2010-05-08
Historia pewnej katastrofy
Przerwany patrol
To był ostatni dzień października 2009 roku. Kilkanaście minut po piętnastej śmigłowiec „Kania” Podlaskiej Straży Granicznej wystartował z białostockiego lotniska, by odbyć lot patrolowy. Na jego pokładzie byli pilot Andrzeja Żukowski, nawigator Bartłomiej Bartnicki i operator Marcin Bezubik. Helikopter poleciał w stronę granicy polsko-białoruskiej. Po dotarciu nad nią skierował się na południe, by dotrzeć do Mielnika położonego nad Bugiem. Jednak do niego nie doleciał.
Przed siedemnastą jeden z mieszkańców wsi Klukowicze, leżącej niedaleko Mielnika, zaalarmował Państwową Straż Pożarną w Białymstoku mówiąc, że słyszał lecący śmigłowiec, w którym jakby niespodziewanie ucichł silnik.
Akcja ratunkowa
Zaczęto obawiać się najgorszego. Cały czas jest jednak nadzieja, że śmigłowiec awaryjnie gdzieś wylądował. W okolice Klukowicz wyrusza około dwustu ratowników, których zadaniem jest odnalezienie „Kani”. Poszukiwania śmigłowca nie przynoszą rezultatu. Zaczyna zapadać zmrok i pojawia się gęsta mgła. Akcja ratunkowa staje się coraz bardziej trudna. Po jakimś czasie poszukiwań pojawia się informacja, że śmigłowiec ratunkowy znalazł zaginiony samolot koło Wólki Nurzeckiej i że oświetla miejsce jego katastofy. Większość ratowników wyrusza w stronę Wólki. Śmigłowiec jednak odlatuje, bo kończy mu się paliwo. Ostatecznie informacja o tym, że szukający zaginionej „Kani” helikopter znalazł ją, okazuje się nieprawdziwa. Ratownicy wracają do Klukowicz. Stamtąd ruszają tyralierą w kierunku wsi Wyczółki. Muszą przedzierać się w ciemności przez zarośla i bagno. Jak się potem okaże, będą bardzo blisko rozbitej „Kani.” Około drugiej w nocy ratownicy przeszukujący nadgraniczny las w pewnej chwili czują unoszący się w powietrzu zapach nafty lotniczej. Stało się jasne, że gdzieś w pobliżu musi być rozbita maszyna. Biorąc pod uwagę kierunek wiatru, wydaje się, że zapach jest niesiony ze strony białoruskiej. Jest już niemal pewne, że polski samolot rozbił się na terytorium Białorusi. Za pośrednictwem placówki SG w Czeremsze zawiadomione zostały białoruskie służby graniczne. Białorusini zapewniają, że szukają załogi śmigłowca, jednak niczego i nikogo nie znajdują. Czas nieubłaganie mija. Polscy ratownicy wskazują ostatecznie dokładnie miejsce, gdzie może znajdować się śmigłowiec i proszą białoruskich pograniczników o jego sprawdzenie. Po chwili wszyscy poznają okrutną prawdę - załoga samolotu nie żyje.
Zaraz następnego dnia pojawiają się wypowiedzi przedstawicieli polskich władz wyrażające wdzięczność Białorusinom za pomoc w szukaniu śmigłowca. Strona białoruska przyrzeka, że przyczyna katastrofy zostanie ustalona tak szybko, jak tylko możliwe, we współpracy ze stroną polską. W istocie współpracy tej prawie nie było. Cezary Klimaszewski i Jacek S. Wasilewski, w swoim artykule dotyczącym katastrofy „Kani” zamieszczonym w tygodniku Głos Siemiatycz tak oto o tej współpracy pisali:
Białorusini nie zrobili praktycznie nic. Po naszej stronie metr po metrze przeszukano kilkanaście kilometrów kwadratowych pól, lasów i bagien. Po tamtej stronie granicy pojeździł sobie "łazik". Miejsce katastrofy wskazano Białorusinom palcem. Niestety, tak wygląda rzeczywista współpraca transgraniczna, a nie jak w projektach polsko - białoruskich, pisanych, by dostać dotację z Unii. Bezczynność w obliczu tragedii to kompromitacja białoruskich władz. Nawet samochód strażacki, który oświetlał miejsce katastrofy, musiał stać po polskiej stronie. Widzieliśmy z bliska pracę strażników, policjantów i strażaków. Łatali oni na bieżąco system łączności i koordynowali swoje działania, bo znają się prywatnie, spotykają i rozmawiają o ewentualnej współpracy na wypadek kryzysu. Robią to, co urzędnicy powinni zrobić w ustawach.
Dochodzenie
Naczelny prokurator Białorusi - Anatolij Dudki - w jednej ze swoich wypowiedzi poinformował, że na terytorium Białorusi wszczęto postępowanie karne z tytułu naruszenia zasad bezpieczeństwa w ruchu powietrznym. Białoruskie władze powołały międzyresortową komisję śledczą, której członkowie mieli wyjaśnić przyczyny katastrofy. W momencie jej powołania konsul generalny w Brześciu Jarosław Książek powiedział w wywiadzie radiowym, że strona białoruska jest otwarta na wszelką pomoc z Polski. Już na samym początku badania przyczyn rozbicia się polskiego samolotu zaczęto sugerować, że do katastrofy doszło z powodu awarii technicznej.
Mimo sprzeciwu rodzin załogi rozbitego śmigłowca, ciała ofiar zostały zabrane do Brześcia i tam poddane sekcji zwłok. Polskie władze wystosowały do Białorusinów prośbę, by ich komisja współpracowała z polską komisją badania wypadków lotniczych. Poproszono też Białorusinów, by potrzebne dla śledztwa sekcje zwłok były wykonane jak najszybciej, aby ciała mogły być wydane rodzinom. Pogrzeb załogi śmigłowca mógł odbyć się dopiero tydzień od jego katastrofy.
W Polsce dochodzenie dotyczące wypadku „Kani” Podlaskiej Straży Granicznej rozpoczęła Prokuratura Okręgowa w Białymstoku. Rzecznik białostockiej prokuratury Adam Kozub stwierdził, że będzie ono opierać się na dokumentach, które ma udostępnić strona białoruska i ma również polegać na zebraniu dowodów w Polsce (m.in. poprzez przesłuchania świadków).
Wrak samolotu przywieziono do Polski po dwóch tygodniach od katastrofy. Co było potem? Potem zapadła na długo cisza. W styczniu mogliśmy dowiedzieć się, że jeszcze kilka miesięcy mogą potrwać prace komisji badającej przyczyny wypadku „Kani”, i że na jej ustalenia czeka białostocka prokuratura.
Zastępca szefa Prokuratury Okręgowej w Białymstoku Andrzej Bura powiedział wówczas PAP, że w ramach śledztwa zabezpieczona została dostępna dokumentacja maszyny i jej lotu. i że polscy śledczy otrzymali już część materiałów zebranych w śledztwie na Białorusi. Stwierdził jednocześnie, że prokuratura wciąż czeka, m.in. na wyniki sekcji zwłok, której dokonali Białorusini.
Prokurator Bura nie umiał odpowiedzieć na pytanie, czy na Białorusi nadal prowadzone jest śledztwo w sprawie wypadku polskiego śmigłowca. Ale najprawdopodobniej oni również prowadzą jakieś postępowanie, bo do nas wniosek o pomoc prawną stamtąd trafił - stwierdził.
Maj. Kilka miesięcy później
Nad katastrofą „Kani” Podlaskiej Straży Granicznej rozciąga się zasłona milczenia - zasłona od Warszawy aż po Mińsk. I coś mi się zdaje, że ktoś próbuje teraz zaciągnąć zasłonę jeszcze większą - od Warszawy aż po Moskwę.
2