, kto odbiera sobie życie, popełnia śmiertelny grzech.
Ormund nie odzywał się, z napięciem wpatrywał się w bladą twarz Ingi. Ostrożnie położył dziewczynę na ławie. Sigurd Krzyżowiec podszedł bliżej.
– Tak, rzeczywiście popełniony został grzech – rzekł bezbarwnym głosem i ostrożnie odsunął pelerynę. – Pytanie tylko, kto go popełnił: ten, co odebrał sobie życie, czy ten, co go popchnął do tego czynu. Ale nie nam osądzać.
Nagle król zastygł i pochylił się nad Ingą.
– Mógłbym przysiąc... – zaczął.
– Co takiego? – spytał Ormund.
– Że się poruszyła... Nie, to niemożliwe.
Ormund położył rękę na piersi dziewczyny. Stał tak przez dłuższą chwilę, podczas gdy wszyscy obecni na sali wstrzymali oddech.
– Wraca do życia. Czuję pod palcami coraz silniejsze uderzenia serca – odezwał się w końcu.
– Niemożliwe! – zawołał wysłannik arcybiskupa. – Była martwa.
Jak niewiele wiesz, dostojny biskupie, pomyślał Ormund niemal ze współczuciem. Siedzisz bezpieczny w ciepłej komnacie, nigdy nie byłeś na dworze w mrozie i podczas zawiei. Czy ty możesz wiedzieć, ile człowiek jest w stanie znieść?
Nie odezwał się jednak. Wszyscy zgromadzeni tu ludzie byli mu całkiem obojętni. Przytulił mocno swą ukochaną, jakby pragnął oddać jej własne ciepło. Żona zarządcy, która jako jedyna nie straciła głowy, zdjęła dziewczynie trzewiki i zaczęła masować jej stopy.
– To niemożliwe! – wybuchnął Gaute Frostesson.
– Była zupełnie zimna i sztywna, gdy ją znaleźliśmy – mówiła Signhild. – Nie mogliśmy jej zgiąć ani rąk, ani nóg.
– Mógłbym przysiąc, że nie żyła – dodał wysłannik z Lund, a Harald i Gaute tylko pokiwali głowami.
Zapadła cisza. Ormund kazał przynieść wina i wlał dziewczynie do ust parę kropli. Zachłysnęła się i otworzyła oczy, a gdy napotkała spojrzenie Ormunda, uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie.
Rycerz wtulił twarz w jej włosy i nie przejmując się tym, że ktoś usłyszy jego słowa, szepnął:
– Ukochana, wróciłaś.
– Jak to się stało? – zawołał Gaute. – Przecież nie żyła, mógłbym przysiąc.
Nikt się nie odezwał. Nagle w dzwoniącej w uszach ciszy rozległ się cichy niczym oddech szept kapelana:
– Peleryna! To ta peleryna, która dotykała Chrystusowego grobu!
– Ale przecież jest taka cienka – zdumiała się jakaś kobieta. – Zbyt cienka, by ogrzać człowieka w taki ziąb.
– A co innego mogłoby rozpalić gasnącą iskrę życia? – zapytał król, podnosząc pelerynę i delikatnie gładząc poprzecieraną tkaninę. – Stał się cud!
Głośne westchnienie wydobyło się z ust zebranych w sali, Ormund wstał i z Ingą w ramionach wyszedł.
– Zaniosę cię do łóżka – szepnął do ukochanej. – Potrzebujesz teraz dużo ciepła.
Za plecami słyszał pełne nabożeństwa szepty:
– Cud. Byliśmy świadkami cudu.
Ormund przeniósł dziewczynę do jej izby.
– Teraz zostawię cię pod opieką Signhild i twojej chlebodawczyni, ale wrócę. A jeśli się nie mylę, zbliża się kres naszego długiego oczekiwania.
Inga skuliła się pod pierzyną.
– Ormundzie, chcę tylko, żebyś wiedział, że nieprawdą jest to, co oni mówią. Nie chciałam odebrać sobie życia. Poszłam nad rzekę, bo zgubiłam tam pas, który mi podarowałeś. Trochę się rozczuliłam nad sobą, a potem zasnęłam zmęczona.
– Powtórzę im – uśmiechnął się łagodnie. – Byłem pewien, że nigdy byś się nie targnęła na swoje życie. Oczyszczę cię z podejrzeń. Jak się czujesz?
– Już dobrze, dziękuję.
Ormund potrząsnął głową z namysłem.
– Wygląda na to, że chłód wciąż cię prześladuje, najdroższa. Ale zapewniam cię, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, żebyś nigdy już nie marzła.
– Ormundzie, nie odchodź! Chce cię jeszcze o coś zapytać. To poważna sprawa. Naprawdę stał się cud?
Długo milczał.
– Nie wiem, Ingo, nie potrafię ci odpowiedzieć. Nie widziałem ciebie nad rzeką. Wydaje mi się, że byłaś bardzo przemarznięta, ale nie martwa. Nie wspomniałem im jednak o tym tam na sali. Przypomniało mi się, jak kiedyś książę Øystein opowiadał, że ludzie chętnie wierzą w cuda i znaki. To jakby nieodłączny atrybut ich wiary. W naszych kościołach złożono wiele relikwii i pamiątek... Ani ty, ani ja nie potrzebujemy cudów, by ufać w Bożą moc, ale innym pomaga to czasem umocnić się w wierze. Nie jestem pewien... Być może peleryna przywróciła cię do życia. Nie zamierzam więc siać w ludziach zwątpienia. Zresztą po co? Myślę, że to wydarzenie sprawiło, iż ich serca odtajały.
– Ormund...
– Tak.
– Myślę, że to jednak był cud.
– Skoro w to wierzysz – uśmiechnął się czule.
Kiedy weszły żona zarządcy i Signhild, Ormund opuścił izbę.
Był zmęczony, tak strasznie zmęczony... Przypomniał sobie, jak miotał się zamknięty w swej celi, targany niepokojem o los Ingi. Tego wieczoru myślał już, że stracił ją na zawsze. Przeżycia ostatnich tygodni mocno nadszarpnęły jego siły. Zawsze pragnął dla Ingi dobra, tymczasem przysporzył jej tyle cierpienia. Ich przyszłość nadal była niepewna. Może na próżno się łudzi nadzieją, że dzisiejszy wieczór wszystko zmieni.
Wszedł do sali i w pierwszej chwili nawet nie zauważył pucharów wznoszonych w toaście za jego szczęście.
ROZDZIAŁ XXXVI
Inga, ułożona w łóżku i ciepło otulona, znów została sama w izbie i czekała na Ormunda.
Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, sądziła, że to właśnie on, tymczasem w drzwiach stanął dość nieoczekiwany gość. Na widok Gautego Frostessona Inga aż skuliła się pod pierzyną.
Nadchodzi godzina sądu, pomyślała. Mam nadzieję, że Ormund wyjaśnił mu, że wcale nie zamierzałam odebrać sobie życia.
Ku wielkiemu zdumieniu dziewczyny Gaute stał w drzwiach niepewny, a na jego twarzy malował się ból.
– Ingo córko Erlinga – zaczął ze smutkiem. – To dla mnie bardzo trudna chwila. Czy zechcesz wybaczyć niegodnemu człowiekowi?
Inga popatrzyła zdumiona; to ostatnie, czego mogłaby się spodziewać po Gautem Frostessonie. Nagle ją olśniło. Peleryna!
– Nie chcę, by taki dostojnik musiał się korzyć przede mną – odezwała się skromnie. – Wejdźcie, proszę, panie, to porozmawiamy jak ludzie. Bo skoro Bóg stworzył także kobietę, miał widać wobec niej jakieś zamiary.
Kiedy Gaute podszedł bliżej, na jego ustach błąkał się cień uśmiechu.
– Ingo córko Erlinga – odezwał się, patrząc na nią. – Pałałem do ciebie wielką, niczym nie usprawiedliwioną nienawiścią. Ta nienawiść do ciebie zrodziła się bardzo dawno, zanim jeszcze przyszłaś na świat. Kiedyś w młodości ożeniłem się z jasnowłosą i urodziwą jak ty panną, która jednak bezlitośnie mnie zawiodła. Zostałem sam i przez długie lata pielęgnowałem w sobie nienawiść, którą z czasem przeniosłem na wszystkie kobiety. Byłem bardzo samotnym człowiekiem, kiedy król Sigurd poprosił mnie, bym ruszył z nim na wyprawę krzyżową. W Jerozolimie zrodził się pomysł utworzenia zakonu rycerzy krzyżowców. Ormund był najdoskonalszy spośród wszystkich. Pokochałem go czystą miłością duchową. Kiedy Ormund spotkał ciebie, poczułem zwykłą ludzką zazdrość. Rzeczywiście uważałem Ormunda za własne dzieło i zdawało mi się, że ty, zajmując uwagę Ormunda, godzisz w podstawy istnienia zakonu, który stał się dla mnie najważniejszy w życiu. Zbłądziłem, zapomniałem o tym, co najważniejsze, o pokorze. Dopiero dziś wieczorem...
Zamilkł.
A potem znów zaczął mówić:
– Dziś wieczorem otrzymałem cios, na który zasłużyłem i który pozwolił mi ujrzeć własne uczynki we właściwym świetle. Jestem przekonany, że to Bóg chciał mnie w ten sposób ukarać. Przyznaję, że chciałem, byś poniosła karę, nawet ucieszyło mnie, że odebrałaś sobie życie. I wtedy za sprawą peleryny stał się cud. Wiem, że nie mogę prosić, byś mi wybaczyła, ale chciałbym, byś pojęła moją rozpacz z powodu tego, czego się dopuściłem wobec ciebie.
Inga czuła się tak zażenowana, że nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Zrobiło jej się żal starego rycerza, który tak się ukorzył.
Nieśmiało uśmiechnęła się i wyznała:
– W takich chwilach jak ta człowiekowi zawsze brakuje słów. Czy nie moglibyśmy puścić w niepamięć wszystkiego, co bolesne, i zostać przyjaciółmi? To był trudny czas dla nas wszystkich.
Po raz pierwszy od wielu lat Gaute Frostesson uśmiechnął się szczerze do kobiety. Nareszcie poczuł się wolny.
W tym samym czasie oszołomiony Ormund przyjmował wyrazy podziwu zebranych w zatłoczonej sali. Wysłannik arcybiskupa powiedział, że nawet przez chwilę nie wierzył, by Inga chciała odebrać sobie życie. Sigurd Krzyżowiec postanowił zaś, że peleryna zostanie złożona w kaplicy obok relikwii, na co oczywiście Ormund przystał.
Wysłannik arcybiskupa uroczystym tonem oznajmił:
– Ormundzie Strażniku, chcę ci coś powiedzieć. Niezależnie od tego, jakimi motywami kierowała się Inga, wychodząc wieczorem, pozostaje jasne, że uratował ją cud. Przemówiła siła wyższa. Cofam swój wcześniejszy wyrok. Kościół nie będzie się przeciwstawiał twojemu ślubowi z Ingą. Przed chwilą rozmawiałem o tym z Gautem i postanowiliśmy znieść niektóre reguły zakonne, przede wszystkim celibat dla rycerzy krzyżowców. Dzisiejszy wieczór był dla nas wielką lekcją pokory.
Ormund spuścił głowę, by ukryć wzruszenie.
– A poza tym – wtrącił król Sigurd – uważam, że żyjesz zbyt skromnie. W ten sposób nie zapewnisz bytu rodzinie. Chciałem ci zaproponować, byś został moim namiestnikiem w Ranrike, ale jeśli Gaute zechce zatrzymać cię w zakonie, sam wybierzesz, co ci bardziej odpowiada. Póki co, proszę, byś przyjął ode mnie dom, w którym mógłbyś zamieszkać.
– Dzięki, królu – odpowiedział. – Dziękuję wszystkim. Zastanowię się nad propozycjami, jednak na razie, jeśli pozwolicie, pożegnani się, bo trochę mi spieszno...
Na dziedzińcu Ormund spotkał Gautego. Przełożony zatrzymał go z uśmiechem.
– Wierzę, Ormundzie, że teraz nadejdą dobre lata dla nas wszystkich.
Inga, nie mogąc z niecierpliwości uleżeć w łóżku, narzuciła na siebie pelerynę. Przez okno ujrzała nadchodzącego Ormunda i poszła otworzyć mu drzwi.
– Przecież miałaś leżeć! – upomniał ją surowo. – Ja przyszedłem tylko na chwilę. Będziemy mieli dość czasu dla siebie w przyszłości.
– Naprawdę? – przerwała mu radosnym okrzykiem Inga.
– Tak. To znaczy... – Wziął ją za ręce. – Ingo – zaczął onieśmielony. – Twój pokorny sługa i wielbiciel prosi, byś została jego żoną.
Uśmiechając się, dziewczyna spuściła wzrok
– Nie wiem, Ormundzie Ingjaldssonie. Nie mogę sama o tym zdecydować. Podporządkuję się woli mego opiekuna.
– A jak sądzisz, jaką da odpowiedź? – zapytał z powagą.
– Sądzę... – Inga popatrzyła nań niewinnie. – Sądzę, że uzna tego kandydata za najbardziej odpowiedniego.
– Za jedynego możliwego! – wykrzyknął Ormund i mocno przytulił ukochaną.
0 Obecnie Trondheim (przyp. tłum.).
0 Azowie – panteon bogów skandynawskich, mieszkających, mieszkających w niebiańskim Asgardzie, odpowiedniku greckiego Olimpu (przyp. tłum.).
0 Berserkowie – najbardziej zaciekli wojownicy wikińscy, dokonujący bojowych wyczynów w stanie ekstremalnego podniecenia (przyp. tłum.).