McIntyre Vonda Ognista powodz


Vonda N. Mcintyre

Ognista powódź

(Fireflood And Other Stories)


dla Frances Collin



OGNISTA POWÓDŹ


Mroczna sunęła powoli po dnie szerokiej, rwącej rzeki, walcząc z silnym prądem. Czysta woda opływała jej pancerz niespiesznymi bulgoczącymi falami, okrągłe kamienie drapały ją lekko w łuski na brzuchu. Mogłaby tu żyć, ukryta pod progami czy w rozlewiskach, nie różniąc się wiele od dużego głazu. Co parę godzin musiałaby wynurzać się na powierzchnię, by uzupełnić zapasy tlenu. Z czasem pewnie nawet zmieniłaby zabarwienie pancerza, by idealnie się przystosować do jaśniejszych, szarych skał w tej okolicy. Ale sunęła dalej; nie zostanie w tej rzece tak długo, by zmienić rdzawe zabarwienie.

Wibracje powiadomiły ją o bliskości rzecznego progu. Zaczęła bardziej uważać, czego chwyta się rękami i nogami, choć to masa jej ciała miała być prawdziwą kotwicą. Kamienie, toczące się dnem strumienia, nie stanowiły dobrego oparcia dla pazurów. Turbulencja była zdradliwa i podniecająca, ale teraz Mroczna zużywała więcej sił na przesuwanie się naprzód, a koryto rzeki wyraźnie się pod nią kołysało. Woda stała się bardziej rwąca, lecz także i płytsza, a kiedy Mroczna wyczuła wokół siebie sporo ogromnych głazów, wystawiła plecy na uderzenie prądu i wychyliła się nad powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza.

Prąd uderzył z impetem o jej plecy; woda rozprysnęła się miliardem kropel, osłaniając ją mgielnym welonem. Odetchnęła głęboko, wypełniła zapasowe płuca, zmuszając się, by nie przekroczyć najbardziej efektywnego tempa pobierania powietrza. Chciała jak najszybciej znowu znaleźć się pod wodą, ale wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyjdzie, jeśli podczas postoju zużyje więcej tlenu, niż mogła przechować.

Jej pancerz, aczkolwiek nieprzepuszczalny i odporny na ból, odbierał inne doznania. Miała nieustanną świadomość istnienia tego małego punktu ciepła - nazwijmy to w ten sposób, nie znalazła bardziej odpowiedniego określenia - w samym środku grzbietowego grzebienia. Było to urządzenie nadawczo-odbiorcze. Nie mogła nie słuchać nadchodzących wieści, nie potrafią stłumić sygnałów, które nieustannie zdradzały jej obecność. Dzięki temu aparatowi mogła wzywać pomoc w chwilach zagrożenia, ale nie chciała, żeby ją odnaleźli. Chciała uciec.

Zanim zdołała nabrać powietrza jak należy, wyczuła zbliżający się helikopter, bardzo wysoko i jeszcze daleko od niej. Nie widziała go: zasłona rozpylonej wody lśniła przed krótkowzrocznymi oczami. Nie słyszała go: szum rzeki zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Ale miała jeszcze parę innych zmysłów, na które nie znaleziono dotąd nazwy.

Osunęła się pod wodę. Gdyby ktoś chciał zauważyć, co się stało, musiałby obserwować zwykły głaz, taki sam jak wszystkie pozostałe. Jeśli poszukiwacze nie namierzą jej nadajnika, jeszcze będzie mogła uciec.

Znowu ruszyła z mozołem pod prąd, ku źródłu rzeki.

Jeśli dopisze szczęście, ten helikopter będzie zwykłym helikopterem patrolowym i nie zlokalizuje jej nadajnika. Taka możliwość rzeczywiście istniała, gdyż aparat, nie mający cech charakterystycznych lasera, był nastrojony na nadawanie wąskokierunkowe. W końcu został zaprojektowany z myślą o transmisjach satelitarnych.

Ale sygnał ten nie przechodził przez wodę; sondy nie mogły jej zlokalizować, a ona nie mogła ich zobaczyć ani poczuć przez grubą srebrną powierzchnię wody. Ruszyła dalej, ufna w swoje szczęście.

Teren nie spełniał warunków, do których została przystosowana. Pod ziemią czuła się znacznie swobodniej niż pod wodą, lecz ten grunt nie był dobry do kopania. Mogła przeżyć również pod powierzchnią substancji płynnej, a podróż zabierała z pewnością mniej czasu. Jeśli nie była w stanie wydostać się na górę, żeby odetchnąć, pobieranie tlenu bezpośrednio z wody zabierało tyle samo czasu. Ruch wody był zbyt przewidywalny jak na jej gust, a zakres temperatur trywialny w porównywaniu z tym, co mogła wytrzymać. Wolałaby przemieszczać się pod ziemią, gdzie odkrywaniu terenu towarzyszył dreszcz podniecenia. Gdyż choć była powolna, metodyczna i niemal niezniszczalna, została stworzona na odkrywcę. Tylko teraz nie miała czego odkrywać.

Zastanawiała się, czy któreś z jej przyjaciół dotarło aż tak daleko. Wraz z sześciorgiem innych postanowili w tajemnicy zbiec. Ale nawzajem mogli sobie jedynie dodawać otuchy; każde z nich wyruszyło na własną rękę. Dwadzieścioro innych z jej gatunku czekało w rezerwacie na zadania, które nigdy nie miały nadejść, i udawało, że nie zostali opuszczeni.

Choć wieczór jeszcze się nie zbliżał, światło przygasło, a dno rzeki stało się szaroczarne. Jej oczy spoglądały mrocznie spod pancerza. Miały kolor głębokiego błękitu wpadającego w czerń - jedyne, co było w niej piękne; jedyne, co było w niej piękne przed transformacją i po niej z istoty, która mogła uchodzić za człowieka, w taką, która za człowieka uchodzić nie mogła. Ale teraz nie żałowała, że zgłosiła się na ochotnika. Zmiana nie skazała jej na samotność. Zawsze była samotna. A także bezużyteczna. W nowym życiu zyskała jakąś wartość.

Koryto rzeki wiło się pomiędzy wysokimi drzewami o gęstym listowiu, nieprzepuszczającym promieni słonecznych. Nie wiedziała, czy zakłóca także sygnały radiowe. Nie została zaprojektowana z myślą o pracy wśród bujnej zieleni i nigdy nie badała, jak zareaguje na nią jej ciało. Wątpiła jednak, żeby mogła bezpiecznie wybrać się na spacer pomiędzy ogromnymi cedrami. Usiłowała się zorientować w położeniu, przywołując na pomoc czas słoneczny i cielesną pamięć. Zdolność wykrywania pól magnetycznych była bezużyteczna tutaj, na Ziemi; ten zmysł został przeznaczony dla bardziej delikatnych sygnałów. Zamknęła go, jak zamknęłaby oczy przed rażącym światłem.

Opadła na dno i ruszyła w górę rzeki. Trzymała się głównego nurtu. Minęła dopływy i stopniowo główna rzeka stała się niczym więcej jak tylko strumieniem.

Znowu wyjrzała.

Niedaleko, tuż za źródłem, które dawało początek rzece, znajdowała się przełęcz. Na lewo widniało wielkie osypisko - tu gdzie niegdyś zawaliła się skalna ściana. Rzeka omijała te tony kamieni, wyrzucona z pierwotnego koryta. Osypisko ciągnęło się daleko, na pewno do przełęczy, a przy odrobinie szczęścia może i poza nią. Było idealne. Mroczna ruszyła w poprzek rzeki, ledwie ukryta pod wodą. Czuła, że kamienie pod jej stopami zmieniają się z owalnych, wygładzonych przez wodę w ostre, świeżo odłamane od macierzystej skały. Dotarła do krawędzi brzegu, gdzie poszarpana kamienna płaszczyzna sięgała w głąb rzeki. Odsunęła parę większych kamieni, napięła mięśnie i zaryła się w odłamki.

Jej radar zasygnalizował obecność spękanej krystalicznej skały macierzystej. Spodziewała się, że trafi na ścianę litego kamienia i będzie musiała wyłonić się na powierzchnię, ale cała przeprawa przez przełęcz przebiegała w dobrych warunkach. Po drugiej stronie, gdy zaryzykowała zerknięcie na świat, tekstura terenu zmieniła się radykalnie. Kiedy skończyły się kamienne osypiska, nie musiała szukać drugiej rzeki. Wryła się w miękką ziemię.

W chłodnych suchych ciemnościach przemieszczała się wolniej, lecz znacznie bezpieczniej niż rzeką. Sygnał radiowy nie mógł się przedostać przez warstwę gruntu. Oczywiście przez cały czas dokładnie wiedziała, gdzie znajduje się powierzchnia. W przeciwieństwie do wody i powietrza, nie ulegała ciągłym zmianom. Niewiele mogło zdradzić obecność Mrocznej, jeśli nie liczyć nagłego zapadnięcia się zbocza. To było możliwe, ale jej sonar wykrywał wszystkie słabe punkty i groźne usterki struktury gruntu.

Chciała odpocząć, ale musiała jak najszybciej dotrzeć do kryjówki fruwaków. Nie zostało jej już wiele drogi. Każdy pokonany metr był ważny, ponieważ dopiero po przekroczeniu granic mogła się poczuć bezpieczna... Bezpieczna od zwyczajnych ludzi; nie potrafiła przewidzieć, co zrobią fruwaki.

Jej pole widzenia zmieniło się bardzo od czasów, kiedy była człowiekiem. Za dnia widziała kolory, ale w nocy i pod ziemią korzystała z podczerwieni, która zmieniała mrok w wyraźne i rozróżnialne cienie. Miały być kolorowe, ale widziała je w gamie czerni. Zdradzały, przez jaki rodzaj ziem przechodzi, i mówiły wiele o tym, co rosło na powierzchni. Mimo to po zachodzie słońca przekopała się przez gęstą darń i rozejrzała po lesie. Księżyc jeszcze się nie pojawił, a pobliski strumień był ciemny niemal tak jak lód. Świerki miały ten sam głęboki kolor, co w jasnych promieniach słońca. Ale wszystkie kolory zniknęły w czerni.

Odetchnęła głęboko zimnym powietrzem. Pod ziemią było ciasno, choć nie musiała jeszcze przełączyć się na ograniczanie poboru własnego tlenu. To było zastrzeżone dla terenów położonych znacznie głębiej i o wiele trudniejszych warunków.

Powietrze pachniało mchem, paprociami, drzewami iglastymi i porowatymi kamieniami. A pod tym wszystkim tkwił siarkowy wulkan i słodka, delikatna woń fruwaków.

Znowu zatopiła się w ziemi i ruszyła przed siebie.

Im bliżej była wulkanu, tym bardziej splątane i chaotyczne stawały się warstwy ziemi. Lawa i ruchy tektoniczne, lodowce i erozja zmasakrowały, rozdarły, zgniotły powierzchnię i wszystko, co leżało pod nią. Daleko w dole Mroczna natknęła się na przekrzywiony złom granitu, zbyt twardy, by mogła się przez niego szybko przekopać. Ruszyła ku górze, w nadziei że szybko przedostanie się na jego drugą stronę. Ale tak się nie stało; wyłoniła się na powierzchnię w mroźnej ciszy nocy w dzikich ostępach. Ziemia i kamyki osypały się z jej opancerzonych ramion. Spojrzała w podczerwieni ku celowi, do którego zmierzała.

Widok napełnił ją podnieceniem. Porośnięte drzewami zbocze opadało ku splątanej masie poczerniałych kłód - pierwszej przeszkodzie dla tych, którzy chcieliby się wedrzeć na ziemie fruwaków. Dalej, u stóp wulkanu, rozciągał się kolejny nieużytek - płat stwardniałej lawy. Stopiona skała spłynęła z krateru po zboczu góry; na dole rozdzieliła się na dwa odgałęzienia, które ciągnęły się dalej po obu stronach góry, aż - niczym prawdziwe rzeki - zakończyły swój bieg w morzu. Północne wybrzeże znajdowało się całkiem blisko, a blade nocne fale łagodnie uderzały o ciemną chłodną plażę. Na południu lawa przeorała spory płat lasu, paląc drzewa, które stanęły jej na drodze, i wywracając te, których nie dosięgła jej temperatura. Szeroka zakrzepła fala powodzi i plątanina drzew stanowiły naturalną barykadę. Fruwaki zostały zesłane na ten półwysep, ale zostały na nim z wyboru. Ludzie nie mogli ich opanować ani zabić. Mogli zabrać im skrzydła i przykuć do ziemi lub uwięzić, ale chcieli je tylko odizolować, nie zamordować. Lecz gdyby odmówili im możliwości latania, równałoby się to morderstwu.

Strumienie bazaltu emanowały ciepłem dnia, a wulkan był łagodnie lśniącym stożkiem, połyskującym w miejscach, gdzie magma dosięgła powierzchni. Para buchająca z krateru lśniła, a pomiędzy jej chmurami szybowały cienie, zataczając spiralne kręgi. Jeden z nich ostro zanurkował, ryzykując zderzenie z ziemią, lecz w ostatniej chwili wykonał zwrot i śmignął w górę. Za nim poszedł drugi, i jeszcze jeden, aż wreszcie Mroczna zrozumiała, że to zabawa. Przycupnęła na skale, zafascynowana, i przyglądała się rozbawionym fruwakom. Nie zauważyły jej. Bez wątpienia miały lepszy wzrok niż ona, lecz lśniąca gorąca czerń pewnie zanadto je oszałamiała, by mogły wykryć ciepło opancerzonej istoty.

Dźwięk i światło wybuchły wokół niej z ogłuszającą siłą. Helikopter wyłonił się zza skalnego grzbietu, który go krył, i ruszył ku niej. Aż do tej chwili nie słyszała go, nie widziała ani nie czuła. Reflektory oślepiły ją na chwilę, aż otrząsnęła się niemal automatycznie i rzuciła przez nagie kamienie ku odkrytej ziemi. Maszyna sunęła z rykiem tuż nad nią; podmuch powietrza wzbijał chmury kurzu, liści i kamyczków. Wreszcie musiała się unieść, by uniknąć zderzenia z czubkami drzew. Mroczna umknęła w las.

Pozwoliła sobie na nieuwagę. Fascynacja wulkanem i fruwakami zdradziła ją, gdyż jej bezruch musiał przekonać ludzi, iż zasnęła lub nie może się poruszać.

Zaryła się w ziemię, niepewna, czy dobrze robi. Czuła, że helikopter wylądował, odbierała słabsze wibracje ludzkich kroków. Ludzie mogli ją znaleźć dzięki takiej samej technice, przez wzmocnienie odgłosów jej ruchów. Od tej chwili nie potrzebują nawet jej aparatu.

Dotarła do granicy między skałą i ziemią. Zatrzymała się na chwilę, nasłuchując odgłosów i ich echa. Czuła się schwytana w pułapkę pomiędzy tymi dźwiękami z góry i dołu. Zaczęła kopać, aż wysiłek zagłuszył wszystkie hałasy. Nie zatrzymała się już więcej.

Ludzie mogli poruszać się szybciej od niej po stromym terenie. Bała się, że wyprzedzą ją na tyle, by wykopać rów i przeciąć jej drogę. Jeśli mieli odpowiedni sprzęt albo materiały wybuchowe, mogli ją otoczyć albo po prostu zabić falami uderzeniowymi.

Kopała zapamiętale, prąc naprzód; czuła, że gruz osypuje się po opancerzonych ramionach i plecach. Korzenie żywych drzew, sprężyste i grube, przeszkadzały w ucieczce. Ich ciągliwa konsystencja stawiała opór większy niż lita skała. Potężne pazury Mrocznej potrafiły zdruzgotać kamień, lecz grzęzły w korzeniach. Musiała przerywać te twarde włókna po kilka naraz. Szybko się męczyła i zużywała tlen o wiele szybciej, niż powinna w tych warunkach.

Zamachnęła się z wściekłością na gruby korzeń. Rozpadł się całkowicie w duszącej chmurze węgla. Nie napotykając oporu, straciła równowagę i zaklinowała się w ciasnym tunelu. Nie mogła się ruszyć. Kroki rozbrzmiewały już niemal dokładnie nad nią, a potem zatrzymały się, nie wiadomo dlaczego. Gorączkowo pracując nogami i jedną dłonią - lewa przednia kończyna tkwiła bezradnie pod nią - zdołała poruszyć ziemię w wąskim tunelu. Wreszcie, w każdej chwili spodziewając się strzałów, odzyskała swobodę ruchów.

Mimo bólu w lewym ramieniu, głęboko pod pancerzem, zwiększyła wysiłek. Teraz znajdowała się pod martwymi drzewami, a sucha sypka ziemia zawierała jedynie korzenie drzew, które spaliły się od czubka korony aż po części pod powierzchnią gruntu lub też korzenie toczone przez owady i zgniliznę. Ponad nią, ponad ziemią pnie drzew stanowiły niedostępną plątaninę i to chyba dlatego ludzie się zatrzymali. Teraz już nie przetną jej drogi.

Oceniła odległość dzielącą ją od bazaltowego jęzora na podstawie odbitego echa i zaczęła się przedzierać przez ostatnie parę metrów ziemi. Chciała dostać się pod kamienną zaporę i wyjść po drugiej stronie, już bezpieczna. Ale echo powiadomiło ją, że tak się nie stanie. Bazalt był grubszy, niż się spodziewała. Nie powstał podczas jednego wybuchu wulkanu, lecz w wyniku wielu i tylko bogowie wiedzieli, jak głęboko sięgał. Nie potrafiła się pod nim przeryć, a nie miała czasu ani sił, by przewiercić go na wylot.

To nie ten nagi kamienny złom mógł ją ochronić przed ludźmi, lecz nienaruszalne granice terenów fruwaków. To tam musiała dotrzeć. Z wysiłkiem, zużywając ostatnie resztki przechowywanego tlenu, wydostała się na powierzchnię krawędzi jęzora lawy.

Niezgrabna nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, na ziemi była powolna i bezwładna. Poczłapała przed siebie, dysząc. Jej pazury skrobały o kamień, zostawiały na nim głębokie ślady.

Za nią rozległy się krzyki ludzi, a ich wykrywacze rozjazgotały się tak głośno, że nawet ona je usłyszała. Ludzie zobaczyli ją na własne oczy, niektórzy po raz pierwszy w życiu.

Byli bardzo blisko. Prawie przedarli się przez splątane pnie drzew. Kiedy znajdą się znowu na otwartej przestrzeni, bez trudu ją dogonią. Powlokła się dalej, czując przygniatający ciężar pancerza bardziej niż pod ziemią. Jego krawędzie zgrzytały o bazalt, ryjąc w nim głębokie szramy.

Dwa fruwaki wylądowały cicho jak wiatr, jak puszek dmuchawca, jak pyłek kwiatowy. Mroczna usłyszała tylko szelest skrzydeł, a kiedy poniosła głowę, zobaczyła je tuż przed sobą.

Była niemal bezpieczna: znalazła się na granicy, a kiedy ją przekroczy, ludzie nie będą mogli za nią pójść. Delikatne fruwaki nie zdołałyby się jej przeciwstawić, gdyby zdecydowała iść dalej, ale nie odsunęły się z drogi. Stanęła.

Podobnie jak ona, miały wielkie oczy, poszerzające pole widzenia. Ale jej oczy chroniły i niemal zupełnie kryły opancerzone łuki brwi i przezroczyste tarcze. Oczy fruwaków także były osłonięte - czarnymi gęstymi rzęsami, które unosiły się i opadały jak wachlarze.

- Czego chcesz, malutka? - spytał jeden z nich. Miał głęboki i miękki głos, a ciało owinął lśniącymi tęczowo czarnymi skrzydłami.

- Waszej pomocy - odpowiedziała. - Schronienia.

Ludzie za jej plecami także się zatrzymali. Nie wiedziała, czy nadal mają prawo ją schwytać. Stalowa siatka zgrzytnęła o kamienie; niepewnie zbliżyli się do nich. Czarny fruwak spiorunował ich wzrokiem i ludzkie głosy ucichły. Mroczna zrobiła mały krok naprzód, ale fruwaki stały nieruchomo.

- Dlaczego przyszłaś? - Głos czarnego nie zdradzał żadnych emocji, ciepła ani życzliwości.

- Żeby z wami porozmawiać - odparła. - Mój lud potrzebuje waszej pomocy.

Ten ze skrzydłami jak kruk nawet nie drgnął; mrugnął tylko lśniącymi oczami. Ale jego błękitnopióry towarzysz spojrzał na nią uważnie, zrobił krok naprzód, potem krok do tyłu i nastroszył pióra. Jego ruchy były szybkie i ostre, zupełnie ptasie.

- Nie możemy wam ofiarować pomocy - oznajmił czarny.

- Wpuśćcie mnie, pozwólcie mi do was przemówić. - Poruszyła się nerwowo, zgrzytając pazurami po kamieniach. Nie mogła uciec i nie chciała walczyć. Mogłaby zmiażdżyć i ludzi, i fruwaki, ale nie została wybrana ze względu na skłonności do agresji. Jej prześladowcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Ludzie zbliżyli się o krok. Sieć zgrzytnęła po kamiennej nawierzchni.

- Przyszliśmy tylko po nią - odezwał się jeden z nich. - Uciekła. Nie chcemy was narażać na żadne nieprzyjemności. - Światło silnego reflektora przesunęło się po grzbiecie Mrocznej i uderzyło we fruwaki, które odwróciły twarze. Przeraźliwy biały blask zgasił opalizujące lśnienia na piórach czarnego, lecz rozświetlił błękit skrzydeł jego towarzysza, nadając im intensywny kolor upierzenia sójki.

- Wyłączcie światło - powiedział niebieski, głosem ostrym i natarczywym jak prawdziwa sójka. - Już świta. Dobrze widzicie i bez tego.

Człowiek zawahał się, opuścił reflektor i wyłączył go. Skinął ku helikopterowi, którego światła także zgasły. Fruwaki odwróciły się ku prześladowcom Mrocznej.

- Nie mamy więcej możliwości niż wy - odezwał się ten podobny do kruka. - Dlaczego się spodziewacie, że wam pomożemy? Mamy siebie. Mamy naszą ziemię. Tak jak wy.

- Ziemię! - powtórzyła Mroczna z goryczą. - Widzieliście nasze ziemie? Sterty gnijących kamieni i rozpadliny ze stęchłą wodą... - urwała. Nie chciała się unosić, ale znajdowała się na granicy wolności i niewoli, blisko schronienia, do którego mogła nie dotrzeć.

- Odeślijcie ją, chcemy ją zabrać, nie gwałcąc waszych granic. Ona może narobić wam wiele kłopotu.

- Trochę za późno na ostrzeżenia - rzucił Sójka. - Drozd, jeśli teraz ugniemy się przed ich groźbami, co zrobią następnym razem? Powinniśmy ją wpuścić.

- Więc kopacze mogą zmienić nasze ziemie w to, co zrobiły z własnymi? Rozpadliny i stęchła woda...

- Tam tak już było, kiedy przyszliśmy! - krzyknęła, wstrząśnięta i zraniona. - Tak, drążymy tunele, ale nie siejemy zniszczenia! Proszę, wysłuchajcie tego, co mam do powiedzenia. Potem, jeśli zechcecie, żebym odeszła... usłucham. - Złożyła tę obietnicę niechętnie, gdyż wiedziała, że kiedy zamieszka w pobliżu wulkanu, będzie potrzebować wielkiej siły woli, by odejść.

- Daję wam słowo. - Głos drżał jej z wysiłku. Ludzie mamrotali coś za jej plecami; parę kroków przez granicę i z powrotem... kto oprócz Mrocznej oskarży ich o wtargnięcie na terytorium fruwaków?

Sójka i Drozd wymienili piorunujące spojrzenia, ale nagle Sójka roześmiał się ostro i zawrócił. Zrobił krok do tyłu i machnął skrzydłem, przywołując Mroczną w głąb swoich ziem.

- Wejdź, malutka - powiedział.

Mroczna zrobiła parę lękliwych kroczków, obawiając się, że fruwak zmieni zdanie. A potem, w jednej chwili, po długiej wędrówce, była bezpieczna.

- Nie mamy powodów wierzyć w jej słowo! - rzucił Drozd.

- I nie mamy powodów jej nie wierzyć. Mogła nas zgnieść na miazgę. A mamy wiele powodów, by nie pomagać ludziom.

- Musicie ją oddać! - krzyknął przywódca ludzi. Był zły; stał, miotając wściekłe spojrzenia, na samej krawędzi granicy, może nawet odrobinę poza nią. - Jeśli my jej nie zabierzemy, prawo się o nią upomni. Będziecie mieli znacznie więcej kłopotów.

- Zabierajcie się razem z pogróżkami i tą hałaśliwą maszyną! - zawołał Sójka.

- Pożałujesz, fruwaku.

Mroczna nie wierzyła, że ludzie naprawdę odejdą, dopóki ostatni z nich nie wsiadł na pokład helikoptera, który dźwignął się w powietrze i zniknął z warkotem w szarzejącym porannym niebie.

- Dziękuję - powiedziała.

- Miałem swoje powody - odparł Sójka. Drozd cofnął się, omijając ją wzrokiem.

- Będziemy musieli zwołać radę.

- Wiem. Leć pierwszy. Ja z nią porozmawiam. Spotkamy się na radzie.

- Chyba będziemy tego żałować. Uważam, że jesteśmy bliżsi ludziom niż kopaczom. - Drozd skoczył w powietrze, rozpostarł skrzydła, ukazując ich szkarłatne podbicie, i poszybował.

Sójka położył miękką dłoń na opancerzonej łopatce Mrocznej i poprowadził ją przez płat lawy ku wulkanicznej ziemi. Jego skóra wydawała się jej cienka i bardzo ciepła; metabolizm Mrocznej był teraz znacznie wolniejszy niż niegdyś, podczas gdy procesy w organizmach fruwaków zostały przyśpieszone. Przy nim czuła się brzydka i niezdarna. Miała ochotę zaryć się w ziemię i zniknąć, ale to by świadczyło o braku manier. Poza tym jeszcze nigdy nie znajdowała się tak blisko fruwaka. Nie mogła opanować ciekawości. Zerkając na niego zza krawędzi pancerza, zauważyła, że i on spogląda na nią ukradkiem. Ich oczy się spotkały; odwrócili głowy z zażenowaniem. Mroczna zatrzymała się i stanęła na wprost fruwaka. Usiadła, by spojrzeć mu prosto w oczy.

- Tak właśnie wyglądam - powiedziała. - Nazywam się Mroczna i wiem, że jestem brzydka, ale potrafiłabym spełniać zadanie, do którego zostałam stworzona, gdyby mi pozwolili.

- Uważam, że twoja siła rekompensuje niedostatki wyglądu. Nazywam się Sójka. - Poczuła niedorzeczne zadowolenie, że odgadła jego imię. - Nie odpowiedziałaś na pytanie Drozda. Dlaczego przybyłaś właśnie tutaj? Kopalnie...

- Co możesz wiedzieć o kopalniach?

- Inni ludzie żyli w ich pobliżu, zanim wam je oddano.

- Więc sądzisz, że możemy tam zostać! Odpowiedział łagodnie na jej nagły wybuch gniewu.

- Chciałem jedynie powiedzieć, że tutaj jest ładniej niż w kopalniach, ale istnieje wiele miejsc ładniejszych od kopalni i bardziej odizolowanych niż nasze ziemie. Moglibyście znaleźć sobie własną kryjówkę.

- Przepraszam - szepnęła. - Myślałam...

- Wiem. Nie szkodzi.

- Nikt z mojego gatunku nie dotarł tak daleko, prawda? Pokręcił głową.

- Uciekliśmy w szóstkę. Mieliśmy nadzieję, że dotrze nas tu więcej niż jedno. Ale może jestem pierwsza.

- To możliwe.

- Przyszłam prosić, żebyście do nas dołączyli.

Spojrzał na nią ostro, unosząc z zaskoczeniem grube lśniące brwi. Na chwilę zasłonił oczy półprzejrzystymi błonami, po czym powoli je cofnął.

- Dołączyć do was? Do waszego... rezerwatu? - Tym razem był na tyle uprzejmy, że użył oficjalnej nazwy. Mroczna poczuła słabą nadzieję.

- Źle się wyraziłam. Przybyłam... postanowiliśmy przybyć i poprosić was, byście dołączyli do nas politycznie. Albo przynajmniej udzielili nam wsparcia.

- Żebyście dostali lepsze ziemie. To zdaje się sprawiedliwe.

- Nie całkiem o to nam chodzi. A właściwie o to, ale nie tak, jak sądzisz.

Sójka znowu się zawahał.

- Rozumiem. Chcecie tego... do czego was stworzono. Miała ochotę skinąć głową; zagubiła ruchy ludzkiego ciała i zauważyła, że nie potrafi odczytać gestów Sójki. Przez dwa lata nie miała kontaktu z normalnymi ludźmi. A może to dlatego, że Sójka był fruwakiem, a jego lud wypracował własne gesty.

- Tak. Stworzono nas na odkrywców. To nieekonomiczne, żeby nas trzymać na Ziemi. Po jakimś czasie moglibyśmy nawet przynosić zyski.

Przyjrzała mu się bacznie, ale nie potrafiła się zorientować, o czym myśli.

- Kopaczko... - Wzdrygnęła się wewnętrznie, gdyż tylko tak potrafiła. Ale Sójka chyba z niej nie kpił. - Te projekty zostały zarzucone. Rozmyślili się. Nie będzie już badań ani kolonizacji, przynajmniej nie dla nas. Ale co to za różnica? Wiedziemy spokojne życie, niczego nam nie brakuje. Zostaliście wykorzystani, ale to można zmienić.

- Może - mruknęła z powątpiewaniem. Fruwaki były piękne, jej lud - brzydki, przynajmniej w odczuciu ludzi, a to decydowało o wszystkim. - Ale mieliśmy cel, który już nie istnieje. Jesteście szczęśliwi, nie mając zajęcia?

- Jesteśmy zadowoleni. Twój lud jest gotowy do działania, ale my nie. Musielibyśmy przejść przez równie wiele zmian jak do tej pory.

- Co w tym złego? Zaszliście już tak daleko... Sami się zgłosiliście. Dlaczego nie dokończyć tego, co zaczęliście?

- Ponieważ to nie jest konieczne.

- Nie rozumiem. Moglibyście mieć cały nowy świat dla siebie. Zyskalibyście nawet więcej niż my. To dlatego myśleliśmy, że zechcecie nam pomóc. - Misją, do której została przeznaczona, miało być badanie martwych lub nowo stworzonych światów w ekstremalnych warunkach, w których inne istoty nie mogłyby przeżyć. Ale towarzysze Sójki byli kolonistami; zostali stworzeni dla świata, który miał być do nich przystosowany.

- Kolonizowanie planety dopiero się zaczyna - powiedział Sójka. - Jeśli zaczekamy, aż się skończy...

- Ale my tego nie dożyjemy. Wzruszył ramionami.

- Wiemy o tym.

- Nigdy tego nie zobaczycie! - krzyknęła. - Zmienicie się w proch i pył, zanim planeta zmieni się na tyle, żeby wasz lud mógł ją zasiedlić!

- Zmieniono nas drogą wirusową, nie zostaliśmy skonstruowani. Będziemy mieć dzieci. Nasze wnuki mogą zobaczyć nowy świat, a ludzie może zechcą im pomóc się na niego przenieść. My jednak zostaniemy tutaj. - Powoli, sennie opuścił i uniósł powieki. - Tak, jesteśmy szczęśliwi. I nie musimy pracować dla ludzi.

- Nie obchodzi mnie, dla kogo pracuję, jeśli będę mogła być kimś więcej niż zdeformowanym potworem - rzuciła gniewnie. - Ten świat nie ma nic do ofiarowania mojemu ludowi i dlatego umieramy.

- Posłuchaj... - zaczął Sójka rozsądnie.

- Umieramy! - Mroczna zatrzymała się i odchyliła na krawędzi skorupy, tak że prawie mogła spojrzeć mu w oczy. - Macie piękno wokół siebie i w sobie, ludzie was podziwiają, a nas się boją! Może zapomnieli, że też byliśmy ludźmi, a może nigdy nie uważali nas za ludzi. Nieważne. Wcale mnie to nie obchodzi. Ale nie możemy żyć bez celu. Prosimy tylko, żebyście pomogli nam przemówić, ponieważ ludzie was wysłuchają. Kochają was. Prawie się do was modlą!

- Modlą! - powtórzył z goryczą. - Strzelają do nas jak do orłów!

Odwrócił od niej twarz. Jego spojrzenie skierowało się ku chmurom i słońcu, szukając - o ile mogła się zorientować - wirów powietrza. Wydawało się jej, że coś wyczuła, jakiś zew lub krzyk, uchwycony krawędzią jednego z jej nowych zmysłów. Sięgnęła po niego, ale umknął. Nie był przeznaczony dla niej.

- Czekaj na mnie o wschodzie słońca - odezwał się Sójka; jego głos dochodził jakby z oddali. Rozpostarł wielkie zwinięte skrzydła i skoczył w górę, napinając mięśnie krótkich silnych nóg. Mroczna patrzyła, jak unosi się w niebo - pełen gracji ciemnoniebieski kształt na tle złotoszkarłatnego, rozjaśniającego się nieba.

Wiedziała, że nie zdołała go przekonać. Kiedy straciła go z oczu, opadła na nogi i podreptała po zboczu wulkanu. Czuła go pod stopami, długie pulsujące pomruki o częstotliwości tak niskiej, że nie mogłaby ich usłyszeć jako człowiek. Zapowiadały ukrop i niebezpieczeństwo; to ją podniecało. Od zbyt wielu miesięcy nie doznawała ekstremalnych warunków, gorąca ani zimna, ciśnienia ani próżni.

Pod jej pazurami ziemia dudniła pustką; pod ziemią ciągnęły się korytarze oraz lawa, zmieniona w pianę podczas wściekłego wybuchu i zastygła w porowaty kamień. Znalazła szczelinę, w którą mogła wejść, nie zostawiając śladów, i wśliznęła się pod ziemię. Zaczęła kopać, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Ziemia i rozdrobnione kamienie sypały się jej po grzbiecie. Po chwili otoczyły ją ciemności.

Zatrzymała się, żeby odpocząć. Dotarła do utworzonych przez gaz tuneli i nie musiała już ryć drogi w miąższu góry. Stanęła, uspokojona, w krętym przejściu, rozkoszując się olśniewającym upałem i lśniącymi obłoczkami powietrza wypuszczanymi z magmy. Potrafiła analizować gazy na podstawie ich smaku: kolejny talent ofiarowany jej przez ludzi. Toksyczne opary były dla niej jedynie interesującymi zapachami. W razie konieczności potrafiła nawet absorbować niektóre gazy; ta zdolność mogła się okazać koniecznością w wielu miejscach, które spodziewała się poznać, gdzie światło słońca jest zbyt słabe, życie zanikło lub nigdy się nie rozwinęło i nie istnieją inne organiczne substancje chemiczne. Na zewnętrznych planetach, asteroidach i nawet na Marsie czerpałaby energię z rozrzedzonej atmosfery, lodu, nawet z pyłu. Mogłaby znosić ekstremalnie trudne warunki, chłód i pustkę, dopóki nie odkryłaby gorących i tętniących życiem żył umierającej planety. Pewnie teraz nikt by nawet nie szukał takich oznak aktywności na powierzchni obcych światów. Mroczna marzyła o planetach z innego układu, ale, być może, nigdy nie miała zobaczyć nawet Księżyca.

Odnalazła żywą żyłę w żywym świecie; ruszyła ku rdzeniowi wulkanu. Jej lud został stworzony do warunków o wiele surowszych niż te, które znosili normalni, ale nie była pewna, czy przeżyje tak wysoką temperaturę. Choć właściwie to jej nie obchodziło. Narastający upał wywołał podwyższony stan świadomości, który kazał jej zapomnieć o ostrożności i strachu. Kamienne ściany jarzyły się w podczerwieni, kiedy się w nie wgryzała, skalne okruchy sypały się na boki jak iskry. Wreszcie, kiedy od wulkanu dzieliła ją tylko cienka kamienna płaszczyzna, zawahała się. Nie bała się o siebie. Właściwie prawie się niepokoiła, że zdoła to przeżyć. Bała się, że wulkan - tak jak wszystko inne - sprawi jej zawód.

Uderzyła na odlew opancerzoną ręką i roztrzaskała kruchą ściankę. Przez pęknięcie buchnęła para i gazy. Zanim powstrzymała normalne oddychanie, zaryzykowała płytki wdech i poczuła smak i zapach, po czym zrobiła parę kroków naprzód, by spojrzeć w krater.

Wszystkie jej wyobrażenia były niczym wobec tego, co ujrzała. Znajdowała się w połowie krateru, oszołomiona światłem lejącym się z góry i ukropem buchającym z dołu. Promienie słońca przenikały obłoki pary, dosięgły jej gazy i dźwięki stopionego kamienia. Prądy powietrza wirowały, gorące i gorętsze, a w ranie w ciele ziemi płonęła ognista powódź.

Mroczna czuła i widziała ten ukrop; z zachwytem zrozumiała, że mogłaby umrzeć, gdyby została tu dłużej. Wewnętrzny tlen utrzymywał ją przy życiu. Parę głębokich wdechów płonących wyziewów góry i umrze.

Chciała zostać. Nie miała ochoty wracać na powierzchnię, żeby znowu przeżyć odrzucenie. Nie chciała wracać do miejsca wygnania swego ludu.

A jednak ciążył na niej obowiązek względem niego, obowiązek, którego jeszcze nie dopełniła. Wycofała się do tunelu, odwróciła się i ruszyła z powrotem. Miała nadzieję, że kiedyś tu wróci.

Zmierzała ku powierzchni. Wyszła na zewnątrz przez tę samą rozpadlinę, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Strząsnęła ziemię z pancerza i rozejrzała się, mrugając z oszołomieniem i czekając, aż oczy przywykną do światła. Powoli kolory wypłynęły zza powidoku podczerwieni: najpierw błękit nieba, potem soczysta zieleń drzew, żółte rozbryzgi polnych kwiatów. I wreszcie ciemne plamki na kryształowo czystym niebie. Fruwaki szybowały w niewielkich grupkach lub pojedynczo, od czasu do czasu łącząc się w pełnych wdzięku miłosnych aktach. Mroczna przyglądała się im, zaskoczona i nieco zawstydzona podnieceniem, które czuła wbrew samej sobie. Wśród jej ludu stosunki seksualne były bardziej mozolne i przyziemne. Wiedziała, że takie będą, kiedy się zgłosiła, nikt nie robił z tego tajemnicy. Jak większość innych ochotników wiodła samotne życie. Rzadko brakowało jej tego, co tak rzadko się trafiało, ale patrząc na fruwaki, poczuła bolesny skurcz zazdrości. Były takie piękne i brały wszystko, jakby się im należało.

Skrzydlaty taniec ciągnął się przez wiele godzin, aż płonące czerwienią słońce dotknęło szczytów gór na zachodzie. Mroczna trwała bez ruchu, niezdolna odwrócić wzrok, przejęta podziwem dla fizycznej i seksualnej energii fruwaków. A jednocześnie to podniebne widowisko budziło w niej niechęć; fruwaki zupełnie zapomniały o czekającej na nich, przykutej do ziemi istocie.

Kilka zespolonych ze sobą par nagle się rozpadło, jakby na jakiś sygnał, a cała grupa rozpierzchła się na wszystkie strony. Po chwili Mroczna poczuła zbliżający się samolot ludzi.

Znajdował się zbyt wysoko, by go było słychać, ale wiedziała, że tam jest. Powoli zatoczył krąg. Siedziała spokojnie, nie trapiąc się o aparat w grzbiecie, i przyglądała się, jak samolot schodzi w dół spiralą, której środek stanowiła ona. Powoli stał się punktem, potem srebrnym kształtem odbijającym szkarłatny zachód słońca. Nie zbliżył się zanadto, nie działo się nic, co by można uznać za bezpośrednie zagrożenie. Ale fruwaki zniknęły. Mroczna przycupnęła na kamiennym wzniesieniu, czekając.

Usłyszała nagły szelest skrzydeł i Sójka wylądował tuż obok niej. Pojawił się bezgłośnie, a ona, pochłonięta obserwacją samolotu, nie zauważyła go. Przeniosła wzrok z nieba na fruwaka i zrobiła parę kroków, ale zaraz się zatrzymała, jeszcze raz zawstydzona swoją niezdarnością. Fruwaki nie były wysokie, a ich nogi w stosunku do całej sylwetki wydawały się bardzo krótkie. Może tak zostały zmodyfikowane. Mimo to Sójka stawiał wielkie kroki, nie człapał. Zbliżył się, ułożył skrzydła na plecach i zaczął je stopniowo zwijać, potrząsając nimi dla wygładzenia piór. Przypominał jej nie ptaka, lecz olśniewającego motyla, składającego i rozkładającego skrzydła. Kiedy zatrzymał się przed nią, każde lśniące niebieskie pióro spoczywało na swoim miejscu. Jego ciało, tym razem nie zakryte skrzydłami, było nagie. Fruwaki nie nosiły ubrań. Mroczna stwierdziła z zaskoczeniem, że nie miały niczego do ukrycia. Najwyraźniej zostały poddane równie skomplikowanym zabiegom jak jej gatunek.

Sójka nie odzywał się tak długo, że czując narastające skrępowanie, usiadła i spojrzała w niebo. Samolot krążył nad nimi z warkotem.

- Wolno im to robić? - spytała.

- Nie mamy sposobów, by ich szybko powstrzymać. Możemy zaprotestować. Ktoś już to pewnie zrobił.

- Mogłabym przesłać im wiadomość - powiedziała niechętnie. W końcu do tego służył jej nadajnik, choć z pewnością nikt nie spodziewał się takich informacji, jakie zamierzała im przekazać.

- Zakończyliśmy zebranie - powiedział Sójka.

- O, więc tak to nazywacie?

Spodziewała się uśmiechu lub żartu, ale Sójka przemówił z całkowitą powagą.

- Tak wyglądają nasze narady.

- Narady...! - Opadła na ziemię, wbiła w nią pazury. - Spotkaliście się i nie pozwoliliście mi przemówić? Miałam na ciebie czekać o zachodzie słońca!

- Przemówiłem w twoim imieniu - wyjaśnił cicho.

- Przybyłam, żeby mówić za siebie. W imieniu mojego gatunku. Zaufałam ci...

- To był jedyny sposób. Spotykamy się wyłącznie w powietrzu. Powściągnęła gniewną ripostę.

- I jak brzmi odpowiedź?

Sójka osunął się nagle na ziemię, jakby jego delikatne nogi ugięły się pod ciężarem skrzydeł. Przyciągnął kolana do piersi i otoczył je ramionami.

- Przepraszam. - To słowo zabrzmiało jak westchnienie, jak jęk.

- Zwołaj ich. Pofruń za nimi, odszukaj ich, niech tu przybędą i porozmawiają ze mną. Nie przyjmuję odmowy od kogoś, kto nawet przede mną nie stanął.

- To na nic - powiedział żałośnie. - Przemówiłem w twoim imieniu najlepiej, jak potrafiłem, a kiedy zrozumiałem, że wszystko na nic, zamierzałem ich tu przyprowadzić. Błagałem. Nie chcieli.

- Nie chcieli... - Zaryzykowała życie po to, żeby się dowiedzieć, że jej życie jest nieważne. - Nie rozumiem - szepnęła.

Sójka dotknął jej dłoni: nadal spełniała funkcję dłoni, mimo pancerza i pazurów. Sójka także miał szpony, ale jego dłoń była delikatna, o cienkich kościach i półprzeźroczystej skórze, przez którą prześwitywała błękitna siatka żył. Mroczna cofnęła rękę, zbyt masywną i zwalistą.

- Nie rozumiesz, malutka? - powtórzył Sójka ze smutkiem. - Zanim stałem się fruwakiem, byłem zupełnie inny.

- Ja też.

- Ale ty jesteś silna i gotowa. Mogłabyś tam lecieć już jutro, bez dodatkowych zmian i bólu. Ja muszę przejść przez jeszcze jeden etap. Jeśli tak zrobię, a oni postanowią nas jednak nie wysyłać... już nigdy nie będę latać. Nie przy tej grawitacji. Za bardzo mnie zmienią. Sprawią, że moja skóra stanie się grubsza, a na skrzydłach nie będę miał piór, lecz łuski... zasłonią mi oczy i przemodelują twarz, żeby wstawić filtry.

- Nie chodzi ci o latanie.

- Mylisz się. To zbyt wielkie ryzyko.

- Nie. Martwisz się, że kiedy z tobą skończą, nie będziesz już piękny. Staniesz się brzydki. Jak ja.

- To niesprawiedliwe.

- Naprawdę? Czy to dlatego twój lud tak chętnie zebrał się, żeby mnie wysłuchać?

Sójka wstał powoli i rozwinął skrzydła; sądziła, że zamierza odlecieć i zostawić ją, by resztę obelg wykrzyczała do chmur i kamieni. Ale on tylko rozpostarł te piękne błękitne skrzydła o czarnych czubkach i otoczył ją nimi, muskając grzebień na jej grzbiecie. Zadrżała.

- Przepraszam - powiedział. - Przyzwyczailiśmy się do naszej urody. Nawet ja. Nie powinni nas zmieniać etapami, powinni to zrobić za jednym razem. Ale tego nie uczynili i teraz ta decyzja jest dla nas trudna, gdyż pamiętamy, jacy byliśmy.

Spojrzała na niego, doszukując się śladów jego poprzedniego wyglądu, i wreszcie zrozumiała, dlaczego postanowił przestać być człowiekiem. Przedtem dostrzegała tylko olśniewające upierzenie, świetliste oczy i sztuczną delikatność kości. Teraz zauważyła pierwotne proporcje, zatuszowaną brzydotę rysów i zrozumiała, jak musiał wyglądać.

Może nie został zdeformowany tak jak ona, lecz nigdy nie był przystojny ani nawet przeciętny. Przyjrzała się mu uważniej. Żadne z nich nie mrugało; dla niego to musi być trudniejsze, pomyślała. Jej oczy były dobrze chronione, jego - osłonięte jedynie długimi, gęstymi i ciemnymi rzęsami.

Te oczy były zbyt blisko osadzone. Czegoś takiego wirus nie mógł zmienić.

- Rozumiem - odezwała się. - Nie możecie nam pomóc, ponieważ mogłoby nam się udać.

- Nie myśl o nas źle.

Odwróciła się, zgrzytając pancerzem o kamienie.

- Obchodzi cię, co o tobie myśli tak odrażająca kreatura jak ja?

- Obchodzi - powiedział bardzo cicho.

Wiedziała, że jest niesprawiedliwa wobec niego, jeśli nie wobec jego ludu, ale nie miała już współczucia dla nikogo. Chciała się gdzieś ukryć i zapłakać.

- Kiedy ludzie po mnie przyjdą?

- Kiedy się im spodoba, ale skłoniłem resztę, żeby mi obiecali jedno. Nie każą ci odejść aż do rana. A jeśli nie będziemy cię mogli znaleźć... jeśli się pośpieszysz, jeszcze zdążysz uciec.

Odwróciła się z gwałtownością, o którą się nie podejrzewała. Spod jej pancerza bryznęły iskry, ale zgasły niemal natychmiast.

- Dokąd miałabym pójść? Tam gdzie nikt mnie nie zobaczy? Pod ziemię, samotnie, na zawsze? - Pomyślała o wulkanie i niebezpieczeństwie z nim związanym, które teraz nic dla niej nie znaczyło. - Nie. Poczekam na nich.

- Ale nie wiesz, co mogą zrobić! Powiedziałem ci, co nam robili...

- Nie wydaje mi się, żeby mogli mnie zastrzelić jak orła.

- Nie żartuj z tego! Oni niszczą wszystko, co kochają i czego się boją...

- To mnie już nie obchodzi. Odejdź, fruwaku. Wracaj do waszych zabaw i iluzji piękna.

Rzucił jej gniewne spojrzenie, odwrócił się i skoczył w powietrze. Nie patrzyła za nim. Schowała się zupełnie w mroku pancerza i czekała.

W środku nocy zapadła w sen. Śniła się jej ognista powódź; czuła jej żar, słyszała ryk.

Kiedy się ocknęła, wschodzące słońce raziło ją w oczy, a stalowe śmigła helikoptera szatkowały ciszę. Bezskutecznie starała się nie słyszeć tego hałasu. Zaczęła drżeć, z niepewności lub strachu.

Powoli zaczęła pełznąć w dół zbocza, ku granicy, w której pobliżu mieli wylądować ludzie. Fruwaki nie musiały jej wyganiać. Sama nie wiedziała, komu oszczędza upokorzenia - sobie czy im.

Coś jej dotknęło; drgnęła i schowała się wewnątrz pancerza.

- To tylko ja.

Wyjrzała. Sójka stał nad nią, roztaczając wokół nich namiot skrzydeł.

- Nie ukryjesz mnie - powiedziała.

- Wiem. Powinniśmy to zrobić, ale już za późno. - Był bardzo zmęczony i wymizerowany. - Próbowałem...

Helikopter wylądował po tej stronie jęzora lawy, która należała do ludzi. Bryznęła fontanna drobin ziemi i kamyków. Ludzie wysiedli, niosąc broń i sieci. Mroczna nie czuła już wahania.

- Muszę iść. - Uniosła pancerz z ziemi i ruszyła.

- Jesteś od nas silniejsza - odezwał się Sójka. - Ludzie nie mogą po ciebie przyjść, a my nie możemy cię zmusić do odejścia.

- Wiem. - Niewidzialna granica była tuż-tuż. Mroczna zmierzała ku niej, niechętnie, lecz wytrwale.

- Dlaczego to robisz?! - krzyknął. Nie odpowiedziała.

Poczuła, że skrzydło ociera się o bok jej pancerza. Zatrzymała się i podniosła na niego wzrok.

- Pójdę z tobą - wyjaśnił. - Aż znajdziesz się w domu. Aż będziesz bezpieczna.

- Dla ciebie to tak samo niebezpieczne. Nie możesz opuścić rezerwatu.

- Tak jak ty.

- Musisz wrócić.

- Nie pozwolę, żeby ludzie zabrali mi następną przyjaciółkę. Stanęła na krawędzi granicy. Ludzie popędzili ku niej, jakby się bali, że jeszcze będzie próbować im uciec. Zarzucili siatkę, starając się oplatać jej pancerz. Odepchnęli fruwaka na bok.

- To nie jest konieczne - rzuciła. - Pójdę z wami.

- Przykro mi - burknął któryś z nich. - Tak trzeba.

- Ona mówi prawdę - odezwał się Sójka. - W przeciwnym razie nigdy by do was nie wyszła.

- Co się stało z innymi? - spytała.

- Złapaliśmy ich - powiedział inny człowiek.

- I?

- Przenieśliśmy do rezerwatu.

Nie miała powodu wątpić w jego słowa - żaden człowiek nie oszczędziłby jej bólu, gdyby któreś z jej przyjaciół zginęło.

- Widzisz, nie musisz się martwić.

- Nie ufaj im! Skłamią, żebyś nie stawiała oporu, i zabiją cię, kiedy nie będą mieli świadków.

Mógł mieć rację. A jednak poczłapała ciężko ku helikopterowi. Ludzie, ciągnący za sznury siatki, bardziej przeszkadzali jej iść, niż przyspieszali wędrówkę. Śmigła rytmicznie zataczały kręgi.

Sójka ruszył za nią, ale ludzie stanęli mu na drodze.

- Jadę z nią - powiedział.

Obejrzała się. To dziwne, ale wśród normalnych ludzi wydawał się jeszcze bardziej delikatny i kruchy niż przy niej.

- Ani kroku dalej, fruwaku.

Przecisnął się między nimi. Jeden człowiek chwycił go za nadgarstek; wyszarpnął się mu. Dwaj inni złapali go za ramiona i przeciągnęli przez granicę, choć stawiał im opór. Podczas szamotaniny skrzydła rozwinęły się i zatrzepotały, gdy starał się zachować równowagę. Jedno błękitne piórko opadło spiralą na ziemię.

Mroczna ruszyła szybkim krokiem, ciągnąc za sobą ludzi, którzy bezskutecznie starali się zatrzymać ją po swojej stronie granicy. Wpadła pomiędzy nich. Fruwak leżał bezwładnie na ziemi, przygniatając własnym ciałem jedno skrzydło, drugim osłaniając się przed napastnikami. Ludzie odskoczyli od niego i Mrocznej.

- Sójko... - odezwała się. - Sójko...

Wstał; przestraszyła się, że skrzydło jest złamane. Skrzywił się i uniósł je - pióra były pogniecione, lecz złożył je i rozłożył, a ona przekonała się z ulgą, że nic mu się nie stało. Spojrzał na nią i jego spojrzenie złagodniało. Wyciągnęła rękę i ich pazurzaste dłonie spotkały się.

Jakiś człowiek parsknął. Mroczna cofnęła rękę, zawstydzona.

- Nic na to nie poradzisz - powiedziała. - Zostań.

Sieć zacisnęła się wokół niej, ale stawiła opór.

- Nie możemy marnować czasu - odezwał się przywódca ludzi. - No, pora się zbierać.

Zdołali ją odciągnąć parę kroków w stronę helikoptera - tylko dlatego, że im na to pozwoliła.

- Jeśli nie dacie mi z nią polecieć, i tak podążę za wami - zagroził Sójka. - Jestem szybszy niż ta maszyna.

- Nie odpowiadamy za to, co się stanie za granicami rezerwatu. - Dziwne, ale człowiek wydawał się jakby zmartwiony. - Wiesz, co się może stać. Zostań tutaj.

- Was nie obchodzą żadne granice! - krzyknął Sójka. Ludzie odciągnęli Mroczną jeszcze parę kroków w głąb swego terytorium. Szła powoli, własnym tempem, nie zwracając na nich uwagi.

- Zostań, Sójko - rzuciła. - Zostań, bo oprócz porażki będę jeszcze czuła winę.

Jeśli odpowiedział, nie usłyszała go. Dotarła do helikoptera i zamknęła wszystkie zmysły na dokuczliwy hałas i pola elektryczne. Udało się jej wdrapać do luku bagażowego, zanim zdołali narazić ją na upokorzenie windowania i wpychania.

Wyjrzała przez otwarte drzwi. Wydawało się jej, że cały świat zamilkł, ponieważ słyszała i czuła tylko zgiełk wokół siebie. Sójka stał na jęzorze lawy, nieruchomy, z opuszczonymi ramionami. Nagle jego skrzydła wyprostowały się, opadły i uniosły go w powietrze. Ponownie przyglądała mu się z fascynacją przez oczka siatki. Zatoczył szeroki krąg i poszybował na ciepłym prądzie wstępującym wulkanu.

Śmigła helikoptera ruszyły szybciej, utworzyły zamazaną płaszczyznę i prawie zniknęły. Maszyna wydźwignęła się z szarpnięciem, z trudem unosząc ciężar myśliwych i Mrocznej. W tej samej chwili Sójka wyłonił się zza obłoku lśniącej pary. Mroczna chciała się odwrócić. Nie mogła. Był zbyt piękny.

Odstęp między nimi zwiększał się coraz bardziej, aż wreszcie mroczna widziała już tylko niebieską iskierkę, wyłaniającą się znikającą pomiędzy słupami pary.

Helikopter zaczął się odwracać; wydawało się jej, że spirala lotu Sójki rozszerza się, jakby groźby ludzi nie zrobiły na nim wrażenia, jakby za nic miał ich ostrzeżenia i szybował łagodnie ku granicom swych ziem, stopniowo podejmując decyzję.

Nie przekraczaj granicy, pomyślała Mroczna. Nie jesteś stworzony dla świata po tej stronie.

Ale właśnie wtedy, na chwilę przed obrotem maszyny w inną stronę, Sójka oderwał się od wulkanu i jednym wspaniałym łukiem przekroczył granicę świata ludzi.

przełożyła Maciejka Mazan






Z TRAWY I MGŁY, I PIASKU


Chłopiec był przestraszony. Żmija dotknęła delikatnie jego gorącego czoła. Troje dorosłych patrzyło podejrzliwie. Stali za jej plecami blisko siebie, zbici w ciasną gromadkę. Bali się okazywać niepokój bardziej niż tylko zmarszczeniem brwi, liniami wokół oczu. Bali się Żmii, ale równie mocno obawiali się o życie swego jedynego dziecka. Migoczące światło lampy, ledwie rozjaśniające panujący w namiocie mrok, nie było w stanie złagodzić ich strachu.

Dziecko miało oczy tak ciemne, że źrenice były niemal niewidoczne, tak matowe, że nawet Żmija zaczęła się obawiać o jego życie. Pogładziła po głowie. Włosy były długie i bardzo jasne, uderzająco kontrastujące z ciemną, suchą i złuszczoną skórą. Gdyby znalazła się wśród tych ludzi kilka miesięcy wcześniej, wiedziałaby, że dziecko zaczyna chorować.

- Proszę mi podać torbę - powiedziała.

Rodzice chłopca drgnęli, zaskoczeni miękkością jej głosu. Być może spodziewali się usłyszeć syk lub skrzeczenie. Odezwała się w ich obecności po raz pierwszy. Przedtem tylko patrzyła. Widziała, jak ta trójka obserwuje ją z bezpiecznej odległości, jak szepce o jej młodości i o tym, czym się zajmuje. Gdy w końcu podeszli i poprosili ją o pomoc, tylko słuchała, a potem skinęła głową.

A może myśleli, że jest niema.

Młodszy mężczyzna wziął skórzaną torbę z podłogi. Oddychał płytko i szybko, trzymając ją z dala od siebie. Jego nozdrza drgały, łapiąc w suchym, pustynnym powietrzu słaby zapach piżma. Żmija niemal przyzwyczaiła się do takiego zachowania. Często się z nim spotykała.

Wyciągnęła rękę i młody mężczyzna odskoczył, wypuszczając torbę. Rzuciła się do przodu, chwyciła ją tuż nad podłogą i posłała mu ostre spojrzenie. Jego mąż i jego żona podeszli i dotknęli go, by złagodzić strach.

- Został kiedyś ukąszony - powiedziała ciemnowłosa, przystojna kobieta. - Otarł się o śmierć.

To nie były przeprosiny, tylko stwierdzenie faktu.

- Przepraszam - powiedział młodszy mężczyzna. - To... Niepewnym gestem wskazał torbę. Żmija spojrzała na swoje ramię, wyczuwając na nim delikatny ciężar i ruch. Wokół niego owijał się, pełznąc w górę ku jej szyi, mały, cienki jak palec dziecka wąż. W końcu dotarł tam, gdzie zamierzał, i wychylił płaski łeb zza jej ramienia, tuż poniżej krótkich czarnych włosów. Potrójnym językiem spokojnie powąchał powietrze - wysunął go, uniósł głowę, opuścił i schował. Łowił smak zapachów.

- To tylko Trawa - powiedziała Żmija. - Nie zrobiłby ci krzywdy.

Wąż, gdyby był większy, rzeczywiście mógłby przerazić - jego ciało miało bladozielony kolor, ale wokół pyska łuski były czerwone, jakby przed chwilą ucztował, rozszarpując jakieś stworzenie.

Chłopiec głośno westchnął, walcząc z wzbierającym płaczem. Być może powiedziano mu, że Żmija także poczuje się obrażona, jeżeli będzie płakał. Mogła tylko współczuć tym ludziom. Odmawiali sobie najprostszego sposobu rozładowania napięcia. Odwróciła się plecami do dorosłych, żałując, że się jej boją, ale nie chcąc tracić czasu na tłumaczenie im, że ich reakcja jest nieuzasadniona.

- Nie bój się - powiedziała do chłopca. - Wszystko jest tak, jak powinno być. Trawa jest gładki i suchy, i miękki i jeśli mu każę cię strzec, nawet śmierć nie podejdzie do twego łóżka. - Trawa ześlizgnął się na jej wąską, wyciągniętą w stronę chłopca dłoń.

- Delikatnie.

Chłopiec uniósł rękę i jednym placem dotknął gładkich łusek. Żmija czuła, że nawet w tak prosty ruch musiał włożyć ogromny wysiłek. A jednak niemal się uśmiechnął.

- Jak masz na imię?

Chłopiec spojrzał na rodziców. Po dłuższej chwili skinęli głowami.

- Stavin - wyszeptał. Był zbyt słaby, by mówić.

- Ja jestem Żmija. Rano będę ci musiała sprawić ból, krótki, ale potem przez kilka dni będzie ci dokuczało całe ciało. Jednak gdy to minie, poczujesz się znacznie lepiej.

Patrzył na nią z powagą. Żmija wiedziała, że chociaż boi się tego, co ona może zrobić, jego strach jest mniejszy, niż gdyby skłamała. Ból musiał znacznie się nasilić od czasu gdy choroba się ujawniła, ale rodzice prawdopodobnie ograniczyli się tylko do pocieszenia go, mając nadzieję, że dolegliwość zniknie sama albo szybko go zabije.

Żmija położyła Trawę na poduszce chłopca i przysunęła nogą torbę. Pochyliła się i zamek odskoczył pod jej dotykiem. Dorośli mogli teraz wobec niej czuć tylko strach - nie mieli ani czasu, ani okazji, by zacząć jej ufać. Żona była dostatecznie stara, by już nigdy nie mieć następnego dziecka, a z ich oczu, ukradkowych dotknięć i niepokoju Żmija wyczytała, jak bardzo kochają tego chłopca. Muszą go kochać, jeśli w tym kraju zwrócili się o pomoc właśnie do niej.

Zapadła noc i temperatura zaczęła spadać. Piasek wysunął się z torby. Uniósł łeb, poruszył językiem wąchając-smakując, lokalizując promieniujące ciepłem ciało.

- Czy to...? - Głos starszego męża był niski, spokojny, ale Żmija słyszała w nim strach. Piasek sprężył się do ataku, potrząsając grzechotką. Żmija przemówiła do niego i wyciągnęła rękę. Wąż uspokoił się i owinął wokół jej szczupłego przedramienia, tworząc czarno-brązowe bransolety.

- Nie - powiedziała. - Wasze dziecko jest zbyt chore, by Piasek mógł mu pomóc. Wiem, że to jest trudne, ale proszę was, byście zachowali spokój. Robię tylko to, co powinnam, chociaż być może was to przeraża.

Musiała podrażnić Mgłę, by zmusić ją do wyjścia. Potrząsnęła torbą, potem dwa razy lekko w nią uderzyła. Poczuła przesuwające się sploty i nagle z wnętrza torby wychylił się łeb mlecznobiałej kobry. Zaczęła wypełzać na zewnątrz, poruszając się bardzo szybko, a jednak wydawało się, że jej cielsko nigdy się nie skończy. Sycząc, cicho uniosła łeb niemal metr nad podłogę i rozłożyła kark w szeroki kaptur. Rodzice chłopca gwałtownie wciągnęli powietrze, jakby na widok okularów na jej grzbiecie poczuli nagły ból. Żmija zignorowała ich reakcję i przemówiła do kobry śpiewnym głosem.

- Och ty, nerwowe stworzenie, uspokój się. Tym razem będziesz musiała zasłużyć na swoje zwierzątko. Przemów do tego chłopca, dotknij go. Ma na imię Stavin.

W srebrnych oczach kobry odbił się żółty płomień lampy. Powoli złożyła kaptur i pozwoliła Żmii się dotknąć. Dziewczyna chwyciła ją mocno poniżej łba i odwróciła ku chłopcu.

- Stavinie - powiedziała. - Teraz Mgła się z tobą przywita. Przyrzekam ci, że zrobi to bardzo delikatnie.

Mimo tego zapewnienia Stavin zadrżał, gdy kobra dotknęła jego chudych piersi. Żmija, nie rozluźniając uchwytu, pozwoliła jej wpełznąć na ciało chłopca i ułożyć się białymi pierścieniami na rozdętym brzuchu.

Mgła wysunęła język, by poznać jego smak-zapach.

Młodszy mąż wydał cichy, zduszony, pełen strachu okrzyk. Stavin drgnął. Mgła cofnęła się i otworzyła pysk, ukazując zęby jadowe. Żmija westchnęła i przysiadła na piętach. Czasami, gdzie indziej, krewni mogli się przyglądać jej pracy.

- Musicie wyjść - powiedziała łagodnie. - Mgły nie wolno niepokoić. To niebezpieczne.

- Postaram się...

- Przykro mi, ale musicie poczekać na zewnątrz.

Być może młodszy mąż chciał się sprzeciwić, chciał domagać się odpowiedzi na wiele pytań, przypuszczalnie poparłaby go żona, ale starszy mężczyzna ujął ich dłonie i poprowadził w stronę wyjścia.

- Będę potrzebowała jakiegoś małego zwierzątka - powiedziała Żmija, gdy mężczyzna uniósł przesłaniającą wejście klapę. - Musi być żywe i mieć futerko.

- Dobrze - odpowiedział starszy mąż i we troje wyszli w rozświetloną noc. Żmija przez ścianę namiotu słyszała ich kroki skrzypiące na ostrym piasku.

Ułożyła kobrę na kolanach i zaczęła uspokajająco ją kołysać. Mgła owinęła się wokół jej talii, wchłaniając promieniujące od ciała ciepło. Zwykle głód czynił ją bardzo nerwową, a teraz była głodna. Żmija również. W czasie podróży przez pokrytą czarnym piaskiem pustynię znajdowali dostateczną ilość wody, ale pułapki, które Żmija zakładała, zawodziły. Teraz w lecie było bardzo gorąco i wiele małych futerkowych zwierząt, będących ulubionym pożywieniem Piaska i Mgły, zapadło w letni letarg. Gdy węże nie dostawały regularnych posiłków, Żmija również nie jadła.

Zmartwiła się, gdy zauważyła, że teraz Stavin boi się znacznie bardziej.

- Przykro mi - powiedziała - że musiałam odesłać twoich rodziców. Niedługo będą mogli tu wrócić z powrotem.

Oczy chłopca zaszkliły się, ale powstrzymał łzy.

- Powiedzieli mi, abym robił wszystko, co każesz.

- Chciałabym, abyś płakał, jeśli będziesz miał na to ochotę. To wcale nie jest takie straszne.

Stavin jednak nie zrozumiał, a Żmija postanowiła nie nalegać. Wiedziała, że jego grupa nauczyła się żyć na tej niegościnnej ziemi, odmawiając sobie płaczu, śmiechu, rozpaczy. Odebrali sobie prawo do prawdziwego smutku i prawdziwej radości, ale przetrwali.

Mgła uspokoiła się. Żmija odwinęła ją ze swej talii i ułożyła na łóżku obok Stavina. Gdy kobra poruszyła się, poprowadziła jej głowę, dłonią wyczuwając napięte, stawiające opór mięśnie.

- Dotknie cię językiem - powiedziała do chłopca. - To może łaskotać, ale nie będzie bolało. Ona wącha językiem, tak jak ty nosem.

- Językiem?

Żmija przytaknęła i uśmiechnęła się, a Mgła wysunęła język, by poczuć policzek chłopca. Stavin był spokojny, patrzył ciekawie, nagle zapomniawszy o bólu. Leżał zupełnie spokojnie, gdy długi język kobry muskał jego policzki, oczy, usta.

- Wyczuwa chorobę - powiedziała Żmija. Mgła przestała sprzeciwiać się jej woli i posłusznie cofnęła łeb, a gdy Żmija ją puściła, wspięła się po jej ręce i ułożyła na ramionach.

- Teraz śpij, Stavinie - powiedziała dziewczyna. - Zaufaj mi i nie bój się tego, co musimy zrobić rano.

Stavin patrzył na nią przez kilka sekund.

- Czy Trawa będzie mnie strzec?

Pytanie ją zaskoczyło. Nie jego treść, raczej zgoda, która się za nim kryła. Odgarnęła mu włosy z czoła i uśmiechnęła się.

- Oczywiście.

Podniosła Trawę w powietrze.

- Będziesz opiekować się tym dzieckiem - nakazała - będziesz go pilnować.

Wąż leżał spokojnie na jej dłoni, patrząc na nią lśniącymi oczami. Położyła go delikatnie na poduszce chłopca.

- Teraz śpij.

Stavin zamknął oczy i zastygł, jakby nagłe uleciało z niego życie. Zmiana w jego wyglądzie była tak duża, iż Żmija sięgnęła dłonią, by go dotknąć, zauważyła jednak, że oddycha, płytko i powoli. Poprawiła okrywający go koc i wstała. Poczuła nagły zawrót głowy, zachwiała się. Kobra na jej ramionach poruszyła się niespokojnie, napinając mięśnie. Oczy piekły ją nieznośnie, wszystko wokół wydawało się zbyt ostre, zbyt wyraźne. Walcząc z głodem i zmęczeniem, schyliła się, by podnieść torbę z podłogi. Mgła dotknęła czubkiem języka jej policzka.

Odsunęła w bok zasłonę na wejściu i z ulgą stwierdziła, że ciągle jest noc. Mogła znieść upał, ale jaskrawe światło słońca paliło ją, sprawiając niemal fizyczny ból. Księżyc był chyba w pełni, jednak warstwa chmur rozpraszała światło, pokrywając niebo rozciągniętą od horyzontu po horyzont jednostajną szarością. Poza kręgiem namiotów, przy ziemi, czerniały bezkształtne cienie. Tutaj, niedaleko od skraju pustyni, było wystarczająco dużo wody, by mogły wyrosnąć kępy splątanego buszu, które służyły za pożywienie i schronienie różnego typu stworzeniom. Czarny piasek, połyskujący oślepiająco w promieniach słońca, w nocy wyglądał jak dywan miękkiej sadzy. Żmija wyszła z namiotu i wrażenie miękkości znik-nęło - buty zanurzyły się z chrzęstem w ostre, twarde ziarna.

Rodzice Stavina czekali, siedząc obok siebie wśród ciemnych namiotów, stłoczonych na skrawku piasku, z którego wycięto i wypalono zarośla. Spojrzeli na nią w milczeniu, z nadzieją w oczach, ale z twarzami kamiennie obojętnymi. Razem z nimi siedziała nieco młodsza od matki Stavina kobieta. Ubrana była, podobnie jak oni wszyscy, w luźny, owinięty wokół ciała zwój materiału, ale na jej szyi, na rzemiennym pasku wisiała ozdoba, jedyna, jaką Żmija zauważyła u tych ludzi: okrągły znak przywódcy. Jej podobieństwo do starszego męża wskazywało, że była jego bliską krewną - oboje mieli ostre rysy twarzy, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, bardzo czarne, mocno przeplatane siwizną włosy i brązowe oczy, najlepiej przystosowane do pustynnego słońca. Na ziemi u ich stóp szarpało się w siatce czarne zwierzątko, wydając od czasu do czasu przenikliwe, żałosne piski.

- Stavin usnął - powiedziała Żmija. - Nie przeszkadzajcie mu, ale idźcie do niego, gdyż może się obudzić!

Żona i młodszy mąż wstali i weszli do namiotu. Starszy mąż zatrzymał się przed Żmiją.

- Możesz mu pomóc?

- Mam nadzieję, że możemy. Nowotwór jest w zaawansowanym stadium, ale chyba nie ma przerzutów. - Słyszała swój głos jakby z daleka, przytłumiony i cichy. - Mgła będzie gotowa o świcie.

Czuła, że powinna go jakoś pocieszyć, ale nic jej nie przychodziło do głowy.

- Moja siostra chciałaby z tobą porozmawiać - powiedział mężczyzna i zostawił je same, nie przedstawiając ich sobie, nie próbując dodać sobie znaczenia podkreśleniem, że jego siostra jest przywódcą grupy. Żmija spojrzała za nim, ale klapa namiotu już opadła. Poczuła się jeszcze bardziej wyczerpana i po raz pierwszy pomyślała, że ułożona na jej ramionach Mgła jest ciężka.

- Czy dobrze się czujesz?

Żmija się odwróciła. Kobieta podeszła do niej krokiem pełnym naturalnej, nieznacznie tylko tłumionej przez zaawansowaną ciążę elegancji. Żmija musiała podnieść głowę, by spojrzeć na jej twarz. W kącikach oczu kobiety widoczne były cienkie, krótkie zmarszczki, jakby się czasem uśmiechała, w tajemnicy, gdy nikt nie widział.

- Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Czy mam polecić komuś, by przygotował ci łóżko?

- Nie teraz - powiedziała Żmija - jeszcze nie. Nie będę spała, aż będzie po wszystkim.

Kobieta spojrzała jej w oczy i Żmija poczuła łączące je duchowe pokrewieństwo, płynące z odpowiedzialności, którą obie na siebie wzięły.

- Tak, wydaje mi się, że cię rozumiem - powiedziała kobieta. Czy możemy coś jeszcze dla ciebie zrobić? Czy potrzebujesz pomocy w przygotowaniach?

Żmija stwierdziła, że zastanawia się nad tymi pytaniami, jakby były one trudnymi, skomplikowanymi problemami - jej zmęczony umysł powtarzał je, analizował, obracał na wszystkie strony, zanim w końcu pojął ich znaczenie.

- Mój kucyk potrzebuje wody i pożywienia...

- Już się nim zaopiekowano.

- A mnie jest potrzebny ktoś do pomocy przy Mgle. Ktoś silny. Poza tym jest bardzo ważne, aby się nie bał.

Kobieta skinęła głową.

- Ja bym ci pomogła - powiedziała i chyba się uśmiechnęła leciutko - ale od pewnego czasu jestem trochę tęga. Znajdę kogoś.

- Dziękuję.

Kobieta, znowu ponura, skłoniła głowę i powoli poszła w stronę namiotów. Żmija odprowadzała ją wzrokiem, podziwiając grację jej ruchów. W porównaniu z nią czuła się niedojrzała, bardzo mała i niezgrabna.

Piasek zaczął odwijać się z jej przedramienia. Czując przesuwające się po skórze łuski, chwyciła go, zanim spadł na ziemię. Leżąc na jej dłoniach, uniósł górną połowę ciała. Wysunął język, kierując go w stronę zwierzątka, czując ciepło jego ciała, wyczuwając strach.

- Wiem, że jesteś głodny - powiedziała Żmija - ale to stworzenie nie jest dla ciebie.

Włożyła grzechotnika do torby, potem pozwoliła Mgle zsunąć się z ramienia i również zniknąć w jej ciemnym wnętrzu.

Zwierzątko znów zaczęło piszczeć i szarpać się. Żmija schyliła się, podniosła je w górę i zaczęła delikatnie głaskać. Stopniowo pełne przerażenia piski cichły, a w końcu umilkły zupełnie, tylko nozdrza drgały nerwowo, wietrząc zapach węży. Zwierzątko leżało spokojnie, oddychając ciężko, wyczerpane, patrząc żółtymi ślepkami w jej twarz. Miało długie tylne nogi i zabawnie sterczące, szerokie uszy. Futerko na jego grzbiecie siatka poznaczyła w regularne romby.

- Przykro mi, że muszę ci odebrać życie - powiedziała Żmija - ale to nie będzie bolało i już nigdy nie będziesz czuł strachu. Delikatnie otoczyła je ramieniem, a dłonią drugiej ręki chwyciła kręgosłup tuż poniżej czaszki. Pociągnęła tylko raz, szybko i mocno. Zwierzątko szarpnęło się, jakby chcąc się uwolnić, ale było już martwe. Drgnęło kilka razy, nogi podkurczyły się i przylgnęły do ciała, palce u stóp podwinęły się, drżąc jeszcze przez chwilę. Zdawało się ciągle patrzeć na nią swymi żółtymi ślepiami. Żmija wyjęła je z siatki. Rozwarła siłą zaciśnięte szczęki, potem z przytroczonego do pasa woreczka wyciągnęła szklany flakon i wpuściła z niego do otwartego pyska zwierzątka krople mętnej cieczy. Otworzyła stojącą na ziemi torbę i zawołała Mgłę. Kobra wypełzła powoli na ostre ziarna piasku, prześlizgując się przez krawędź torby. Wyczuła zapach zwierzątka, zbliżyła się do niego, dotknęła językiem. Przez chwilę Żmija obawiała się, że Mgła nie będzie chciała jeść martwego pożywienia, ale ciało było ciągle ciepłe, a kobra - bardzo głodna.

- Zwierzątko dla ciebie - powiedziała Żmija. - Nasyć głód. - Mgła powąchała je, cofnęła się i ukąsiła, zanurzając zakrzywione zęby jadowe w małym ciele i wpompowując w nie cały zapas trucizny. Potem chwyciła je mocniej i zaczęła połykać, tylko nieznacznie rozciągając przy tym przełyk. Gdy po chwili ułożyła się spokojnie, trawiąc posiłek. Żmija usiadła obok i położyła na niej dłoń, czekając. Usłyszała zbliżające się kroki.

- Przysłano mnie, bym ci pomógł.

Mężczyzna był młody, mimo siwych pasm widocznych w ciemnych włosach. Był wyższy niż Żmija i dość przystojny. Miał ciemne oczy i bardzo wyraźne ostre rysy twarzy, podkreślone ściągniętymi i zawieszonymi z tyłu włosami.

- Boisz się?

- Zrobię, co mi każesz.

Luźna szata pozbawiła ciało mężczyzny kształtów, ale długie, muskularne ręce świadczyły o jego sile.

- Więc trzymaj jej ciało. Nie daj się zaskoczyć. - Narkotyk, który Żmija wpuściła do ciała zwierzątka zaczynał działać i Mgła poruszyła się niespokojnie.

- Jeśli ukąsi...

- Trzymaj, szybko!

Mężczyzna wyciągnął ręce, ale trwało to zbyt długo. Mgła skręciła się gwałtownie, potem nagle wyprostowała, uderzając go ogonem w twarz. Odskoczył do tyłu, bardziej zaskoczony niż zraniony. Żmija trzymała głowę kobry w mocnym uchwycie, starając się złapać również resztę jej ciała. Mgła nie należała do dusicieli, ale była silna, gładka i szybka. Wyciągając się, wypuściła powietrze z długim sykiem. Ukąsiłaby cokolwiek, czego mogłaby dosięgnąć. Udało się jej ścisnąć gruczoły jadowe i wypuścić ostatnie krople trucizny. Wisiały przez chwilę na zębach, połyskując jak diamenty, a potem skręty ciała wyrzuciły ją daleko w ciemność. Żmija zobaczyła, że mężczyzna chwycił wreszcie środek i ogon kobry. Walka urwała się nagle i Mgła leżała spokojnie, bezsilna w uchwycie.

- Przepraszam...

- Trzymaj ją - powiedziała Żmija. - Przed nami jeszcze kilka godzin.

Podczas drugiego ataku konwulsji mężczyzna trzymał Mgłę bardzo pewnie i był naprawdę pomocny. Potem Żmija odpowiedziała na jego przerwane pytanie.

- Gdyby miała świeży jad i ukąsiła cię, prawdopodobnie byś umarł. Nawet teraz jej ukąszenie wywołałoby chorobę. Ale jeśli nie zrobisz czegoś nierozsądnego, ukąsi mnie, jeśli w ogóle jej się to uda.

- Martwa lub umierająca niewiele będziesz mogła pomóc mojemu kuzynowi.

- Nie zrozumiałeś. Mnie Mgła nie może zabić. - Wyciągnęła rękę, by mógł zobaczyć blizny po skaleczeniach i podwójnych nakłuciach. Przyglądał im się przez chwilę, potem długo patrzył jej w oczy; wreszcie odwrócił wzrok.

Jasna, promieniująca światłem plama wśród chmur przesunęła się na zachód. Trzymali kobrę jak dziecko. Żmija zapadła w płytką drzemkę, ale Mgła poruszyła lekko głową, bez zapału próbując odzyskać wolność, i Żmija obudziła się gwałtownie.

- Nie wolno mi spać - powiedziała do mężczyzny. - Mów do mnie. Jak ci na imię?

Mężczyzna, podobnie jak przedtem Stavin, zawahał się. Zdawał się czegoś obawiać - jej, a może czego innego.

- Moja grupa - powiedział - uważa za niemądre zdradzanie obcym swego imienia.

- Jeżeli uważacie mnie za wiedźmę, nie powinniście prosić mnie o pomoc. Nie znam czarów i wcale nie udaję, że je znam. Nie znam również i nie mogę zapamiętać obyczajów wszystkich żyjących na tej ziemi ludzi, toteż trzymam się własnych. A ja mam zwyczaj zwracać się po imieniu do tych, z którymi pracuję.

- To nie jest rezultat przesądów - powiedział. - Nie boimy się, że ktoś rzuci na nas urok.

Żmija czekała, przyglądając mu się uważnie, próbując w mętnym świetle odczytać wyraz jego twarzy.

- Rodziny znają nasze imiona, mówimy je również tym, których chcemy poślubić.

Żmija zastanawiała się przez chwilę i uznała, że ten zwyczaj jej nie odpowiada.

- Nikt więcej? Nigdy?

- No cóż... Można powiedzieć swoje imię przyjacielowi.

- No tak - powiedziała Żmija. - Ja jestem obca, a być może nawet jestem wrogiem.

- Przyjaciel poznałby moje imię - powtórzył młody mężczyzna. - Nie miałem zamiaru cię obrażać, źle mnie zrozumiałaś. Znajomość nie jest przyjaźnią. My cenimy przyjaźń bardzo wysoko.

- W tym kraju każdy powinien potrafić szybko określać, czy kogoś można nazwać przyjacielem.

- Rzadko zawieramy przyjaźnie. Przyjaźń zobowiązuje.

- Brzmi to tak, jakby była ona czymś, czego należy się bać. Umilkł na chwilę. Potem powiedział:

- Być może boimy się zdrady. To bardzo bolesne być zdradzonym przez przyjaciela.

- Czy ktoś cię kiedyś zdradził?

Spojrzał na nią ostro, jakby przekroczyła granicę przyzwoitości.

- Nie - powiedział głosem równie twardym jak wyraz jego twarzy. - Nie ma nikogo, kogo nazwałbym przyjacielem.

Jego reakcja zaskoczyła ją.

- To bardzo smutne. - Umilkła, starając się wyobrazić sobie przeżycia, które mogą zmusić ludzi do takiego zamknięcia się w sobie, porównując swoją samotność z konieczności z ich samotnością z wyboru.

- Mam na imię Żmija - powiedziała w końcu. - Możesz się tak do mnie zwracać - jeżeli takie imię przejdzie ci przez gardło. Do niczego cię to nie zobowiązuje.

Mężczyzna chciał jeszcze coś powiedzieć. Być może pomyślał, że znów ją obraził, a być może czuł, że powinien bronić zwyczajów swojej grupy. Jednak Mgła zaczęła się znowu miotać i musieli trzymać ją mocno, by nie zraniła się o jakiś kamień. Była cienka w stosunku do swojej długości, ale bardzo silna, a konwulsje, które przechodziła, były gwałtowniejsze niż jakiekolwiek przedtem. Wiła się w dłoniach Żmii i niemal udało jej się wyrwać. Próbowała rozwinąć kaptur, ale Żmija trzymała ją zbyt mocno. Otworzyła pysk i zasyczała, jednak na jej zębach nie pojawiła się ani kropla jadu. Owinęła ogon wokół przedramienia mężczyzny. Zaczął ją ciągnąć i odwijać, chcąc uwolnić ze splotów.

- Ona nie jest dusicielem - powiedziała Żmija. - Nie zrobi ci krzywdy. Zostaw ją...

Wspólnymi siłami odzyskali nad nią kontrolę. Żmija spodziewała się dalszej walki, ale Mgła nagle uspokoiła się i leżała między nimi niemal nieruchomo.

- Mamy chwilę na odpoczynek - powiedziała. Spojrzała na mężczyznę i zauważyła ciemną linię na jego policzku, ślad po wcześniejszym uderzeniu ogona. Wyciągnęła rękę i dotknęła jej.

- Będziesz miał tylko siniaka - powiedziała. - Za parę dni o nim zapomnisz.

W czasie walki z kobrą nie pamiętała o głodzie i zmęczeniu, ale teraz wróciły, silniejsze niż przedtem.

- Żmija...

- Słucham?

Uśmiechnął się szybko, jakby zawstydzony.

- Próbowałem tylko wymówić.

- Całkiem nieźle.

- Ile czasu zajęło ci przejście przez pustynię?

- Niezbyt dużo. Bardzo dużo. Sześć dni.

- Jak ci się to udało?

- Tam można znaleźć wodę. Jechaliśmy w nocy, z wyjątkiem ostatniego dnia, gdy i tak nie mogłam znaleźć żadnego cienia.

- Wiozłaś ze sobą zapas żywności na całą podróż? Pokręciła głową.

- Tylko trochę.

Wolałaby, aby nie wspominał o żywności.

- Co jest po drugiej stronie?

- Więcej piasku, więcej zarośli, trochę więcej wody. Kilka grup, kupcy i stacja, na której się wychowałam i przeszłam przeszkolenie. A jeszcze dalej góra, a w niej miasto.

- Chciałbym zobaczyć miasto. Kiedyś.

- Przez pustynię można przejść.

Nie odpowiedział, ale jej wspomnienia z dnia, w którym opuściła dom, były dostatecznie świeże, by mogła sobie wyobrazić, o czym myślał.

Nadszedł następny atak konwulsji, znacznie wcześniej, niż Żmija się spodziewała. Z ich częstotliwości i nasilenia mogła wnioskować o stopniu choroby Stavina i bardzo pragnęła, by nastał już poranek. Jeśli nie mogła uratować chłopca, będzie się musiała z tym pogodzić, opłakać go i spróbować zapomnieć. Kobra tłukła o piasek tak gwałtownie, że gdyby jej oboje nie trzymali, pewnie by się zabiła. Nagle znieruchomiała i zesztywniała, rozdwojony język zwisł bezładnie między zaciśniętymi szczękami.

Przestała oddychać.

- Trzymaj ją - poleciła Żmija - trzymaj głowę. Szybko, łap ją! Jeśli ci się wyrwie, biegnij za nią. Trzymaj! Nie ukąsi cię teraz, może cię tylko przypadkowo uderzyć.

Wahał się przez chwilę, potem zacisnął dłoń na karku zwierzęcia. Żmija pobiegła, zapadając się głęboko w piasek, ku rosnącym poza kręgiem namiotów zaroślom. Zaczęła się przedzierać przez suchy kolczasty gąszcz. Kątem oka zauważyła gniazdo żmij, kłębiących się pod splątanymi, suchymi gałęziami. Wyczuły ją i zaczęły syczeć. Zignorowała je. W końcu dostrzegła prostą, pustą w środku łodygę, podniosła ją i wróciła, krwawiąc z jakiegoś zadrapania na dłoni.

Klęknęła przy głowie kobry, otworzyła jej pysk i wepchnęła rurkę głęboko w gardło, w przewód oddechowy u nasady języka. Schyliła się niżej, wzięła drugi koniec łodygi w usta i dmuchnęła delikatnie.

Widziała ręce mężczyzny trzymające Mgłę, tak jak mu kazała, słyszała, jak zdumiony wciągnął gwałtownie powietrze. Ziarna piasku wbijały się jej w kolana, czuła ostry zapach narkotyku wydobywający się z płuc węża, w głowie huczało z wyczerpania, odsuwanego i tłamszonego siłą woli.

Żmija dmuchnęła raz, potem drugi, zrobiła przerwę, znów dmuchnęła, powtarzając to, aż Mgła chwyciła rytm i zaczęła oddychać sama, bez pomocy.

Żmija usiadła.

- Myślę, że przyjdzie do siebie - powiedziała. - Mam nadzieję... Wytarła czoło wierzchem dłoni. Poczuła ostry ból. Opuściła rękę, lecz ból nie ustąpił, objął kości, prześliznął się po ramieniu, przez piersi, chwycił żelaznymi palcami serce. Chwiała się przez chwilę, usiłując zachować równowagę, potem upadła. Próbowała jeszcze się podeprzeć, chciała zwalczyć mdłości i zawrót głowy i niemal jej się to udało, lecz ziemia znów ją przyciągnęła. Zapadła w ciemność.

Czuła ziarna piasku drapiące policzek i dłonie, lecz ten ból był nieważny.

- Żmijo, czy mogę ją puścić na chwilę?

Pomyślała, że pytanie musi być skierowane do kogoś innego, choć jednocześnie wiedziała, że poza nią nie ma tu nikogo, kto mógłby na nie odpowiedzieć, nikogo, kto nosiłby jej imię. Poczuła na sobie ręce, bardzo delikatne, i chciała na dotyk zareagować, ale była zbyt zmęczona. Bardziej potrzebowała snu, więc próbowała je odepchnąć. Ale one trzymały jej głowę, wkładały do ust wyschniętą skórę i wlewały wodę do gardła. Zakrztusiła się, zakaszlała.

Uniosła się na łokciu. Gdy ustąpiła ciemność, spowodowana włożonym w ten ruch wysiłkiem, zdała sobie sprawę, że dygocze jak w febrze. Czuła się tak jak wtedy, gdy pierwszy raz została ukąszona przez węża. Mężczyzna klęczał obok niej ze skórzanym pojemnikiem na wodę w dłoni. Za jego plecami Mgła odpełzła w ciemność. Żmija zapomniała o bólu.

- Mgła!

Mężczyzna, przestraszony, drgnął i obejrzał się. Kobra uniosła się, rozłożyła kaptur, sycząc, chwiejąc się, rozgniewana, gotowa ukąsić. Biała falująca linia na tle ciemności. Żmija zmusiła się do wstania, czując, że jej wola porusza zupełnie obcym ciałem. Z trudem utrzymała równowagę.

- Nie możesz teraz iść na polowanie - powiedziała. - Czeka cię dzisiaj praca, którą musisz wykonać.

Wystawiła prawą rękę - cel, w który Mgła mogła uderzyć, jeśli zdecydowałaby się to zrobić. Ręka była ciężka od bólu. Żmija bała się. Nie ukąszenia, bała się, że Mgła opróżni z zawartości swoje gruczoły jadowe.

- Chodź tutaj - powiedziała. - Chodź tutaj i porzuć gniew. Zauważyła, że między jej palcami cieknie krew i strach o los chłopca jeszcze się zwiększył.

- Ukąsiłaś mnie?

Ale to nie był ten rodzaj bólu - jad kobry spowodowałby odrętwienie, a ten ból był ostry, palący...

- Nie - szepnął mężczyzna zza jej pleców.

Mgła rzuciła się naprzód. Odruchy nabyte długim treningiem zadziałały. Żmija cofnęła błyskawiczne prawą rękę, a lewą złapała kobrę poniżej głowy. Mgła wiła się przez chwilę, potem dała za wygraną.

- Dzikie stworzenie - powiedziała Żmija. - Wstydź się. Odwróciła się i pozwoliła Mgle wpełznąć po ręce na ramiona i ułożyć się na nich.

- Czy ona mnie ukąsiła?

- Nie - odparł mężczyzna. W jego pozornie spokojnym głosie brzmiały nuty strachu. - Dziwne, że nie umierasz, nie tarzasz się w agonii, twoja ręka powinna być czerwona i spuchnięta. Gdy wróciłaś... - Zrobił gest w stronę jej ręki. - Musiałaś zostać ukąszona przez żmiję w zaroślach.

Żmija przypomniała sobie ukryte w gąszczu gniazdo. Dotknęła krwi na dłoni. Wytarła ją i między zadrapaniami znalazła dwa czerwone punkty, otoczone lekką opuchlizną.

- Będę musiała to wyczyścić - powiedziała. - Głupio z mojej strony, że byłam nieostrożna.

Pieczenie zniknęło. Ból zelżał, przepływając przez ramię delikatnymi falami tylko od czasu do czasu.

- Trzymałeś Mgłę bardzo dobrze. Byłeś wyjątkowo odważny - pochwaliła mężczyznę. - Dziękuję.

Zniżył głowę jakby w ukłonie. Wstał i podszedł do niej. Żmija delikatnie położyła dłoń na głowie Mgły, aby kobra się nie przestraszyła.

- Byłbym zaszczycony - rzekł mężczyzna - gdybyś zwracała się do mnie Arevin.

- Z przyjemnością.

Uklękła i podtrzymała zsuwające się z ramienia do torby białe sploty. Niedługo o świcie, gdy Mgła będzie całkowicie gotowa, pójdą do chłopca.

Koniec białego ogona kobry zniknął we wnętrzu torby. Zamknęła ją i chciała wstać, ale nie mogła. Nie otrząsnęła się jeszcze ze skutków nowego dla jej organizmu jadu. Skóra wokół ukąszenia była czerwona i nabrzmiała, ale krwawienie ustało. Siedziała przez chwilę nieruchomo, przyglądając się dłoni i zastanawiając się, co powinna teraz zrobić, tym razem dla siebie.

- Pozwól, że ci pomogę.

Dotknął jej ramienia i pomógł Żmii wstać.

- Przepraszam. Bardzo potrzebuję odpoczynku...

- Umyję ci rękę - powiedział Arevin. - A potem będziesz mogła iść spać. Powiedz mi tylko, kiedy mam cię obudzić.

- Nie. Nie mogę jeszcze spać. - Wyprostowała się, odgarnęła z czoła kosmyki włosów. - Już jest dobrze. Masz trochę wody?

Arevin rozluźnił zewnętrzny zwój szaty. Pod nim nosił tylko przepaskę na biodrach i skórzany pas, przy którym wisiało kilka woreczków i pojemników na wodę. Skóra na jego ciele była nieco jaśniejsza niż spalona słońcem twarz. Odwiązał jeden z pojemników i zawinął się z powrotem w szatę. Sięgnął, by ująć dłoń Żmii.

- Nie, Arevinie. Jeżeli jad dostanie się do jakiegoś zadrapania, które możesz mieć na ręku, zatrujesz się.

Usiadła i opłukała dłoń. Zaróżowiona woda spadała na piasek i natychmiast znikała, nie zostawiając nawet wilgotnego śladu.

Rana zaczęła nieco krwawić, ale ból niemal całkowicie znikł. Organizm Żmii już prawie uporał się z trucizną.

- Nie rozumiem - rzekł Arevin - jak to możliwe, że nic ci się nie stało. Moja młodsza siostra została ukąszona przez taką samą żmiję. - Jego głos nie był tak obojętny, jak by sobie tego życzył. - Nie mogliśmy nic zrobić, aby ją uratować, nic, co zmniejszyłoby jej cierpienia.

Żmija oddała mu pojemnik, wyjęła z woreczka u pasa słoiczek z maścią i posmarowała nią ślady po ukąszeniu.

- To wchodzi w zakres naszych przygotowań - wyjaśniła. - Pracujemy z różnymi gatunkami węży, a więc musimy być odporni na ich jad. Wyrabianie tej odporności to długi i trochę bolesny proces. - Wzdrygnęła się i zacisnęła mocno pięść. Po chwili znów była spokojna.

- Jeśli nie chcesz spać, może chociaż przez chwilę odpoczniesz - zaproponował Arevin.

- Tak - powiedziała. - Przez chwilę.

Usiadła obok niego i oparła się o ramię Arevina. Patrzyli, jak wstające słońce rozpromienia chmury, jak barwi je na purpurowo i złoto. Prosty, fizyczny kontakt z innym człowiekiem sprawił jej przyjemność, mimo iż nie usatysfakcjonował. Być może w innym miejscu, w innym czasie, zrobiłaby coś więcej, ale nie tutaj, nie teraz.

Gdy dolna krawędź jaskrawej plamy oderwała się od horyzontu, Żmija wstała, otworzyła torbę i wywołała z niej Mgłę. Kobra wyszła powoli, jakby osłabiona, i niechętnie wspięła się na jej ramię. Żmija podniosła torbę i oboje, ona i Arevin, poszli w stronę namiotów.

Rodzice Stavina czekali na nią tuż przed wejściem do namiotu. Stali zbici w ciasną, milczącą grupę, jakby gotowi do obrony. Przez chwilę Żmija myślała, że zdecydowali się ją odprawić. Potem, czując, że słowa parzą jej język jak rozpalone żelazo, spytała, czy Stavin umarł. Potrząsnęli głowami i wpuścili ją do środka.

Stavin leżał tak, jak go zostawiła, ciągle pogrążony w śnie. Dorośli śledzili oczyma jej ruchy. Czuła wyraźnie ich strach. Mgła wysunęła język, wietrząc niebezpieczeństwo.

- Wiem, że chcielibyście zostać - powiedziała Żmija. - Wiem, że byście pomogli w miarę możliwości, ale nikt poza mną nie ma tu już nic do zrobienia. Proszę, wyjdźcie i poczekajcie na zewnątrz.

Spojrzeli po sobie, potem na Arevina, i Żmija przez chwilę myślała, że odmówią. Chciała zanurzyć się w ciszy i usnąć.

- Chodźmy, kuzyni - rzekł Arevin. - Jesteśmy w jej rękach. Odchylił klapę i gestem przynaglił ich do wyjścia.

Żmija podziękowała mu spojrzeniem, a on być może się uśmiechnął. Odwróciła się do chłopca i uklękła obok łóżka.

- Stavinie...

Dotknęła jego czoła. Było bardzo gorące. Zauważyła, że jej ręka nie jest tak pewna jak przedtem. Delikatne dotknięcie obudziło chłopca.

- Już czas - powiedziała.

Zamrugał, wyrwany nagle z jakiegoś dziecięcego snu. Zobaczył ją, poznał. Nie wyglądał na przestraszonego. Żmija była z tego zadowolona, ale z jakiegoś innego powodu, którego nie mogła sobie uświadomić, czuła się nieswojo.

- Czy to będzie bolało? - A czy teraz boli?

Zawahał się, spojrzał w bok. - Tak.

- Być może będzie bolało trochę bardziej. Mam nadzieję, że nie. Czy jesteś gotowy?

- Czy Trawa może zostać?

- Oczywiście - odparła.

I wtedy zrozumiała, co ją tak niepokoi.

- Za chwilę wrócę. - Jej głos zmienił się tak bardzo, gardło miała tak ściśnięte, że przestraszyła chłopca. Wyszła z namiotu powoli, ostrożnie, starając się zachować spokój. Twarze rodziców powiedziały jej wyraźnie, czego się bali.

- Gdzie jest Trawa?

Stojący tuż obok niej Arevin drgnął, usłyszawszy ton, jakim to powiedziała. Młodszy mąż westchnął ciężko i odwrócił wzrok, nie mogąc dłużej znieść jej spojrzenia.

- Baliśmy się... - powiedział starszy mąż. - Myśleliśmy, że ukąsi nasze dziecko. - Ja tak myślałem. To ja. Ten wąż pełzał po jego twarzy, widziałem jego zęby... - Młodszy mąż nie powiedział nic więcej, gdyż żona uspokajająco położyła mu dłoń na ramionach.

- Gdzie on jest? - Chciała krzyczeć, ale pytanie było bardzo ciche.

Przynieśli małe, otwarte pudełko. Żmija wzięła je i spojrzała do środka.

Trawa leżał na jego dnie, niemal przecięty na pół, wnętrzności wypłynęły z jego odwróconego ciała. Gdy spojrzała na niego, skręcił się, wysunął język, potem wciągnął. Żmija wydała jakiś dźwięk, głęboko z gardła, zbyt głęboko, aby mógł być szlochem. Miała nadzieję, że były to ruchy pośmiertne, skurcze mięśni, ale podniosła go tak delikatnie, jak tylko potrafiła. Nachyliła się i przytknęła usta do gładkich łusek tuż poniżej głowy. Ukąsiła go szybko, ostro, w nasadę czaszki. Poczuła w ustach chłodną, słoną krew. Jeżeli jeszcze żył, zabiła go błyskawicznie.

Spojrzała na rodziców, na Arevina. Wszyscy byli bardzo bladzi, ale nie współczuła ich strachowi i nie zależało jej, by dzielili jej smutek.

- Takie małe stworzenie - powiedziała. - Takie małe stworzenie, które potrafiło tylko dawać sny i przyjemność.

Patrzyła na nich jeszcze przez chwilę, potem odwróciła się w stronę namiotu.

- Poczekaj. - Usłyszała, że starszy mąż stanął tuż za nią. Dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się i strąciła dłoń.

- Damy ci wszystko, czego zechcesz - rzekł - ale zostaw dziecko w spokoju.

Odwróciła się do niego z wściekłością.

- Czy z powodu waszej głupoty mam pozwolić Stavinowi umrzeć?

Wyglądał tak, jakby chciał ją zatrzymać siłą. Wbiła łokieć w jego splot słoneczny i wbiegła do namiotu. Wewnątrz kopnęła torbę ku wejściu. Piasek, nagle obudzony i wściekły, wysunął się z jej wnętrza, natychmiast zwijając się w pierścienie. Gdy młodszy mąż i żona próbowali wejść, syknął i potrząsnął grzechotką z gwałtownością, jakiej Żmija jeszcze u niego nie obserwowała. Jednak nawet nie spojrzała w jego stronę. Potrząsnęła głową i wytarła łzy, zanim Stavin je dojrzał. Klęknęła obok niego.

- Co się stało? - Nic nie wiedział, ale słyszał głosy przed namiotem i jej bieg.

- Nic ważnego - powiedziała. - Czy wiedziałeś, że przyszliśmy z tamtej strony pustyni?

- Nie - odparł po namyśle.

- Było bardzo gorąco i żadne z nas nie miało nic do jedzenia. Trawa teraz poluje. Był bardzo głodny. Czy wybaczysz mi to i czy mogę zacząć? Będę tutaj przez cały czas.

Wyglądał na bardzo zmęczonego. Był rozczarowany, ale nie miał siły, by protestować.

- Dobrze - powiedział głosem przypominającym odgłos przesypywanego między palcami piasku.

Żmija zdjęła Mgłę z ramion i odłożyła na bok koc, którym chłopiec był przykryty. Nowotwór umiejscowił się w klatce piersiowej, zmieniając jej kształt, uciskając żebra, pochłaniając płuca, wysysając z chłopca siły witalne i karmiąc się nimi. Żmija, trzymając głowę kobry, pozwoliła jej zbliżyć się do niego, dotknąć i spróbować go. Musiała wzmocnić uchwyt, gdyż Mgła była coraz bardziej niespokojna. Potem przemówiła do niej miękko, głaszcząc łuski. Zaszczepione długim treningiem reakcje zaczęły brać górę nad naturalnymi instynktami. Mgła uspokoiła się, znieruchomiała, tylko jej język poruszał się szybko, badając skórę nad nowotworem. Żmija wypuściła ją.

Kobra wyprężyła się i błyskawicznym ruchem ukąsiła, zatapiając zęby aż po nasady, puściła, cofnęła się i natychmiast ukąsiła jeszcze raz, teraz już trzymając i poruszając szczękami.

Stavin krzyknął, ale nie ruszył się, skrępowany mocnymi uchwytami Żmii.

Mgła wpuściła w ciało chłopca całą zawartość gruczołów jadowych i cofnęła się. Podniosła łeb, rozejrzała się wokół, zwinęła kaptur i idealnie prostą linią popełzła w stronę torby.

- Już po wszystkim, Stavinie.

- Czy teraz umrę?

- Nie - odparła Żmija. - Teraz nie. I mam nadzieję, że nie umrzesz jeszcze przez wiele lat.

Z woreczka przy pasie wyjęła flakon z proszkiem.

- Otwórz usta.

Chłopiec usłuchał natychmiast. Wysypała proszek na jego język.

- To złagodzi ból.

Nie wycierając krwi, założyła na ślady po ukąszeniach opatrunek. Potem odwróciła się do niego.

- Żmijo? Czy już wyjeżdżasz?

- Obiecuję ci, że przed wyjazdem przyjdę powiedzieć ci do widzenia.

Chłopiec opadł bezsilnie na poduszkę i zamknął oczy.

Piasek leżał nieruchomo na ciemnej podłodze. Żmija zawołała go. Ruszył ku niej i pozwolił się włożyć do torby. Żmija zatrzasnęła ją, podniosła i ciągle miała wrażenie, że torba jest pusta. Usłyszała dochodzące z zewnątrz hałasy. Rodzice Stavina i ludzie, którzy nadeszli z pomocą, odsunęli klapę namiotu i zajrzeli do środka, wyciągając przed siebie kije, zanim jeszcze mieli możliwość cokolwiek zobaczyć.

Żmija postawiła torbę.

- Już po wszystkim.

Weszli. Arevin był z nimi, jednak jego ręce były puste.

- Żmijo... - W jego głosie dosłyszała smutek, współczucie, niepewność.

Żmija nie była pewna, co on naprawdę myśli. Obejrzał się za siebie. Tuż za nim szła matka Stavina. Położył dłoń na jej ramieniu.

- Umarłby bez niej. Cokolwiek się teraz stało, on i tak by umarł.

Kobieta strąciła jego rękę.

- Mógłby żyć. To się mogło cofnąć. My... - Tłumione łzy nie pozwoliły jej mówić dalej.

Żmija zobaczyła, że ludzie podchodzą do niej, otaczają ją. Arevin zrobił krok w jej kierunku i zatrzymał się. Czuła, że on chce, aby się jakoś broniła.

- Czy któreś z was potrafi płakać? - spytała. - Czy któreś z was potrafi zapłakać nade mną i moją rozpaczą albo nad nimi i ich winą, albo nad małymi stworzeniami i ich bólem?

Czuła łzy cieknące po policzkach.

Nie rozumieli jej, czuli się obrażeni jej płaczem. Otaczali ją, ciągle wystraszeni, ale szukali w sobie odwagi.

- Wy głupcy! - Nie udało jej się nadać głosowi takiej twardości, jak pragnęła. - Stavin...

Uderzyło w nich światło z otwartego nagle wejścia.

- Przepuście mnie.

Ludzie rozsunęli się, pozwalając przejść swemu przywódcy. Kobieta zatrzymała się tuż przed Żmiją, nie zwracając uwagi na torbę, której niemal dotykała nogą.

- Czy Stavin będzie żył? - Jej głos był cichy, uprzejmy.

- Nie mogę mieć pewności - odpowiedziała Żmija - ale czuję, że będzie.

- Zostawcie nas same.

Znaczenie słów Żmii dotarło do ludzi wcześniej niż treść rozkazu ich przywódcy. Spojrzeli po sobie, opuścili broń, a w końcu, jeden po drugim, zaczęli wychodzić z namiotu. Arevin został. Żmija poczuła, że siła, którą znalazła w sobie w obliczu niebezpieczeństwa, teraz z niej ulatuje. Ugięły się pod nią kolana. Usiadła na torbie, kryjąc twarz w dłoniach. Kobieta klęknęła przed nią, zanim Żmija mogła temu zapobiec, a nawet zauważyć.

- Dziękuję. Dziękuję. Tak mi przykro...

Otoczyła Żmiję ramionami i przyciągnęła ku sobie. Arevin ukląkł obok nich i również zamknął dziewczynę w objęciach. Żmija zaczęła drżeć i oni ją tulili, gdy płakała.

Potem spała, wyczerpana, obok łóżka Stavina, trzymając go za rękę. Nakarmili ją, przynieśli zwierzątka dla Piaska i Mgły, dali jej zapasy na podróż, dali nawet wodę, by się mogła wykąpać, mimo iż musieli przez to znacznie uszczuplić swoje zapasy. Nie dbała już jednak o to.

Gdy się zbudziła i zbadała nowotwór, zauważyła, że zaczyna schnąć i zanikać. Umierał, zatruty wprowadzonym przez Mgłę jadem. Poczuła nikłą satysfakcję. Dotknęła policzka Stavina i odgarnęła wyblakłe włosy z jego twarzy.

- Muszę niedługo odejść - powiedziała. - Nie mogę tu zostać. Pragnęła spać jeszcze co najmniej trzy dni, aby całkowicie usunąć skutki działania jadu żmii z zarośli, ale nie będzie mogła się wyspać gdzie indziej.

- Stavinie?

Budził się powoli.

- Już nie boli - powiedział.

- Cieszę się.

- Dziękuję...

- Do widzenia, Stavinie. Czy będziesz później pamiętał, że czekałam, aż się obudzisz, aby ci powiedzieć do widzenia?

- Do widzenia - powtórzył, znowu odpływając. - Do widzenia, Żmijo. Do widzenia, Trawo.

Zamknął oczy. Żmija podniosła torbę i wyszła z namiotu. Obóz był pusty i cichy, zmierzch kładł długie, niewyraźne cienie. Odszukała kucyka, pasiastego jak tygrys, załadowanego zapasami żywności i wody. Siodło leżało na ziemi, a obok niego dodatkowe pojemniki z wodą. Kucyk mrugnął do niej. Podrapała go za uszami, osiodłała i przymocowała torbę do jego boku. Wzięła go za uzdę i poprowadziła na zachód, skąd tu przyszła.

- Żmijo...

Wzięła głęboki oddech i odwróciła się. Arevin stał twarzą w kierunku słońca i padające znad horyzontu promienie barwiły jego skórę na czerwono. Pokryte pasmami siwizny włosy były rozpuszczone, spadały na ramiona, nadając jego twarzy wyraz łagodności.

- Nie zostaniesz z nami?

- Nie mogę.

- Miałem nadzieję...

- Jeżeli wydarzenia potoczyłyby się inaczej, mogłabym zostać.

- Byli przerażeni. Czy nie możesz im przebaczyć?

- Nie uważam ich za winnych. To, co zrobili, to była moja wina. Powiedziałam, że on nie zrobi im krzywdy, ale zobaczyli jego zęby, a przecież nie mogli wiedzieć, że jego ukąszenie daje tylko sny i łagodzi umieranie. Nie mogli tego wiedzieć, zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy już było za późno.

- Sama przecież powiedziałaś, że nie możesz znać zwyczajów wszystkich ludzi i wszystkiego, co budzi w nich strach.

- Teraz jestem kaleką - odrzekła. - Jeżeli nie będą mogła kogoś wyleczyć, bez Trawy nie będę mogła mu w ogóle pomóc. Muszę wracać do domu. Być może moi nauczyciele wybaczą mi głupotę, ale boję się spotkania z nimi. Bardzo rzadko nadają komuś imię, które ja noszę. Dali je mnie, a ja ich zawiodłam. Będą rozczarowani.

- Pozwól mi iść z sobą.

Chciała tego. Wahała się, przeklinając jednocześnie swoją słabość.

- Mogą mnie wypędzić i ty byłbyś również wypędzony. Lepiej zostań tutaj, Arevinie.

- To nieważne.

- Ważne. Po pewnym czasie byśmy się znienawidzili. Nie wiem, jaki ty jesteś i ty również nic o mnie nie wiesz. Aby się wzajemnie zrozumieć, potrzebny jest spokój. Spokój i czas. - Podszedł i ją objął. Stali tak przez chwilę. Podniósł głowę i Żmija zobaczyła, że Arevin płacze.

- Wróć tutaj - powiedział. - Cokolwiek się stanie, proszę cię, wróć tutaj.

- Spróbuję - odparła. - W przyszłym roku, wiosną, gdy ucichną wiatry, wypatruj mnie. Jeżeli jednak nie przyjadę, zapomnij o mnie. Ja, gdziekolwiek będę, jeśli będę żyła, zapomnę o tobie.

- Będę cię wypatrywał - oznajmił Arevin. To brzmiało jak przysięga.

Żmija wzięła kucyka za uzdę i ruszyła w stronę pustyni.

przełożył Darosław Toruń


WIDMA


Śnię. Wyciągam ręce po coś, co utraciłam, coś pięknego. Nie mogę sobie przypomnieć, co to jest, lecz wiem, że istnieje gdzieś tutaj. Nagły dźwięk odbija się echem w tle. Moje dłonie nieruchomieją. Napieram na przeszkodę, bezradnie wytężam mięśnie ze wszystkich sił. Otwieram oczy na ciemność i wraca mi pamięć. Leżę w komorze sypialnej, z rękami kurczowo wspartymi o wiszący tuż nade mną strop, jak gdybym była w stanie go wypchnąć i odzyskać wolność. Palce suną po gładkiej zimnej powierzchni na rozpiętość ramion do narożników, potem w dół, wzdłuż wąskich płaszczyzn po bokach i zamierają. Bezbronna czekam.

Ostre szarpnięcie bólu przeszywa moją nogę, gdy welflon wysuwa się z zastawki wszczepionej w kostkę. Dzwonek, który mnie zbudził, znów się odzywa. To syrena wzywająca nas do pracy. Światło przeszywa spowijającą mnie mroczną ciemność, spowijającą moje ciało. Obracam się, wypływam, wyginam w łuk, by nie urazić kręgosłupa i uniknąć rys, które biegną krzywą pręgą, zadając mi ból. Cienie wokół, bezpostaciowe, są nieczułe. Wiem jedno: zamknięta we własnym ciele nie pojmuję, że kiedykolwiek mnie zrozumieją. Oni - one - mówią, że to jest wspaniałe. Ale ja... widzę tylko szarość... i cienie... kim są? Podnoszę ręce. Wyrywam łokcie i wstaję. Ruchomy chodnik sunie - i ja wśród tych... widm? Cieni? Rutyna. Niezmienny cykl. Powtarzalny: dzień za dniem.

Godzina po godzinie. Słyszę śmiech. Słyszę stłumiony szept. Lecz milczę.

Jakie to cudne! Wspaniałe!” - Słyszę... Słyszę to za każdym razem, ilekroć tu wracam. Powtarzane z uporem słowa: puste, bezmyślne... Mija czas. Czas pracy. O tak, to chwila ciszy i spokoju. To chwila zachwytu i radości. To chwila prawdziwego spełnienia. Dla nich - nie dla mnie. Pragną być lepsi niż maszyny - to ich modlitwa, pragnienie i sen. Najwyższa ekstaza. Jedyne, co pozostało jeszcze w mej pamięci - to mrok i zamierające w nim cienie... złamane snopy światła przebijane ościeniem czerni. Dlaczego? Nie wiedziałam - i nie wiem. Dobrze mi z tym. Nie chcę wiedzieć - i dzięki Bogu nigdy się tego nie dowiem.

Chodnik przystaje. Wykonuję zwrot, dwa kroki - siadam przy pulpicie. Lęk pogłębia się z każdym dniem. Przerażenie powraca... Hełm zawsze budził we mnie paniczny lęk - starałam się go unikać, gdyż najpierw potrafił obnażyć mój mózg z poczucia osobowości, potem pozbawił go zdolności widzenia...

I w chwili gdy macki metalowych próbników zanurzyły się w soczewki moich źrenic, nie poczułam bólu. To nie był ból fizyczny. Jedynie ból związany z odebraniem części człowieczeństwa. Ból nie do opisania. Ja wiem, że tytanowe sondy, które mi go sprawiły, były konieczne. Czułam, jak przenikają głowę, odcinając ode mnie cienie - mój największy, najbardziej przerażający ból. Strach.

Znów powróciły wzory.

To ciężka robota. Mój obowiązek. Obserwuję linie, zmienność barw. Niewiele. Biel i czerń. Światło i mrok. Jedyne, co mogą mi przekazać. Lecz ja pragnę ujrzeć dzień.

Błękitne niebo i las, to, co na zawsze pozostało w mej pamięci. Pobłękitniałe konary drzew w mgielnym brzasku, mój sen, mój poranny świt. Mroźny oddech porannego westchnienia, któremu moja dziecięca wyobraźnia nadała miano świętości.

Zaciskam palce w niemym proteście. Da się wytrzymać, następnym razem będzie gorzej.Tamci mówią, że nigdy nie popełniają błędów. Kłamią. Nie wierzę im. Nienawidzę tych głupich wzorów. Ha, zajęło im zbyt wiele czasu, by nauczyć mnie odróżniania jednej linii od drugiej. Każdy z nauczycieli jest inny - a ja mam w nosie i nie chcę się uczyć.

Gdy byłam dzieckiem, szukałam towarzyszy nocy. Wspominam ich, gdy dotykam powiek. Dotykałam kącików oczu - i widziałam kolory... wszystkie kolory tęczy. (Co jest na górze - czerwień czy fiolet?). Czy kiedyś wróci mi pamięć? Wierzę, że mogą powrócić za każdym razem, kiedy to robię. Już nie pamiętam, jak wyglądają. Znów dotykam powiek i szukam towarzyszy nocy - przepływają jak strumienie, pokonują meandry w szalonym tańcu - ofiarują mi spokój...

Sięgam do powiek. Jest noc. Wiem, że nie powinnam...

Któregoś dnia, gdy powróciłam do domu, usłyszałam głosy. Obserwowałam ich zza rogu. Krzyczeli, że moja matka to egoistka. I musimy stąd odejść jak najszybciej. Wrzeszczała, że są podli, a wtedy powalili ją na ziemię. I ja krzyczałam: Przestańcie! Przestańcie! - uderzając drobnymi pięściami w ich potężne piersi. Rzucono mnie na ziemię. Ujrzałam, jak jest krucha i drobna w ich rękach. I znów skoczyłam im do oczu - i znów dostałam... a gdy się ocknęłam, byłam już tu... w świecie popielatych cieni.

Co uczynili mojej mamie?!

Smugi światła ciemnieją. Zamieram. Jeśli zrobię cokolwiek poza instrukcją, zostanę ukarana. Teraz czas na ćwiczenia. Muszą utrzymać nas w formie. Sondy wysuwają się z mych martwych soczewek i hełm uwalnia głowę. Co najgorsze, powracam do świata szarych cieni, bezkształtnych, bezcielesnych kształtów. Już wolę kontrasty czerni i bieli, którą torturują mnie wzory podczas ćwiczeń.

Obracam się w miejscu i wstaję. Dwa kroki w przód. Chodnik rusza. Za pierwszym razem upadłam na pysk. A ostrzegano... Wiadomo, już pierwszego dnia. Zostałam ukarana. Nigdy nie popełniłam błędu po raz drugi. Podłoga sunie do olbrzymiej sali, gdzie ściany tracą na swej oślepiającej bieli, gdzie echo odbija odgłos kroków.

Wokół mnie poruszają się szare cienie. Odebrano im zdolność mówienia, lecz mimo to czuję wstyd. Wstyd, że jestem naga. Opieramy dłonie na metalowych drążkach, napieramy na nie z całych sił. Pchamy, raz dookoła i dookoła... Dopóki nie zleją nas siódme poty, zgaszone przez lodowaty powiew wentylatorów.

Lśniące znaki na plecach określają naszą tożsamość. Nie czuję zmian na skórze, więc nie wiem, jak je zrobiono. Idę... i pcham. Dookoła. I dookoła. I znów... Kto idzie przede mną - nie wiem. Nie rozpoznaję. Słyszę gwar rozmów: „Cóż za rozkosz... Czyj wzór był bardziej niezwykły...”. Zlewa mnie pot. Chcę się podrapać. Wreszcie opada blokada i drążki stają. Cienie wokół jakby dostały kopa. Wywaliłabym się, gdyby nie one. Przynajmniej pomagają mi utrzymać równowagę.

Znów wchodzimy na ruchomy chodnik.

Chodnik rusza. Jestem cała skołowana, mam zawroty głowy.

Zaciskamy powieki, gdy niemal wrzące strumienie wody zmywają z naszych ciał całodzienny trud. Powiew, który nas chłodzi, jest zimny. Nieraz zbyt zimny, by nas osuszyć.

Pamiętam, że gdy nurkowałam w głębi jeziora w pobliżu naszego domu, nie odczuwałam wstydu z powodu nagości. Tam byłam goła, jak mnie Pan Bóg stworzył, i cieszyła mnie każda fala, którą czułam na moich dziecinnych pośladkach. Pamiętam szorstką trawę drapiącą podeszwy stóp i wiatr rozpalony słońcem, muskający skórę pleców.

Hełm opada i unieruchamia głowę. Sondy wnikają pod czaszkę, wysadzają na zewnątrz soczewki moich oczu, pozostałości źrenic - bym mogła ujrzeć przemienne smugi światła i czerni. Tracę świadomość - już nie potrafię kontrolować tego, co robię. Umykam w przeszłość, czekając na chwilę wytchnienia. Tam nie będzie żadnych wzorów, żadnych cieni - na tle mojej najczarniejszej z czerni. Myślę o nierzeczywistych, wielobarwnych towarzyszy dzieciństwa.. Samotność... Jest jeszcze jeden sposób, aby ich przywołać. Spróbuję. Może się mylę, lecz czy teraz mogę popełnić błąd? Jestem sama... Tak bardzo sama... Zamknę oczy. Chciałabym, lecz nie mogę. Nie tutaj. Jeżeli zabiorę ręce z pulpitu - ukarzą mnie. Pracuję - przepełniona nienawiścią, wstrętem - im szybciej, tym lepiej.

Popełniłam błąd. Otrząsam się z szoku. Metaliczny posmak w ustach. Mój mózg nie zakodował ciemnej linii. W głowie mi się nie mieści, jak mogłam to przegapić. Próbuję znów. Kara zaskakuje i boli. Jaki zrobiłam błąd? Następny wstrząs. Za co? To chyba u nich...

Sondy wyszarpnięte z gałek ocznych. Coś nie tak. Nie czuję bólu, lecz przepełnia mnie lęk. Hełm uwalnia głowę. Odruchowo: dwa kroki w tył, chodnik rusza. Nic nie słyszę, śliska podłoga, trupia bladość mijających mnie ścian. Nawet upiornych cieni - ludzi takich jak ja. Błyskają mroczne smugi. Osaczają mnie ze wszystkich stron, zamykają w pułapce bez wyjścia. Wiem, o co chodzi. Zrobiłam z oczami coś, czego nie powinnam była robić. To moja wina - według nich. Ogarnia mnie przerażenie na myśl, że odbiorą mi resztki wzroku. Lecz jednocześnie mam nadzieję, że w razie niepowodzenia przywrócą mi oczy. Moje własne oczy.

Chodnik przystaje. Zataczam się. Jeden z cieni szarpie mnie za ramię i wpycha do środka. Zaciskam powieki, napinam mięśnie twarzy. Muszę wytrzymać. Chcę swoje oczy. Z powrotem. Wasze są do niczego. Możecie wsadzić je gdzieś. Chcę z powrotem moje oczy!

- Otwórz oczy. - To nakaz.To uśmiech goryczy. Jak mogę otworzyć coś, czego nie mam?

- Otwórz oczy! - słyszę. Ktoś bije mnie w twarz. Upadam. Ostatkiem sił osłaniam policzki. Chcę się podnieść. Dostaję kopniaka. Znów upadam. Szlocham bez łez. Rozwieram puste powieki, to co w nich, próżne, ciężkie, niezdolne do widzenia niczego poza korowodem ohydnych cieni i odrażających smug światła, rozpruwających mózg. Rzucają mnie na zimny stół. Zapinają pasy - nieruchoma, bezbronna, czuję, jak sondują me źrenice.

Ból. Jaki straszny ból... Trwa. Ciągnie się w nieskończoność. Nie widzę nawet cieni. Jaki ból...

Skończyli. Zdejmują pasy. Odwiązują mnie. Wybuch śmiechu, gdy bezwładnie uderzam głową o podłogę. Obrzydliwy dźwięk. Skronie pulsują. Wracam na miejsce i siadam bez ruchu. Oślepiający blask, przecinany pasmami mroku, najczarniejszej z czerni. Nie zezwolono na odpoczynek. Pracuję. Moje dłonie dygoczą. Lecz zachowałam w pamięci obraz, mój własny obraz, który pozwoli mi zapomnieć o bólu.

Robota skończona. Chodnik niesie nas do komór sypialnych. Skulona wpływam na wyznaczone mi miejsce. Muszę teraz rozłożyć ramiona, by wenflony weszły w zastawki, inaczej osłona się nie domknie i znów spotka mnie kara. Pamiętam subtelną gamę aro-

matów i delikatne ukłucia sosnowych igiełek. Dzisiejszej nocy niestraszny mi ból. Wykonałam to, co mi kazano, i czekam teraz, aż przegroda odetnie mnie od ostatnich świetlnych promieni.

Podnoszę się i z lekka i próbuję dotknąć oczodołów. Niecierpliwość zaciska mi krtań. Jak cudownie znów ujrzeć barwy tęczy, przypomnieć sobie wszystkie kolory. Tym razem musi się udać. Postawiłam wszystko na jedną kartę...

Nagły wstrząs rozłożył mnie na łopatki. Przecież nie mogą mnie ukarać. Nie tutaj. To moje miejsce - i mój czas... Próbuję znów. Następny wstrząs jest silniejszy. Palce bezwładnie osuwają się wzdłuż czaszki, a podgłówek boleśnie uciska potylicę. Ostatkiem sił wznoszę dłonie... jeszcze raz. Niezły szok, tak silny, że zobaczyłam wszystkie gwiazdy. Czuję swąd spalonego mięsa. Moje palce drętwieją. Podnoszę je do ust. Czuję krew. Jutro będą niezdolne do jakiejkolwiek pracy. A muszą jej podołać.

I nawet gdyby były w porządku - co z tego, jeśli nie mogę nawet dotknąć mych oczu. Nie pozwolą mi. Ludzie-cienie... Ludzie-widma... Gdyby chcieli - oddaliby mi wzrok.

Chcę płakać. Przynajmniej oddajcie mi łzy!

przełożyła Joanna Jędrzejczyk


SKRZYDŁA


Długo po odejściu ostatnich gości ze świątyni, gdy czas zaczął płynąć niemal niedostrzegalnie głębokim, spokojnym strumieniem, pojawił się kształt, odległy, nierozpoznawalny przez cienkie wodnisto-jedwabiste desenie aurory. Zignorował przejścia pomiędzy świetlnymi kotarami, które stopniowo, powoli prowadziły do jedynej budowli na wzgórzu, jedynej rzeczy, na której mogli się skupić. Kiedy przedzierał się przez membrany, mętniały ciemno, traciły barwy, stykały się i znowu wiązały. Strażnik świątyni mógł prześledzić gniewną fioletową ścieżkę gojenia i własne rany zabolały go ze współczucia. Mocniej oplótł długimi ramionami kościste kolana i patrzył na nadchodzący kształt wielkimi zamyślonymi oczami, mrugając powoli.

Strażnik był samotny od tak dawna, że przywykł do izolacji; przez chwilę miał nadzieję, że kształt okaże się wędrowcem, zabłąkanym, lecz spieszącym do celu, więc wystarczy pokazać mu drogę i odesłać dalej. Zauważył już, że to była osoba. Zmierzała prosto do celu. Strażnik zastanawiał się, w jaki sposób znajdowała drogę, skoro nie korzystała z labiryntu. Kotary zakrywały niebo.

Zobaczył, że była zmęczona. Nie zataczała się i nie kulała, lecz posuwała się powoli. Kiedy podeszła bliżej, aurory jakby ją powstrzymały. Przerwała ostatnią zasłonę, potknęła się, wpadła

na niski mur, próbowała go przekroczyć, bez powodzenia. Strażnik widział tylko jej rękę, dwa czarne palce i kciuk, czubki srebrzystych szponów na szarym kamieniu.

Podniósł się i pokuśtykał przez dziedziniec, szybciej niż wtedy, kiedy chciał ukryć kalectwo. Dotknął nadgarstka, wyczuł bijący puls, zbyt powolny, zbyt słaby. Jego dłonie zwlekały, dotykały delikatnych kości pod cienkimi warstwami mięśni i gładką jak u kreta skórą. Ponownie odkrywał wrażenie dotyku, tarcie futra najkrótszego z możliwych o takie samo, ciepło bliskości. Dużo czasu upłynęło, odkąd dotykał innej osoby, nawet przy powitaniu. Jego serce uderzało szybciej.

Chudy kształt odetchnął dwukrotnie, płytko, szybko, kiedy strażnik go dotknął. Zobaczył nienaturalne zgięcia złamanych kości i obrócił stworzenie łagodnie, pieszczotliwie, żeby je podnieść.

Odskoczył jak winowajca. To było młode, zaledwie młode, takie, które jeszcze nie podjęło decyzji.

Jeszcze bardziej delikatnie wziął młode na ręce - delikatnie, jak podnosi się dziecko.

Położył młode na własnym twardym łóżku obok świątyni. Widocznie upadło z bólu. Długi trzeci palec lewej ręki miało złamany, podtrzymywane nim skrzydło leżało pomarszczone niczym rozdarty żagiel jonowy. Strażnik rozłożył ciemne skrzydło, odciągnął długie kruche palce od ramienia, w które się wtulały. Żadna kość nie przebiła skóry, miękkie membrany nie były oderwane ani nawet pęknięte. Skrzydło mogło wyzdrowieć. Strażnik zabrał się do nastawiania kości.

Miał nadzieję, że starania zastąpią brak wiedzy i uchronią młode przed kalectwem. Kiedy już prawie skończył, poczuł, że jest obserwowany. Podniósł wzrok.

Powstrzymał się przed szybkim odwróceniem głowy. Młode miało pastelowozielone oczy, które szpeciły dobrze uformowaną twarz. Strażnik ponownie spojrzał na złamane skrzydło, próbując zachować się naturalnie.

- Zrobiłem, co mogłem z twoją ręką - powiedział tonem, jakim mówi się do dzieci i młodych.

- Próbowałem lecieć nad aurorami - oznajmiło młode dumnie, wyzywająco, oczekując skarcenia.

- To niebezpieczne - rzekł oględnie strażnik. Atmosfera ponad świątynią była równie zwodnicza jak labirynt świetlnych zasłon.

- Miałem nadzieję, że się zabiję.

- Głęboka rozpacz jak na kogoś tak młodego.

- To umiera - oświadczyło młode. - Wszystko umiera. Strażnik spostrzegł, że młode było półprzytomne z bólu i wyczerpania.

- Śpij - nakazał.

- Nie wierzysz mi? Nie wiedziałeś? Podobno jesteś jasnowidzem.

- Jesteś wyjątkowo cyniczne.

Młode nie odpowiedziało, odwróciło się, niezdarnie próbowało zgiąć unieruchomione łubkami skrzydło.

- Łóżko jest bardziej miękkie niż ziemia - powiedział strażnik. - Będzie ci wygodnie.

- Dlaczego mi pomogłeś? Co cię obchodzę? - krzyknęło młode gniewnie, nieufnie, nienawistnie.

- Idź spać - powtórzył strażnik.

Wszedł do świątyni, żeby wypełnić swoje obowiązki. Niewiele ich pozostało, pusta tradycja. Bóg odszedł na długo przed swoimi ostatnimi wyśmiewanymi wyznawcami, jak to zawsze czynią bogowie. Strażnik wiedział o tym i nie miał żadnych złudzeń co do swojej pozycji. Zawdzięczał ją szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i odporności na ból, nie łasce niebios. Złożył libacje dla pamięci, dla prawdziwego boga, duszy nieświadomych rzeczy, nie odrzuconej, lecz wygnanej.

Zakończywszy rytuały, wrócił do młodego, które spało uzdrawiającym snem. Strażnik zbadał puls na szyi i temperaturę, lecz ani jedno, ani drugie nie wzrosło wystarczająco. Zmienny, szybki metabolizm ich gatunku musiał przyspieszyć, żeby umożliwić proces leczenia. Strażnik przykucnął obok łóżka, ponownie zaniepokojony. Cienkie złamane skrzydło młodego leżało rozciągnięte na szarym kamiennym dziedzińcu, bezużyteczne jako okrycie, tracąc ciepło. Przez długi czas strażnik trwał w bezruchu. Wreszcie dźwignął się z trudem i legł na wąskiej pryczy. W całkowicie czystych intencjach, chociaż z lekkim poczuciem winy, okrył młode własnym zdrowym skrzydłem. Potem również zasnął.

Wiele czasu upłynęło, odkąd przychodzili do niego po proroctwa i czekali, kiedy kulił się przed ołtarzem, w transie, widząc przez sen. Teraz, leżąc przy młodym, wyczuwał wizję na skraju umysłu, lecz zbyt odległą i słabą, żeby ją uchwycić. Wszystkie siły witalne młodego skupiły się we wnętrzu; nic nie zostało na rezonanse. Strażnika wyczerpała daremna pogoń za wizją we śnie i potem już tylko spał. Zbudził się ze wspomnieniem bliskiej, wabiącej gwiazdy i rzadkiego powietrza na wysokościach, i dręczącego poczucia straty. Śnił, że leci ze swoją partnerką, tak wysoko, że ziemia zakrzywiała się pod nimi, żółta i brązowa, z białymi kłaczkami chmur. Niebo było purpurowe i złote za dnia, przechodzące w blady błękit nad horyzontem, czarne i srebrne w nocy. Kochał swoją partnerkę, ale ona umarła, i kochał noc, ale nie mógł jej dosięgnąć.

Strażnik leżał bez ruchu, bo nie chciał budzić starego bólu. Ale musiał wstać: ciepło jego ciała trochę pomogło, jednak młode potrzebowało jedzenia, żeby przeżyć.

Skąpe zapasy strażnika nie mogły dostarczyć dostatecznej ilości energii. Nikt już nie przynosił mięsa, a strażnik nie mógł polować. Okaleczony, nadawał się tylko do służenia zapomnianemu bogu. Podniósł skrzydło, złożył je cicho i wstał, żeby przygotować pastę z nasion i rosół. Poruszał się powoli, maskował ból ostrożnością i pozorami wdzięku. Dawniej, kiedy ludzie przychodzili do świątyni, traktował ich z równym wdziękiem i już po chwili dzieci pozbywały się skrępowania. Dorośli woleli udawać lęk i nieufność, ponieważ przychodzili tutaj po dreszcz emocji, żeby pokonać niecierpliwość, podobnie jak szybowali nad czynnym wulkanem czy ścigali trąby powietrzne. Czasami strach bywał prawdziwy. Jeśli zostali dostatecznie długo, mógł przepowiedzieć im śmierć w enigmatycznych wizjach, których nie rozpoznawali, dopóki się nie spełniły. Na tym polegał dar jasnowidza. Lecz ludzie odeszli; nie potrzebowali go więcej. Tak naprawdę nie potrzebowali go już od dawna, może nigdy go nie potrzebowali.

Strażnik wyniósł rosół na zewnątrz i przysunął płytką miskę do warg młodego. Młode, na wpół rozbudzone, z oczami otwartymi do połowy, jakby nie zwróciło uwagi na smak warzyw. Podtrzymując młode, strażnik wyczuwał pod dłonią chude napięte mięśnie i gładką skórę, lecz jednocześnie znowu widział szpetne oczy.

Przypominały miękkie, galaretowate rośliny lub stworzenia, które żyły w mroku i zdychały w blasku słońca. Zazdrościł młodemu skrzydeł, lecz litował się nad oczami. Jego pacjent nigdy nie wzle-ci wysoko ponad chmury, bo wtedy oślepnie.

Młode zamamrotało niezrozumiale i wytrąciło strażnikowi z ręki prawie pustą miskę, która z brzękiem potoczyła się po bruku. Strażnik wyczekująco przysiadł na piętach, ale młode znowu zasnęło. Po chwili strażnik ponownie legł na pryczy i rozłożył swoje zdrowe skrzydło. Przesunął dłonią po piersi młodego, powoli, delikatnie, wzdłuż ostrych linii żeber, po miękkiej skórze. Młode drgnęło. Zdjęty nagłym poczuciem winy, strażnik zacisnął dotykające palce w pięść i leżał sztywno.

Wśród kurtyn światła jeden dzień był podobny do drugiego. Aurory przyćmiewały słońce i rozjaśniały mroki nocy. Pozbawiony cyklu światła i ciemności, strażnik nie miał pojęcia, jak długo młode spało. Wiedział tylko, że przyszedł na niego ciężki czas. Nie mógł uniknąć dotykania młodego, ponieważ potrzebowało jedzenia, ciepła i zabiegów higienicznych, a mięśnie i ścięgna zranionego skrzydła należało masować, żeby się nie skurczyły. Pracował ciężko nad młodym i próbował ignorować własne uczucia, próbował się opanować.

Lecz któż się dowie, jeśli strażnik przeciągnie rękami po chudym ciele, wysunie do połowy krótkie srebrne szpony, wyrysuje na skórze wąskie linie miłości? Mógł objąć śpiącego, rozłożyć oba skrzydła i nikt nie wzdrygnie się przed szorstkim dotykiem poszarpanej błony. Dzieci głaskały i oglądały nawzajem swoje androgy-niczne genitalia - dlaczego miał się powstrzymywać? Wyszeptane słowa mogły wpłynąć na decyzję jeszcze nie podjętą, słowa i perswazja doświadczonych dłoni, nawet przez sen. A jeśli młode się zbudzi, jakie prawo do sprzeciwu ma ktoś tak brzydki? Któż inny prócz kaleki wziąłby takiego partnera? Kogo to obchodzi?

Otworzył oczy w obronie przed własnymi fantazjami i ogarnął go wstyd. Aurory - jego duma, jego więzienie - pulsowały tuż za niskim kamiennym murem.

Kiedy najbardziej doskwierał mu cynizm i samotność, czasami uspokajał się zapewnieniami, że jest najwięcej wart ze swoich

ludzi, dostatecznie silny (bo czyż nie przeżył?), żeby pozwolić sobie na łagodność, a nawet miłosierdzie. Lecz spośród nielicznych zbrodni, jakie znał jego lud, czyn obecnie rozważany przez niego był najgorszy.

Od dawna doskwierała mu samotność. Rozumiał swoją sytuację, ale nigdy się z nią nie pogodził. Był dumnym stworem, pomimo odniesionych ran. Kalectwo mogło uczynić go zgorzkniałym i okrutnym lub próżnym i powierzchownym, ale nawet na to był za dumny, za dumny, żeby poddać się rozpaczy, nawet jeśli nie miał żadnych świadków. Teraz ogarnął go lęk, że jego siła i duma prawie się wyczerpały. Pomimo brzydoty pastelowych oczu czuł silny pociąg, niemal miłość. Zmusił się, żeby myśleć o młodym w rodzaju męskim. Kiedy ono... kiedy on się przebudzi, to podziała jeszcze silniej niż traktowanie go we śnie jak posiadającego płeć, lecz jego przebudzenie rozpędzi fantazje strażnika.

A może młode zbliży się do niego w sposób należyty i prawidłowy, i wtedy fantazje przestaną być potrzebne.

Wiedział, że kości zrosły się lepiej bądź gorzej, kiedy temperatura ciała młodego spadła do normalnej wysokości, chociaż je okrywał. Złożył skrzydło i odturlał się na bok, ponieważ nie chciał być tak blisko, kiedy młode się zbudzi. Wstał powoli i pokuśtykał do świątyni.

Później, kończąc obowiązki przed starożytnym ołtarzem, usłyszał szmer na zewnątrz.

Młody, przebudzony, ciągnął za łubki. Strażnik kucnął przy nim i odepchnął jego rękę.

- Wyzdrowiałem, prawda? Inaczej bym się nie obudził. Strażnik w swoich fantazjach zapomniał albo nie wziął pod

uwagę wrogości młodego; teraz go zmroziła.

- Mam nadzieję, żeś wyzdrowiał - powiedział gładko.

Zdjął łubki i ostrożnie rozprostował skrzydło. Błona była miękka i chłodna. Niemal równie trudno mu przyszło zabrać ręce, chociaż młody już nie spał. Linia kości była czysta, lekka, wyraźnie rysowała się pod skórą. Kość pozostała pusta, bez zrostów.

- Musisz poćwiczyć je przez kilka dni, zanim znowu każesz mu dźwigać swój ciężar.

Młody dotknął miejsca złamania drugą ręką, wstał i rozłożył skrzydła na całą rozpiętość, jak najszerzej. Uśmiechnął się, ale strażnik zauważył lekką obwisłość skrzydła, słabość nieużywanych mięśni, napięcie ścięgien.

- Myślę, że znowu będziesz latał - powiedział i to była prawda. Nagle skrzydła opadły, uśmiech zniknął, młody zatoczył się,

wyczerpany tym drobnym wysiłkiem tak szybko po przebudzeniu. Wszystkie kości sterczały mu przez skórę; był zagłodzony i potrzebował czasu na rekonwalescencję. Strażnik wyciągnął rękę, podtrzymał go, ale młody skrzywił się, kiedy otarł się o niego fałdą niedokładnie złożonego skrzydła. Strażnik podniósł wzrok; napotkawszy jego spojrzenie, młody odwrócił oczy.

- Powinniśmy chyba okazywać tolerancję dla cudzych słabości - powiedział okrutnie dotknięty strażnik.

- Dlaczego? Nikt ci nie kazał mi pomagać. Niczego ci nie zawdzięczam.

Strażnik dźwignął się na nogi, odszedł parę kroków, przystanął.

- Nie - przyznał. - Mogłem pozwolić, żeby twoje kości zrosły się krzywo.

Usłyszał łopot powoli rozkładanych skrzydeł, koniuszki muskające ziemię.

- Umarłbym - oświadczył młody takim tonem, jakby żyjąc, popełniał zbrodnię.

- Tak samo myśleli o mnie - odparł strażnik, odwracając się twarzą - kiedy zostawili mnie na łowieckiej równinie dla ścierwojadów.

Młody milczał przez chwilę. Strażnik zastanawiał się, jakim sposobem młody przeżył dzieciństwo; widocznie komuś bardzo zależało albo nikomu nie zależało. Otaczano go troskliwą opieką albo wcale nie zwracano na niego uwagi, dopóki nie zbudziła się w nim świadomość, a wtedy był za duży na eksterminację. Litościwiej było pozwolić mu umrzeć niż skazywać na życie wyrzutka.

- I zostawili cię tutaj. Dlaczego pomagasz, zamiast nienawidzić?

- Może jestem słaby i nie wytrzymuję widoku bólu. Młody podniósł wzrok, umyślnie spojrzał strażnikowi prosto

w oczy i nie odwracał spojrzenia. Na jego twarzy malowała się

drwina. Obaj wiedzieli, że strażnik nie przeżyłby, gdyby był słaby. To młody pierwszy odwrócił wzrok; może przez nawyk ukrywania oczu, żeby ludzie go tolerowali.

Młody rozłożył skrzydło, po kolei rozprostował długie palce. Błona była tak gładka i lśniąca, że aurory odbijały się w niej, szkarłatne i żółte jak płomienie.

- To boli - poskarżył się młody.

- Jednak musisz nim ruszać. Łatwiej będzie, jeśli pomogę ci je rozciągnąć. - Rozłożył trochę własne złamane skrzydło, pokazał kości zniekształcone przez skrócone ścięgna. - Wiem, co trzeba było zrobić, kiedy spałem.

Młody patrzył na skrzydło przez długą chwilę, zafascynowany, przerażony.

- Złóż je, proszę.

Strażnik przyciągnął palce do ramienia i zgiął łokieć, żeby pasowały. Rozdarty brzeg zwisał luźno.

- Przepraszam.

- Nie szkodzi.

Ich rozmowy były krystaliczne. Strażnik wolałby wcale nie dotykać młodego, ale musiał mu pomagać ze skrzydłem, twardo postanowił jednak nie przenosić własnego rozczarowania na drugą osobę. Żywił nadzieję, że jego deformacje przestaną się liczyć; nie było winą młodego, że nie przestały. Może czuł mniejszą odrazę niż inni, może odraza stopniowo malała, wciąż jednak istniała, niezaprzeczalna, nieunikniona.

Strażnik zaczynał wierzyć, że sam również mógł zginąć. Był dostatecznie silny, żeby przeżyć upadek, dostatecznie silny, żeby wczołgać się pod kolczasty krzak z dala od ścierwojadów, dostatecznie silny, żeby spać przez jedenaście dni i nocy. Pamiętał przebudzenie i jak zerkał przez kolczaste, skręcone gałęzie na ludzi, którzy obsiedli go i słuchali jego mamrotanych przepowiedni. Jeden trzymał deseczki, a inny welony pogrzebowe; czekali, żeby usztywnić mu rozłożone skrzydła i posłać w powietrze, gdyby umarł. Nawet wtedy, ze skórą napiętą ciasno na zagłodzonych kościach, był dostatecznie silny, żeby podczołgać się do nich, wykonać celowy ruch i pokazać im, że przeżyje, że powinni mu pomóc

i przyjąć go jako swego proroka. Lecz nie był dostatecznie silny, żeby znieść samotność i opuszczenie.

Ostry, przenikliwy pisk wyrwał go z drzemki. Na wpół rozbudzony, wyczerpany i oszołomiony strażnik usłyszał kolejny dźwięk, gwałtownie urwany wrzask. Złożył skrzydła i wyszedł na dziedziniec. Młody siedział oparty o mur świątyni i wysysał żyłę na szyi królikojelenia, zabitego tak niedawno, że jedna zadnia noga jeszcze drżała w skurczu mięśni.

- Skądżeś go wziął? Zwierzęta nigdy nie przechodzą przez aurory.

Młody zaczął ostrożnie rozrywać w stawach drobne zwierzątko.

- Może myślało, że przepowiesz mu przyszłość.

Wysunął srebrne szpony i zaczął oddzielać mięso od cienkiej kości.

- Ja nie wyśmiewam się z ciebie.

Młody przez chwilę w milczeniu oprawiał ścierwo. Podniósł wzrok, aurory odbiły się w jego oczach i rozjaśniły je przerażająco.

- Nie nienawidziłeś ich, kiedy zrozumiałeś, że zamierzają cię zostawić? Nie chciałeś ich rozszarpać i zagryźć, i zapytać, jakim prawem udają, że się nie liczysz?

Po chwili strażnik odpowiedział:

- Rozpaczałem.

Wszedł do świątyni i stanął pod ścianą w głębi, przed kamienną figurą, popękaną ze starości i zaniedbania. Strażnik pierwszy od stuleci ofiarował jej coś w rodzaju wiary. Powoli, z trudem rozluźnił skrzydłopalce, pokiereszowane membrany okryły go, rozłożone do połowy.

- Dlaczego mi pomogli! - krzyknął. - Jeśli nie potrzebowali wyroczni, dlaczego mi pomogli, a jeśli potrzebowali, czemu mnie porzucili?

Lecz stary bóg nie odpowiedział, gdyż nawe.t jeśli wiara strażnika była prawdziwa, nie wystarczała, żeby sprowadzić boga z powrotem.

- Rozpaczałem - powtórzył.

Spodziewał się pogardy, lecz młody spuścił oczy i pogładził splamioną sierść króliko jelenia.

- Nasz świat też rozpacza - powiedział cicho. - Ukradli mu duszę i wyssali całe życie. Nasz lud próbował tylko stąd uciec, a jednak świat rozpacza.

Strażnik lekko dotknął ramienia młodego.

- Na pewno czujesz się samotny. Ale z czasem... Młody prychnął z niesmakiem.

- Nie ma już czasu. Chciałbym... chciałbym, żeby musieli zawrócić. Mam nadzieję, że wrócą na ten świat, którym wzgardzili, bo uznali go za martwy, jałowy i niezdolny ich wyżywić, a wtedy umrą.

- W tym pokoleniu nie będzie powrotu. Wyśniłem śmierć kilku z tych, którzy odeszli, i nie widziałem katastrofy. Statki polecą dalej, przynajmniej za naszego życia.

Młody wstał, przeszedł kilka kroków, gniewny, z napiętymi mięśniami, rozłożył skrzydła, zamiótł czubkami kamienie. Szpony miał jeszcze zakrwawione.

- Chciałbyś, żeby wszyscy zastąpili własne fantazje twoimi.

- Nic więcej prócz nich nie mogę ofiarować.

- Ale nie wystarczyły naszym ludziom, a ty tylko rozpaczasz. - Młody odwrócił się i złożył skrzydła na ramionach gładkim, płynnym ruchem. - Kiedyś coś się stanie i będą musieli powrócić. Wciągną żagle i złapią promienie jakiegoś odległego słońca, i poczują wdzięczność, że mogą wrócić tutaj jak do domu. Ale nigdy nie pofatygowali się zbadać tego miejsca, szukali tylko sposobu, jak je porzucić. Więc teraz świat umiera i kiedy przyczołgają się z powrotem, nic nie zostanie.

Strażnik zrozumiał, o czym mówi młody.

- Widocznie z bólu i smutku pomieszało ci się w głowie - stwierdził. - Świat nie może umrzeć.

Młody zmierzył go palącym wzrokiem i nie odwracał oczu, jakby w gniewie zapomniał o wstydzie.

- Ten świat umiera. Jeśli zaśniesz i dostroisz się do niego tak jak do ludzi, sam zobaczysz. Albo wyjdź ze swego więzienia i rozejrzyj się dookoła.

- Nigdy nie opuszczam terenu świątyni. Młody z rezygnacją przymknął oczy.

- Więc siedź i czekaj, aż aurory również umrą.

Zostawił strażnika samego i odszedł, wlokąc w kurzu koniuszki pięknych skrzydeł.

Strażnik chciał zlekceważyć młodego jako szaleńca, ale nie było to takie proste. Prawda, ich lud bardziej cenił sobie niebo i pobliskie gwiazdy niż świat, na którym mieszkał. Zupełnie naturalna cecha u rasy, która mogła szybować tak wysoko, że ziemia zakrzywiała się w dole i bezbronnie obnażała swoją małość, brak znaczenia. Zupełnie naturalna cecha u gatunku, którego dzieci instynktownie robiły fruwające zabawki z podnoszonymi skrzydłami. Gwiazdy były tak blisko, wisiały na niebie i przyzywały, hipnotyzowały. Strażnik i jego partnerka w swojej jonowej łodzi żeglowali przez zatokę pomiędzy tym światem a jego księżycem, sterowali wyłącznie na oko i wyczucie. I widział statki jonowe w wizji, kiedy ten pomysł stanowił jeszcze mrzonkę. Zanim ukończono pierwszy, widział ich tysiące, jak uniosły cały lud, rozpostarły potężne żagle, pochwyciły promienie słońca i ruszyły bardzo, bardzo powoli w stronę gwiazdy posiadającej planety, których pasażerowie będą mogli dotknąć stopami i polecieć dalej.

Jego lud dużo wiedział o gwiazdach. Lecz strażnik nie mógł zaprzeczyć, że ten świat umierał.

Po krótkiej chwili wstał powoli i poszedł poszukać młodego.

- Co zamierzasz?

Młody pochylił się i podniósł kamyk.

- Co mam robić? Prawie żałuję, że nie pozwoliłeś mi umrzeć. Zamachnął się, jakby chciał cisnąć kamyk w aurory. Strażnik

skulił się i zobaczył, że młody się waha. Myślał, że jednak rzuci kamieniem, ale młody opuścił rękę i kamyk spadł na ziemię.

- Gdybym wiedział, co robić, nie zrobiłbym nic.

- Zostali jeszcze ludzie...

- Ty i ja jesteśmy chyba ostatni, o ile wiem. Może wszyscy inni się pozabijali. Wolałbym samotność, żeby odmówić innym wstępu do sanktuarium.

- Czy obaj musimy być samotni?

Młody odwrócił się plecami, zgarbił ramiona. Strażnik pomyślał, że obraziły go ewentualne skojarzenia.

- Nie miałem na myśli nic niestosownego...

- Tradycje są równie martwe jak bóg w twojej świątyni. - Młody wzruszył ramionami. - Chciałbyś, żebym został.

- O nic nie proszę.

- Masz nadzieję.

- Nie można kontrolować marzeń.

- Zostanę na jakiś czas.

Później strażnik spał samotnie w dusznej, przytłaczającej ciemności świątyni. Spodziewał się wizji młodego, samotnego w jakiejś przyszłości, która nie obejmowała strażnika. Nigdy nie widywał w proroctwach żadnych fragmentów własnego przeznaczenia, dlatego odczuwał dziwaczny lęk, że nikt nigdy z nim nie zostanie. Nie wierzył, że potrafi kształtować przyszłość. Raczej przyszłość musiała ukształtować jego.

Ujrzał swój świat po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w świątyni, i zobaczył, że młody miał rację. Szkielety królikojeleni leżały rozrzucone na łowieckiej równinie, a winorośle, które oplatały skalne pinakle gniazd, skurczyły się i zwiędły. Nawet kolczaste krzewy, które rosły tam, gdzie nic innego nie przetrwało, były wyschnięte, kruche, wypalone słońcem. Śmierć świata nadchodziła powoli, ale opuszczone miejsca, które zobaczył, już umierały. Nie wiedział na pewno, ale przypuszczał, że sam umrze pierwszy. Nigdy przedtem wizje go nie przerażały; teraz obudził się z krzykiem.

Miękkie skrzydła zaszeleściły obok niego.

- Czy śniłeś?

- Zrobiłem, o co prosiłeś - szepnął strażnik, leżąc bardzo spokojnie.

- I miałem rację. - Tak.

- Czy ktoś jeszcze przeżył? - zapytał młody gorączkowo w ciemności.

- Nie widziałem nikogo - odpowiedział strażnik.

- Ach - mruknął młody z satysfakcją.

- Nie jestem wszechwiedzący.

- Widzisz to, co najważniejsze.

- Zostawiono innych ludzi.

- Nic nie trzymało ich przy życiu. Ani twoja siła, ani moja nienawiść.

- Niesłusznie uważasz nas za wyjątkowych.

- Mam nadzieję, że nie - odparł młody. - Myślę, że twoja wizja była prawdziwa, a nadzieje fałszywe.

Strażnik usiadł, nie chcąc znowu zasnąć.

- Nigdy się nie dowiem.

- Cierpiałbyś, gdybyś znał prawdę.

Współczucie w głosie brzmiało dziwnie po niedawnych pochwałach śmierci, ale strażnik przyjął je z wdzięcznością. Patrzył, jak cień młodego przesuwa się po kamiennej podłodze do wejścia i zatrzymuje się w drżącym świetle. Podniósł się, podszedł do młodego i przystanął tuż za nim, w jego cieniu. Młody zaczął mówić powoli, z wahaniem:

- Kiedy ostatni z nich odeszli, poleciałem za nimi jak najdalej, aż słońce zrobiło się tak jasne, że mało nie oślepłem... nie widziałem ich, ale wątpię, czy oglądali się za siebie.

- Nie oglądali się za siebie - oświadczył strażnik, a młody nie kwestionował jego wiedzy. - Spoglądanie wstecz nie leży w naturze naszych ludzi. Myślę, że nigdy tego nie potrzebują.

- A jeśli nie... moja determinacja jest głupia?

Strażnik odpowiedział bardzo ostrożnie, żeby nie posunąć się za daleko.

- Może. Albo daremna. Wolisz potępiać raczej siebie niż ich.

- Więc... pomyślę o tym.

Za jego plecami strażnik kiwnął do siebie głową.

- Chcesz jeść?

- Dobrze.

Młody nie zwracał uwagi na jedzenie, kiedy spał, lecz obudzony ocenił je jako bardzo niesmaczne.

- Polecę na polowanie, jak tylko znowu będę mógł się wznieść - obiecał.

- Przywykłem do takiej strawy. Musiałbyś przejść długą ścieżkę między aurorami.

- To lepsze niż zostać tutaj.

- Do tego również przywykłem. Lecz poluj, jeśli sobie życzysz.

- Wkrótce?

- Tak. Skrzydło już prawie gotowe. - Wciąż jest sztywne.

- Musisz przestać je oszczędzać. - Łyknął rosołu. - Rozmasuję ci je znowu.

Dotyk bardzo przypominał ruchy miłości. Strażnik nie pamiętał, żeby dotykał kogoś przed tym młodym od nocy, kiedy zginęła jego partnerka. Latali. Postarzała się, lecz wciąż była piękna i postanowiła umrzeć.

Taka była kolej rzeczy. On ją wybrał i podjął decyzję przez związek z nią, kiedy była dorosła, on zaś, jeszcze nie „on”, był młodym. Pół życia wcześniej ona, jeszcze nie „ona”, zalecała się do innego mężczyzny i związała się z nim, a potem on zestarzał się i umarł.

Teraz nie chciała popaść w zniedołężnienie. Wolała zrobić to, co jej lud zawsze robił i zawsze będzie robił, kiedy nadejdzie pora na umieranie. A on uszanuje jej decyzję i poniesie jej welony, jak zawsze robili partnerzy starych i zawsze będą robić. Ich dzieci, jedno młode, jedno od niedawna dorosłe, przekazały jej pożegnanie. Mieliby trójkę, ale drugie urodziło się z wykręconym skrzydłem, więc je porzucili.

Lecieli razem przez długi czas. Żadne chmury nie przesłaniały im widoku na łowiecką równinę. Gdyby byli głodni, mogli ucztować na ciepłym mięsie i świeżej krwi, ale tej ostatniej wspólnej nocy nie polowali. Wypili gęste słonawe wino i wzlecieli wyżej, oszołomieni. Musnęła końcem skrzydła jego policzek, opadła w dół i do tyłu, żeby pieścić jego pierś i brzuch. Śmiała się i wygłaszała zabawne, cięte uwagi o tym, kto zajmie następne miejsce w ich długiej linii małżeńskiej. Życzyła mu szczęścia i ściągnęła srebrny welon z opaski na jego kostce u nogi. Oplótł ją resztą welonów. Rzucając wyzwanie własnej słabości, wzleciała wyżej. Podążył za nią tam, gdzie powietrze rozrzedziło się niebezpiecznie, i nagle wykrzyknął w ekstazie.

Nigdy jeszcze nie wzleciał tak wysoko. Słyszał o tym od innych, ale nigdy przedtem nikt nie widział kolorów za jego oczami. Odruchowo źrenice skurczyły mu się do rozmiarów łebka szpilki. Piął się w górę. Partnerka krzyknęła do niego: „Czy widzisz?”,

a on odkrzyknął: „Widzę!”, a wtedy ona powiedziała bardzo cicho: „Bądź ostrożny, ukochany, bo ja jestem ślepa”. Spojrzał w stronę jej głosu. Zobaczył ją bardzo niewyraźnie, maleńką, wyżej niż kiedykolwiek wzleciała, wyżej niż kiedykolwiek kogokolwiek widział, z oczami szeroko otwartymi na promieniowanie, z welonami jakby dryfującymi wokół niej. Zobaczył, że jej skrzydła zaczynają sztywnieć, i wiedział, że umarła.

Kiedy następny strumień subatomowych cząstek eksplodował w jego oczach, jaśniejszy niż iskry w osłonie ich jonowej łodzi, strażnik zrozumiał, że przekroczył granice wytrzymałości własnych skrzydeł. Poczuł, że zaczyna spadać.

Kiedy jego skrzydło rozdarło się w walce z pionowym wiatrem, może powinien dobrowolnie przyjąć śmierć. Usiłował spowolnić swój upadek, lecz na końcu ziemia schwytała go i zmiażdżyła.

- Strażniku...

Słowo i dotyk na ramieniu przywróciły go rzeczywistości. Zaskoczony, podniósł wzrok. Twarz młodego wyrażała obawę, niezdecydowanie. Wciągnął skrzydłopalce, złożył miękką membranę.

- Już nie jest sztywne.

- Wspominałem - powiedział strażnik. - Twe słowa dały mi nadzieję i... przepraszam...

- To bez znaczenia. - Dotykające palce i na wpół wysunięte szpony spoczęły na dłoni strażnika. - Niczego nie wolno zmuszać, żeby umierało dwukrotnie. Gdybyśmy przedłużyli życie naszego ludu, ten świat zabiłby nasze dzieci albo one zabiłyby świat po raz drugi.

- Tyś jest niesprawiedliwy - oświadczył strażnik. - Przestraszyła cię jakaś cząstka moich wspomnień, lecz ja nie prosiłem o nic.

- To prawda, że się przestraszyłem. - Młody dotknął gardła strażnika, przesunął dłoń na ramię, w dół, wzdłuż skrzydłopałców, i tym razem się nie skrzywił. - Twojej dobroci i twojej siły.

- Nie rozumiem cię.

- Chyba zmienię się dla ciebie.

Strażnik odsunął się niechętnie, dalej od dłoni młodego.

- Zatem odejdziesz?

- Muszę.

Aurory poprowadziły młodego długą, krętą ścieżką na wzgórza. Na zewnątrz kolczaste krzaki powinny już kwitnąć. Młody stanął na skraju świątynnych obwarowań i spojrzał na krainę, na czarny i brązowy gąszcz poskręcanych, umierających gałęzi. Gorący wiatr smagał mu ciało i nic nie poruszało się w zasięgu jego wzroku. Czuł śmierć i razem z nią brzydki triumf, który przestał sprawiać mu przyjemność. Obejrzał się za siebie i prawie zawrócił, jednak zamiast tego wspiął się wysoko i rozłożył skrzydła. Błony schwytały wiatr. Młody wyczuł miejsce złamania kości i zawahał się.

Gardząc własnym strachem, rzucił się ze szczytu wzgórza, wykonał ślizg z bocznym prądem, skręcił w górę i poleciał.

Po odejściu młodego czas mijał dziwnie; wkrótce potem albo długo później stare złamania w kościach strażnika zaczęły boleć bez przerwy. Zestarzał się, a u jego rasy proces starzenia, raz rozpoczęty, postępował szybko. Ostry wzrok strażnika zaczął mętnieć. Tylko tchórze i słabeusze żyli dostatecznie długo, żeby oślepnąć z przyczyn naturalnych. Wiedział, że nie powinien przedłużać własnego życia, lecz wciąż nie robił nic. Nie pragnął umierać na ziemi, marzył, że umrze w locie, jak należy, ślepy od promieniowania.

Poczuł, że łagodne dłonie podnoszą go z drzemki, a może tylko mu się śniło.

- Strażniku, wróciłem.

Podniósł głowę i spojrzał spokojnie w twarz oszpeconą przez oczy.

- To ty, młode.

- Już nie młode - zaprzeczył. - Już od dawna. Strażnik jakby nie słyszał.

- Więc widziałeś, że wszystko umarło?

Tamten podtrzymał go i strażnik poczuł świeżą krew.

- Nie. Miałeś rację. Zostali inni. Wokół nich ziemia żyje. Przyłożył ciepłe ciało zwierzątka do warg strażnika.

- Wypij - polecił. - Ostatnim razem postąpiłem samolubnie. Gorąca krew spłynęła do gardła strażnika; niemal zapomniał

smak polowania.

- Dlaczego tutaj wróciłeś?

- Z tego samego powodu, dla którego odszedłem.

- Ile czasu minęło? - Rok.

- Ach. - Znużone ciemne powieki, zakryły ciemniejsze oczy. - Myślałem, że dłużej.

- Mnie czas biegł szybko.

Strażnik przez długi czas trwał w milczącym bezruchu.

- Umieram. Czy poniesiesz moje welony?

Zobaczył, że stary w półśnie wierzy, iż jeszcze potrafi latać.

- Poniosę - obiecał. - Dotkniesz gwiazd. Delikatnie opuścił starego na posłanie.

- Zbuduję ci ślizgacz, strażniku - szepnął.

Legł przy nim, żeby czekać, i okrył go rozłożonym skrzydłem. Miał nadzieję, że strażnik jeszcze czuje dotyk skrzydła i obecność tego, który go kochał.

przełożyła Danuta Górska


GÓRY ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA, GÓRY ŚWITU


Woń wypełniająca ładownię ze zwierzętami początkowo tylko dokuczliwa, w końcu zabiła wszystkie inne zapachy. Przed laty smród tak wielu zwierząt stłoczonych w klatkach na niewielkiej powierzchni przyprawiał starą o mdłości, obecnie zaś wywoływał już tylko leniwy głód. Kiedy była młoda, głód domagał się natychmiastowego zaspokojenia, teraz jednak, kiedy zestarzały się nawet reakcje organizmu, tylko sprawiał ból.

Na wklęsłej posadzce ładowni piętrzyły się klatki ze spasionymi, otępiałymi zwierzętami. Większość spokojnie spała. Chwyciła jedno za skórę na karku i podniosła, a ono zawisło bezwładnie, mrugając ze zdziwieniem. Nie zareagowało nawet wtedy, kiedy wbiła mu w ciało srebrzyste szpony. Jego przodkowie z krzykiem przerażenia rozpierzchali się po pustyni, kiedy padał na nich jej cień, w tych zwierzętach jednak nie pozostawiono ani strachu, ani umiejętności ucieczki, ani nawet możliwości odczuwania przerażenia. Ich mięso było pozbawione smaku.

- Dzień dobry.

Stara odwróciła się gwałtownie. Irytowało ją takie bezszelestne podkradanie się od tyłu, ponieważ zaskoczona w ten sposób nabierała podejrzeń, że jej słuch jest równie kiepski jak wzrok. Mimo to żywiła dość przyjazne uczucia wobec tego dziecka, nie aż tak słabego jak pozostałe. Młode była piękne: rozłożyste skrzydła

i delikatne uszy, ogromne oczy i trójkątna twarz, ciało porośnięte miękką, najkrótszą z możliwych sierścią, lśniąco czarną w płowe wzory. Ta anomalia - sierść powinna być jednolicie czarna - pojawiła się już w pierwszym pokoleniu, które przyszło na świat na statku. Gdyby coś takiego wydarzyło się na ich ojczystej planecie, odmieńców z pewnością pozostawiono by własnemu losowi, co oznaczało pewną śmierć; jednak tutaj, na pokładzie żaglowca, rzadko praktykowano dzieciobójstwo. Starej ani trochę się to nie podobało, obawiała się bowiem trwałej degeneracji, w końcu jednak przywykła do rozmaitych wzorów na futrze.

- I ja cię witam - odparła. - Jestem głodna. Oddal się, zanim chwycą cię mdłości.

- To już nie robi na mnie wrażenia - powiedziało młode.

Stara wzruszyła ramionami, schyliła się i ostrymi zębami rozszarpała gardło zwierzęcia. Ciepła krew trysnęła na wargi. Przełykając ją, myślała o tym, jak wspaniale byłoby szybować w powietrzu, brać ciepły jeszcze pokarm z palców partnera, karmić go w rewanżu. Tak właśnie, kiedy jeszcze była młoda i kiedy nikt nie mówił o niej „ona”, zalecała się do starszego partnera; tak właśnie jej młodszy partner nie miał okazji zalecać się do niej. To przeżycie było zupełnie obce już dla dwóch pokoleń, ona jednak bolała nad stratą znacznie bardziej od nich. Wypatroszyła zwierzę, po czym zaczęła miażdżyć zębami kości i wysysać szpik.

Podniosła wzrok. Młode obserwowało ją z fascynacją, ale i odrazą. Podsunęła mu kawałek mięsa.

- Nie, dziękuję.

- Spożyj więc je zimne, jak reszta.

- Spróbuję... kiedyś.

- Tak, oczywiście - wymamrotała stara. - A wszyscy nasi zamieszkają na najniższym poziomie, będą codziennie latać i nabierać sił.

- Ja latam. Prawie codziennie.

Stara uśmiechnęła się trochę cynicznie, a trochę ze współczuciem.

- Pokazałabym ci, co to znaczy latać. Nad pustyniami tak gorącymi, że żar zdaje się chwytać cię w szpony, nad górami tak wysokimi, że sięgają ponad chmury, tam gdzie promieniowanie

eksploduje ci w oczach, mąci zmysł orientacji i ciska cię na zatracenie w objęcia ziemi, jeśli nie znajdziesz w sobie dość sił, by je pokonać.

- Myślę, że to by mi się podobało.

- Za późno. - Stara otarła z rąk i ust zasychającą krew. - Dużo za późno.

Odwróciła się, żeby odejść.

- To mój wybór - powiedziało młode za jej plecami tak cicho, że z trudem to usłyszała. - Nie odmawiaj mi prawa do niego.

Drzwi zamknęły się między nimi.

W korytarzu mijała przypominających pająki młodych i dorosłych, którzy mieszkali na wewnętrznych pokładach statku, w słabszej grawitacji. Wielu pozdrawiało ją z szacunkiem, ona jednak była pewna, że słyszy w ich głosach pogardę. Ignorowała ich. Miała ku temu prawo: była z nich wszystkich najstarsza, tylko ona pamiętała ojczystą planetę.

Jeszcze nie zdążyła nabrać sił po posiłku, więc wydawało jej się, że lekko zakrzywiona podłoga naprawdę wznosi się przed nią jak dość strome zbocze. Pogarda, którą wyczuwała u innych, wezbrała w niej samej. Już dawno minął czas, kiedy powinna była umrzeć.

Pokłady połączono drabinami umieszczonymi w pionowych szybach niewielkiej średnicy, w których nie dało się latać. Stara z trudnością przedostała się niżej, na poziom mieszkalny. Pomimo dolegliwości od razu poczuła się lepiej w zwiększonym ciążeniu.

Początkowo, kiedy jeszcze była młoda, podróż wydawała jej się niezmiernie ekscytująca. Nie miała nic przeciwko zamianie terenów łowieckich na ciasne kajuty, ponieważ czekał na nią wszechświat. Weszła na statek młoda i pełna zapału, już po godach ze starszym partnerem, świeżo przeistoczona z dziecka w dorosłego osobnika, kochana i kochająca, dzieląca piękne marzenia ze wszystkimi, którzy opuścili niewielką, nudną planetkę.

Jej kajuta znajdowała się na najniższym pokładzie, tam gdzie grawitacja była najsilniejsza. Powoli, pokonując ból, usiadła ze skrzyżowanymi nogami przy oknie, zsunęła błony lotne z zesztyw-niałych palców i otuliła się nimi. Na zewnątrz śmigały gwiazdy;

w coraz słabszych oczach starej wyglądały jak wielobarwny zamglony obłok, niczym ziarenka miki w piasku.

W polu widzenia pomału pojawiły się żagle. Gigantyczne płaszczyzny uginały się pod naporem śródgwiezdnego wiatru, z każdą chwilą zmniejszając prędkość statku, który zbliżał się do pierwszej planety, jaką wyprawa napotkała na swojej drodze.

Śniła o młodości, o lataniu na wysokościach, z których można było się naocznie przekonać o kulistości planety, o szybowaniu razem z wiatrami wiejącymi w górnych warstwach atmosfery, gdzie w każdej chwili mógł się pojawić zdradliwy prąd i pogruchotać jej puste w środku kości. Wiele młodych ginęło podczas tych rozrywek, opłakiwali je jednak nieliczni. Taki był porządek rzeczy.

Śniła o nieżyjącym starszym partnerze i wyciągnęła ku niemu ręce, lecz jego niematerialna postać przesączyła się jej między palcami. Obudziło ją skrobanie szponami do drzwi.

- Wejść.

Drzwi otworzyły się. Ponieważ w korytarzu było znacznie jaśniej niż w kajucie, ujrzała tylko czarną sylwetkę stojącą w progu. Dopiero po dłuższym czasie, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków, rozpoznała młode z sierścią w esy-floresy. Zdawała sobie sprawę, że powinna je natychmiast odprawić, jednak przed oczami wciąż miała postać starszego partnera i słowa nie chciały przejść jej przez gardło.

- Czego chcesz?

- Mówić z tobą. Słuchać cię.

- I to wszystko?

- Oczywiście, że nie, ale jeśli tylko na tyle mi pozwolisz, przyjmę to z wdzięcznością.

Stara rozwinęła błony lotne i usiadła.

- Przeżyłam swego młodszego partnera. Czyżbyś chciało, bym ponownie zasiała zgorszenie wśród naszych?

- Ich nic to nie obchodzi. Wszystko się zmieniło. My się zmieniliśmy.

- Wiem, wiem... Moje dzieci zarzuciły dawne obyczaje, ja zaś nie mam prawa mieć im tego za złe. Zresztą, czemu miałyby słuchać niedołężnej staruchy, która nie chce umrzeć?

Młode przykucnęło przy niej i dość długo nad czymś rozmyślało.

- Często marzę o... - zaczęło wreszcie, ale stara uciszyła je rozkazującym gestem ręki uzbrojonej w ostre szpony.

- Nie powinniśmy byli opuszczać naszego domu. Ja już od dawna bym nie żyła, a ty byś mnie nigdy nie spotkało.

Młode chwyciło jej rękę i ścisnęło mocno.

- Gdybyś umarła...

Cofnęła się i rozpostarła długie palce, zasłaniając się skrzydłami.

- Umrę, i to wkrótce, ale najpierw chcę jeszcze raz wzbić się w powietrze. Po tym, jak zobaczę nową planetę, nie pozostanie już nic, co chciałabym ujrzeć.

- Nie mów o śmierci.

- Dlaczego? Czemu tak bardzo zaczęliśmy się jej bać? Młode wstało i wzruszyło ramionami. Końce pasiastych skrzydeł dotknęły podłogi, szczątkowe pazury stuknęły w metal.

- Może po prostu odzwyczailiśmy się od niej.

Stara doceniła niezamierzoną głębię tej wypowiedzi. Najpierw się uśmiechnęła, chwilę potem roześmiała głośno. Młode patrzyło na nią z taką miną, jakby podejrzewało, że postradała rozum, ale ona, nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby wyjaśnić, co ją tak rozbawiło: że w groźnej pustce, gdzie szalały kosmiczne wiatry, czyhały na nich jedynie nuda i oczekiwanie?

- Co się stało? Dobrze się czujesz? O co chodzi?

- O nic - odparła. - I tak nic byś z tego nie pojęło. - Już nie było jej wesoło. Czuła się wyczerpana i chora. - Teraz będę spała - oświadczyła wyniośle, po czym odwróciła wzrok od pięknej młodej istoty.

Tuż przed obudzeniem odniosła wrażenie, że jej ciało jest skąpane w przyjemnym cieple, jakby zasnęła w promieniach słońca na skalnej iglicy, skąd rozciągał się widok aż po sam horyzont. Jednak chwilę później poczuła pod policzkiem chłodny metal i zanim otworzyła oczy, wiedziała już dobrze, gdzie jest.

Młode leżało obok, z rozpostartym częściowo skrzydłem, które przykrywało ich oboje. Nabrała powietrza w płuca, żeby

coś powiedzieć, ale nie zrobiła tego. Wiedziała, że powinna być rozgniewana, lecz tak bliski kontakt był zbyt przyjemny. Ogarnęło ją poczucie winy, że pozwoliła temu dziecku pragnąć miłości kogoś, kto wkrótce umrze, ale mimo to się nie poruszyła. Leżała pod pieszczotliwym przykryciem, usiłując odszukać zagubione sny. Pierwsze poruszyło się młode; stara stwierdziła z zaskoczeniem, że patrzy prosto w ciemne, nakrapiane złotem, zdziwione oczy.

Młode cofnęło się gwałtownie.

- Wybacz. Przyszło mi do głowy, że może ci być zimno, więc...

- To było nawet przyjemne. Zbyt długo leżałam na zimnym metalu. Dziękuję.

Kiedy wreszcie znaczenie jej słów w pełni dotarło do młodego, położyło się z powrotem i ponownie objęło ją delikatnie.

- Jesteś głupie. Czeka cię tylko ból. Głowa spoczęła na jej piersi.

- Zawsze będę mówiła o tobie „ono”.

- Nic nie szkodzi.

Komora lotów zajmowała połowę poziomów segmentu wielkości jednej szóstej habitatu. Podłoga oraz ściany były przezroczyste.

Stara i młode stali na rozświetlonej ścieżce gwiazd. Po jednej stronie widzieli gigantyczne żagle - akurat w tej chwili były trochę pomarszczone, ponieważ zmieniano ich ustawienie, by utrzymać statek na kursie. Zasłaniały świetlny punkcik zaledwie odrobinę jaśniejszy od tworzących tło niezliczonych gwiazd: słońce ich ojczystej planety, którą opuściło tysiąc statków takich jak ten. Po drugiej stronie pyszniła się znacznie większa gwiazda, otoczona planetami. Nawet stara, mimo słabego wzroku, bez trudu mogła obserwować ich zmieniające się fazy.

Młode wpatrywało się w oświetloną krawędź celu ich wyprawy.

- Będziesz tam szczęśliwa?

- Będę szczęśliwa, że znowu widzę niebo i ziemię.

- Zupełnie puste błękitne niebo, bez gwiazd...

- Przyzwyczailiśmy się do warunków panujących na statku, dlatego równie łatwo powinniśmy zaadaptować się do tych, które tam zastaniemy.

Odwróciła się, rozpięła skrzydła, przebiegła kilka kroków i wzbiła się w powietrze. Start nie był najpiękniejszy, ale samemu lotowi trudno było cokolwiek zarzucić.

Wznosiła się coraz wyżej w malejącej grawitacji. Początkowo fascynowało ją to, że w miarę zwiększania wysokości musi zużywać coraz mniej energii, teraz jednak marzyła o tym, by wreszcie móc doprowadzić się na skraj wyczerpania. Z czasem osłabieniu uległa zdolność oceniania odległości, ale stara zdążyła utrwalić w pamięci wymiary komory: była wystarczająco długa, by odbyć pełen lot ślizgowy, i dość szeroka, żeby można było bezpiecznie przelecieć od ściany od ściany, leniwie poruszając skrzydłami. Rzecz jasna nie było mowy o rozwijaniu wielkich prędkości ani o locie nurkowym.

Przemknęła przez wąską przestrzeń między sklepieniem komory a mostkiem dla pieszych. Usłyszała, jak podążające za nią młode z łopotem skrzydeł wytraciło prędkość, po czym poszło w jej ślady. Śmiała się, kiedy budowano mostek, wkrótce jednak okazało się, że są tacy, którzy nie zdołaliby przelecieć w poprzek komory, a to już wcale nie było zabawne.

Prowadziły ją dźwięki. Niekiedy czuła pokusę, by zatkać uszy i nie zwracać uwagi na echa informujące o przeszkodach. Zamierzała nawet umrzeć w ten sposób: wzbić się w powietrze na pół ślepa i zupełnie głucha i lecieć na oślep tak długo, aż roztrzaskała się na grubym dywanie gwiazd, chrzcząc statek własną krwią. Nie uczyniła tego jednak, ponieważ pragnęła jeszcze raz dotknąć ziemi.

Zmęczyła się. Wiedziała, że kiedy wyląduje, by odpocząć, będą ją bolały wszystkie kości. Łagodnie spłynęła na posadzkę, napinając mocniej mięśnie w ostatniej fazie lotu, kiedy ciążenie było największe, po czym złożyła skrzydła. Młode wylądowało tuż obok.

- Jestem zmęczone - powiedziało. Potrafiła docenić uprzejmość.

- Ja też.

Mijały dni, a młode wciąż nie odstępowało jej nawet na krok. Wspólnie odwiedzali komorę lotów i żeglowali od dawna

nieużywanymi łodziami jonowymi wśród wirów powstających w wyniku zderzenia kosmicznych wiatrów. Początkowo lekko przestraszone, młode stopniowo nabierało odwagi, obserwując, jak stara po mistrzowsku radzi sobie z żaglami. Wspominała inne, bardzo odległe w czasie przejażdżki, w towarzystwie od dawna nieżyjących młodych, a obserwując coraz większą radość towarzysza wypraw, cieszyła się, że jej marzenie o tym, by umrzeć jak należy, szybując wysoko nad ziemią, powstrzymało ją przed realizacją planu, który polegał na tym, by wsiąść w jedną z tych łodzi i pożeglować na oślep przed siebie aż do wyczerpania się zapasów powietrza.

Kiedy można już było dostrzec pewne szczegóły na powierzchni planety, stara wyruszyła w długą wędrówkę do sterowni. Jej oczy nie nadawały się już do wypatrywania drogi wśród gwiazd, więc nie zajmowała się nawigacją; chociaż młodzi radzili sobie z tym zadaniem co najmniej równie dobrze jak poprzednie pokolenia, czuła się trochę niepewnie, wiedząc, że jej los spoczywa w czyichś rękach. Zaraz za drzwiami odepchnęła się lekko od podłogi i poszybowała w kierunku centralnej części pomieszczenia. Kilkoro młodych dorosłych unosiło się tam wewnątrz przezroczystej półkuli, rozmawiając, na pół śpiąc, monitorując wszelkie zmiany w układzie, na który składały się: statek, planeta, centralna gwiazda układu oraz pozostałe gwiazdy. Sterownia nie obracała się, brakowało tu ciążenia, więc określenia kierunków były umowne. W górze wisiał szeroki sierp planety z błyszczącymi oceanami przykrytymi częściowo poszarpaną powłoką chmur, w dole wirował główny kadłub statku - odbijająca blask słońca ogromna konstrukcja naznaczona czarnymi plamami doków, z przezroczystą kopułą komory lotów.

- Witaj, babko.

- Witaj, wnuczę.

Właściwie powinna mówić do niego „wnuku”, ale przywykła do tego staromodnego określenia, którym zwracała się do dziecka swego pierwszego dziecka. Oboje od dawna nie żyli. Po raz kolejny przemknęło jej przez głowę, że powinna była umrzeć w jakiś elegancki sposób.

W pobliżu toczyła się dyskusja dotycząca ewentualnej korekty kursu. Po chwili poluzowano kilka lin głównego żagla i na oczach starej gigantyczna powierzchnia pomarszczyła się niczym tafla jeziora, po czym zaczęła się zwijać.

- Wygląda na to, że obejdzie się bez uruchamiania silników. Statek już wykonywał zwrot. Gwiazdy przesuwały się wyraźnie. Wzruszył ramionami w taki sposób, że skrzydła ani drgnęły.

- Może włączymy je, ale tylko na chwilę. - Przez jakiś czas przyglądał się jej w milczeniu. - Czy wiesz, babko, że planeta okazała się mniejsza, niż początkowo sądziliśmy?

Spojrzała na częściowo skryty w cieniu, przesłonięty chmurami glob.

- Chyba niewiele?

- Dość wyraźnie. Za to ma znacznie większą masę niż nasza, więc siła ciążenia na jej powierzchni będzie większa.

- O ile?

- Wystarczająco, żebyśmy nie czuli się tam dobrze. Poczuła lekki niepokój.

- Jesteśmy słabi. Niech rada zaproponuje, żeby wszyscy przenieśli się na pierwszy pokład.

- Nikt tego nie zrobi, babko.

Chociaż nigdy nie latał, w jego głosie było słychać żal.

- Chcesz powiedzieć, że nie wylądujemy?

- A po co? Przecież nikt nie mógłby tam żyć.

- Nikt?

- Jesteś stara, babko.

- I zmęczona żeglowaniem. Chcę znowu latać.

- Na tej planecie nikt nie zdoła wzbić się w powietrze.

- Skąd wiesz? Ty nie wzbiłeś się w powietrze nawet w komorze lotów.

Przeniósł wzrok na lśniące, zwinięte do połowy żagle.

- Teraz to są nasze skrzydła. Innych nie potrzebujemy. Stara poruszyła długimi palcami. Rozpięte na nich błony zafalowały majestatycznie.

- Czy wszyscy tak myślą?

- Tak jest naprawdę. Te żagle służą nam już od dwóch pokoleń. Czemu mielibyśmy się ich pozbyć?

- A czemu mielibyśmy ufać im bez zastrzeżeń? Wnuku, weszliśmy na ten statek po to, żeby poddać się próbie, a ty teraz mówisz, że powinniśmy z niej zrezygnować!

- Ambicje i potrzeby mogą się zmieniać.

- A instynkt?

Wiedziała, jaka będzie odpowiedź, zanim ją usłyszała.

- Też.

Stara rozejrzała się po sterowni. Nie potrafiłaby już pokierować statkiem, ale mogła zorientować się, jaką nadano mu trajektorię. Nawet nie podjęto próby wprowadzenia go na orbitę. Miał ominąć planetę, wykorzystać jej pole grawitacyjne do nabrania większej prędkości, i pożeglować dalej.

- Czuliśmy się więźniami naszego świata - powiedziała z goryczą. - Czyżbyś sądził, że naszym dzieciom wystarczy ten nudny, sztuczny twór?

- Proszę, spróbuj nas zrozumieć. Spróbuj docenić korzyści, jakie płyną z poczucia bezpieczeństwa. - Wsunął szpony i bardzo delikatnie musnął jej rękę koniuszkami palców. - Przykro mi.

Odwróciła się od niego - z powodu braku ciążenia musiała wykonywać niezgrabne pływackie ruchy - i wyruszyła w drogę powrotną na najniższy pokład habitatu. Świadomość, że statek nie wyląduje, sprawiała jej niemal fizyczny ból. W swojej kajucie zastała młode.

- Polatamy?

Skuliła się w kącie przy oknie.

- Nie mamy po co.

Młode przykucnęło przy niej.

- Co się stało?

- Odejdź i zapomnij o mnie. Rankiem już mnie tu nie będzie.

- Idę z tobą.

Wzięła młode za rękę, przesunęła szponami po wzorzystej sierści.

- Nikt inny nie ląduje. Kiedy umrę, zostaniesz samo. Dopiero teraz młode zrozumiało, co zamierza.

- Nie opuszczaj statku! - powiedziało błagalnym tonem.

- Tu nie chodzi o mnie. Jeśli zostanę, wkrótce umrę, pogrążając cię w rozpaczy. Jeśli odejdę, będziesz odczuwać taką samą roz-

pacz. Jeżeli jednak pozwolę, żebyś mi towarzyszyło, będzie tak, jakbym sama odebrała ci życie.

- To moje życie.

- Ach... - westchnęła ze smutkiem. - Jakieś ty jeszcze młode...

Wyjęła butelkę ciepłego czerwonego wina. Raczyli się gęstym, słonawym płynem, powoli zapominając o troskach, a rozgwieżdżone niebo obracało się wokół nich niestrudzenie. Młode pogłaskało starą po policzku, szyi i boku.

- Zrobisz coś dla mnie, zanim odejdziesz?

- Czego sobie życzysz?

- Połóż się ze mną. Pomóż mi dokonać przemiany.

Wino sprawiło, że upór i naiwność młodego lekko ją rozbawiły.

- Zazwyczaj czyni się to ze swoim partnerem.

- Zostało mi niewiele czasu, a ja nie chcę nikogo innego.

- Będziesz potem bardzo samotne.

- Pomożesz mi?

- Moja odpowiedź brzmi tak samo jak poprzednio.

Młode chyba zamierzało się spierać, ale ostatecznie zmieniło zdanie i nie odezwało się ani słowem. Starą trochę zaskoczyła tak szybka kapitulacja, kolejny łyk wina rozwiał jednak wszelkie podejrzenia. Delikatnie muskając szponami skroń młodego, wpatrywała się we wzory na jego sierści, usiłując zatracić się w brązowych zawijasach, ale sen nie chciał przyjść.

Jak tylko poczuła, że jest gotowa do wyprawy, wymknęła się z kajuty. Zrobiło jej się trochę przykro, ponieważ młode nawet nie drgnęło, ale zaraz doszła do wniosku, że powinna być z tego zadowolona: nie chciała kolejnej kłótni, nie chciała znowu być okrutna. W miarę jak zbliżała się do doku, żal ustępował miejsca podnieceniu. Była to jej pierwsza przygoda od wielu lat.

Po drodze nikogo nie spotkała, ponieważ dok znajdował się na tym samym pokładzie co jej kajuta. Wsiadła do niewielkiej maszyny silnikowej, zamknęła i uszczelniła luk, po czym wydała polecenia komputerowi doku. Wszystkie urządzenia działały bez najmniejszych zakłóceń, mimo że od lat nikt ich nie używał ani nie konserwował. Starej wcale nie dziwiła niezachwiana wiara młodego pokolenia w niezawodność statku; za jej czasów budowano nie-

wiele, ale za to solidnie. Jak tylko pompy usunęły powietrze z doku, otworzyła wrota i wyprowadziła stateczek w przestrzeń.

Szybko sobie przypomniała, jak kieruje się taką maszyną. Sterowała ręcznie, nie wprowadzając kursu do komputera pokładowego. Jej wzrok nie pogorszył się aż tak bardzo, żeby nie dała sobie rady z manewrowaniem.

W miarę jak zbliżała się do planety, zwiększona grawitacja przypominała jej o różnicach między tym miejscem a ojczyzną. Miała wrażenie, że nie są zbyt wielkie. Przekroczyła linię terminatora i wleciała w strefę dnia; w dole kłębiły się białe chmury. Ich widok sprawił, że odruchowo zgięła i wyprostowała palce oraz napięła mięśnie karku; gdyby przy takiej prędkości wpadła w deszcz, zimne krople siekłyby jej ciało z ogromną siłą.

Obserwowała wznoszące się coraz wyżej gwiazdy. Na podstawie refrakcji usiłowała oszacować gęstość powietrza; powinno nadawać się do latania.

Stateczek wpadł w górne warstwy atmosfery. Krótkie skrzydła pozwoliły stopniowo wytracić ogromną prędkość, aż wreszcie maszyna zaczęła bez oporów reagować na polecenia pilota. Stara rozglądała się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do lądowania.

Planeta była chyba bardzo młoda, ponieważ dokoła, jak okiem sięgnąć, rozciągały się dżungle i bagna. Wreszcie, między dwoma łańcuchami górskimi uniemożliwiającymi swobodne przemieszczanie się chmur, spostrzegła pustynię. Piasek miał dość niezwykłą barwę, ale drobinki miki błyszczały w nim tak samo jak w piasku na ojczystej planecie. Wylądowała wśród wysokich wydm.

Należało się liczyć z możliwością, że powietrze, gleba albo jakiś inny składnik ekosfery będzie śmiercionośny, stara jednak bez wahania rozhermetyzowała stateczek, otworzyła drzwi i jako pierwsza od ponad dwóch pokoleń napełniła płuca świeżym powietrzem. Było mocno rozrzedzone, ale zawierało więcej tlenu niż to, do którego przywykła, toteż od razu zakręciło się jej w głowie. Liczne zapachy kusiły, by jak najprędzej je zidentyfikować. Wygramoliła się na ciepły piasek, a następnie powoli, bardzo powoli, rozpostarła skrzydła.

Ciążenie istotnie było spore, ale powinna sobie z nim poradzić. Rozłożyła skrzydła jeszcze szerzej i pobiegła na spotkanie ła-

godnemu wiatrowi. Uniosła się na mgnienie oka, ale to nie wystarczyło; zaraz potem stopami ponownie dotknęła ziemi i musiała się zatrzymać.

Wiatr sypnął brunatnym piaskiem wymieszanym z miką.

- Cierpliwości - powiedziała. - Jeszcze zdążysz mnie pochować. Należy mi się od ciebie coś więcej niż tylko grób.

Rozpoczęła powolną wspinaczkę po stromym zboczu najbliższej wydmy. Piasek uciekał jej spod stóp miniaturowymi lawinami. Zdążyła przywyknąć do tego, że wchodząc wyżej, staje się lżejsza, ale tutaj odczuwała jedynie narastające zmęczenie. Wreszcie dotarła do przypominającego ostrze noża grzbietu, gdzie promienie słońca lśniły w każdym krysztale. Delikatna konstrukcja załamała się pod jej ciężarem, lecz stara nie straciła równowagi; teraz stała w zagłębieniu mniej więcej w połowie łukowato wygiętego grzbietu, tak że jego dwie nienaruszone części biegły w obie strony niczym gigantyczne skrzydła. Tutaj, na znacznej wysokości, wiatr wiał znacznie mocniej. Spojrzała w dół, roześmiała się, rozpostarła skrzydła i skoczyła.

Rozrzedzone powietrze nie chciało wziąć na siebie jej ciężaru. Walczyła, ile sił, musnęła stopami piasek, zdobyła się na jeszcze jeden, ostateczny wysiłek... i zaczęła się powoli wznosić, z pewnością nie tak szybko jak kiedyś, ale jednak. Wkrótce trafiła na prąd wstępujący; skwapliwie z niego skorzystała, zataczając szerokie kręgi z zupełnie nieruchomymi skrzydłami i bez przerwy zwiększając pułap lotu. Szło jej to znacznie trudniej niż w snach, nie tylko z powodu odmiennych warunków. Spróbowała zejść odrobinę niżej i niewiele brakowało, a zwaliłaby się w dół jak kamień. Z trudem odzyskała kontrolę. Jeszcze nie była gotowa pożegnać się z życiem. Już nie czuła się staro. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.

Jej uwagę zwróciło jakieś poruszenie na ziemi. Przechyliła się na bok i poszybowała nad maleńką sylwetką, która rzuciła się do panicznej ucieczki, jak tylko padł na nią cień starej, lecz nie była w stanie rozwinąć wystarczającej prędkości, by pościg mógł się stać choć trochę emocjonujący. Zanurkowała z ogromnym zapasem bezpieczeństwa, chwyciła umykające stworzenie w szpony i poderwała się w górę. Pokryta łuskami zdobycz szamotała się

rozpaczliwie, wydając gardłowe dźwięki. Stara obejrzała ją dokładnie: zwierzę miało ostry, choć nawet dość przyjemny zapach - jeden z wielu, które wyczuwała w powietrzu. Nie była głodna, lecz mimo to niewiele brakowało, żeby je zabiła i zjadła, ponieważ odniosła wrażenie, że zbudowane jest ze znajomych składników, tyle że połączonych według całkowicie odmiennego schematu. Ciekawiło ją, czy jej organizm zdoła sobie poradzić z tą zagadką oraz jakiego koloru jest krew zwierzęcia. Ostatecznie jednak porzuciła zdobycz tam, gdzie ją porwała, i zaczęła od nowa nabierać wysokości. Już po raz ostatni. Odczuwała głęboki ból na myśl o tym, że młodzi tak łatwo zrezygnowali z zamiaru lądowania na tej planecie.

W pierwszej chwili była pewna, że jękliwy, przybierający szybko na sile odgłos stanowi jedynie wytwór jej wyobraźni, ale zaraz potem rozpoznała odgłos pracy silnika maszyny bardzo podobnej do tej, którą tu przyleciała. Niebawem ujrzała stateczek pędzący z ogromną, stanowczo zbyt dużą prędkością. Pilot usiłował wyhamować, niewielkim kadłubem rzucało na boki, maszyna gwałtownie traciła wysokość, wreszcie jakoś wyrównała lot, zawróciła i wylądowała w pobliżu pierwszego stateczka. Stara również skierowała się w tamtą stronę. Obserwowała z powietrza, jak młode wysiada z kabiny, po czym opadła na ziemię tuż obok.

- Co cię tu sprowadza? Ja i tak nie wrócę.

Młode pokazało jej rytualne opaski na kostki i różnokolorowe woale pogrzebowe.

- Pozwól mi więc przynajmniej obsłużyć cię po śmierci.

- To wielka prośba.

- Zgadzasz się?

- Narażasz się na olbrzymie niebezpieczeństwo. Czy zdołasz wrócić?

- Jeśli zechcę.

- Musisz. Nic tu po tobie.

- Samo o tym zdecyduję! - Płomień gniewu szybko wygasł. - Czemu... Czemu udajesz, że tak ci na mnie zależy?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Troska była nieudawana, stara jednak dopiero teraz uświadomiła sobie, że jej słowa nijak się mają do czynów. Nie tylko młodzi zmienili się podczas podróży; za-

chowała obojętny stosunek do własnej śmierci, a jednocześnie zaczęła się przejmować losem innych.

- Nie udaję - powiedziała wreszcie. - Naprawdę zależy mi na tobie.

Młode aż wstrzymało oddech.

- Nareszcie! - wyszeptało po chwili. - Od tak dawna pragnę to usłyszeć, od tak dawna pragnę twojej miłości...

- Nie będzie ci dane długo się nią cieszyć.

- Wystarczy.

Objęli się, stara otuliła je skrzydłami i osunęli się na rozgrzany piasek. Po raz pierwszy dotykali się z miłością i namiętnością. Stara pieściła młode, głaskała je po twarzy, tuliła, a kiedy krawędź słonecznej tarczy dotknęła poszarpanej górskiej grani i kiedy pustynia przybrała ciemnobrązową barwę, rozpoczęła się przemiana. Na zewnątrz jej efekty miały być prawie niezauważalne, stara jednak czuła wyraźnie, jak podnosi się temperatura ciała jej kochanka; metabolizm uległ znacznemu przyspieszeniu, za tym zaś poszły ogromne zmiany hormonalne.

- Słabo mi... - wyszeptał młody.

- To normalne. Wkrótce poczujesz się lepiej. Zapadł jeszcze głębiej w jej objęcia.

Słońce zaszło, pustynię spowił mrok, na niebie pojawiły się dwa księżyce w pełni. Gwiazdy otoczyły gęstym całunem dwie splecione ciasno postaci. Leżeli prawie nieruchomo; stara delikatnie głaskała kochanka, usiłując rozluźnić jego napięte do granic wytrzymałości mięśnie. Otuliła go szczelnie skrzydłami, by nie tracił ciepła niezbędnego do dokonania przemiany. Pustynia szybko stygła; dźwięki i zapachy dnia stopniowo słabły, ustępując miejsca odgłosom nocy. Dopiero teraz stara zaczęła wyraźnie odczuwać, że znajduje się w zupełnie obcym miejscu.

- Jesteś tu?

Oczy miał szeroko otwarte, ale źrenice były jak wąskie szparki. Na karku wystąpiły grube powrósła mięśni.

- Oczywiście.

- Nie wiedziałem, że to będzie boleć... Cieszę się, że jesteś przy mnie.

- Wszyscy przez to przeszliśmy.

Albo w tym miejscu, albo w samym przemieniającym się było coś, co utrudniało metamorfozę. Tuliła go przez całą noc, a on rzucał się i mamrotał niezrozumiale, nieświadom jej obecności. Dopiero tuż przed świtem zapadł w głęboki sen; stara była nie mniej wyczerpana od niego. Promienie wschodzącego słońca rozdarły gwiezdny całun i ogrzały kochanków, nocne stworzenia wróciły do swoich kryjówek, stara zaś wstała ostrożnie, by nie obudzić śpiącego, i zaczęła wdrapywać się na wydmę.

Kiedy wróciła, nowy dorosły właśnie się budził. Wylądowała za jego plecami; usłyszał ją i odwrócił się gwałtownie. Grymas rozpaczy natychmiast zniknął z jego twarzy, zastąpiony przez radosny uśmiech.

- Jak się czujesz?

Potarł mięśnie u nasady karku.

- Bo ja wiem? Jakoś tak... inaczej. Przykucnęła obok niego.

- Bardzo zgłodniałam. - Pokazała mu zdobycz: dwa wijące się, pokryte łuskami stworzenia. - Przynajmniej nie muszę się zastanawiać, czy tutejsza żywność mnie zabije. - Rozszarpała gardło jednej z ofiar; trysnęła żółta krew o ostrym zapachu i takim samym smaku. Skosztowała mięsa; po monotonnych posiłkach na statku wydawało się nadzwyczaj aromatyczne. - Dobre. - Podsunęła mu kawałek. - Wydaje mi się, że nic ci nie grozi.

Przez chwilę przyglądał się poczęstunkowi, po czym bez słowa chwycił drugie zwierzę i wbił mu zęby w gardło. Skonało niemal natychmiast.

- Dobra robota - pochwaliła go.

Uśmiechnął się. Ucztowali w milczeniu, a kiedy skończyli, wstał i rozprostował skrzydła.

- Tutaj da się latać - powiedziała.

Przebiegł kilka kroków, po czym wzbił się powietrze. Śledziła go wzrokiem, zdumiona i zachwycona, że nie potrzebuje jej pomocy. Co prawda w każdym jego ruchu widać było brak doświadczenia, ale gdyby miał wystarczająco dużo czasu, z pewnością by go nabrał. Dobiegł ją jego radosny śmiech; chwilę później zawołał, by do niego dołączyła.

Uczyniła to, wspiąwszy się uprzednio na szczyt wydmy. Jakżeby chciała mieć więcej sił! Latali prawie cały dzień: uczyła go polować, podawali sobie do ust kawałki rozszarpanej zdobyczy, później zaś wylądowali i położyli się razem na piasku.

Zapadał zmierzch.

Starą bolały wszystkie kości. W powietrzu łudziła się, że oszukała czas, ale teraz aż drżała z wyczerpania.

- Już pora - powiedziała.

Spojrzał na nią z taką miną, jakby go uderzyła, i otworzył usta, by zaprotestować, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. Objął ją mocno.

- Obsłużę cię.

Niosąc woale, wspiął się z nią na wierzchołek wydmy, po czym założył jej opaski na kostki i palce. Stara rozpostarła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Leciała w kierunku gór świtu tak długo, aż spowiła ją ciemność, a gwiazdy zdawały się dotykać jej barków. Kochanek przez cały czas trzymał się w pobliżu.

- A ty co zamierzasz?

- Wrócę na statek.

- To dobrze.

- Może uda mi się kogoś przekonać, żeby przyleciał tu ze mną. Usiłowała sobie wyobrazić jego samotność, gdyby nie znalazł

chętnych, a mimo to wrócił na planetę, lecz nie wspomniała o tym ani słowem.

- Szanuję twoją decyzję.

Wspinała się coraz wyżej, w rzadkie warstwy atmosfery, ale brakowało jej sił, by dotrzeć tam, gdzie promieniowanie kosmiczne oślepiłoby ją do końca. Widok czystego nieba i radość lotu dały jej poczucie całkowitego spokoju. Wzięła od swego towarzysza jeden woal, on zaś wsunął jej pozostałe pod opaski. Robiło się coraz zimniej. Welony otaczały ją niczym śnieżna zamieć.

- Żegnaj, ukochany - powiedziała. - Nie rozpaczaj po mnie. Była już tak wyczerpana, że z trudem go słyszała.

- Nie mam żalu, ale na pewno będę rozpaczał.

Z coraz większym trudem poruszała sztywniejącymi skrzydłami.

Podążał za nią do chwili, kiedy nabrał pewności, że nie żyje, po czym został z tyłu. Wiedział, że będzie leciała dotąd, aż dotrze do odległego miejsca, które stanie się jej grobem. Pragnął zachować ją w pamięci taką, jaka była tego dnia.

Samotnie żeglował nad pustynią i stawiał czoło zdradzieckim prądom nad górskimi zboczami, utrwalając w pamięci obraz planety, by móc opisać innym jej piękno. O świcie wylądował obok maszyny. Wiatr natychmiast przysypał mu stopy migoczącymi kryształkami.

Osunął się na kolana, wbił palce w roziskrzony, szybko nagrzewający się piasek, przesypał garść do ostatniego żałobnego całunu, zawinął i zabrał ze sobą na statek.

przełożył Arkadiusz Nakoniecznik


POCZĄTEK KOŃCA


W ciągu długiej niewoli nauczyłem się naśladować ludzką mowę, lecz nie rozumiem myśli, które wyraża. Jak można się nauczyć rozumieć tych, którzy przez całe życie tak rozpaczliwie szukają niezależności? Zmusili mnie, bym stał się taki jak oni, lecz ich nie rozumiem. Musiałbym oszaleć, by pragnąć takiej samotności, a jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach.

Pozbawili mnie mowy i niemal oślepili. Zostawili mi oczy, lecz one na nic się nie zdadzą w zimnych ciemnościach głębokiego morza. Nadal czuję zapachy i smaki. W łagodnych słonych falach dryfuje wiele rozmaitych cząsteczek: ostre okrzemki, jasne iskierki jadalnych skorupiaków (tak pożądanych po wielu sezonach poszarpanych kawałów rybiego mięsa, zlodowaciałego na kamień), gorzki posmak wody, która przybywa z ziem ludzi (wielkie śpiewają pieśni o czasach czystych oceanów, ale wielkie umierają, zabijane; ich pieśni zginą razem z nimi i nikt już nie będzie pamiętał smaku nieskażonej wody), oraz piaszczysty osad, nanoszony przez nurt wezbranej w deszczach rzeki. To ten osad mąci mi wzrok. Ludzie odebrali mi głos, bym nie mógł wzywać pomocy, i z tego powodu niemal zupełnie okaleczyli mój słuch.

Nie mogę już śpiewać podczas przypływów. Ludzie przytwierdzili do mnie maszynę, która wydaje z siebie brzydki pisk. I choć ten metaliczny dźwięk miesza się i rozpływa w szumie oceanu, wy-

starcza do nawigacji (sprawdzili to z wielką starannością). Lecz piękno odeszło z mego domu. Nawet kamienie są nieprzezroczyste.

Wyłaniam się ponad powierzchnię, by odetchnąć. Jest ciemno, a woda migocze w świetle księżyca. Zwalniam i toczę wokół spojrzeniem, gdyż wiele czasu minęło, odkąd widziałem ocean lub niebo. Odpoczywam, wychylony ponad ciepłą pieszczotliwą wodę. Jednak ludzie szybko dowiadują się, że się zatrzymałem i wysyłają sygnał, po którym muszę ruszyć w dalszą drogę. Nie mogę się mu sprzeciwić. Pozbawili mnie nawet satysfakcji walki z bólem. Nie czuję bólu, a jedynie przymus, przed którym nie ma ucieczki, tak jak nie mogłem uciec spomiędzy betonowych i szklanych ścian, w których mnie więzili.

Bliski szaleństwa z samotności, marzyłem o wolności i pływaniu w wielkim słodkim oceanie. Moja partnerka przyszłaby do mnie wraz z resztą ludu i świętowalibyśmy moje uwolnienie śpiewem, pląsami, radością i kopulacją. Ale nie mogę wołać, nie mogę śpiewać. Nie ma dla mnie radości.

A moja partnerka nigdy mnie nie znajdzie, lecz będzie czekać i szukać na próżno w pobliżu budowli, gdzie mnie więzili. Nikt się nie dowie, że ludzie otoczyli mnie mokrymi cuchnącymi okrywami (sądziłem, że chcą osłonić moją skórę na podobieństwo swojej), włożyli mnie do skrzyni, a skrzynię do jednego z tych metalowych stworów (ludzie mają okropną potrzebę wkładania jednych rzeczy w drugie, jakby chcieli przeciwstawić się nieuniknionej przypadkowości życia. Oni są mądrzejsi). Metalowe stworzenie uniosło się w powietrze i przeniosło ze Środkowego Oceanu do Szerokiego Oceanu, i właśnie tu jestem i płynę śladem słońca do Kraju Zachodu. Kiedy znajdę się u celu, umrę.

Ciało już mnie nie boli tam, gdzie ludzie je pocięli. Wyzdrowiałem, lecz nadal czuję bliznę. Ciężar tego metalu wewnątrz zakłóca moją równowagę. Nie rozumieją, jak bardzo cierpię, nie mogąc się bawić. Nie mogę śpiewać, nie mogę skakać. Ludzie chyba nie znają sztuki.

Słyszę słaby puls pieśni wieloryba, niemal zagłuszonej przenikliwym jazgotem wodnych maszyn ludzi. Ta pieśń zamiera, trudno ją odczytać; przebyła pewnie pół Szerokiego Oceanu. Nie stanowi dobrej informacji, lecz jest iluzją towarzystwa. Przez parę na-

stępnych godzin, kiedy kakofonia stanie się zbyt bolesna, a monotonny dźwięk moich przyrządów nawigacyjnych zanadto mnie znudzi, będę mógł odnaleźć niskie przeciągłe tony pieśni wielkich. W dawnych czasach opowiadały historie z drugiego końca świata.

Jeśli wielkie nie śpiewają o smaku morza, śpiewają o jego odgłosach. Sto lat temu taka pieśń zaintonowana w środku nocy dotarłaby na miejsce w dzień, choć zanim przemierzyłaby tak długą drogę, jej miejsce przeznaczenia pogrążyłoby się w ciemnościach, a w miejscu, z którego by wyszła, zapanowałby dzień. Naturalne dźwięki morza nie zakłócają biegu pieśni, które przemykają pomiędzy pomrukami i bulgotami, pluskami i krzykami, a nawet paplaniną mniejszych ludzi, moich braci. Wieloryby nigdy się z sobą nie rozstają, choćby znajdowały się jak najdalej od siebie. Teraz są samotnymi, opuszczonymi istotami, które nie potrafią się nauczyć strachu.

Płynę, płynę. Sygnały ludzi nie pozwalają mi odpocząć. Mam zadanie. Zadania są dla łudzi i maszyn, nie dla mego ludu. Ale teraz jestem maszyną lub czymś niewiele lepszym. Czymże jest maszyna, jeśli nie stworzeniem pozbawionym własnej woli?

Maszyna w moim ciele jest zimna.

Gdybym zdołał odnaleźć mój lud, powiedziałbym im - choć jestem niemy, mógłbym im to przekazać wzrokiem i ruchem - by mnie powstrzymali. Może gdyby zatrzymali mnie na dość długo, ludzie by mnie zostawili.

I tak mógłbym umrzeć... ale ludzie zabiją mnie swą maszyną, kiedy dotrę do kresu podróży. Zabiją mnie, jeśli nie wykonam misji. Jeśli pomyślą, że schwytali mnie ich wrogowie, także będą woleli mnie zabić. Jeśli mój lud mnie zatrzyma, a maszyna wybuchnie, nie będę jedynym, który zginie. Więc muszę porzucić nadzieję. Nie ma dla mnie ratunku.

Słyszę niski pomruk wieloryba zabójcy, jedyny dźwięk, który budzi nasz strach. Ale on nikogo nie szuka, pływa spokojnie w mrocznych wodach. Musi wiedzieć o mojej obecności, lecz nie jest głodny. Ludzie nazywają go wielorybem zabójcą, ale jemu nie smakuje ich mięso, a jedynie mniejsi ludzie.

Nie chcę spełniać woli ludzi. Gdyby chodziło tylko o moje życie, zgodziłbym się je poświęcić - lecz musiałbym wiedzieć dlacze-

go. Koniec mojego życia będzie zaledwie sygnałem dla innych ludzi, by zaczęli się nawzajem zabijać. I nie zadowolą się już zadawaniem śmierci tylko sobie. Tym razem zabiją także cały świat.

Przećwiczyli to na małych południowych wysepkach. Kiedy skończą próby, wyślą maszyny, by wybuchły na ziemi jak burza, a pył, który opadnie na lądy i morza, zatruje wszystko. My, którzy umrzemy szybko, będziemy należeli do szczęśliwców.

Gdybym mógł zaśpiewać, rozwścieczyłbym wieloryba zabójcę, który by mnie zabił. Ale nie mogę ściągnąć na siebie jego uwagi, a ludzie nie pozwolą mi zboczyć z kursu aż tak, bym mógł z niego zadrwić, ukąsić go, doprowadzić do szału.

Ludzie rozkazują mi płynąć dalej. Męczę się szybciej niż przed uwięzieniem, ale jeszcze nie dotarłem do kresu swych możliwości. Księżyc znika za chmurą, a morze staje się czarne, tylko gdzieniegdzie barwią je jasne plamy. Księżycowy blask zaćmiewa lśnienie fosforyzującego planktonu, lecz w ciemnościach widać jego migotliwe strumienie. Przepływam pod nimi, wynurzam się i skaczę. Rozpryskuję na wszystkie strony jarzące się krople. Opadam ciężko, niezgrabnie. Znowu straciłem równowagę.

Zastanawiam się, czy w tych wodach płyną także inni, tacy jak ja. Czy zbliżają się ku wrogom ludzi, usiłując zrozumieć potrzebę zadawania śmierci komuś z własnego gatunku. A może jestem jedynym, posłanym w głąb mrocznych wód? Czy tylko mnie powierzono misję rozpoczęcia zniszczenia?

Jeśli są inni, wszyscy mamy podobne lęki. Chciałbym wiedzieć, czy któryś z nas zdoła szczęśliwie odkryć sposób, by się zatrzymać.

Chmury wokół księżyca są grube i złowrogie. Widzę drobne igiełki deszczu na gładzi oceanu. Teraz deszcz pada na mnie, a ja odważam się zwolnić. Uwielbiam unosić się tuż pod powierzchnią i czuć deszcz na grzbiecie.

Świeża i słona woda mieszają się w rozkoszne wzory na skórze. Ale czuję to tylko wtedy, kiedy się zatrzymuję. Sygnał zmusza mnie do ruchu; wzory znikają. Czuję już tylko morską wodę, opływającą boki i grzbiet.

Tępe pulsowanie narasta. To dźwięk silników statku, niemal na mojej drodze. Z początku go nie dostrzegam, ale wreszcie je-

go światła pojawiają się na horyzoncie, a ja płynę prosto na nie. Czy to mój cel? Wydawało mi się, że wysłano mnie ku portowi, więc miałem nadzieję na jeszcze kilka godzin życia.

Teraz widzę statek wyraźnie. To trawler.

Może mnie zatrzymają. Ludzie łowią ryby, odnajdując miejsca, w których pożywia się mój lud. Zapędzają nas w sieci, a ryby uciekają przed nami. Jesteśmy wygodnym znakiem orientacyjnym, bardzo pożytecznym dla ludzi, ale kiedy sieci się zaciskają, nie mamy drogi ucieczki. Toniemy, obezwładnieni. Wielu z nas zginęło w ten sposób; ludzie zabijają naszych najmłodszych, którzy najłatwiej wpadają w panikę. Sieć zadaje okrutną śmierć.

Płynę prosto na trawler, tuż pod powierzchnią. Jeśli zarzucili sieci, nie widzę ich z tej odległości. Maszyna ludzi nie tworzy dostatecznie wyraźnego obrazu.

Jakie to dziwne - ludzie uratują mnie przed zadaniem, które narzucili mi inni ludzie...

Czuję zapach i smak zimnego metalowego kadłuba, rozgrzanego metalu, oleju silników i śrub napędowych. A teraz słyszę nawet ponurą zasłonę sieci, rozpostartych jak wielkie skrzydła, przeczesujących morze. Tyle razy udało mi się ich uniknąć...

Za parę chwil moje życie dobiegnie końca. Mój lud będzie bezpieczny jeszcze przez jakiś czas po mojej śmierci - ale ja chcę żyć. Muszę oddać się śmierci, lecz nie robię tego radośnie ani nawet z odwagą. Sieci i strach zacisną się wokół mnie, a ja będę się miotać i bezgłośnie krzyczeć, gdy sznury i druty wbiją się boleśnie w ciało.

Sieci są tuż-tuż. Dotykam ich i twarde sznury ocierają się o skórę.

Nagle moje ciało odskakuje konwulsyjnie, zbyt szybko, popchnięte do ucieczki sygnałem. Nurkuję wbrew własnej woli i zawracam, okrążam statek i sieci, uciekam.

Jak to możliwe, że ludzie orientują się, co się dzieje tak daleko, na otwartym morzu? Czyżby wiedzieli, gdzie znajduje się każdy statek z osobna, którędy pływają wszystkie możliwe stworzenia?

Ruszam naprzód, ogon wykonuje potężne i niezależne od mojej woli uderzenia, a ja jestem przerażony kontrolą, jaką sprawują nade mną ludzie, choć czuję ulgę, że zostało mi jeszcze parę minut.

Ale nie ma we mnie radości. Ludzie dali mi okropny podarek, za który mój lud zapłaci życiem. Nawet jeśli ludzie nie zaczną się zabijać nawzajem i niszczyć świata, przez mój czyn - jeśli ukończę to zadanie - wszystkie oddychające powietrzem wodne stworzenia staną się jeszcze bardziej podejrzane. Już teraz podwodne maszyny zabijają nas, gdy podpłyniemy zbyt blisko. Nauczyliśmy się ich unikać, ale nie możemy schodzić z drogi wszystkim. Jest ich zbyt wiele, a nasze głupie młode lubią sunąć na wzbudzanych przez nie falach, znajdując w nich radość i śmierć.

Smak lądu jest coraz wyraźniejszy, a woda staje się płytsza. Metaliczny dźwięk, który mnie prowadzi, odbija się głośnym, szybkim echem. Woda jest gęsta od odchodów ludzi i ich stworzeń. Nasz lud nigdy nie pojawia się w tej zatoce.

Moje ciało, pchane naprzód, drży ze zmęczenia i lęku. Ja jestem w nim tylko lokatorem, omijam najgorsze wyspy śmieci i trucizn, ale nie stać mnie na nic więcej. Gdybym mógł zamknąć uszy tak jak oczy, zrobiłbym to i czekałbym już tylko na koniec.

Jestem jedyną żywą istotą w opuszczonym świecie.

Kiedy okrążam cypel, wrzask i jęk maszyn uderza we mnie, fala dźwięku zderzająca się z falami morza. Wpływam do portu pełnego statków i innych ważnych dla ludzi przedmiotów. Wynurzam się na powierzchnię, oddycham ciężkim powietrzem, nasłuchuję dźwięków. Światła przede mną są jasne.

Znowu nurkuję. To kolejna konieczność, którą wszczepili mi ludzie - pozostawać pod powierzchnią wody najdłużej, jak to możliwe. Daliby mi skrzela, gdyby potrafili.

Mój lud nigdy nie przybyłby z własnej woli do tego labiryntu kształtów i ech, choć gdybym miał swój głos, nie czułbym się tak zagubiony. Każda nuta powiedziałaby coś nowego o otoczeniu.

Zbliża się jakiś kształt.

Ludzie mnie odnaleźli. Wiedzą, że jestem stworem innych ludzi i wysłali broń, żeby mnie zabić. Przyspieszam, chcę ją wyprzedzić.

Nagle zwalniam. Przecież tego właśnie szukałem; śmierci innej niż ta, którą zaplanowali dla mnie ludzie.

Kształt zbliża się coraz bardziej, a ja płynę wolno, jak najwolniej. Nie chcę umierać.

Ten kształt nie porusza się jak maszyna.

A teraz już go widzę, przez mrok i zawiesinę. To nie jest broń stworzona przez człowieka.

Gdybym był wolny, nigdy nie płynąłbym tak spokojnie, czekając na spotkanie z rekinem. Jego przodkowie mordowali moich, gdy nasz lud postanowił wrócić do morza. A my z kolei nauczyliśmy się zabijać jedyne stworzenia, których nienawidzimy.

To lepsze niż wieloryb zabójca, sieci, ludzka broń. Wpadnie w szał, kiedy tylko poczuje smak mojej krwi. Zabije mnie, czując jedynie to, co jego maleńki mózg uważa za radość, gdyż wie, że mój lud jest w morzu jego jedynym przeciwnikiem. Z wyjątkiem ludzi. Jednak i mój lud, i rekiny nie mogą się bronić przed ludźmi.

Ten rekin mnie zatrzyma, ale nie mogę powstrzymać ludzi przed wzajemnym zadawaniem sobie śmierci. Kiedy popełnią samobójstwo, gdy ich trucizny zabiją mój lud, pozostanie tylko ten rekin, który przetrwał miliony lat. Będzie tak trwać do końca świata.

A to jest początek końca.

przełożyła Maciejka Mazan


SCREWTOP


Kylis przykucnęła na krawędzi szybu wiertniczego, rozgrzana i mokra od parującego deszczu. Czekała na koniec drugiej zmiany. Otarła bryzgi gęstego czerwonego błota, które ubrudziły jej nogi i białe wysokie buty. Wielka przyćmiona gwiazda Czerwonego Słońca zmieniała kolory; biel stała się różowawą szarością. Na tle czarnego listowia i gliny Szybu białe mundury dawały się łatwo zauważyć i strażnicy nie mieli kłopotów z obserwacją więźniów.

Parę innych osób czekało wraz z Kylis na południowym krańcu głębokiej rozpadliny. Tkwili razem skuleni na deszczu, z mokrymi włosami przylepionymi do policzków. Kylis czekała na przyjaciół, których nie widziała od czterdziestu dni.

Poniżej znajdowały się dwie ukończone kopuły generatorów; ponad nimi wznosiły się delikatne wieże chłodnicze oraz antena emitująca na Północny Kontynent energię przez system przekaźników. Ukończone instalacje były ogrodzone i strzeżone. Kylis i reszta pracowali jedynie nad oczyszczaniem lasu paproci, kopaniem Szybu i trzeciej studni parowej - brudna, niebezpieczna robota.

Szyb ciągnął się w kierunku północnym, podobnie jak odległy rząd wulkanów na wschodzie. Jego przeciwległy kraniec ginął za ścianą deszczu i chmurami gryzącego dymu, kłębiącego się nad stertami śmieci. Szyb został przedłużony, tak by dosięgnąć

punktu, gdzie wiercenie mogło dać najlepsze efekty. Zniszczono kolejny pas lasu; wielkie prymitywne paprocie leżały w poczerniałych zwałach. Łodygi nigdy nie dawały się spalić do końca, a kiedy ogień przygasał, drażniąca zawiesina dymu i przywierającego do wszystkiego popiołu nadciągała nad obóz więźniów i nie chciała zniknąć. Słaby deszczyk zmieniał się w parę przy zetknięciu z żarzącymi się głowniami.

Kylis wzdrygnęła się; przeraźliwe wycie syreny obwieściło koniec drugiej zmiany. Przez chwilę bała się, że halucynacje wróciły, ale po sygnale nastąpiły normalne odgłosy. Odległy warkot buldożerów ucichł, jęk wiertła zabrzmiał w nieco niższym rejestrze, a potem wreszcie się urwał. Ludzie wychodzili z maszyn, rzucali narzędzia i wlekli się ku torom. Przechodzili pod wieżami strażników, pilnowani i przeliczani przez ludzi Jaszczura. Jeden za drugim, czasami parami, wspinali się na strome zbocze, brnęli w glinie, śmieciach i popiele wulkanicznym, okrążali rowy i błotniste rzeczki. Screwtop wydawał się bardzo cichy, niemal spokojny. Słychać było tylko szum turbin dwóch geotermicznych elektrociepłowni i rytmiczny klekot pomp odwadniających Szyb.

Kylis nie widziała jeszcze Jasona. Zmarszczyła brwi. Kiedy skończyła pracę, on i Gryf, który pracował na trzeciej zmianie, mieli się dobrze. Tego była pewna, gdyż wieści o wypadkach szybko rozchodziły się pomiędzy ekipami. Ale przez dziewięć godzin, jakie upłynęły od końca zmiany, była sama i przespała większość czasu. Przez dziewięć godzin wszystko może się zdarzyć. Starała się upewnić co do bezpieczeństwa przyjaciół; wszystko toczyło się zwyczajnym rytmem. Gdyby wydarzyło się naprawdę coś złego, ludzie zachowywaliby się inaczej.

Nie potrafiła wyzbyć się niepokoju i wiedziała, że tak będzie, dopóki nie zobaczy Jasona i Gryfa, nie dotknie ich, nie porozmawia z nimi. Ciągle ją dziwiło, że jest zdolna do takich uczuć. Dotychczas jej życie zależało od całkowitej niezależności i samowystarczalności.

Gryf stał poniżej, w grupie więźniów trzymającej się w pobliżu instalacji wiertniczych. Usiłowała go zobaczyć, ale z tej odległości rozróżniała jedynie kapitana strażników, nazywanego przez wszystkich - za plecami - Jaszczurem, gdyż gładko wygolo-

na twarz i głowa nadawały mu wygląd opancerzonego gada. Stał samotnie przed więźniami i wydawał rozkazy. Ubierał się na czarno, jakby nie czuł gorąca, aby podkreślić władzę, jaką miał nad wszystkimi w obozie. Ale i tak było go widać tylko dlatego, że stał z dala od innych. Gryf zawsze rzucał się w oczy, ale instalacja znajdowała się zbyt daleko, by Kylis mogła dostrzec jego zadziwiającą skórę w kremowo-brązowe wzory. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, przyglądała się mu tak długo, że to zauważył i parsknął śmiechem, w którym nie było kpiny, lecz tylko zrozumienie. Gryf czasem śmiał się też z siebie i często z ludzi, którzy uczynili go tym, kim był.

Gryf był pierwszym kwadrodem, z którym się zetknęła, ale nawet pomiędzy innymi kwadrodami wydawał się niezwykły. Tak się złożyło, że z czworga jego biologicznych rodziców dwoje miało ciemną, a dwoje jasną skórę. Spodziewano się, że Gryf urodzi się z jasnobrązową karnacją, a tylko jego włosy będą różnokolorowe. Geny koloru włosów nie mieszają się ze sobą jak geny pigmentu skóry. Ale zestawy plemników i komórek jajowych zostały pomieszane i połączone dwa zarodki, które stały się Gryfem, nadały mu ten dziwny skomplikowany wzór na skórze. Jednocześnie otrzymał jednak wszystkie walory intelektualne, które miał odziedziczyć po swoich rodzicach. Liczyły się właśnie te cechy, nie jego skóra.

Nowe kwadrody były wyjątkowe; życie każdego z nich zostało dokładnie zaplanowane. Gryf należał do zespołu i rząd Czerwonego Słońca oraz inne kwadry nie pojmowały, jak to możliwe, że po tak długiej pracy nad jego stworzeniem, po całym treningu i wielu przygotowaniach mógłby odmówić spełnienia obowiązku. Kiedy to zrobił, za karę został zesłany do najbardziej surowego więzienia Czerwonego Słońca. Gdyby zmienił zdanie, wystarczyłoby jedno jego słowo, a zostałby przeniesiony do odosobnionego azylu kwadr. Był w Screwtop już pół roku i dotąd nie wypowiedział tego słowa.

Kylis nie urodziła się na Czerwonym Słońcu. Nie czuła wobec Gryfa podziwu jak inni. Interesował ją. Był piękny - nie z powodu swej skóry, nie mimo niej. Zastanawiała się, jakie są w dotyku jego włosy, w połowie czarne i skręcone, w połowie jasne i delikatne.

Został przydzielony do sąsiedniej grupy. Natychmiast zauważyła, że obarczano go brudną i ciężką robotą, nie najbardziej niebezpieczną, lecz męczącą. Strażnicy nie mieli go zabić, lecz uprzykrzyć mu życie, tak żeby zapragnął wrócić do innych kwadr.

Czekała na chwilę, kiedy mogłaby z nim porozmawiać, nie ściągając kary na żadne z nich. Jaszczur ukradkiem obserwował Gryfa, chodził za nim tym swoim skradającym się, bezgłośnym krokiem; jego blisko osadzone oczy o ciężkich powiekach nie zdradzały kierunku, w którym spoglądał. Ale wreszcie obowiązki wezwały go do innej części obozu. Wtedy właśnie Kylis zostawiła swoje zadanie, by powiedzieć Gryfowi o sztuczkach, których się nauczyła, by praca nie była aż tak ciężka.

Ich pierwsza wspólna noc była pierwszą nocą Gryfa w Screw-top. Po zakończeniu zmiany wydawało się naturalne, że wracają razem. Byli tak zmęczeni, że prawie natychmiast zasnęli, ale wzajemne towarzystwo sprawiło im ulgę, a zawsze można było mieć nadzieję na coś więcej. Leżeli i przyglądali się sobie w ciemnościach. Światło gwiazd padało spomiędzy chmur i lśniło w jasnych lokach Gryfa.

- Może nigdy stąd nie wyjdę - odezwał się. Nie prosił o współczucie, lecz wyjaśniał, jak wygląda jego przyszłość. Miał przyjemny, melodyjny głos. Kylis zdała sobie sprawę, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedział. Ale pamiętała, jak jej podziękował za radę... i dopiero teraz uświadomiła sobie, że wyraził wdzięczność uśmiechem, skinieniem głowy i spojrzeniem w oczy.

- Wsadzili mnie na długo - odparła. - Nie sądzę, żeby istniała pomiędzy nami jakaś różnica. - Mogli stracić życie następnego dnia lub tuż przed wyjściem na wolność.

Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. Były sztywne i matowe od potu. Ujął jej brudną dłoń i pocałował. Od tej pory byli razem, stopniowo stając się sobie coraz bliżsi. Ale nigdy nie rozmawiali o przyszłości poza obozem.

Jason przybył parę okresów później i wszystko się zmieniło.

Z wysiłkiem otrząsnęła się z zamyślenia. Wiedziała, ze Gryf jest gdzieś tam w dole, choć nie potrafiła go wyłowić z morza brudnej bieli. W czasie poprzedniego okresu harowała na ostatniej zmianie i znała rozkład zajęć. Więźniowie, którzy mieli dzisiaj

pracować, nie byli narażeni na wielkie niebezpieczeństwo. Mieli przed sobą najnudniejsze i najbardziej wyczerpujące zajęcie całego okresu. Podczas ostatniej zmiany przed dniem wolnym, raz na czterdzieści dni, cały sprzęt był czyszczony i sprawdzany. Wszystkie niedociągnięcia poprawiano od podstaw. Ta zmiana mogła trwać o wiele dłużej niż zazwyczaj. Kylis miała nadzieję, że tym razem tak się nie stanie.

U stóp zbocza ujrzała Jasona, który wyłonił się z lśniącej maszyny. Był ubłocony i pomazany smarem; jasne włosy polśniewa-ły złotem. Był bardzo duży i jasny i nawet na Czerwonym Słońcu, gdzie światło zawierało niewiele ultrafioletu, łatwo się opalał. Choć pracował od zmierzchu do późnego poranka, na nogach miał poziome paski opalenizny, ciemniejsze na udach i jaśniejące w kierunku kolan - ślady po cholewach butów, które stopniowo od-wijał. Teraz były zsunięte aż do kostek.

Uniósł głowę i zobaczył Kylis. Natychmiast zmienił postawę; wyprostował się i pomachał do niej. Jego jasna broda jeżyła się na wszystkie strony, a przepocone włosy przylegały do czaszki. Pasek spodni był poznaczony zaciekami błota, które spłynęło z ciała wraz z potem i deszczem. Kiedy się zbliżył, zauważyła, że schudł, a zmarszczki wokół oczu stały się bardziej wyraźne. Przedtem świadczyły tylko o zamyśleniu i wesołości; teraz stały się znakami zostawionymi przez zmęczenie i słońce. Pospieszył ku niej, ślizgając się na glinie. Zdała sobie sprawę, że on także się martwił.

Słyszał, że byłam w odosobnieniu sensorycznym, pomyślała. Bał się o mnie. Przez kilka sekund stała nieruchomo. Jeszcze do niego nie przywykła. Ta jego bezkrytyczna akceptacja i podziw nie przebiły się przez skorupę nieustępliwej nieufności, którą tak długo do niego czuła. Ruszyła na jego spotkanie.

Zatrzymał się i wyciągnął do niej ręce. Dotknęła go, a on zbliżył się, niemal dygocząc, sztywno opierając się wyczerpaniu. Porzucił pozę. Pochylił się i oparł głowę na ramieniu Kylis. Położyła dłonie na jego plecach - bardzo delikatnie.

- Było źle? - Jason z natury miał niski głos, który teraz w dodatku brzmiał ochryple. Prawdopodobnie kierował swoją grupą, przez osiemnaście godzin przekrzykując warkot maszyn.

- Dość - odparła. - Od tej pory jestem zadowolona z pracy. Pokręcił głową, nadal się opierając o Kylis.

- Już dobrze. Nie mam halucynacji - dodała. Miała nadzieję, że tak właśnie jest. - A ty? Nic ci nie jest?

Czuła jego oddech na swoim mokrym ramieniu.

- Tak. Teraz. Dzięki Gryfowi.

Jason zaczął z tą grupą na pierwszej dziennej zmianie, która rozpoczęła się o północy i skończyła po południu. Najbardziej upalna część dnia przypadła na moment, kiedy byli skrajnie zmęczeni. W połowie trzeciej fazy roboczej Jason zemdlał. Był odwodniony, nieprzytomny i poparzony, mimo że chroniło go ubranie. Słońce odebrało mu wszystkie siły. Gryf, który miał zejść ze stanowiska, przepracował własną fazę wypoczynkową, by skończyć pracę Jasona. Pracował bez przerwy niemal dwie tutejsze doby. Kylis nie rozumiała, jak to możliwe, nawet dla niego.

Gryf złamał zasady, ale nikt nie kazał Jasonowi wracać na przypisaną mu zmianę. Jaszczur pewnie nie wspomniał o tym ani słowem. Wyobrażała sobie, jak stoi w cieniu, przyglądając się, a Gryf czeka na spotkanie, do którego nie doszło. To coś w stylu Jaszczura.

Na ramionach Jasona widniały blizny po pęcherzach od oparzeń słonecznych, które jednak ładnie się zagoiły. Kylis objęła go w pasie, żeby nie upadł.

- Chodź, znalazłam miejsce, w którym można się przespać. - Oboje lepili się od potu i gorąca. Ruszyli przez rozorany pas błota, ogołocony z wszelkiej roślinności. Zanim zeszli ze ścieżki, pobrali racje żywności z automatu w pobliżu baraków. Przez szczelinę wypadły po dwa batony. Były kompletnie pozbawione smaku. Bywało już, że Kylis nie odżywiała się dobrze, ale rzadko zdarzało się jej jeść coś tak mdłego jak te więzienne racje żywności. Jason włożył jeden baton do sakiewki przy pasie.

- Kiedy wreszcie przestaniesz? Skubnął rożek drugiego batona.

- Nie przestanę. - Uśmiechnął się, jakby powiedział coś zabawnego. Odkładał zapasy z myślą o tej idiotycznej ucieczce. Po uzbieraniu odpowiedniej ilości jedzenia zamierzał ruszyć piechotą przez trzęsawiska.

- Dziś nie musisz oszczędzać. - Znowu włożyła plakietkę i manewrowała nią, aż zużyła dodatkowe punkty, a na podajniku znalazła się niewielka kupka batonów. - Zapomnieli unieważnić mi kartę na czas, kiedy byłam w komorze - wyjaśniła. W odosobnieniu sensorycznym, które stanowiło jeden ze sposobów karania więźniów, karmiono ją dożylnie. Oddała Jasonowi zapasowe racje. Podziękował i schował je do woreczka. Razem przemierzyli pas nagiej gliny i zagłębili się w lesie.

Jason był w Screwtop zaledwie od trzech okresów. Szybko chudł; miał grube kości i niewiele tłuszczu do spalenia. Kylis miała nadzieję, że jego rodzina szybko się dowie, gdzie go szukać i wykupi go stąd. I że znajdą go, zanim podejmie próbę ucieczki, choć przestała już odwodzić go od tego pomysłu. Trzęsawiska można przemierzyć wyłącznie poduszkowcem. Nie wiodły przez nie ścieżki, a ludzie opowiadali, że żyją w nich tajemnicze zwierzęta, zdolne zmiażdżyć łódź lub tratwę. Kylis ani nie wierzyła, ani nie wątpiła w te opowieści. Była pewna, że za czasów jej pobytu w obozie bardzo niewielu więźniów podejmowało próby ucieczki, a strażnikom nawet nie chciało się ich szukać. Czerwone Słońce nie było miejscem, w którym pozwala się więźniom uciekać - chyba że zmierzają na spotkanie śmierci. Nagie wulkany odcinały drogę ucieczki na północ i wschód, trzęsawiska rozciągały się na zachód i południe. Screwtop to bardzo tanie więzienie. Płot otaczał tylko kwatery strażników i kopuły elektrowni. Gdyby nawet Jason zdołałby uciec i przeżyć, nie mógłby się wydostać z Czerwonego Słońca. Nie dorównywał Kylis doświadczeniem.

Las paproci otoczył ich cieniem. Weszli pomiędzy ogromne czarno-czerwone łodygi i koronkowe liście. Po drobnym deszczu na roślinach wisiały jeszcze wielkie krople. Kylis odgarnęła na bok jeden liść i strumienie wody spłynęły kaskadą po jej ręce, żłobiąc w brudzie i popiele ścieżki. Umyła się, schodząc ze zmiany, ale w Screwtop nie można było pozostać czystym.

Dotarli do miejsca, które odkryła. Parę kęp paproci rosło i obumarło razem, tworząc stożkowaty namiot. Kylis odsunęła garść zielska i wepchnęła Jasona do środka. Od zewnątrz schronienie wyglądało jak sterta zeschłych roślin.

- Nawet nie jest mokro - zauważył z zaskoczeniem. -1 prawie chłodno. - Usiadł na dywanie z suchego mchu i paproci. Oparł się wygodnie. - Nie mam pojęcia, jak zdołałaś to zauważyć. Ja nawet bym nie wiedział, gdzie szukać.

Usiadła obok niego. Przez kilka godzin spała tu snem tak mocnym, jak jeszcze nigdy dotąd w obozie. Cień łagodził upał, a paprocie zatrzymywały mżawkę. A co najważniejsze, wszędzie panowała cisza.

- Miałam nadzieję, że wam się tu spodoba.

- Widziałaś Gryfa?

- Tylko na podwórzu. Wyglądał dobrze.

- Jaszczur na pewno celowo pozwolił mu pracować na mojej zmianie. Żeby mu dokopać. - On także był zmartwiony. Widziała, że dręczą go wyrzuty sumienia. - Nie powinienem mu na to pozwolić.

- Potrafisz go powstrzymać, kiedy coś sobie ubzdura? Jason uśmiechnął się słabo.

- Nie. Chyba nawet nie chcę. - Osunął się na mech. - O bogowie... Dobrze cię zobaczyć.

- Tęskniłam - powiedziała z tym cichym zdziwieniem, które odczuwała nieustannie za każdym razem, gdy odkrywała, że zależy jej na nich. Nie była pewna, co ma sądzić o tej niedawno odkrytej przyjemności, jaką sprawiało jej towarzystwo Gryfa i Jasona. Czasami się jej bała. Obaj przebili się przez obronny mur samotności i podejrzliwości i teraz czuła się bezbronna. Zaufała im, ale w Screwtop zdrajcy zdarzali się jeszcze częściej niż na zewnątrz.

- Nie dałam ci tych racji po to, żebyś je wszystkie schował na później - powiedziała. - Chcę, żebyś przestał głodować choć na jeden dzień.

- Moglibyśmy uciec wszyscy, gdybyśmy odłożyli jeszcze trochę zapasów. - Był poranek, lecz pod paprociami panował mrok. Kylis nie widziała twarzy Jasona, ale zdawała sobie sprawę, że nie żartuje. Nie odpowiedziała. Jason uważał, że zbiegli więźniowie nadal żyją na trzęsawiskach; wydawało mu się, że gdy do nich dołączy, to mu pomogą. Kylis twierdziła, że wszyscy nie żyją. Jason wierzył, że piesza ucieczka jest możliwa, według Kylis była to pewna śmierć. Jason należał do optymistów, Kylis miała doświadczenie.

- Dobrze, zjem jeszcze jednego - obiecał. - Za chwilę.

Położył się z rękami pod głową.

- Jak było na zmianie? - spytała.

- Za dużo świeżego mięsa.

Uśmiechnęła się. Mówił jak stary wyga, obojętny i cyniczny w stosunku do nowych więźniów - świeżego mięsa - którzy jeszcze nie nauczyli się żyć w Screwtop.

- My mieliśmy tylko paru nowych. Pewnie wam dostała się reszta.

- Byłoby znośnie, gdyby trzej nie zostali przydzieleni do wierteł.

- Straciliście któregoś?

- Nie. Cudem.

- My też kiedyś byliśmy nowi. Tylko Gryf nie zaczął od wyczyniania idiotyzmów.

- Ja byłem aż tak zielony?

Nie miała ochoty go urazić ani nawet się z nim droczyć.

- Byłem, tak?

- Słuchaj... przykro mi to powiedzieć, ale byłeś najgorszym żółtodziobem ze wszystkich. Nie dawałam ci żadnej szansy. Tylko Gryf w ciebie wierzył.

- Prawie nie pamiętam pierwszego okresu... oprócz tego, że Gryf mi ciągle pomagał.

- Wiem.

Jason potrzebował nieustannej pomocy. Wybaczyła mu, że przez niego poczuła prawdziwy smak samotności, ale nie zapomniała.

- Bogowie... ten ostatni okres - ciągnął Jason. - Nie wiedziałem, że samotność jest taka paskudna. - Uśmiechnął się. - Zawsze mi się wydawało, że jestem z zamiłowania samotnikiem. - W przeciwieństwie do Kylis, która pogardzała własną słabością, Jason z rozbawieniem i zainteresowaniem badał swoją. - Co robiłaś przed nadejściem Gryfa?

- Przed nadejściem Gryfa także nie wiedziałam, że samotność jest niedobra - odparła dość szorstko. - Lepiej się prześpij.

- Dobry pomysł. To na razie. - Zasnął w mgnieniu oka.

Kiedy się nie kontrolował, jego zmęczenie było bardziej widoczne. Włosy urosły mu na tyle, że mógł je związywać, ale wymykały się i przywierały do twarzy brudnymi, zmierzwionymi

kosmykami. Jason nienawidził brudu, ale praca przy świdrze nie zostawiała sił na dodatkowe czynności, na przykład kąpiele. Nigdy nie przywykł do Screwtop tak jak Gryf i Kylis. W ciągu pierwszego dnia Gryf uratował go przynajmniej dwukrotnie przed śmiercią lub kalectwem. Kylis pracowała na tej samej zmianie, ale w innej grupie. Obsługiwała buldożer, oczyszczając następny odcinek lasu. Świder nie mógł pracować pomiędzy gigantycznymi paprociami, ponieważ ziemia nie zniosłaby takiego nacisku. Pod warstwą próchnicy znajdowała się glina, tak wilgotna, że pod ciśnieniem zmieniała się w półpłynną substancję, niemal grzęzawisko. Należało najpierw oczyścić teren z roślinności oraz warstw gliny i popiołu wulkanicznego, by wyłonić spod nich skałę. Jeździła buldożerem tam i z powrotem i wycinała w paprociach wielkie połacie wolnego terenu. Musiała przygotować miejsce na wydobytą ziemię, którą gromadzono z dala od ścian Szybu. Mimo tych środków ostrożności jego zbocza czasami się osuwały.

Pod koniec dnia, w którym przybył Jason, rozległo się wycie syreny i Kylis skierowała buldożer ku dawnemu końcowi Szybu. Gryf czekał na nią wraz z dużym jasnowłosym mężczyzną, skulonym z głową pomiędzy kolanami i dłońmi spoczywającymi bezwładnie na ziemi. Kylis prawie go nie zauważyła. Wzięła Gryfa za rękę, żeby pójść z nim ku barakom, ale on zatrzymał ją i pomógł się podnieść swojemu towarzyszowi. Nowy był nieprzytomny z wyczerpania; w świetle świtu jego twarz wydawała się niemal śmiertelnie blada. Na Czerwonym Słońcu nie było nikogo o tak jasnej karnacji, nawet na północy. Kylis podejrzewała, że nowy pochodzi ze świata zewnętrznego, ale nie zauważyła na jego ramieniu tatuażu, na którego widok zaufałaby mu bez wahania. Ale Gryf podniósł tego dużego mężczyznę, więc podtrzymała go z drugiej strony. Razem zaprowadzili go do baraku. Nie zjadł nic, nie odezwał się ani słowem. Zwalił się na twardą paletę i zasnął jak kamień. Gryf przyglądał mu się z troską.

- Kto to? - Nie starała się nawet ukryć pogardy. Gryf podał jej nazwisko mężczyzny, długie, skomplikowane i pełne podwójnych samogłosek. Nigdy go nie zapamiętała. - Mówi, żeby nazywać go Jason.

- Znałeś go? - Chciała pomóc ocalić starego przyjaciela Gryfa, choć nie miała pojęcia, jak mogliby tego dokonać. Ten jeden dzień prawie go zabił.

- Nie, ale czytałem jego prace. Nigdy się nie spodziewałem, że go spotkam.

Nieskrywany podziw w jego głosie zranił ją. Właściwie nie była zazdrosna, ale uświadomiła sobie, jak skromne były jej umiejętności. Podziw pijaków i dzieci na bazarach kosmicznych portów nie mógł się równać z tym, co czuł Gryf wobec osiągnięć tego człowieka.

- Czy jest tu za to, że napisał książkę?

- Nie, dzięki bogom... Nie wiedzą, kim jest. Sądzą, że to przyjezdny. Podróżuje pod własnym nazwiskiem, nie rodowym. Kazali mu zapracować na podróż do domu.

- Jak długo?

- Sześć okresów.

- Och...

- Musi przeżyć i znaleźć się na wolności.

- Jeśli jest taki ważny, dlaczego nikt go nie wykupi?

- Jego rodzina nie wie, gdzie go szukać. Ktoś musiałby ich powiadomić w sekrecie. Jeśli rząd dowie się, kim jest Jason, nigdy go stąd nie wypuszczą. Jego książki są przywożone jako kontrabanda.

Pokręciła głową.

- On zmienił moje życie. Pomógł mi zrozumieć ideę wolności. I osobistej odpowiedzialności. To, co ty znasz z własnego doświadczenia.

- Chcesz powiedzieć, że nie znalazłbyś się tutaj, gdyby nie on?

- Nigdy o tym nie myślałem... ale tak, masz rację.

- Spójrz tylko na niego. Ten obóz go wykończy.

Gryf spojrzał ponuro na Jasona, który spał tak twardo, że prawie nie oddychał.

- Nie powinien tu trafić. To ktoś, kogo nie wolno krzywdzić.

- A nas wolno?

- On jest inny.

Nie powiedziała, że na pewno zostanie skrzywdzony. Gryf także to wiedział.

Nad Jasonem wielokrotnie się pastwiono i to go zmieniło. To, co zachwyciło Gryfa w jego książkach, było czystym idealizmem

i niewinnością, które nie mogły przetrwać w niewoli. Kylis bała się, że Jason zacznie walczyć o życie metodami panującymi w obozie. Bała się tego, co mógłby zrobić Gryfowi. Ale Jason przetrwał i dojrzał. Zachował poczucie humoru i nie stał się brutalny. Nigdy nie przeczytała ani jednego słowa z jego książek, lecz im dłużej go znała, tym bardziej lubiła i podziwiała.

Zostawiła go śpiącego pomiędzy paprociami. Na razie się wyspała. Wiedziała z doświadczenia, że musi starannie odmierzać okresy wypoczynku podczas wolnego dnia. W bezczasowych warunkach przestrzeni, gdzie spędziła większość życia, jej naturalny cykl wynosił mniej więcej dwadzieścia trzy godziny. Standardowy rytm dwudziestoczterogodzinnej doby nie sprawiał jej kłopotów, ale nie potrafiła się pogodzić z dobami Czerwonego Słońca, liczącymi dwadzieścia siedem godzin. Nie mogła spać zbyt długo ani zbyt krótko, ponieważ wracała do pracy zmęczona i roztargniona. W obozie roztargnienie było w najlepszym razie karane. W najgorszym - sprowadzało śmierć.

Nie czuła już zmęczenia, ale miała ogromną ochotę na coś innego niż mdłe racje żywnościowe. Roślinność Czerwonego Słońca, nieco zmutowana, nie rozwinęła się szczególnie bujnie. Rośliny nie były jeszcze aż tak złożone, by wydawać owoce. Ale niektóre łodygi i korzonki nadawały się do jedzenia.

Na Czerwonym Słońcu nie rosły kwiaty.

Weszła głębiej w cień tropikalnego lasu. Z dala od wyciętych przez ludzi polan prymitywne rośliny rosły wysoko. Brnęła pomiędzy nimi, wyciągając nogi z miękkiej i wilgotnej próchniczej ziemi. Ślady jej stóp były bardzo wyraźne. Odwróciła się i spojrzała za siebie. Parę kroków dalej w co głębszych odciskach jej butów zaczęła zbierać się woda.

Chciałaby być na jednej zmianie z Gryfem i Jasonem. Teraz połowę bezcennego wolnego czasu wykorzystywali na sen i dostosowywanie się do rozkładu dnia. Kiedy Gryf wreszcie skończy, zostanie im nie więcej niż jeden wspólny dzień. Czasami miała wrażenie, że ten jeden wolny dzień na czterdzieści to kolejna kara. Byłoby lepiej, gdyby więźniowie musieli pracować przez cały wyrok. Ta krótka chwila wytchnienia przypominała im, jak bardzo nienawidzili obozu i że ucieczka z niego jest niemożliwa.

Ponieważ nie mogła przebywać z przyjaciółmi, wybrała samotność. Sprawdzanie, czy nikt za nią nie idzie, stało się dla niej równie naturalne jak oddychanie. Rozwinęła wysokie cholewy butów, sięgające aż do połowy ud. Nie przytwierdziła ich do nogawek szortów, ponieważ było zbyt gorąco.

Poszycie łagodnie się pod nią uginało; w zagłębieniach zbierała się deszczówka. Kylis weszła w wielkie płytkie rozlewisko i powoli ruszyła wpław, ostrożnie macając grunt palcami, zanim postawiła całą stopę. Mgła i cienie, czerwonawe światło słońca i szklista powierzchnia łudziły wzrok, kryjąc głębokie rozpadliny. Tam gdzie woda była spokojna i nieruchoma, mnożyły się mikroskopijne pasożyty. Zwykle żyły w niewielkich rybach i prymitywnych gadach, ale nie były wybredne w wyborze gospodarza. Mogły wtargnąć do ludzkiego ciała przez ranę lub otarcie, powodując okrutny ból mięśni. Czasami powoli wędrowały do mózgu. W tym lesie nie powinno się wpadać w wypełnione wodą rozpadliny.

Kylis ominęła jedną z nich, dotarła do brzegu i stanęła na śliskiej kamiennej powierzchni, na której nie zostawiała śladów stóp. W miejscu, gdzie las paproci las znowu się zaczynał, ziemia była mniej namoknięta, choć mglista mżawka siąpiła nieustannie.

Paprocie się przerzedziły, teren zaczął biec stromo ku górze. Kylis zaczęła się wspinać. Na szczycie wzgórza wiał lekki wietrzyk, a rośliny nie rosły tak gęsto. Znalazła parę jadalnych łodyg, zerwała je i starannie obrała. Miąższ był pikantny i chrupki. Sok, wonny i kwaśny, odświeżył gardło. Zebrała jeszcze parę roślin, omijając te, które wytworzyły zarodniki. Jadalne rośliny nie rosły już w pobliżu obozu; w gruncie rzeczy w okolicy Screwtop nie rosło nic jadalnego, co można by znaleźć w dniu pracy.

Czerwone Słońce wędrowało w górę po orbicie. Nie było tu pór roku. Rośliny nie miały żadnego zegara biologicznego, z którym mogłyby zsynchronizować swój cykl reprodukcyjny, toteż parę gałęzi rośliny lub parę roślin z jednego gatunku było zdolne wytwarzać zarodniki, podczas gdy inne pozostawały bezpłciowe. Po paru dniach aktywizowały się inne. Nie był to szczególnie dobry sposób na przenoszenie cech genetycznych, ale spełniał swoje zadanie, dopóki nie przybyli ludzie, którzy niszczyli zarówno płodne rośliny, jak i te, które już się pozbyły zarodników. Kylis, która podczas

swoich wędrówek zauważyła, że ewolucja zatrzymuje się w chwili gdy pojawiają się ludzie, starała się nie powodować żadnych szkód.

Kątem oka zarejestrowała błysk bieli, jakiś ruch. Zamarła; miała nadzieję, że halucynacje zniknęły, ale najwyraźniej się myliła. W lesie paproci biel nie była kolorem naturalnym, podobnie jak poszarzały róż, który pod ogromną gwiazdą Czerwonego Słońca uchodził za biel. Ale nie zauważyła żadnych fantastycznych stworów, nie słyszała wściekłych wyimaginowanych dźwięków. Stała mocno na ziemi, ciepła zasłona mżawki wisiała wokół niej, paprocie uginały się pod ciężarem kropel. Zaczęła się powoli odwracać w kierunku, gdzie ukazała się biel. Nie była sama.

Podkradła się bezszelestnie do ściany czarnych liści. Ujrzała obozowy uniform - białe wysokie buty, białe szorty, białą koszulę. Więźniarka siedziała na kamieniu, patrząc w kierunku bagien. Po jej twarzy bezgłośnie płynęły łzy. Miria.

Kylis przyglądała się jej bez większych wyrzutów sumienia, tak jak przyglądała się jej w innych okolicznościach. Uważała Mi-rię za kogoś, kto wyjdzie ze Screwtop bez szwanku. Trzymała się na uboczu, nie miała partnerów. Kylis podziwiała jej niezwykłą zdolność do pracy. Miria była od niej wyższa, większa, chyba silniejsza, ale najwyraźniej nie przyzwyczajona do ciężkiej pracy fizycznej. Przez jakiś czas nosiła koszulę związaną pod biustem, ale potem pozbyła się jej, tak jak wszyscy.

Miria potrafiła przetrwać, nie wykorzystując innych i nie pozwalając wykorzystywać siebie. Wyjąwszy chwile, kiedy otrzymywała bezpośrednie rozkazy, zachowywała się tak, jakby strażnicy nie istnieli. Drwiła z nich, jednocześnie nie dając powodu, by ją ukarali. Ale oni nie zawsze czekali na powód. Miria dobrze poznała ból, ale jej godność pozostała nietknięta.

Kylis wycofała się o parę kroków, po czym hałaśliwie wyszła spomiędzy paproci, dając Mirii czas na otarcie łez. Ale kiedy się zatrzymała, udając zaskoczenie na jej widok, Miria tylko odwróciła się do niej.

- Witaj, Kylis. Kylis podeszła bliżej.

- Czy coś się stało? - Pytanie zabrzmiało tak idiotycznie, że natychmiast dodała: - To znaczy, czy mogę ci pomóc?

Uśmiech wygładził bruzdy na czole Mirii i podkreślił wesołe zmarszczki wokół oczu i ust, których Kylis dotąd nie zauważyła.

- Nie, nikt nie może mi pomóc. Ale dziękuję.

- Chyba już pójdę.

- Nie! - zawołała Miria pospiesznie. - Mam już dość samotności... - Urwała i odwróciła głowę, jakby pożałowała zbytniej otwartości. Kylis znakomicie ją rozumiała. Usiadła obok niej.

Miria znowu spojrzała w stronę lasu. Paprocie miały czerwonawy odcień czerni. Drzewa rosnące na trzęsawisku były bardziej rosochate, ciemniejsze, pomiędzy nimi zaś błyszczały szare kałuże. Za trzęsawiskiem, poza horyzontem, rozpościerał się ocean, który zajmował całe Czerwone Słońce z wyjątkiem wielkiego zamieszkanego Północnego Kontynentu i maleńkiego Południowego Kontynentu, na którym znajdował się obóz.

Kylis widziała ze swojego miejsca brzydkie blizny Szybów, gdzie nadal uwijały się grupy robocze, ale Miria patrzyła w inną stronę - na nietknięty las.

- Tu mogło być tak pięknie - powiedziała.

- Naprawdę? - Kylis sądziła, że wszystko tu jest brzydkie: czarne liście, przyćmione światło, zbyt długie dni, upał, brak zwierząt, jeśli nie liczyć owadów, które nie pływały i nie pełzały. Czerwone Słońce należało do najbardziej niegościnnych znanych jej planet.

- Tak. Ty tak nie sądzisz?

- Nie. Nie wiem, jak tobie może się tu podobać.

- Wiem, czasami nie jest łatwo. Niekiedy, gdy jestem bardzo zmęczona, też mi się tak wydaje. Ale ten świat jest taki bujny i dziwny... nie widzisz, ile tu możliwości?

- Chcę go tylko opuścić.

Miria przyglądała się jej przez chwilę. Potem skinęła głową.

- Nie jesteś z Czerwonego Słońca, prawda? Kylis pokręciła głową.

- Nie możesz czuć tego samego, co ktoś, kto się tu urodził. Takiej Mirii Kylis dotąd nie znała; nie zauważyła tej cichej,

lecz gorącej miłości do świata, którego władcy ją uwięzili.

- Jak możesz tak myśleć, skoro oni cię tu zesłali? Nienawidzę ich, nienawidzę tego obozu...

- Zostałaś niesłusznie skazana? - spytała Miria ze współczuciem.

- Mogli mnie po prostu deportować. Tak się zwykle robi.

- Czasami zdarza się niesprawiedliwość. Wiem o tym. Żałuję, że tak bywa. Ale ja zasłużyłam na to zesłanie i to także wiem. Kiedy odsiedzę swój wyrok, uzyskam przebaczenie.

Kylis już nieraz zastanawiała się nad pozostaniem w jakimś świecie i życiem według panujących tam zasad, nawet akceptując karę, gdyby to było konieczne, ale zawsze powstrzymywała ją myśl, że przebaczenie rzadko bywa całkowite. Czerwone Słońce nie wyglądało na miejsce, w którym można by otrzymać amnestię.

- Co zrobiłaś?

Miria zesztywniała; Kylis pożałowała, że w ogóle zapytała. Pierwszą zasadą w obozie było: nie pytać o przeszłość.

- Przepraszam... to nie dlatego, że nie chcę ci powiedzieć, ale po prostu nie mogę o tym mówić.

Kylis siedziała przez parę minut w milczeniu, grzebiąc w ziemi czubkiem buta i pocierając srebrny tatuaż na ramieniu. Barwnik spowodował podrażnienie skóry i pojawiły się cienkie blizny. Skomplikowany wzór nie bolał już od dawna, nawet nie swędział, ale ciągle czuła te delikatne linie. Pocieranie ich weszło jej w nawyk. Tatuaż reprezentował życie, do którego pewnie nie będzie dane jej wrócić, ale przynosił pocieszenie.

- Co to jest? - spytała Miria. Skrzywiła się gwałtownie. - Przepraszam, zrobiłam to samo, czego zabroniłam tobie.

- Nie szkodzi, mnie to nie przeszkadza. To tatuaż szczura portowego. Dostaje się go, kiedy inne szczury cię zaakceptują. - Mimo wszystko była z niego dumna.

- Co to jest szczur portowy?

To, że Miria nie słyszała o szczurach, nie dziwiło Kylis. Bardzo niewiele osób na Czerwonym Słońcu o nich wiedziało. Niemal we wszystkich światach, w jakich przebywała, szanowano lub przynajmniej podziwiano szczury. W niektórych miejscach była otaczana niemal boską czcią. Choć oficjalnie patrzono na nią niechętnie, ale powszechna sympatia zapewniała jej ochronę przed tym, co spotkało ją na Czerwonym Słońcu.

- Kiedyś należałam do nich. Tak nazywają się ludzie, który wkradają się na pokład statków kosmicznych i mieszkają na nich i w portach kosmicznych. Podróżujemy wszędzie.

- To nawet ciekawe. Ale nie przeszkadza ci to ciągłe ukrywanie się?

Rok temu Kylis skwitowałaby takie pytanie śmiechem, nawet gdyby wiedziała, że Miria pyta absolutnie szczerze. Ale ostatnio sama zaczęła się zastanawiać: czy coś może być ważniejsze od przechytrzania portowych strażników? Rozmyślając nad tym, dotarła do Czerwonego Słońca, więc nigdy nie poznała odpowiedzi.

- Zaczęłam, kiedy miałam dziesięć lat - powiedziała. - Wtedy nie myślałam o tym w ten sposób.

- Zakradałaś się na statki kosmiczne jako dziesięcioletnie dziecko?

- Tak.

- Zupełnie sama?

- Dopóki inni nie zaczną cię poznawać, nikt ci zbytnio nie pomaga. A ja sądziłam, że tylko tak mogę uciec.

- Musiałaś mieszkać w okropnym miejscu.

- Nie wiem, czy naprawdę było tak źle, jak sądziłam. Pamiętam rodziców. Nigdy się nie uśmiechali. Krzyczeli na siebie i bili mnie.

- To okropne... Czy kiedyś tam wróciłaś?

- Chyba nie.

- Słucham?

- Nie pamiętam miejsca, w którym się urodziłam. Zawsze mi się wydawało, że zdołam rozpoznać port kosmiczny, ale może było ich tam kilka, dlatego mogłam znaleźć się na mojej planecie i nawet o tym nie wiedzieć. Chodzi o to, że nie pamiętam nazwy tej planety. Może nikt mnie jej nie nauczył.

- Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie wiedzieć, kim jesteś, skąd pochodzisz ani kim byli twoi rodzice...

- To wiem - zaprotestowała Kylis.

- Mogłabyś odnaleźć swój świat. Odciski palców, rozkład jazdy statków, regresja...

- Tak, chyba tak. Gdybym chciała. Może kiedyś to zrobię, gdy mnie wypuszczą.

- Przykro mi, że cię zatrzymaliśmy. Naprawdę. To dlatego, że według nas wszyscy powinni zapłacić uczciwą cenę.

Kylis nadal nie mogła uwierzyć, że zesłana do obozu Miria może się zaliczać do zbiorowego sumienia Czerwonego Słońca. Ale powiedziała „my”. Kylis myślała o władzach planety „oni”.

Wzruszyła ramionami.

- Szczury portowe wiedzą, że mogą wpaść. Nie zdarza się to zbyt często i zwykle ktoś cię ostrzega przed niebezpiecznym miejscem.

- Szkoda, że ciebie nikt nie ostrzegł.

- Zawsze ryzykujemy. - Dotknęła srebrnego tatuażu. - Nie dostaniesz czegoś takiego, dopóki nie udowodnisz, że można ci zaufać. Dlatego zwykle wiemy, kto jest szpiegiem.

- Ale na Czerwonym Słońcu ktoś cię zdradził?

- Nie spodziewałam się, że wykorzystają dziecko - rzuciła gorzko.

- Dziecko!

- Ten dzieciak zakradł się na mój statek. Nieźle mu poszło. Przypominał mi mnie samą. Miał dziesięć albo jedenaście lat i był pobity. Nie podejrzewamy dzieci, bo sami zaczęliśmy w tym wieku.

- Kylis zerknęła na Mirię i zobaczyła jej przerażone spojrzenie.

- Wykorzystali dziecko? I zrobili mu krzywdę tylko po to, żeby cię złapać?

- To cię dziwi? - Tak!

- Połowa zabitych podczas ostatniego okresu była starsza od tego dzieciaka o pięć albo sześć lat. Większość tutejszych więźniów jest w tym wieku. Co strasznego zrobili, że ich tu wysłano?

- Nie wiem - szepnęła Miria, nie podnosząc wzroku - Potrzebujemy generatorów. Ktoś musi wiercić szyby. Niektórzy z nas poświęcą życie. Ale masz rację. Myślałam... o czym innym. Nie zauważyłam tego. - Powiedziała to takim tonem, jakby popełniła zbrodnię.

- A ten chłopiec... - Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Ile masz lat?

- Nie wiem. Może dwadzieścia. Miria uniosła brew.

- Dwadzieścia? Starsza doświadczeniem, ale nie wiekiem. Nie powinnaś się tu znaleźć.

- Ale się znalazłam. Przeżyję ten obóz.

- Też tak sądzę. A potem?

- Gryf, Jason i ja mamy pewne plany.

- Na Czerwonym Słońcu?

- Bogowie! Nie.

- Nie znasz dobrze kwadrodów, prawda? - spytała Miria, starannie dobierając słowa.

- Jak dobrze mam ich znać?

- Ja się tu urodziłam. Kiedyś... pracowałam dla nich. Powodem ich istnienia jest inteligencja. Normalni ludzie, jak ty czy ja, nudzą ich. Nie mogą nas znieść przez dłuższy czas.

- Przestań!

- Twój przyjaciel przysporzy ci tylko bólu. Zostaw go. Odsuń go od siebie. Powiedz, żeby wracał do domu.

- Nie! On wie, że jestem zwyczajna. Wiemy, co zrobimy.

- To bez znaczenia. - W głosie Mirii zabrzmiał niespodziewany chłód. - Jemu nie będzie wolno opuścić Czerwonego Słońca.

Kylis poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Jeszcze nikt nie powiedział tego tak otwarcie i brutalnie.

- Nie mogą go zatrzymać. Jak długo będą go tu więzić, zanim zrozumieją, że nie zdołają go złamać?

- On jest ważny. Zawdzięcza życie Czerwonemu Słońcu.

- Ale jest człowiekiem, ma własne marzenia. Nie mogą go zniewolić!

- Jego grupa badawcza jest bez niego nieprzydatna.

- Mało mnie to obchodzi.

- Ty... - Miria urwała. Jej głos złagodniał. - Będą próbowali nakłonić go do współpracy. Może zgodzi się zrobić to, o co go poproszą.

- Nie czułabym się zobowiązana wobec ludzi, którzy tak rządzą Czerwonym Słońcem, nawet gdybym tu mieszkała. Dlaczego miałby im być posłuszny? A ty? Co dla was zrobili, oprócz tego, że was tu zesłali? Co ci pozwolą robić, kiedy stąd wyjdziesz? Coś przyzwoitego? Może dadzą ci taką samą brudną, morderczą robotę jak tutaj! - Zdała sobie sprawę, że zaczęła krzyczeć. Miria patrzyła na nią w oszołomieniu.

- Nie wiem - powiedziała. - Nie wiem. Proszę, nie mów takich niebezpiecznych rzeczy. - Była przerażona, wstrząśnięta i o wiele bardziej wytrącona z równowagi niż wtedy, gdy płakała.

Kylis przysunęła się bliżej i wzięła ją za rękę.

- Przepraszam, nie chciałam ci sprawić przykrości ani kłopotów. - Zamilkła, rozważając, do jakiego stopnia Miria boi się rządu Czerwonego Słońca. - Myślałaś kiedyś o partnerstwie? - spytała impulsywnie.

Miria wahała się tak długo, że Kylis zaczęła sądzić, że nie odpowie. Być może znowu wdarła się w jej przeszłość.

- Nie - odezwała się wreszcie Miria. - Nigdy.

- A chciałabyś?

- Pomyśleć czy się zdecydować?

- Wszystko razem. Zejść się ze mną, Gryfem i Jasonem. Nie tylko tutaj, ale także po obozie.

- Nie. Nie, to niemożliwe. - W głosie Mirii znowu zabrzmiał strach.

- Ponieważ chcemy opuścić Czerwone Słońce?

- Z innych powodów.

- Mogłabyś się tylko nad tym zastanowić. Pokręciła głową.

- Wiem, że na Czerwonym Słońcu nie macie zwyczaju żyć w grupach. Tam gdzie się urodziłam, wiele osób żyło w ten sposób, choć moi rodzice byli samotni. Pamiętam, że moi przyjaciele nigdy nie bali się wracać do domu jak ja. Jason przez całe życie mieszkał w grupie rodzinnej i mówi, że tak jest o wiele łatwiej. - Nie wspomniała o własnych wątpliwościach. Nie

... wierzyła, żeby gdziekolwiek mogło być tak przyjemnie, jak

w miejscu, które opisywał Jason. Mimo wszystko musiało być to lepsze życie niż jej, pełne nieustannej niepewności i ukrywania się. I lepsze od życia na Czerwonym Słońcu, które opisał jej Gryf, z obsesją lojalności wobec rządu, tępiącego rodziny zbyt duże, by mogły się natychmiast przenosić zależnie od kaprysów władców.

Miria nie odpowiedziała.

- Troje ludzi to za mało... sądziliśmy, że po wyjściu znajdziemy innych. Ale wydaje mi się...

- Gryf nie... - przerwała jej Miria i sama zamilkła. - Czy tamci wiedzą, że mnie o to poprosiłaś?

- Nie całkiem, ale obaj cię znają. - Kylis doszła do wniosku,

że Miria boi się odrzucenia. Wiedziała, że nie grozi jej to ze strony Gryfa i Jasona, ale nie potrafiła tego odpowiednio wyrazić.

Deszcz zmył ślady łez z policzków Mirii, która uśmiechnęła się i uścisnęła dłoń Kylis.

- Dziękuję ci. Żałuję, że nie mogę przyjąć tej propozycji. Nie mogę, ale z innych powodów, niż sądzisz. Znajdziesz kogoś lepszego. - Chciała wstać, ale Kylis ją powstrzymała.

- Nie, zostań.To twoje miejsce. Jeśli zmienisz zdanie, powiedz. Dobrze?

- Nie zmienię zdania.

- Szkoda, że jesteś taka pewna. - Odwróciła się i powoli ruszyła w drogę powrotną.

- Kylis... - Tak?

- Nie mów nikomu, że mnie o to prosiłaś.

- Nawet Gryfowi i Jasonowi?

- Nikomu. Proszę.

- Dobrze - mruknęła niechętnie.

Zostawiła ją na kamienistej górze. Obejrzała się przez ramię, zanim weszła w las. Miria znowu siedziała na kamieniu, zgarbiona, opierając łokcie na kolanach. Patrzyła w dół, na ogromny rów w glinie i sterty śmieci, skomplikowane i delikatne wieże chłodnicze, kondensujące parę z generatorów, wysokie anteny kierujące energię na północ, ku miastom.

Kiedy dotarła do legowiska, słońce stało już wysoko. Pod zeschłymi drzewiastymi paprociami było niemal chłodno. Wpełzła pod nie cicho i usiadła obok Jasona, nie budząc go. Leżał bezwładnie na suchym mchu i oddychał głęboko, solidny i prawdziwy. Uniósł lekko powieki, jakby poczuł na sobie spojrzenie.

Położyła się i przeciągnęła dłonią po jego piersi; poczuła kości, bardziej wystające niż poprzednio, suchą, łuszczącą się skórę i strupy po ranach i zadrapaniach. Jason był posiniaczony, jakby pobili go strażnicy - może to przez to, że czasami bawiły go sprawy tak dziwne, że nikt nie rozumiał jego reakcji. Ale na razie nie chciała oglądać jego świeżych obrażeń.

- Obudziłeś się? Roześmiał się cicho.

- Tak mi się zdaje.

- Chcesz jeszcze spać? Dotknął jej twarzy.

- Nie jestem aż tak zmęczony.

Uśmiechnęła się i pochyliła, by go pocałować. Jego krótka broda kłuła ją w wargi i język. Przez jakiś czas nie czuli upału.

Leżąc u jego boku, nie dotykając go, gdyż robiło się coraz goręcej, zapadła w lekką drzemkę. Jason znowu twardo zasnął. Wreszcie usiadła, włożyła szorty i buty, odgarnęła pasmo spłowia-łych włosów ze spoconego czoła Jasona i wymknęła się na zewnątrz. Do końca zmiany Gryfa zostało jeszcze parę godzin, więc ruszyła ku enklawie strażników, w stronę doku poduszkowca.

Za polaną z szybem las ciągnął się w kierunku zachodnim. Teren stopniowo opadał, stawał się coraz bardziej podmokły, aż wreszcie zmieniał się w trzęsawisko. Enklawa, półokrągłe ogrodzenie pod napięciem, osłaniające kopuły mieszkalne strażników, znajdowała się na skraju względnie suchego terenu i płytkiej, stojącej wody. Przystań poduszkowca także była chroniona. Kylis usiłowała się przedostać przez ogrodzenie. Chciała się nawet pod nim przekopać. Żaden szczur portowy nie zdobyłby się na kopanie tunelu pod ogrodzeniem - chyba że byłby to szczur zrozpaczony. Po kilku pierwszych dniach w Screwtop Kylis znalazła się na dnie rozpaczy. Była pewna, że nie dożyje końca wyroku. Dlatego późno w nocy popełzła do ogrodzenia i zaczęła kopać. Do świtu nie zdołała dotrzeć do podstawy słupów, a ziemia stała się tak mokra, że zaczęła przewodzić impulsy elektryczne, które ostrzegawczo mrowiły ją w palce.

Jej zmiana miała się wkrótce rozpocząć; lada chwila mogła się spodziewać strażników wchodzących i wychodzących z obozu. Bała się, że ktoś ją przyłapie. Postanowiła zamaskować dziurę i modlić się, żeby nikt jej nie zauważył.

Leżała na brzuchu i ryła płaskim kamieniem wąską i głęboką bruzdę, umazana czerwoną gliną, z połamanymi paznokciami. Sięgnęła po ostatnią garść ziemi i chwyciła drut-pułapkę.

Poraziło ją uderzenie prądu. Wszystkie mięśnie skurczyły się gwałtownie. Trwało to tylko chwilę. Leżała, dygocząc, niemal pozbawiona czucia, świadoma na tyle, by doznać ulgi, że przewód

miał oszołomić, nie zabić. Chciała wstać i uciec, ale ciało odmówiło posłuszeństwa. Znowu chwyciły ją dreszcze. Mięśnie, podrażnione ponad miarę, nie umiały rozróżnić prawdziwego sygnału mózgu. Wszystko ją bolało; cierpiała tak, że nie wiedziała, czy ten nagły skurcz nie złamał jakichś kości.

W oddali rozbłysło światło. Usłyszała zbliżające się kroki strażnika zwabionego uruchomionym alarmem. Wycie syreny rozdzierało uszy, jakby wstrząs wyostrzył wszystkie zmysły. Kroki się zatrzymały, promień latarki ją oślepił, po czym odsunął się na bok. Jej załzawione oczy nie potrafiły się zogniskować na stojącej postaci, ale wiedziała, że to Jaszczur. Nawiedziła ją obojętna, ospała myśl, iż nie zna jego prawdziwego imienia. (Później dowiedziała się, że nikt go nie zna). Jaszczur podniósł ją z ziemi i przytrzymał. Miał twarz ściągniętą gniewem i zmrużone oczy.

- Teraz już wiesz, że nie oszukasz nas tak łatwo jak właścicieli statków - powiedział. Jego głos brzmiał szorstko, lekko ochryple. Jaszczur puścił ją; znowu osunęła się na ziemię. - Jesteś na cenzurowanym. Nie rób więcej błędów. I nie spóźnij się do pracy.

Inni strażnicy poszli za nim. Nie pofatygowali się nawet, żeby zasypać dziurę.

Przez cały dzień ledwie trzymała się na nogach. Ale przeżyła go i następny, i następny, aż zrozumiała, że sama praca jej nie zabije. Nigdy więcej nie próbowała się już przekopać pod płotem, lecz nadal obserwowała przybywający poduszkowiec.

Kiedy dotarła do kryjówki na brzegu, poduszkowiec już zatrzymał się w przystani. Bramę za nim zamknięto. Kylis przyglądała się transportowi nowych więźniów. Drzwi ładowni otworzyły się szeroko. Ludzie wyszli chwiejnym krokiem na pokład i zaczęli schodzić po trapie. Byli oszołomieni po długiej podróży w upale i ciemnościach. Jeden potknął się, upadł na kolana i zaczął wymiotować.

Kylis dobrze pamiętała, jak się czuła po tylu godzinach w mrocznej ładowni. Nie można było nawet rozmawiać, gdyż silniki znajdowały się za przepierzeniem, a wentylatory tuż pod nimi. Była zbyt roztrzęsiona, by wpaść w trans, a zresztą w takim tłumie trans byłby dla niej niebezpieczny.

Droga do Screwtop kojarzyła się jej z hałasem - nieustannym, przenikliwym zawodzeniem silników i rykiem wentylatorów.

Przez kilka dni była na wpół głucha. Ładownia była ciasna. Mimo upału więźniowie musieli się do siebie tulić, a od silników bił dodatkowy żar. Kiedy poduszkowiec dotarł do więzienia, w ładowni unosił się gęsty fetor ludzkiego cierpienia. Kylis niemal nie zauważyła, kiedy skończyło się mdlące kołysanie. Luk się otworzył i do środka bluznęło mętne czerwone światło, z trudem rozpraszające ciemności. Kylis podniosła głowę i - tak jak inni - zamrugała oczami jak przerażone zwierzę.

Strażnicy nie mieli litości dla zdrętwiałych mięśni i mdłości. Ich wrzaskliwe rozkazy ledwie się przebijały przez otępiały słuch Kylis. Wstała, przytrzymując się ściany. Nogi i stopy miała zupełnie zdrętwiałe. Powoli zaczęła odczuwać w nich mrowienie, a po chwili miała wrażenie, że chodzi po żyletkach. Na końcu trapu także ona się potknęła. Strażnik zaklął i szturchnął ją kijem; poderwała się z wściekłością, zaciskając pięści, ale błyskawicznie się opanowała. Strażnik przyglądał się jej z uśmiechem pełnym oczekiwania. Ale ona była niegdyś na Ziemi, gdzie jednym z niewielu zwierząt pozostawionych poza rezerwatami i ogrodami zoologicznymi był opos. Wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski.

Teraz siedziała skulona na brzegu i przyglądała się, jak nowi więźniowie dochodzą do wniosku - tak jak ona wtedy - że koniec podróży nie wiąże się z końcem okropnego upału. Screwtop znajdował się prawie na równiku i temperatura i wilgoć prawie nigdy się nie zmniejszały. Nawet deszcz był tu ciepławy.

Strażnicy zapędzili więźniów w jedno miejsce i zaczęli ich oblewać wodą z hydrantów, by zmyć brud i pot. Potem pognali ich przez błoto ku wznoszonej kopule. Kylis przyglądała się ludziom znikającym w drzwiach budowli. Nie potrafiła określić, co spodziewała się zobaczyć, gdy tak obserwowała przybyłych. W każdym razie dziś tego nie znalazła. Tym razem zauważyła jeszcze więcej przygnębiająco młodych więźniów. Wszyscy mieli w oczach ten brak nadziei, który czynił z nich jedynie świeże mięso, nowe ciała, które szybko zniszczą się w pracy. Screwtop je rozszarpie i wyrzuci. Umrą z wyczerpania, chorób lub przez nieuwagę. Nie widziała w żadnym z nich tej iskry buntu, dzięki której mogliby przetrwać wyrok bez uszczerbku na ciele i duchu. Ale ta iskra często zapalała się dopiero później.

Drzwi zatrzasnęły się i silniki poduszkowca ryknęły. Nie zabrano żadnego uwolnionego więźnia.

Poduszkowiec zadrżał i spłynął ku bramie na szklistą, szarą powierzchnię wody. Brama zamknęła się szybko. Kylis poczuła się zawiedziona, gdyż nie zobaczyła nic innego niż podczas własnego przybycia do obozu. Nie można było dostać się na pokład łodzi. Nie potrafiła tego przeboleć. Dla szczura portowego przyznanie się do takiej porażki równało się upokorzeniu. Nie przychodził jej do głowy żaden pomysł ucieczki, zwłaszcza w towarzystwie Gryfa i Ja-sona. Bała się, że jeśli niczego nie wymyśli, Jason naprawdę zbiegnie na bagna.

Przeczesała palcami krótkie czarne włosy i potrząsnęła głową, by otrząsnąć drobniutką mżawkę, która zbierała się w wielkich kroplach na jej twarzy, karku i plecach. Upał i deszcz - nienawidziła ich.

Za jakąś godzinę ta mżawka miała się zmienić w ulewny wieczorny deszcz. Ale nie minie kolejna godzina, a te drobniutkie, doprowadzające do szaleństwa kropelki znowu się pojawią. Wydawało się, że nie spadają na ziemię, lecz wiszą w powietrzu, zbierając się na skórze, włosach, pod drzewami, wewnątrz baraków.

Chwyciła zwisającą gałąź paproci i zerwała kilka czerwono-czarnych listków. Rzuciła je wściekle na ziemię.

Wstała, ale nagle znowu przykucnęła w kryjówce. Miria podeszła do ogrodzenia, położyła rękę na czytniku i obejrzała się przez ramię, jakby sprawdzając, czy jest sama. Brama się otworzyła i Miria - więźniarka - weszła spokojnie, niesprawdzana przez nikogo, do enklawy strażników. Kylis poczuła, że nogi się pod nią uginają. Miria zatrzymała się przed kopułą, której drzwi się przed nią otworzyły. W mrocznym wnętrzu zamajaczyła jakaś sylwetka. Kylis miała wrażenie, że to Jaszczur.

To mogło oznaczać chyba tylko jedno: Miria była szpiegiem. Kylis zaczęła dygotać ze strachu i złości. Bała się, że teraz Jaszczur jeszcze bardziej będzie gnębił Gryfa. Była wściekła na siebie za to, że zaufała Mirii. Znowu źle kogoś oceniła. Najpierw trafiła za to do obozu, teraz konsekwencje mogą być o wiele gorsze.

Usiadła w błocie i spróbowała się zastanowić. Nagle zdała sobie sprawę, że zmiana Gryfa kończy się za parę minut. Nie było już czasu na budzenie Jasona.

Kiedy odwróciła się i ruszyła ku szybowi, Miria nie wyłoniła się z kopuły.

Kylis spóźniła się o parę minut. Trzecia zmiana już się skończyła; wszyscy więźniowie wyszli. Nigdzie nie widziała Gryfa, a jego trudno było nie zauważyć. Zaczęła się martwić, ponieważ Gryf często wychodził pierwszy, a nigdy ostatni. Można by pomyśleć, że nie czuł zmęczenia. I z pewnością by na nią zaczekał.

Stała, nie wiedząc, co robić. Może Gryf poszedł po coś do baraku, pomyślała.

Nie uwierzyła w to ani na chwilę. Obejrzała się ku Szybowi.

Wszystko zaczęło się dziać jednocześnie. Zapomniała o Mi-rii, Jaszczurze, więzieniu. Krzyknęła, wzywając Jasona i zdając sobie sprawę, że jej nie usłyszy. Puściła się biegiem po grząskim zboczu, wyszarpując stopy z wsysającej je gliny. Pod górę wspinali się dwaj więźniowie, których znała - Troi, chudy jak szkielet i sardoniczny, oraz Chuzo, barczysty i zamknięty w sobie. Obaj bardzo młodzi; obaj szybko się tu starzeli.

Pomiędzy sobą nieśli Gryfa.

Popiół i maź zasłaniały wzory na jego skórze. Wiedziała, że nie umarł, tylko dlatego że nikt w Screwtop nie marnowałby sił na niesienie trupa. Kiedy podeszła bliżej, ujrzała na jego piersi głębokie rany po bacie, który musiał się owinąć wokół ciała. Na bokach widniały strugi zaschniętej krwi. Nadgarstki były otarte w miejscach, w których ściśnięto je sznurem.

- Och, Gryf...

Na dźwięk jej głosu podniósł głowę. Doznała ogromnej ulgi.

- Sam Jaszczur nakazał - powiedział gorzko Troi. W Screwtop nikogo nie oszczędzano, ale rzadko się zdarzało, by skazywano kogoś na chłostę ostatniego dnia zmiany.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Byłem zbyt daleko. Czy potrzebują jakichś powodów?

Opanowała gniew. Uwolniła Chuzo od spoczywającego na nim ciężaru ciała Gryfa.

- Dziękuję - powiedziała uroczyście. Troi pozostał na miejscu.

- Wniesiemy go na górę - rzucił szorstko.

- Gryf? Dasz radę?

Uścisnął jej ramię. Ruszyli stromą ścieżką. Kiedy wreszcie dotarli na szczyt, słońce już zaszło. Niebo na zachodzie było różowe i szkarłatne, a wulkany na wschodzie płonęły czerwienią krwi.

- Dzięki - powtórzyła Kylis. Chuzo zawahał się, ale Troi skinął głową i odszedł. Po chwili Chuzo ruszył za nim.

Gryf opierał się na niej całym ciężarem, ale mogła go unieść. Próbowała się skierować ku barakom i skromnym zapasom medykamentów, ale on stawił jej słaby opór i zwrócił się w stronę wodospadu. Skoro chciał się tam dostać, musiał uważać, że jego rany zostały zakażone.

- O bogowie - szepnęła. Pospieszyli w tamtą stronę, z wysiłkiem i niezbornie. Modliła się, żeby Jason usłyszał jej wołanie, bo z jego pomocą wszystko poszłoby szybciej. Nie mogła sama podtrzymywać Gryfa, nie urażając jego ran.

Gryf zdobył się na ledwie dostrzegalny uśmiech, który mówił: cierpię, ale jestem silny.

Tak, pomyślała, silniejszy od Jasona, silniejszy ode mnie. Przetrwamy.

Szli dalej.

- Kylis! Gryf!

Gryf stanął. Kylis puściła go z ulgą. Jason biegł ku nim przez wodę.

Gryf zaczął się osuwać. Kylis usiłowała go podtrzymać, by nie upadł w błoto, pomiędzy pasożyty. Jason dopadł ich i podniósł Gryfa.

- Słyszałeś mnie? - spytała.

- Nie. Obudziłem się i zacząłem was szukać. Gdzie go zabierasz?

- Pod rurę.

Nie musiała mu dalej tłumaczyć. Zaniósł Gryfa pod wodospad, mamrocząc pod nosem ciche przekleństwa.

Wieże chłodnicze dostarczały wody, w której więźniowie mogli się bezpiecznie kąpać. Błuzgała ona z rury na betonową platformę, a z niej spadała dalej na ziemię, na której powstał błotnisty stawek, sięgający aż do granic lasu. Woda była zbyt gorąca, by ktokolwiek mógł stanąć bezpośrednio pod kaskadą. Jason wszedł w nią po kolana. Wszyscy znaleźli się pod prysznicem.

Jason oparł Gryfa o własną pierś, a Kylis zaczęła oblewać jego plecy wodą czerpaną złożonymi dłońmi. Obmyła go najdelikatniej, jak umiała. Nie znalazła żadnych pasożytów ani ich jaj. Woda zmyła z nich błoto i pot. Jason stał się złocisty i lekko różowy, Kylis śniada, a Gryf odzyskał wszystkie odcienie ciemnego brązu.

Kylis przeklinała w duchu Jaszczura. Wiedział, że komitet kwadr go nie pochwali, jeśli Gryf odniesie poważne obrażenia, wykrwawi się na śmierć albo wróci do domu pozbawiony rozumu. Ale komitet byłby jeszcze bardziej niezadowolony, gdyby Gryf odmówił powrotu do domu.

Gryf uniósł powoli powieki. Jego tęczówki miały kolor intensywnego błękitu, poznaczonego nieregularnymi plamkami czerni.

- Jak się czujesz?

Uśmiechnął się, ale widziała, że zrobili mu krzywdę. Dobrze pamiętał tamten ból. Zdołali dotknąć jego duszy. Uciekł spojrzeniem. Jason pozwolił mu się odwrócić. Zachwiał się; nogi uginały się pod nim, co chyba go dziwiło. Jason podtrzymał przyjaciela, a on odebrał Kylis ostatni cienki listek antyseptycznego mydła.

- O co chodzi? - spytała.

Odwrócił ją. Przez chwilę jego dotyk sprawiał jej ból. Potem poczuła ostre szczypanie mydła w otwartej ranie. Gryf podsunął jej rękę pod nos. Lśniła na niej masa maleńkich kruchych jaje-czek, podobnych do płatków miki. Wyszorował jej plecy ostatnią resztką mydła. Jason wyjął własny zapas.

- Rana jest głęboka, ale już czysta. Pewnie upadłaś i rozgniotłaś gniazdo.

- Nie pamiętam... - Przypomniała sobie, jak zbiegała do Szybu. - Tak, pamiętam. - Wzdrygnęła się, uświadamiając sobie, co mogło ją czekać - cierpienie, paraliż, bezwład - gdyby rana się zagoiła wraz z jajami i gdyby pasożyty wykluły się w jej ciele.

Wrócili na podwórze, trzymając Gryfa pomiędzy sobą. Pozbawione ścian baraki na palach były niemal puste.

Jason wszedł tyłem na drabinę prowadzącą do ich baraku, przytrzymując Gryfa. Szczeble były obrośnięte śliskimi żółtymi porostami. Kylis wydźwignęła się na platformę. Przeszukała ich wspólną skrzynkę i pomiędzy pokruszonymi batonami Jasona znalazła maść z pleśni i pudełko z pajęczynami. Była bardzo głodna,

ale nigdy nie naruszyła zapasów przyjaciela. Jeszcze rok temu nie miałaby skrupułów.

Jason posadził Gryfa pomiędzy prowizorycznymi ściankami, oznaczającymi ich miejsca w baraku. Pod pigmentem i opalenizną Gryf był bardzo blady. Kylis prawie zaczęła żałować, że Troi i Chu-zo nie zostawili go w Szybie. Jaszczur musiałby go wówczas odesłać do szpitala. Może Troi i Chuzo współpracowali z nim. Nie chciała w to wierzyć, ale nie chciała także dopuścić myśli, że Mi-ria jest szpiegiem.

Ich pajęczyca - tak myślała o tym przedstawicielu fauny Czerwonego Słońca - uciekła w kąt pomieszczenia, gdzie zaczęła prząść nową pajęczynę. Kylis często sobie wyobrażała, że to małe brązowe stworzonko wisi nad nimi na maleńkich frędzlastych nóżkach i myśli o tym, jak bardzo ich nienawidzi. Ale pajęczyca mogła uciec po palu baraku i odejść do dżungli albo wyprząść nić i odlecieć na niej. Nigdy tego nie zrobiła. W snach Kylis jej zazdrościła; na jawie nazwała ją Głupią. Miała nadzieję, że w pudełku jest dość pajęczyn, by zrobić z nich kojący okład na plecy Gryfa.

- Hej - odezwał się Jason. - Już gotowe.

- Dobrze. - Wzięła miseczkę z zielonkawą pastą. - Gryf-? Podniósł głowę. Jego rzęsy i brwi były czarne i jasne, w cienkie paseczki.

- Trzymaj się, to może boleć. Skinął głową.

Jason przytrzymał jego dłonie, a Kylis nałożyła na plecy pleśniową pastę, a potem delikatne pasma pajęczej sieci. Gryf nie drgnął. Nawet teraz miał jeszcze tyle sił, by opanować ból.

Kiedy skończyła, Jason pogłaskał Gryfa po głowie i napoił go. Gryf nie chciał jeść, nawet bulionu, więc pocałowali go i usiedli w pobliżu, żeby dodać jemu i sobie otuchy. Czekali, dopóki nie zasnął. Nie trwało to długo. Kiedy zaczął głęboko oddychać, Jason wstał i podszedł do Kylis z miseczką w ręku.

- Chcę spojrzeć na to skaleczenie.

- Dobrze, ale nie zużyj wszystkiego.

Maść piekła, a dłonie Jasona chłodziły jej skórę. Kylis siedziała z podciągniętymi kolanami, raczej przyjmując ból, niż go ignorując. Kiedy Jason opatrzył ranę, zajęła się jego skaleczenia-

mi. Omal nie opowiedziała mu o Mirii, ale ostatecznie zdecydowała się milczeć. To ona spowodowała ten problem. Chciała go rozwiązać samodzielnie, jeśli to było możliwe. I, musiała to przyznać, wstydziła się swojej pomyłki. Nie potrafiła znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla Mirii.

Jason ziewnął rozdzierająco.

- Daj mi plakietkę i wracaj do łóżka - powiedziała. Ponieważ tym razem miała wyjść do pracy pierwsza, teraz jej przypadało zebranie racji żywnościowych. Wyjęła plakietkę Gryfa z jego woreczka przy pasie i zeskoczyła z platformy na ziemię.

Do automatu zbliżyła się bardzo ostrożnie. Na Czerwonym Słońcu ludzie oskarżeni o popełnienie brutalnych przestępstw byli odsyłani do ośrodków rehabilitacyjnych. Kylis musiała przyznać, że ją to cieszy, choć nie lubiła słuchać opowieści o posłusznych automatach o martwym spojrzeniu, które wychodziły z tych ośrodków.

Mimo to niektórzy więźniowie stawali się na tyle pewni siebie lub zdesperowani, że napadali na innych i kradli. W Screwtop najlepiej było nie budzić w nikim nienawiści, nie zaciągać żadnych długów. Zemsta była tu zbyt łatwa. Podziemne społeczeństwo szczurów portowych nie było wolne od psychopatów; Kyłis od dawna umiała się bronić. Tutaj nigdy nie musiała uciekać się do poważnych środków obrony. Gdyby została do tego zmuszona, szyb wiertniczy stanowił znakomite narzędzie zemsty na silniejszym napastniku. Pewne błędy dawały się zaplanować. Maszyny czasami się psuły.

Przydział zajęć wisiał na automacie z żywnością. Kylis odczytała go i ze zdumieniem się przekonała, że została skierowana na tę samą nocną zmianę, co jej przyjaciele. Pobiegła, by podzielić się z nimi tą wieścią, ale Jason spał tak smacznie, że nie miała serca go budzić. Gryf zniknął.

Rzuciła racje żywnościowe do skrzynki i usiadła na krawędzi platformy. Po podłodze z łodyg paproci pełzł kałożerny owad. Złapała go i wypuściła w pobliżu Głupiej. Blokowała mu drogę, aż pajęczyca opuściła pospiesznie nową sieć, dopadła owada, sparaliżowała go, oplatała nicią i odciągnęła. Kylis zastanawiała się, czy pajęczyca w ogóle kiedykolwiek śpi, czy pająki potrzebują snu. Potem ukradła pajęczynę.

Zaczęła się martwić. Wiedziała, że Gryf umie o siebie zadbać. Zawsze tak było. Prawdopodobnie nigdy nie dotarł do granicy swoich możliwości, ale mógł je przecenić. Spał tylko przez godzinę.

Czekała jeszcze przez chwilę, nie mogąc usiedzieć ze zdenerwowania. Wreszcie znowu zeskoczyła w błoto.

Woda szybko napływała do nowych odcisków stóp na zrytej ziemi pomiędzy barakami. Gryf nie zostawił po sobie żadnego wyraźnego śladu. Poszła do lasu, gdyż wiedza i intuicja podpowiadały JeJ> gdzie go znajdzie. Ponad nią śmigały wielkie owady, muskając paprocie skrzydłami o ostrych pazurkach. Było ciemno, a gwiezdna ścieżka biegła przez niebo jak półokrągły stelaż podtrzymujący planetę, promieniując mętnym żółtym światłem przez poszarpane chmury.

Kylis poczuła, że jeżą się jej włoski na karku. Odwróciła się, przerażona. Gryf patrzył na nią i uśmiechał się z rozbawieniem.

- Kylis, moja przyjaciółko, nie musisz się o mnie zamartwiać. - Zawsze czuła zaskoczenie, kiedy się do niej odzywał, gdyż zapominała, jak przyjemne i kojące brzmienie ma jego głos.

Jego źrenice tak się rozszerzyły, że z tęczówki został wąski prążkowany paseczek.

Co parę okresów ktoś umierał z powodu przedawkowania śluzu. Śluz rósł w lesie w małych kępkach. Wyglądał jak fioletowa meduza. Wywoływał halucynacje i był trujący. Kylis kłóciła się o to z Gryfem, dopóki pobyt w odosobnieniu sensorycznym nie uświadomił jej, czym naprawdę jest obóz dla jej przyjaciela.

- Słuchaj...

- Tylko nie krzycz!

- Już nie będę. Nigdy.

Zdziwił się tylko przez chwilę. To, że w ogóle się zdziwił, świadczyło, jak bardzo był wyczerpany. Skinął głową i objął ją mocno.

- Teraz już wiesz - powiedział ze współczuciem. - Jak długo cię trzymali?

- Osiem dni. Przynajmniej tak powiedzieli. Musnął lekko jej włosy.

- Moja biedna przyjaciółko. Czas dłuży się w nieskończoność.

- To już bez znaczenia. Skończyło się. - Niemal wierzyła, że halucynacje ustąpiły, ale nie była pewna, czy nie wrócą.

- Myślisz, że Jaszczur cię skazał przeze mnie?

- Nie wiem. Wydaje mi się, że zrobiłby wszystko, gdyby sądził, że to da jakieś rezultaty. Wszystko jedno. Nic mi nie jest.

- Chciałbym zrobić to, czego ode mnie wymagają, ale po prostu nie mogę. Wiesz, że próbowałem?

- Myślisz, że chciałabym, żebyś ich posłuchał? - Dotknęła jego twarzy, przesunęła po niej palcami jak niewidoma. Czuła różnicę pomiędzy jasnymi i ciemnymi włosami pasiastych brwi. Ale jego skóra była jednostajnie gładka. Powiodła opuszkami od skroni ku szczęce, ścięgnom szyi i napiętym mięśniom ramion. - Tutaj nie wolno mieć przyjaciół.

Uśmiechnął się i zamknął oczy. Zrozumiał jej ironię.

- Utracilibyśmy duszę, gdybyśmy się nie zaprzyjaźnili. Odwrócił się niespodziewanie i usiadł na kamieniu. Pochylił

się, walcząc z mdłościami. Wydawało się, że rany go nie bolą. Przez jakiś czas oddychał głęboko. Potem powoli się wyprostował.

- Co z Jasonem?

- Wyzdrowiał. Nie musiałeś brać jego zmiany. Jaszczur nie pozwoliłby mu tak umrzeć.

- Zdaje się, że Jaszczur szuka nowych sposobów zadawania śmierci.

Przypomniała sobie o Mirii i poczuła nagłe ukłucie strachu.

- O bogowie... Po co z nimi walczyć? Przyciągnął ją ku sobie.

- Po to, żebyście nie pozwolili im się zniszczyć. Uważam, że jestem silniejszy od tych, którzy chcą mnie tu zatrzymać, i mam prawo do popełniania własnych błędów. - Wyciągnął dłoń, bardzo jasną w ciemnościach, wąską i wydłużoną. Dotknęła jej, przegubu, napiętego ramienia. Gryf rozluźnił się nieco, ale Kylis ciągle się bała. Jeszcze nigdy nie czuła takiego strachu. Miria, niepewność, cierpienie Gryfa... wszystko to zachwiało jej wiarą w przyszłość.

Gryf zgiął się wpół w kolejnym spazmie mdłości. Tym razem nie zdołał ich powstrzymać, a były tym bardziej gwałtowne, że miał pusty żołądek. Kylis stała bezradnie obok. Mogła jedynie trzymać go za ramiona i mieć nadzieję, że i tym razem przeżyje działanie narkotyku, tak jak poprzednio. Po suchych wymiotach

nastąpił atak spazmatycznego kaszlu. Po twarzy i plecach Gryfa spływały strużki potu. Kiedy kaszel zmienił natężenie i stał się bardziej urywany, Kylis zdała sobie sprawę, że Gryf płacze. Uklękła i starała się go pocieszyć. Nie wiedziała, czy płacze z bólu, z powodu jakiejś wizji czy z rozpaczy. Trzymała go w ramionach, aż wreszcie stopniowo się uspokoił.

Blask gwiazd przenikał przez chmury, barwiąc skórę Gryfa trzecim kolorem. Jej przyjaciel leżał twarzą w dół na gładkim kamieniu, przyciskając do niego policzek. Wiedziała, jak się czuł: wycieńczony, opuszczony, ociężały.

- Kylis... jeszcze nigdy tak nie spałem...

- Nie odejdę daleko.

Miała nadzieję, że ją usłyszał. Usiadła po turecku w pobliżu i przyglądała się jego mięśniom, drgającym powoli w rytmie oddechu. Miał bardzo długie rzęsy, na których końcu wisiały kropelki potu. Głębokie rany na plecach zostawią po sobie blizny. Plecy Kylis także były poznaczone bliznami, ale wydawało się jej, że to wstydliwe piętno, podczas gdy obrażenia Gryfa świadczyły o buncie i dumie. Wyciągnęła ku niemu rękę, ale cofnęła ją, kiedy jej cień padł mu na twarz.

Upewniła się, że Gryf śpi spokojnie, zostawiła go i ruszyła na poszukiwanie zielonej antybiotycznej pleśni. Powoli kończyły się im zapasy. Pleśń była prawdziwym lekarstwem. Jej aktywny czynnik był syntetyzowany i stanowił artykuł eksportowy.

Pozwolenie opuszczania obozu na krótko sprawiło, że życie w nim stało się niemal znośne, ale przywilej ten miał swój cel. Nieustannie przypominał więźniom o wolności. Te krótkie chwile wytchnienia tylko wzmacniały pragnienie wydostania się z obozu i - co ważniejsze - uświadamiały wszystkim, że za żadną cenę nie będą chcieli tu wrócić. Czerwone Słońce potrafiło skłaniać do posłuszeństwa.

Kylis chodziła po lesie, nie oddalając się zbytnio od Gryfa. Szukała pleśni, a znalazła rzadziej spotykany fioletowy śluz. Usiłowała sobie wmówić, że nie ma ochoty go spróbować. Mogłaby zabrać go dla Gryfa - prawie się zdecydowała - ale wreszcie zostawiła go pod kamieniami, gdzie było jego miejsce.

- Chcę z tobą porozmawiać.

Odwróciła się błyskawicznie. Znała ten szorstki głos, bała się go i nie potrafiła ukryć strachu. Nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na niego.

- Usiądź obok mnie - powiedział Jaszczur. Światło gwiazd zalśniło na jego czystych paznokciach, gdy skinął ku drugiemu końcowi wielkiej zwalonej drzewiastej paproci. Sam także tam usiadł; drzewo ugięło się pod nim, ale go utrzymało.

Cholewy jego czarnych wysokich butów były rozwinięte i spięte z nogawkami czarnych szortów. Jaszczur był większy nawet od Jasona, wyższy, cięższy. Ale choć dopuścił do lekkiego otłuszczenia ciała, twarz miał wąską i twardą. Ogolona głowa i policzki nie były opalone; jakimś cudem pozostały blade, a na ich tle głęboko osadzone oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze. Szybko oblizał cienkie wargi.

- Czego chcesz? - Nie zbliżyła się do niego. Pochylił się i oparł łokcie na kolanach.

- Przyglądałem ci się.

Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Jaszczur obserwował wszystkich. Stojąc przed nim, czuła się nieswojo z przyczyn, które nie miały nic wspólnego z jego brutalnością. Jaszczur nigdy przedtem się tak nie zachowywał. Zawsze był bezpośredni i okrutny.

- Podjąłem decyzję, kiedy odosobnienie sensoryczne cię nie złamało - oznajmił. - To była ostatnia próba.

Zerwał się lekki wiatr. Kylis poczuła ostry odór; Jaszczur uniósł do ust małego papierosa i zaciągnął się głęboko. Wstrzymał oddech i podał jej papierosa.

Chciała zapalić. Papierosy były dobre. Razem z Gryfem i Jaso-nem palili pod koniec ostatniego okresu, kiedy rozeszli się na różne zmiany. Zdziwiło ją, że Jaszczur też z tego korzystał. Nigdy by się nie spodziewała, że zechce łagodzić własną agresję. Pokręciła głową.

- Nie? - Wzruszył ramionami i odłożył papierosa, który tlił się powoli, bezużyteczny. - Niech będzie.

Milczała. Miała nadzieję, że Jaszczur zapomni o niej i tym, co miał jej do powiedzenia. Że odejdzie, poczuje głód albo zaśnie.

- Masz duży wyrok - zauważył. I znowu nie odpowiedziała.

- Mógłbym ci ułatwić życie.

- Mógłbyś je ułatwić większości z nas.

- To do mnie nie należy.

- Co chcesz mi powiedzieć?

- Od dawna szukałem kogoś takiego jak ty. Jesteś silna i uparta. - Wstał i podszedł do niej. Zawahał się i spojrzał na papierosa, ale zostawił go na pniu. Odetchnął głęboko. Tak bardzo starał się wzbudzić jej zaufanie, że omal się nie roześmiała. Nie zrobiła tego, ale gdyby tak było, w jej śmiechu brzmiałoby zdenerwowanie i lęk. Nagle ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że Jaszczur jest równie przestraszony jak ona.

- Otwórz się dla mnie, Kylis.

W pierwszej chwili zareagowała niedowierzaniem. Jaszczur nie potrafił żartować, ale mógł z niej kpić. A może prosił o coś, czego nie mogła mu dać, żeby następnie jej zaproponować, że zostawi ją w spokoju, jeśli Gryf wróci do kwadr. Opanowała się.

- Nie mogę tego zrobić.

- Myślisz, że nie mówię poważnie?

- To chyba jasne?

Zmusił się do zmiany wyrazu twarzy, sztucznie i nienaturalnie, jak niedoświadczony mim. Zaciskał mocno szczęki. Przysunął się tak, że musiała spojrzeć mu w oczy.

- Jestem jak najbardziej poważny.

- Ale nie możesz to prosić. To coś, czego chce cała rodzina. - Zdała sobie sprawę, że Jaszczur jej nie rozumie.

- Ja tego chcę. Jestem tylko ja. - Jego głos brzmiał odrobinę zbyt głośno.

- Czy nie jesteś sam? - Usłyszała własne słowa, ale nie miała pojęcia, dlaczego je wypowiedziała. Skoro cierpiał, powinna się z tego cieszyć. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś zechciał z nim żyć, chyba że coś by go straszliwie zmieniło.

- Miałem dziecko... - Urwał gwałtownie i skrzywił się, zły na siebie.

- Ach... - wyrwało jej się. Widywała już tę sztuczną kontrolę, nieskutecznie tłumiącą agresję. W obozie Jaszczur zyskał pretekst, by wyładowywać swoją wściekłość. Kiedy tylko czuł się bezpieczny, a miał przed sobą kogoś bezbronnego i wrażliwego na ból, agresja znajdowała ujście. I taka osoba prosiła ją o dziecko.

- Rada nie miała prawa oddać go jej, a nie mnie. Oczywiście, tak to sobie tłumaczył. Nie mieli prawa chronić

dziecka? Ona była innego zdania.

- Więc?

Tak łatwo byłoby się zgodzić. Pewnie pozwolono by jej żyć w komforcie i chłodzie kopuł. I oczywiście dobrze by ją karmiono. Mogłaby zapomnieć o niebezpiecznych maszynach i bacie Jaszczura. Wyobraziła sobie, jak by to było - poczuć w sobie zaczątek nowego życia. A potem czekać na narodziny nowego człowieka, wiedząc, że musi go oddać Jaszczurowi na własność, że to dziecko nigdy nie pozna innego nauczyciela oprócz tego okropnego, okaleczonego człowieka.

- Nie - powiedziała.

- Mogłabyś, gdybyś zechciała.

Dowiedziała się tutaj tak wielu nowych rzeczy o sobie. Teraz przypomniała sobie o tym, co niegdyś oświadczyła Gryfowi: zrobię wszystko, żeby się stąd wydostać.

- Zostawmy to - szepnęła. - Nie chcę. Cofnęła się o parę kroków.

- Sądziłem, że jesteś silna i uparta. Może się pomyliłem. Może jesteś tylko głupia albo szalona, jak oni wszyscy.

Usiłowała znaleźć słowa, które by zrozumiał, ale nie mogła pogodzić tego, co sądziła o Jaszczurze, z tym, co on o sobie myślał. Nie rozpoznałby siebie, gdyby go opisała.

- A może chcesz ode mnie czegoś więcej. Co to jest? Chciała powiedzieć, że nic, ale zawahała się.

- Dobrze - rzuciła. Bała się, że jej głos zabrzmi zbyt ostro. A jednak jakimś cudem miał zupełnie normalne brzmienie. - Powiedz tamtym ludziom, żeby zostawili Gryfa w spokoju. Wyjednaj dla Jasona amnestię i bilet do świata zewnętrznego. - Przez chwilę ośmieliła się nawet mieć nadzieję, że jej uwierzył. Umiała bardzo dobrze kłamać.

Wyraz twarzy Jaszczura uległ zmianie.

- Nie. Muszą być tutaj, żebyś była mi posłuszna.

- Nie będę.

- Poproś o coś innego.

Z mroków jej pamięci wyłonił się krótki przebłysk dawnego wspomnienia. Ktoś tak się z nią droczył, kiedy była bardzo mała.

Wszystko, tylko nie to. Wszystko, tylko nie to, czego naprawdę chcesz. Odepchnęła tę myśl od siebie.

- Nie chcę nic innego.

- Nie targuj się ze mną. Nie wypuszczę ich, nie jestem głupi. Nie musiał szukać pretekstu, żeby zrobić jej krzywdę. Dobrze

o tym wiedziała. Bała się tego rodzaju siły. Ale wyszeptała:

- Owszem, jesteś... - i na wpół oślepiona odwróciła się, żeby uciec.

Niemal zdołała mu umknąć, ale rzucił się ku niej, chwycił ją za ramię i odwrócił.

- Kylis...

Spojrzała na jego dłoń.

- Jeśli tego chcesz... - powiedziała lodowato.

Nawet on nie był aż tak chory. Powoli rozluźnił palce i opuścił rękę.

- Mógłbym cię zmusić. Spojrzała mu prosto w oczy.

- Naprawdę?

- Mógłbym cię nakarmić narkotykami.

- I trzymać na nich przez siedem okresów? - Zdała sobie sprawę z przykrym zaskoczeniem, że nieświadomie przystosowała się do dzielenia czasu na czterdziestodniowe okresy, nie na miesiące.

- Wystaczająco długo, żebyś straciła panowanie nad sobą. Na tyle długo, żebyś zaszła w ciążę.

- Tak długo nie utrzymałbyś mnie przy życiu. Jeśli narkotyki by nie zabiły dziecka, ja bym to zrobiła. Nawet nie musiałabym być przytomna. Mogłabym dokonać sztucznego poronienia.

- Nie sądzę, żebyś była aż tak dobra.

- Jestem dobra. Nie można żyć tak jak ja i nie być dobrym.

- Mógłbym cię trzymać w odosobnieniu, dopóki byś nie przysięgła...

Roześmiała się gorzko.

- I uwierzyłbyś, że dotrzymam takiej przysięgi?

- Mogłabyś mieć dzieci z Gryfem i Jasonem.

Mówił prawdę. To już nie była żadna sztuczka. Rozpaczliwie pragnął jej posłuszeństwa. Była tego pewna, podobnie jak tego, że

mógłby wykorzystać swoje marzenia, by dopełnić obowiązku wobec Czerwonego Słońca.

- Ale nie tak - powiedziała. - Z nimi, ale nie dla nich. Oni nie mogliby się stać płodni, gdybyś był kobietą i poprosił któregoś o dziecko.

- Odchodzę stąd. Zabiorę go ze sobą. Dam mu dobry dom. Czy proszę o tak wiele? Dostaniesz bardzo dużo za trochę czasu i jedną owulację. - Słyszała w jego głosie wzbierającą wściekłość.

- Prosisz mnie o człowieka.

Spodziewała się jakiejś reakcji, jakiejkolwiek, ale on tylko stał. To, co powiedziała, nie miało dla niego żadnego znaczenia, żadnej moralnej treści.

- Wolałabym zabić dziecko niż ci je oddać. Zabiłabym siebie. - Czuła, że dygocze, choć nie zdradzały tego ani jej dłonie, ani głos. Drżała, ponieważ mówiła prawdę.

Jaszczur nie zareagował. Odwróciła się i pobiegła w ciemności. Tym razem jej nie ścigał.

Kiedy się upewniła, że nikt jej nie śledzi, wróciła do Gryfa. Nadal spał. Nie poruszył się od chwili, kiedy zapadł w sen, ale szary kamień, na którym leżał, lśnił od potu. Kylis usiadła przy nim, podciągnęła kolana i objęła je ramionami. Opuściła głowę. Jeszcze nigdy się tak nie czuła - zbrukana, zawstydzona, upokorzona - i nie umiała wytłumaczyć sobie tych uczuć. Po jej policzku popłynęła łza, zacisnęła gniewnie zęby. Nie będę przez niego płakać, pomyślała. Odetchnęła głęboko, myśląc: opanuj się. Zwolnij uderzenia serca, odetnij adrenalinę, teraz jej nie potrzebujesz. Rozluźnij się. Wreszcie jej ciało zareagowało. Zastygła w bezruchu na długi czas.

Zerwał się silny, wilgotny wiatr, którzy przygnał czarne, nisko wiszące chmury. Gwiazdy znikły. Wkrótce miało się zupełnie ściemnić.

Dotknęła ramienia Gryfa. Nie poruszył się; musiała nim lekko potrząsnąć. Poderwał się gwałtownie.

- Będzie burza - powiedziała.

W przyćmionym świetle gwiazd jasne loki Gryfa zalśniły blado. Pomogła mu wstać. Zeschłe paprocie zaszeleściły im pod nogami, a śpiące owady owinęły się szczelniej skrzydłami.

Na skraju lasu ruszyli przez stertę żużlu, za którą ciągnęła się ścieżka prowadząca na teren obozu. Z ich baraku emanowało zimne błękitne światło. Jason siedział skulony nad cudem zdobytą książką. Usłyszał ich kroki dopiero wtedy, gdy zaczęli wchodzić po drabinie.

- Zaczynałem się już martwić - rzekł łagodnie, mrużąc oczy w jaskrawym świetle.

- Gryf się źle poczuł.

- A teraz już dobrze?

Gryf przytaknął. Oboje usiedli w kręgu bioluminescencji. Jason odłożył książkę i wyjął z szafki racje żywności i butelki z wodą. Łodygi, które zebrała Kylis, były już nieco przywiędłe, ale i tak dała je Gryfowi. Rozdzielił je sprawiedliwie. Jedzenie było nieco lepsze i odrobinę smaczniejsze niż zazwyczaj, ale Kylis nie czuła głodu. Wstydziła się powiedzieć przyjaciołom, co się stało.

- O co chodzi? - spytał nagle Jason.

- Co? - Zerknęła na niego, a potem na Gryfa. Obaj przyglądali się jej z troską.

- Jesteś zdenerwowana.

- Wcale nie. - Odchyliła się nieznacznie, tak że jej twarz znalazła się w cieniu. - Chyba jestem zmęczona. - Czuła, że musi wypełnić tę ciszę jakimiś słowami. - Jestem tak zmęczona, że zapomniałam wam coś powiedzieć: wszyscy razem jesteśmy na nocnej zmianie.

Udało się jej odwrócić ich uwagę, a wiadomość była na tyle dobra, że nawet poczuła się nieco pocieszona.

Później wrócili do kryjówki w lesie i zasnęli - Gryf leżał pomiędzy nimi. W oddali niebo błysnęło, po czym pociemniało. Usłyszeli tylko słaby pomruk, ale błyskawica wyłoniła z mroku gęste chmury, a wiatr przywiał dźwięk ku nim. Kylis dotknęła delikatnie Gryfa. Jego głęboki, regularny oddech przynosił jej ulgę. Kolejna błyskawica rozjaśniła niebo, a po paru sekundach rozległ się odległy grzmot. Wiatr szeleścił w suchych paprociach.

Gryf pogładził jej ramię z tatuażem. Dotknął jej dłoni; ich palce splotły się mocno.

- Chciałabym, żebyś stąd wyszedł - szepnęła. - Bardzo bym chciała.

Błyskawica znowu rozdarta niebo. Równocześnie z nią rozległ się grzmot. Jason poruszył się we śnie. W krótkiej chwili blasku Gryf spojrzał na Kylis i zmarszczył brwi.

Zaczęło padać.

Kylis obudziła się rano odruchowo, mimo iż nie słyszała syreny. Cały ten dzień miał być wolny, ale musieli wypoczywać, ponieważ w nocy zaczynała się ich zmiana.

Gryf już siedział. Uśmiechnął się w ten swój kojący sposób, który mówił: „wszystko w porządku”.

- Zobaczymy - powiedziała.

Odwrócił się. Rany nabrały srebrnoszarego odcienia, nawet tam gdzie się krzyżowały. Były czyste i zaczynały się już goić. Gryf rozprostował ramiona i obejrzał się przez ramię. Kylis przyjrzała się jego twarzy, delikatnym zmarszczkom w kącikach oczu. Nawet nie drgnął. Biokontrola była dziedziną, którą całkiem nieźle opanowała i zdawała sobie sprawę, że Gryf nie może w nieskończoność przekraczać granic wytrzymałości ludzkiego ciała. Choć tym razem mu się udało.

- Jak bardzo ci się poprawiło? - spytała.

Uśmiechnął się, a ona, wbrew samej sobie, wybuchnęła śmiechem. Odsunęła od siebie troski i myśli o Jaszczurze. Potem obudzili Jasona.

Przez resztę dnia czuła narastający niepokój. Była pewna, że Jaszczur nie daruje jej tak łatwo. Teraz musiała dwa razy bardziej uważać na te drobne ruchy, które widziała kątem oka: raz, żeby się upewnić, że to nie powracające halucynacje, i drugi - by się przekonać, że to nie Jaszczur. Do wieczora wszystko zaczęło ją boleć od utrzymywania sztucznego spokoju. Jason i Gryf zarazili się jej niepokojem. Nie zdradziła im jego przyczyny. Potrafiła być niemal tak uparta jak Gryf.

Niemal poczuła ulgę, kiedy syrena ryknęła, wzywając ich do instalacji po racje żywnościowe i przydział leczniczego mydła na cały okres. Usiłowała udawać gniew i bunt, ale pod tym wszystkim krył się strach.

Przeszli koło posterunków strażników. Na krawędzi Szybu zatrzymali się i spojrzeli w dół. Nie mogli tego dłużej odwlekać. Zeszli.

Upał wolnego dnia był największy w centrum obozu. Zbocza Szybu odbijały ciepło, metalowe maszyny promieniowały nim. Wysoka temperatura i hałas wzajemnie się potęgowały.

Wszyscy troje zostali przydzieleni do grupy sondującej. Po drugiej stronie Szybu stał Jaszczur, przyglądając się Kylis wzrokiem, który nie wyrażał absolutnie niczego. Odwróciła się. Miria także pracowała na tej zmianie, ale Kylis jej nie widziała.

Wyciągnęli nowy świder i unieśli go; zawisł nad Szybem, wąski i groźny. Świdry często przypominały sobie, że rządzą nimi absurdalnie słabe ludzkie istoty, i wszczynały bunt. W Screwtop bardzo łatwo było przypisywać osobowość i złośliwe intencje przedmiotom martwym.

Części szybu leżały na stojakach, niczym ogromne płatki wokół łodygi świdra, rozłożone promieniście na pokrytych bąblami mechanizmach dwóch pierwszych generatorów. Pomruk turbin rozbrzmiewał w całym Szybie; jego wibracje przenikały przez podeszwy butów, wdzierały się w ciało aż po szpik kości. Kylis zawsze uważała, że to drżenie znamionuje gniew zranionej ziemi, niechętnie zdradzającej tajemnice i energię swego wnętrza - ziemi kipiącej bezsilną wściekłością.

Kiedy ten szyb zostanie ukończony, temperatura na jego dnie sięgnie ośmiuset stopni Celsjusza. Gdy przebiją się przez warstwę skał i zmniejszy się ciśnienie, ta temperatura wystarczy, żeby woda leżąca pod skałami zmieniła się w gorącą parę. Wystarczy, by uruchomić następny generator. Jeśli nie zabezpieczą odpowiednio otworu w skale, wszyscy mogą zginąć. Zapieczętują go, przykryją i zbudują na nim klimatyzowaną bańkę. Potem inżynierowie wejdą do środka, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, i zamontują maszynerię. Więźniowie, którzy nie mają dostępu do generatorów, zabiorą się do wiercenia kolejnej dziury.

Był to dobry sposób otrzymywania energii. Dobry i tani pod każdym względem, z wyjątkiem względów humanitarnych.Te szyby stopniowo się wyczerpią, a zapotrzebowanie na energię stanie się większe. Czerwone Słońce nie miało paliw mineralnych ani pierwiastków radioaktywnych, za to skrywało je zbyt wiele chmur, by mogło wykorzystywać energię swojej przygasającej gwiazdy.

Zadaniem Gryfa było skierowanie części Szybu do świdra. Nie powierzano mu najbardziej niebezpiecznych zadań. Rzucono rozkaz rozpoczęcia pracy; opieszałość i pomruki zniknęły w mgnieniu oka.

Praca niemal zmieniała więźniów w automaty. Była monotonna, ale nie na tyle, by można się było przy niej oddawać marzeniom na jawie. Niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku. Pot zalewał oczy Kylis, która była zbyt zajęta, by go otrzeć. Cały świat wokół niej lśnił i migotał. Noc wlokła się powoli. Jaszczur obserwował ją z oddali, cień pomiędzy innymi cieniami. Kiedy znajdował się blisko, Kylis czuła się bardzo samotna i nie wiadomo dlaczego naga.

O północy wyznaczono parę minut przerwy na posiłek. Gryf zszedł po drabince wieży kontrolnej. Na dole czekali na niego Kylis i Jason. Usiedli obok siebie, by się posilić i połknąć sól w tabletkach. Musieli nabrać sił przed pracą aż do rana.

Kylis siedziała na ziemi, opierając głowę o metal, na wpół uśpiona. Czekała na dzwonek. Dno Szybu było mokre, błotniste i usiane odłamkami kamieni oraz popiołem, toteż nie próbowała się położyć. Jaszczur przez cały wieczór trzymał się od niej z dała. Kylis sądziła, że raczej nic jej nie zrobi w obecności tylu osób, choć i tak nikt nie mógłby się mu sprzeciwić.

- Wstawaj.

Drgnęła, wyrwana z lekkiej drzemki. Jaszczur i jego ludzie stali odwróceni do niej plecami. Otoczyli Gryfa, który podniósł się z ziemi. Wyłonił się z cienia jak pręgowany kot.

Jaszczur spojrzał na niego, a potem przeniósł wzrok na Kylis.

- Zabrać go - rozkazał.

- Co chcecie zrobić? - Kylis usłyszała panikę w swoim głosie i zacisnęła pięści.

- Kwadry chcą, żeby wrócił. Potrzebują go. Zaczynają się niecierpliwić.

- Odsyłacie go do domu? - spytała z niedowierzaniem.

- Oczywiście. - Jaszczur przeniósł wzrok na Gryfa. - Jak tylko będzie miał dość odosobnienia.

Jason podniósł się za plecami Gryfa. Gryf położył mu rękę na ramieniu. Ludzie Jaszczura podeszli bliżej, gotowi służyć pomocą dowódcy. Paru więźniów zbliżyło się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pomiędzy nimi znajdowała się Miria. Kylis przyglądała się jej, nie-

widoczna wśród cieni. Kiedy strażnicy odprowadzili Gryfa, Miria lekko się uśmiechnęła. Kylis miała ochotę krzyczeć z wściekłości.

- A co powiedzą kwadry, jeśli go zabijecie?! - krzyknął Jason.

- Są gotowi zaryzykować - odparł Jaszczur.

- To nie zadziała - odezwała się Kylis. Wiedziała, że odosobnienie sensoryczne nie zdoła przywrócić Gryfa kwadrom i nie zmusi jej do tego, czego chciał od niej Jaszczur. Nie mogła tego zrobić nawet dla Gryfa.

- Naprawdę? - W głosie Jaszczura brzmiała groźba.

- Nie róbcie mu tego. Gryf... Dla niego obóz jest jak odosobnienie. Jeśli go wsadzicie do prawdziwej komory... - Błagała Jaszczura; jeszcze nigdy w życiu nikogo o nic nie prosiła. Najgorsze było to, że zdawała sobie sprawę z daremności własnych wysiłków. Miała nadzieję, że Miria jest jeszcze na tyle człowiekiem, by zrozumieć, do czego doprowadziła.

- Czy mam wziąć ciebie zamiast niego? - Jaszczur roześmiał się, nie czekając na odpowiedź, i odwrócił się, by odejść.

- Tak - powiedziała. Odwrócił się, zaskoczony.

- Możesz wsadzić mnie do komory zamiast niego. Jaszczur parsknął szyderczym śmiechem.

- I wysłać kwadrom ciebie zamiast niego? Jak sądzisz, do czego byś im służyła? Byłabyś ich zwierzakiem, nosicielką kolejnego łaciatego dziecka!

Pochyliła się, wzięła garść błota, zrobiła jeden krok ku niemu i rzuciła pecynę prosto w pierś Jaszczura. Błoto rozbryznęło się po czarnym mundurze i bladej skórze. Kylis odwróciła się, znowu się pochyliła. Tym razem glina była ciężka i kamienista.

- Kylis! - krzyknął Jason.

- I ty! - wrzasnęła. Cisnęła błotem i kamieniami w Mirię.

Zanim ludzie Jaszczura do niej dopadli, zdążyła jeszcze zobaczyć, że Miria upada. W świetle reflektorów glina była czerwona, ale nie aż tak jak krew, która bluznęła z czoła Mirii.

Jaszczur otarł glinę z brody, ledwie rzuciwszy okiem na nieruchome ciało na ziemi. Wskazał na Kylis.

- Zamknijcie ją, żeby nikomu więcej nie robiła krzywdy. Odprowadzili ją. Jason został z tyłu, samotny.

Zamknęli ją w celi ze szklaną ścianą, bez kątów i wentylacji, która złagodziłaby upał. Rozebrali ją i zaryglowali drzwi. W tej celi nie sposób było zrobić sobie krzywdy. Nawet ściany i szyba uginały się pod ciosami.

Ze swojego miejsca widziała skrzynię, w której zamykano skazanych na odosobnienie. Wiernie odtwarzała kształt trumny, lecz była większa i stała na stojaku, który eliminował wibracje generatora.

Strażnicy wprowadzili Gryfa. On także był nagi, a strażnicy oblali go wodą z węża. Rozejrzał się szybko, jak zaszczute zwierzę. Nie znalazł drogi ucieczki, a jedynie Kylis, przyciśniętą do szyby, zaciskającą pięści. Usiłował się uśmiechnąć, ale widziała, że się boi.

Zasłonili mu oczy i zaczęli go przygotowywać. Kylis pamiętała dotyk miękkiej wyściółki, którą obłożono jej ciało. Unieruchamiała głowę, ręce i nogi, odcinała możliwość zrobienia jakiegokolwiek ruchu, tłumiła wszelkie doznania. Z początku wydawało się to przyjemne; w skrzyni było ciemno i cicho, ani ciepło, ani zimno. Przewody i igły, których obecność nie powodowała bólu, odprowadzały wydaliny z jej ciała i wprowadzały substancje odżywcze. Spała bardzo długo, aż jej ciało nasiąkło snem po brzegi. Pozbawiona wszelkich konkretnych wrażeń zaczęła się oddalać od świata fizycznego, zapadła się w sobie, skurczyła się do rozmiarów małej iskierki świadomości w miejscu, gdzie niegdyś znajdowały się jej oczy. Starała się zapaść w trans, ale przewidzieli to i zapobiegli za pomocą narkotyków. W jej rozmyślania wdarły się fantazje, początkowo tak delikatne, że wcale ich nie zauważyła. Potem oddzieliły się od rzeczywistości i stały dziwaczne i namacalne. Wreszcie nie mogła rozróżnić ich od rzeczywistości, która z kolei stała się tak odległa, że nie sposób było w nią uwierzyć. Kylis dobrze pamiętała tę obezwładniającą pewność szaleństwa.

Na jej oczach Gryf miał być poddany temu samemu losowi. Włączyli monitory. Gdyby chciał ich poprosić, żeby go uwolnili, maszyny wykryłyby drgnienia jego strun głosowych i jego życzenie zostałoby spełnione.

Potem zostali zupełnie sami.

Kylis znajdowała się w odosobnieniu przez osiem dni, ale straciła poczucie czasu i wydawało się jej, że tkwiła tam całymi tygo-

dniami, miesiącami, latami. Teraz spędzała czas, czekając, niemal równie odizolowana od świata. Czasami mimo woli zapadała w sen, ale kiedy się budziła, wszystko wyglądało tak samo. Bała się myśleć o Gryfie, bała się myśleć, co może się dziać z Jasonem, bała się myśleć o sobie. Halucynacje powróciły. Szkło zamieniało się w lód i topiło się, zostawiając po sobie duże kałuże wody, ściany zmieniały się w śniegowe chmury i odpływały. Jej ciało dygotało, a potem zdawała sobie sprawę, że ściany nadal znajdują się na miejscu, zupełnie realne, a ona znowu odczuwa upał. Czuła dotknięcie Gryfa i odwracała się, żeby go objąć, ale go nie znajdowała. Czuła, że ześlizguje się pomiędzy wizje i nie miała siły ani ochoty, żeby się otrząsnąć. Czasami płakała.

Leżała w celi i wiedziała, że zachodzą w niej zmiany, a odwaga rozpływa się w sterylnej bieli. Podłoga uginała się pod nią lekko, kołysała nią jak łagodny głos, który podpowiadał, żeby wybrała najłatwiejszą drogę, byle tylko przetrwać.

Usiadła gwałtownie i wbiła paznokcie w dłonie.

Jeśli w to uwierzy, zacznie wrzeszczeć i bębnić pięściami w szybę, by wezwać strażników. Będzie ich błagać, by zabrali ją do Jaszczura. Jeśli to zrobi, odbierze sens wszystkiemu, przez co przechodził Gryf i co sama przeżyła. Jeśli teraz pozwoli, by ktoś inny podejmował za nią decyzje, jeśli zagubi się tak kompletnie, że nie będzie umiała o sobie stanowić, udowodni, że kierowały nią najbardziej trywialne pobudki.

Nie, nie były trywialne. Nie mogła się zmusić, by w to uwierzyć - ze względu na Gryfa, Jasona i samą siebie. Gryf znalazł w sobie dość siły, żeby dać się zesłać do obozu, w nadziei że dzięki temu odzyska wolność. Jason znalazł w sobie siłę, by przeżyć, choć wszystko wskazywało na to, że powinien umrzeć. Wiedziała, że musi w sobie znaleźć taką samą siłę, żeby zachować zdrowe zmysły i nie dać się złamać.

Przeciągnęła dłonią po oczach, położyła prawą rękę na lewym ramieniu, oparła się o ścianę i bardzo powoli zaczęła się rozluźniać, koncentrując się na każdym mięśniu z osobna, dotyku plastikowej podłogi, kropelkach potu ściekających jej pomiędzy piersiami.

Otworzyła oczy, czując na nogach powiew chłodnego powietrza. Jaszczur stał w drzwiach i patrzył na nią - czarny kształt oto-

czony koncentrycznymi kręgami koloru. Nie wiedziała, że jego twarz potrafi przybrać tak łagodny wyraz. Nie odwzajemniła jego oczekującego uśmiechu.

- Podjęłaś decyzję?

Zamrugała powiekami i kolorowe kręgi się rozproszyły. Teraz widziała już tylko surową, obleczoną w czerń postać. Spojrzenie Jaszczura stopniowo twardniało, kiedy powoli wracała do piekła Czerwonego Słońca i dokonywała połączeń koniecznych, by mu odpowiedzieć. Palce miała lekko zgięte. Odwróciła dłonie i położyła je płasko na podłodze.

- Nie zmieniłeś... nie zmieniłeś mnie.

Jaszczur patrzył na nią nieruchomo, z coraz większym zdumieniem. Nie odezwała się więcej. Nie zrobiła żadnego ruchu. Parsknął z obrzydzeniem i wyszedł, zatrzaskując drzwi. Dopływ chłodnego powietrza ustał.

Jaszczur już nie wrócił, ale ona nie usiłowała się przekonać, że go pokonała.

Gapiła się tępo w szybę i wzywała w myślach kwadry, by uwolnili jej przyjaciela. Muszą wiedzieć, co się z nim dzieje. Nie wyobrażała sobie, żeby nie wiedzieli, jaki wpływ może mieć odosobnienie na jednego z nich.

Wpatrywała się w ten sam punkt tak długo, że nie od razu zdała sobie sprawę, że coś się zmieniło. Do pomieszczenia obok weszło czterech strażników. Przystąpili do otwierania komory. Kylis zerwała się na równe nogi i przywarła do szyby. Pamiętała, jak po raz pierwszy zobaczyła światło, gdy strażnicy zdjęli jej z oczu opaskę i rozłączyli przewody. Gryf będzie usiłował zogniskować wzrok, jego pasiaste rzęsy będą drżeć, dotykając policzków...

Strażnicy wyjęli go z komory, ale on się nie ruszał. Długie nogi zwisały bezwładnie, bez życia. Wynieśli go z pomieszczenia.

Kylis usiadła na podłodze i objęła kolana rękami. Kiedy strażnicy przyszli po nią, musieli ją podnieść i dopóty trzęśli nią i szturchali, aż stanęła o własnych siłach. Wyprowadzili ją na podwórze i wypchnęli przez bramę. Nie odezwali się do niej ani słowem.

Stała przez parę chwil w jaskrawym świetle reflektorów, po czym powlokła się w kojący mrok nocy. Chciała się na długo skryć

w ciemnościach. Wszystko wydawało się zbyt realne i miało absurdalną wyrazistość szoku.

Zobaczyła Jasona, zanim on ją usłyszał; wyglądał jak jasna plama na krawędzi światła. Siedział skulony, z głową na kolanach. Bała się do niego podejść.

- Kylis?

Stanęła. Jason mówił ochrypłym, łamiącym się głosem. Odwróciła się. Patrzył na nią znad złożonych rąk. Jego oczy wydawały się bardzo jasne. Wstał powoli.

- Bałem się - powiedział - Bałem się, że zabrali was oboje, a nie chciałem zostać tu sam.

- Odejdź.

- Co? Dlaczego?

- Gryf nie żyje. - Rozpacz zmusiła ją do okrucieństwa. Chciała podejść do niego, płakać razem z nim, ale bała się, że jego także doprowadzi do upadku. - A tylko Gryf trzymał nas razem.

Jason nie odpowiedział, wstrząśnięty.

- Nie zbliżaj się do mnie - dodała i minęła go.

- Jeśli Gryf nie żyje, musimy... - Nie!

- Jesteś pewna, że nie żyje? Co się stało?

- Jestem pewna. - Nie patrzyła na niego. Położył jej ręce na ramionach.

- Musimy stąd uciec, zanim i nas zabiją. Musimy iść na północ i opowiedzieć wszystkim, co się tu dzieje.

- Szaleniec! - Wyrwała się mu.

- Nie rób mi tego.

Jego błagalny głos przebił się przez jej rozpacz, poczucie winy i nawet strach. Nie mogła go skrzywdzić. Nie zasłużył na to, nie mogła go o nic oskarżyć. Zawinił jedynie tym, że obdarzył ją zaufaniem, na które nie zasługiwała. Rozejrzała się; naga ziemia, odległe maszyny, miękkie i czarne paprocie... wszystko było jej obce. Odwróciła się.

- Przepraszam.

Objęli się, ale nie przyniosło to im ulgi. Czuła chłodne łzy Jasona na ramieniu. Sama nie mogła zapłakać.

- Nie chodzi tylko o Gryfa i inne kwadry - odezwał się Jason.

Proszę, pomóż mi sobie pomóc. Powiedz, dlaczego to wszystko się izieje.

Pokręciła głową.

- Nie możesz być ze mną, to niebezpieczne.

Nagle mocno zacisnął palce na jej ramieniu. Cofnęła się, zaskoczona, a kiedy podniosła głowę, dostrzegła w nim coś, co ją jrzeraziło. Nigdy nie zdradzał okrucieństwa, ale teraz właśnie ono lalowało się na jego twarzy - okrucieństwo i nienawiść.

- Jasonie...

- Nie zabiję go... Nie zabiję... puść mnie... - Spojrzał w dół zdał sobie sprawę, że ściska jej ramię. - O bogowie... - Uwolnił

ją, odwrócił się i zniknął w lesie.

Potarła posiniaczone ramię i powoli spojrzała za siebie. Jaszczur obserwował ją zza bramy enklawy. Nie poruszył się. Rzuciła się biegiem przed siebie.

Szerokie pasmo różnobarwnych gwiazd przeświecało przez gęste chmury w miejscach, gdzie paprocie nie stanowiły sklepie-lia. Kylis brnęła w ciemnościach, nie zwalniając nawet przy kałużach deszczówki. Nogi ją bolały od brnięcia w grząskiej glinie. Zaczepiła ramieniem o szorstką łodygę i z rozpędu wpadła na in-lą paproć. Zatrzymała się, łapczywie łapiąc powietrze.

Wyprostowała się i rozejrzała, usiłując się zorientować, gdzie się znalazła. Gwiazdy wyglądały jak iskierki na powierzchni stojącej wody. Ruszyła dalej, już ostrożniej. Woda wychlupywała z cholew jej butów. Dopiero kiedy dotarła do kryjówki pomiędzy suchymi paprociami, zdała sobie sprawę, jak głupie i zbędne były jej wysiłki, by nie upaść.

Położyła się w chłodnym gnieździe. Kiedy wreszcie udało się jej złapać dech, zaczęła oddychać powoli i regularnie, licząc uderzenia serca. Z czasem zdołała opanować liczbę uderzeń na każdy wdech i wydech, spowolniła je. Pomyślała o Gryfie; on wolał umrzeć niż oddać swoje życie tym, których nienawidził. I o Jaso-nie, który nie zabiłby nawet dla zemsty. Była tego pewna. Jeśli umrze, przynajmniej on będzie bezpieczny.

Odruch chwytania powietrza stał się silniejszy; wyparła go ze świadomości. Już nie oddychała, a bicie serca także w końcu ustanie. Myśli płynęły coraz wolniej, pamięć podryfowała ku przy-

jemniejszym czasom. Znowu była z Gryfem, całowała go, stała w czystym gorącym jeziorze, pod prysznicem z rury. Uśmiechnęła się. Pomiędzy gałęziami paproci przeświecała duża żółta gwiazda. Kylis opuściła powieki i przestała widzieć ten ostatni okruch światła.

Czyjeś natarczywe ręce trzęsły nią mocno. Zdała sobie mętnie sprawę z ich dotyku. Jakiś głos powtarzał jej imię. Skoncentrowała się bardziej na umieraniu. Pięść wbiła się jej w pierś; Kylis mimo woli złapała oddech. Ktoś się nad nią pochylił, odetchnął w jej usta, podniósł głowę i wtłoczył powietrze do płuc. Poczuła mocne bicie własnego serca. Odepchnęła intruza, usiadła z wściekłością i omal nie zemdlała.

Miria chwyciła ją i znowu ją położyła.

- Dzięki bogom, znalazłam cię. Słyszałam cię, a potem zniknęłaś. Kylis nie odpowiedziała. Światło latarni, którą przyniosła ze

sobą Miria, raziło ją w oczy. Usiłowała wykrzesać z siebie gniew na nią, ale wszystko wydawało się pozbawione sensu.

- Kylis! - krzyknęła Miria w panice. - Jesteś tam? Słyszysz mnie?

- Oczywiście, że jestem - mruknęła. Kręciło się jej w głowie i nie rozumiała tego idiotycznego pytania. - Co to znaczy, czy jestem?

Miria odetchnęła i wzmocniła promień latarni.

- Bałam się, że przyszłam za późno. - Rana na jej czole była głęboka i zaogniona.

- Zostaw mnie. Dlaczego nie mogłaś nas zostawić? - Kylis poczuła, że przez jakiś czas nie będzie mogła się zabić. Zużyła zbyt wiele siły.

- Gryf żyje - powiedziała Miria. Kylis spojrzała na nią z osłupieniem.

- Ale przecież... skąd wiesz? Kłamiesz!

- Nic mu nie jest. Proszę, zaufaj mi.

- Zaufać tobie? Wydałaś nas Jaszczurowi! Przedtem nie wiedział, jak może nas skrzywdzić! A teraz zabierze się także za Jasona, żebym... - urwała.

- Jaszczur i tak wiedział, że jesteście razem, ale nie powiedziałam mu o waszych planach. Zaszczyciłaś mnie propozycją wejścia do waszej rodziny. Myślisz, że aż tak źle mnie oceniłaś?

Kylis westchnęła.

- Wyczucie już raz mnie zawiodło. - Musiała odpocząć i zaczerpnąć powietrza. - Widziałam, że wchodzisz do enklawy i nikt cię nie pilnuje. A potem Jaszczur...

- Do czego chciał cię zmusić?

- Żebym urodziła dziecko i oddała mu je.

- Jaszczurowi? O bogowie. - Pokręciła głową ze współczuciem, które obejmowało wszystkich, zwłaszcza dziecko, które miałoby się dostać w ręce Jaszczura. Żółte światło latarni lśniło w ciemnych i jaśniejszych brązowych pasmach jej włosów. Kylis po raz pierwszy zauważyła te dwa odrębne kolory. Jaśniejsze pasma nie były spłowiałe od słońca, miały ten kolor z natury.

- Jesteś kwadrą, tak? Miria podniosła głowę.

- Tak. Przynajmniej kiedyś nią byłam - dodała ze smutkiem.

- Pozwolili ci odejść?

- Nie! - Przesunęła dłonią po włosach i odzyskała panowanie nad sobą. - Nie. Nie byłam taka jak Gryf. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Dopiero parę dni temu... kiedy rozmawiałyśmy... - zaczerpnęła głęboko powietrza. - Trzy lata temu miałam wypadek. Zachowałam się głupio. Podjęłam ryzyko, czego mi nie było wolno, i omal nie utonęłam. Umierałam przez kilka minut. Tlen nie docierał do mózgu. - Odwróciła głowę i zaczęła manipulować przy pokrętle latarni. - Pamiętam, kim byłam, ale już nią nie jestem. Nie mogę wykonywać pracy, do której zostałam stworzona. Czuję się taka głupia... Bałam się, że też to sobie zrobisz. Że zniszczysz sobie mózg.

- Nic mi nie jest. - Kylis oparła się na łokciu, zapominając na chwilę o podejrzliwości i gniewie. - Wsadzili cię tu, ponieważ miałaś wypadek? Według mnie to straszne.

- Mogli to zrobić... mogli, za to, co uczyniłam. Ale jestem tutaj, żeby pilnować Gryfa.

- Żeby go chronić? I pozwoliłaś go wsadzić do komory?

- Znasz go już dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć... - Jej głos zadrżał. - Nie jestem tutaj tylko po to, żeby go pilnować. Chciałam... żeby wrócił i naprawił mój błąd.

- Dlaczego miałby to zrobić?

- Ponieważ jesteśmy jednym.

- Nie rozumiem.

- Mieliśmy tę samą funkcję w różnych zespołach. Do ważnych projektów przystępują dwie grupy, które pracują oddzielnie, by potwierdziły wzajemne osiągnięcia albo rozwinęły różne sposoby myślenia. Gryf jest moim transbratem. Tak nazywamy kwadry z tych samych rodziców w odmiennych parach. - Potarła śniadą skórę. - Oczywiście nikt tego nie planował, ale w pracy to nie sprawiało żadnej różnicy. Okaleczyłam mój zespół... Uważałam, że nie powinnam dopuścić, żeby Gryf postąpił tak samo ze swoim. Czułam się za to odpowiedzialna.

- Co się teraz stanie?

- Teraz... - Miria chwyciła mocno obie dłonie Kylis. - Teraz nie jestem już kwadrą. Nie mam prawa głosu. Ale mogę wypowiedzieć swoją opinię i zrobię wszystko, żeby go wypuścili.

- Jeśli możesz...

- Ale może uda mi się osiągnąć tylko tyle, że go tu nie odeślą.

- Dlaczego zmieniłaś zdanie?

- Z powodu tego, co mi powiedziałaś. Myślałam o tym przez cały czas, kiedy Gryf przebywał w odosobnieniu. Usiłowałam go zmusić do lojalności, lecz omal go nie zabiłam! Pozwoliłam Jaszczurowi go torturować. Wiesz lepiej ode mnie, co to znaczy.

- Ale on żyje? Powiedziałaś, że żyje?

- Tak - przyświadczyła szybko Miria. - I będzie zdrów. Przezwyciężył działanie narkotyków i zapadł w głęboki trans. Nie skłamałam. Ale nie ja sprawiłam, że uwolniono go, zanim umarł. Teraz rozumiem, co się stało. Po dwóch dniach pojęłam wreszcie, że musimy wypuścić Gryfa, ale Jaszczur nie chciał wyjść i nie odpowiadał na moje listy. Miał nadzieję, że nagnie cię do swojej woli, a Gryfa do mojej. Kiedy mu się to nie udało, bał się zatrzymać Gryfa na dłużej. - W jej głosie zabrzmiało napięcie. - Przeze mnie wszyscy cierpieliście. Mam nadzieję, że pewnego dnia znowu będziecie razem, szczęśliwi, i może mi kiedyś przebaczycie.

- Chciałabym...

Dalsze słowa utonęły w głośnym warkocie. Kylis podniosła głowę, zdjęta zdumieniem. Przez cały pobyt w Screwtop jeszcze nigdy nie widziała tu samolotu. Północny Kontynent znajdował się zbyt daleko, a tutaj nie było dobrego lądowiska.

- Muszę już iść. Nie powinnam zostawiać Gryfa, ale musiałam z tobą porozmawiać. - Miria pomogła jej wstać i wyjść ze schronienia. Kylis przyjęła jej pomoc z wdzięcznością. Ciągle się jeszcze chwiała.

Razem ruszyły przez ruchome cienie; latarnia obijała się o biodro Mirii.

- Nie wiem, co się stanie - odezwała się Miria cicho. - Mam nadzieję, że zdołam uwolnić Gryfa. Spróbuję pomóc tobie. I Jasonowi. Ale Jaszczur dobrze służy rządowi. Mogą uznać, że to on ma rację, a ja się mylę. Cokolwiek się stanie, to musi potrwać, a może nic nie zdziałam. Nie chcę ci robić fałszywych nadziei.

- Rozumiem. - Jason nadal był w niebezpieczeństwie, podobnie jak ona. Ale Gryfowi nic nie groziło. Na parę chwil mogła zapomnieć o strachu i oddać się radości.

Weszły na podłużną polanę i dotarły do ścieżki prowadzącej do baraków. Kylis zauważyła samolot pionowo schodzący do lądowania. Powoli opadł, aż zginął im z oczu za zboczem. Ryk silników przycichł.

- Nie mogę cię odprowadzić do baraku - odezwała się Miria. - Przepraszam...

- Czy mogę pójść z tobą aż do końca, żeby się upewnić?

- Gryf jest już na pokładzie. Nie pozwoliliby ci się z nim zobaczyć.

- Dobrze - powiedziała Kylis niechętnie. - Mogę stąd wrócić.

- Jesteś pewna? Poradzisz sobie? Kylis skinęła głową.

- Na razie.

- Tak... - Miria przestąpiła z nogi na nogę, jakby nie chciała się z nią rozstawać.

- No, idź - ponagliła ją Kylis.

- Tak. Muszę. - Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym pochyliła się raptownie i uścisnęła ją. - To straszne miejsce - szepnęła. - Ale ja je zmienię. - Odwróciła się i pobiegła.

Kylis przyglądała się jej czarnej sylwetce na tle świateł reflektorów. Teraz mogła mieć nadzieję. Zdała sobie sprawę, że musi odnaleźć Jasona i opowiedzieć mu o wszystkim, a zwłaszcza o tym, że Gryf żyje i wydostał się z więzienia. Może nawet będzie wolny. Potem mógłby się skontaktować z rodziną Jasona...

- O bogowie... - jęknęła. - Miria! Miria, zaczekaj! - Rzuciła się biegiem ku enklawie, potykając się ze zmęczenia.

Dotarła do brzegu ogrodzenia w chwili, kiedy Miria położyła rękę na czytniku. Brama otworzyła się przed nią.

- Miria! - krzyknęła Kylis. Bała się, że Miria nie usłyszy jej przez warkot silników samolotu. Zawołała jeszcze raz, ześlizgując się po zboczu, i tym razem Miria odwróciła się w jej stronę.

Spotkała się z Kylis pomiędzy zboczem i ogrodzeniem. Przytrzymała ją za łokieć.

- Rodzina Jasona - wykrztusiła Kylis, łapiąc powietrze. - Na Czerwonym Słońcu uważają go za zwykłego podróżnego. Jeśli jego rodzina się dowie, że tu jest, wykupią go z obozu. - Pamiętała prawie całe nazwisko Jasona i powtórzyła je. - Czy możesz ich powiadomić? Tylko wysłać im wiadomość?

Miria spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.

- Więc to on? Kylis przytaknęła.

- Trzeba będzie to zrobić bardzo ostrożnie, żeby utrzymać jego tożsamość w tajemnicy, ale tak, mogę to zrobić. - Potem spoważniała. - Zostaniesz sama...

- Sama dobrze sobie radzę. Zawsze byłam sama. Umiem się bronić, ale nie potrafię obronić Jasona przed Jaszczurem. Zrobisz to? Dajesz słowo?

- Obiecuję.

Kylis uścisnęła krótko dłonie Mirii i puściła je. Miria weszła na teren enklawy i wsiadła na pokład samolotu. Silniki ryknęły i maszyna uniosła się w powietrze. Przesunęła się przez bramę jak poduszkowiec. Za ogrodzeniem wzbiła się wyżej, aż znalazła się ponad wierzchołkami drzew na trzęsawisku. Ruszyła prosto na północ.

Kylis patrzyła za samolotem, aż zniknął. Wolałaby zobaczyć Gryfa na własne oczy, ale teraz wierzyła Mirii; mogła uwierzyć, że żył.

Kiedy ruszyła przez siebie w upiornym bladym blasku świtu, ostre światła reflektorów zaczęły kolejno gasnąć.

przełożyła Maciejka Mazan


TYLKO W NOCY


W nocy, kiedy tu jestem, wszystkie dzieci leżą spokojnie z zamkniętymi oczami. Te, które mają oczy.

W nocy, osłonięte prześcieradłami przed podmuchami wiatru, dzieci zaczynają przypominać ludzkie istoty. Chodzę pomiędzy kołyskami opuszczonych noworodków i łóżeczkami starszych, czasami powstrzymując się od łez. Dotykam ich delikatnie, staram się przynieść im ulgę. Wszystkie czekają na śmierć. Czasami któreś się budzi i leży, bezradne i bezwładne, patrząc w sufit. Nigdy nie płaczą. Biorę je na ręce i zastanawiam się, czy blade plamki światła na suficie są dla nich gwiazdami.

Dziś większość dzieci nie śpi. Może to przez upał, któremu klimatyzacja nie daje rady. Robię, co mogę, dotykam ich, zmieniam pieluszki (dostaję reprymendę, jeśli zużyję zbyt wiele), podaję wodę. Nie chcę tu być. Jest za cicho. Powietrze jest zbyt ciężkie i nie mam z kim porozmawiać. Na innych dyżurach ktoś zawsze się budzi i potrzebuje towarzystwa, żeby móc znowu zasnąć. Albo opowiadam szeptem bajkę jakiemuś dziecku, które mnie poprawia, jeśli zmienię choć linijkę, i oboje zaczynamy chichotać, staramy się powstrzymać i śmiejemy się jeszcze bardziej. Ale te dzieci nie chcą bajek na dobranoc. Nie potrzebują mnie. Może gdyby zawsze darzono je miłością, umiałyby pragnąć jej i przyjmować, lecz one chcą tylko jedzenia, mycia i dachu

nad głową. Dla nich jestem automatem postawionym tu po to, żeby się nimi zająć.

Nie lubię być tu w nocy, ale inni pracują dłużej i mogli sobie wybrać dzienne dyżury. Sadzają dzieci na podłodze, by mogły sobie popełzać w bladych promieniach słońca, jak nierozumne bezkręgowce, przypuszczające pierwszy szturm na stały ląd.

Podnoszę jedną dziewczynkę, delikatnie, ponieważ jej czaszka się nie zrosła. Na czubku jej głowy znajduje się miękkie wgłębienie. Wygląda to jak gruby kożuch na mleku. Śpiewam, bardziej dla siebie niż dla niej. Jest głucha.

Obserwuje mnie. Głos grzęźnie mi w gardle, a ona mruga, jakbym ją zawiodła. Czy wszystkie te dzieci mają błękitne oczy? Wiem, że w jej spojrzeniu widzę tylko swoje myśli, lęki i smutek. Ona nie myśli; to niemożliwe. Żadne z nich nie myśli. Ale w jej oczach jest coś więcej niż błoga pustka. Odkładam ją do kołyski i idę dalej.

Chciałabym wiedzieć, czy wszyscy rodzice o nich zapomnieli. Chyba tak. Prawie nikt ich nie odwiedza... Byłabym zupełną idiotką, gdybym w to wierzyła. Rodzice pamiętają o nich aż za dobrze, w każdej chwili każdego dnia - i dlatego nie przychodzą. Spłodzili potwory, które boją się pokochać. Są idealni, dobrze kryją swoje błędy. Kiedy zobaczą swoje dziecko przed zabraniem (widziałam takich rodziców: nie mogą sobie odmówić jednego zawstydzonego zerknięcia spomiędzy palców, jak w gabinecie potworności), krzyczą: „O Boże, dlaczego ja?”, a potem odchodzą.

Dzieci są niespokojne. Te, które mogą się ruszać, szeleszczą pościelą. Te, które mają kończyny, wierzgają nimi. Pokręcone paluszki chwytają garście powietrza i znowu je wypuszczają. Wiem, że nie powinnam się bać, ale to wszystko wygląda bardzo dziwnie.

Jeden z większych chłopców (mogę o nim myśleć wyłącznie jak o dużym dziecku) jest silny i złośliwy. Czasami trzeba go wiązać miękkimi pasami, żeby nie zrobił krzywdy sobie ani nam. Słyszę, że znowu bije głową w wezgłowie, nieustannie, monotonnie. Biegnę do niego. Trzeba mu co wieczór robić zastrzyk, żeby mógł zasnąć; nie powinnam zajmować się nim sama. Dałam mu imię, ponieważ jego rodzice tego nie zrobili. Jest doskonale zbudowany

i piękny, ale nie ma rozumu i nie kontroluje pęcherza ani jelit. Wołam do niego: „Peter!”, ale to go nie uspokaja. On mnie nie zna, nigdy mnie nie widział. Biorę go za rękę i łagodnie mówię, żeby siedział spokojnie, jednocześnie usiłując oderwać go od wezgłowia. Znowu uderza w nie głową, włosy mu podskakują i widzę jego oczy. Są błękitne... tak samo jak...

Mój głos nabiera ostrych tonów, a ja staram się uspokoić. Peter wyczuje mój strach jak zwierzę. Opuszczam bok łóżeczka i chwytam go w ramiona. Jest ode mnie wyższy i dwa razy cięższy. Kiedy śpi, jego twarz jest spokojna, ale teraz unosi wargi i odsłania zęby - światło odbija się w nich i oślepia mnie. Czuję, że po policzkach płyną mi łzy jak stopiony metal.

Peter wymierza mi cios. Siła uderzenia rzuca mną o inne łóżko; uderzam o nie głową i osuwam się na podłogę. Nie mogę wstać. Staram się, ale mam równie niewielką kontrolę nad własnym ciałem jak te dzieci. Czuję, że z rozciętej wargi spływa mi krew, miesza się ze łzami, a lepka wilgoć sączy się z bolącego miejsca na głowie. Jeszcze raz próbuję się podnieść i prawie mdleję. Daję za wygraną.

Słyszę jakiś szczęk i szelest pościeli. Wytężam wzrok i widzę, że Peter wydostaje się z łóżka. Nikt nie uczył go chodzić. Zmierza prosto w moją stronę i znowu zaczynam się bać, ale on nie zwraca na mnie uwagi i skręca w przejście pomiędzy rzędami łóżeczek. Po chwili znów go widzę. Widzę, że podchodzą do niego inne dzieci, słyszę szczęk opuszczanych boków łóżeczek. To chyba sen. Hałasy przybierają na sile. Zaciskam zęby z bólu, ale to mnie nie budzi. Wiem, że wszystko to by ustało, gdybym mogła się poruszyć, krzyknąć czy wydać jakikolwiek dźwięk. Gdybym tak nie myślała, musiałabym się poważnie zastanowić, czy jestem przy zdrowych zmysłach.

Dzieci zbierają się wokół Petera.

Mam kłopoty ze słuchem i czuję się tak, jakbym znajdowała się w dużej odległości od nich. Słyszę szmer ich głosów, ale nie rozróżniam słów. Wygląda to jak konferencja wojennych weteranów, którzy pokazują sobie rany odniesione w walce: płetwy, skóra jak pancerz, głębokie blizny, które swędzą przed burzą. Nie mają rąk lub nóg, uszu, nosów. Wyglądają tak absurdalnie, że

pewnie bym się roześmiała, gdybym mogła. To byłby mój pierwszy śmiech tutaj.

Dzieci są rozgniewane, a ich głosy brzmią przenikliwie. Jedno z nich potrząsa pięścią, którą tworzy siedem zrośniętych razem palców.

Chciałabym, żeby to był dzień. Mogłabym mieć nadzieję, że zajrzy do mnie pielęgniarka szukająca towarzystwa, lekarz na obchodzie albo nawet jeden z tych nielicznych rodziców pielgrzymujących po piętnastominutowe odkupienie poczucia winy.

Myślę, że wszystko to trwa bardzo długo, ale nie jestem pewna. Kręci mi się w głowie. Biodro i ramię bolą mnie tam, gdzie ugniata je podłoga. Fizyczny bezwład daje wyobraźni zbyt duże pole do popisu: te dzieci spiskują przeciwko mnie. Kiedy lekarze i inne pielęgniarki wejdą tu rano, znajdą mnie ukrzyżowaną na ścianie, w koronie z igieł i cewników. Będę naga i zakrwawiona, ale nie zmartwychwstanę na trzeci dzień. Jeśli te dzieci planują bunt lub chcą się zemścić, z pewnością rozumieją, że to nie mnie powinny nienawidzić. Usiłuję szydzić ze swoich majaków, ale dobrze wiem, że to mi się wcale nie śni. Wszystko jest bardzo prawdziwe. Boję się i dygoczę.

Chyba skończyły naradę. Odwracają się i ruszają ku mnie, na czworakach, śliniąc się. Patrzę na nie z takim napięciem, jakbym mogła je powstrzymać wzrokiem. Kulę się w sobie... ale wtedy czoło pochodu się rozpada i dzieci mnie wymijają. Parę spogląda na mnie. Peter dotyka mojej ręki i wdrapuje się do łóżka. Leżę nieruchomo, a w pokoju powoli robi się cicho.

Rano pielęgniarki budzą mnie bez trudu. Mogę się ruszać. Mam ranę na głowie, a na podbródku krew i siniaka. Na podłodze jest mnóstwo krwi, ale ja czuję tylko tępy ból głowy. Trzeba założyć parę szwów. Pamiętam wszystko, co się wydarzyło. Postanawiam nikomu o tym nie mówić. Jeszcze pomyślą, że zwariowałam. Peter leży na plecach w swoim łóżku o wysokich bokach i bełkocze jak groteskowy noworodek. Wszystko wygląda normalnie. Inne pielęgniarki pytają, czy dobrze się czuję. Mówię, że miałam koszmar, a one cmokają ze współczuciem. Jedna proponuje, że przejmie moją zmianę, tę nieprzyjemną, samotną, dopóki nie wy-dobrzeję. Zamierzam udawać, że nie zauważam, iż zaczyna żałować swej wspaniałomyślności.

Wszyscy się uśmiechają, a przełożona mówi, żebym wzięła parę dni wolnych i odpoczęła, dopóki rana się nie zagoi. Dziękuję jej. Kiedy znajdę się w domu, będę musiała podjąć decyzję, czy w ogóle wrócę. Jeśli tak, to na noc. Tylko rodzice przychodzą w dzień.

przełożyła Maciejka Mazan


OSTATNIA INSTANCJA SP. Z O.O.


CZY KTOŚ GNĘBI CIĘ UPOMNIENIAMI ZA RACHUNKI,

KTÓRE JUŻ ZAPŁACIŁEŚ?

CZY OTRZYMUJESZ ZAMÓWIENIA,

KTÓRYCH NIE SKŁADAŁEŚ?

STRASZĄ CIĘ KOMORNICY, KTÓRZY POMYLILI CIĘ

Z KIMŚ INNYM?

ZWRÓĆ SIĘ DO NAS! OSTATNIA INSTANCJA, SP. Z O.O.

Jesteśmy finansowani przez prywatną fundację i trzymamy z tobą! Będziemy pisać listy z pogróżkami do niesolidnych firm, które żądają od ciebie pieniędzy, jakich nie jesteś im winien, i nie chcą przyjąć do wiadomości twoich wyjaśnień. Będziemy wysyłać w twoim imieniu skargi do ludzi, którzy mogą utrudnić życie nieuczciwym organizacjom. W razie potrzeby będziemy cię reprezentować w sądzie. Złamiemy najbardziej zatwardziałych urzędników. Satysfakcja gwarantowana.

Humptulips 98000 29 stycznia

Drodzy Państwo,

potrzebuję pomocy. W styczniu zeszłego roku kupiłem sobie zy-gomat, za który zapłaciłem moją nowiuteńką kartą kredytową So-pereign numer 1839485729384. Zygomat był całkiem przyjemny i kosztował 99 dolarów 98 centów plus podatek VAT. Ale kiedy otrzymałem rachunek, opiewał on na kwotę 199,98 plus VAT. Zapłaciłem wszystko, z wyjątkiem tych dodatkowych stu pięciu dolarów, i napisałem list, w którym prosiłem, żeby sprawdzili swoje księgi rachunkowe. W lutym przysłali mi drugi rachunek, na 199,98 dolarów plus VAT i odsetki za zwłokę. Razem 213,13 dolarów. Odpisałem, wyjaśniając, że już zapłaciłem. Myślałem, że to wystarczy, ale w marcu przyszedł kolejny rachunek z nowymi odsetkami za zwłokę. W sumie 216,33 dolarów. Postanowiłem przez jakiś czas nie zwracać uwagi na rachunki, które nadchodziły regularnie. We wrześniu powiedzieli, że jestem im winien 240,69 dolarów i przysłali mi pismo, że rozumieją, iż mam jakieś trudności finansowe, ale nie mogą mi pomóc, dopóki ich nie powiadomię, na czym polega problem. Więc odpisałem, że przez cały czas staram się im uświadomić, co jest moim problemem. Oni! Na jeden miesiąc miałem spokój z rachunkami, ale oczywiście pokwitowania też mi nie przysłali. Myślałem, że to musi potrwać, więc się nie awanturowałem. Ale zaraz potem w listopadzie przyszedł rachunek na 247,96 dolarów i jeszcze list, tym razem naprawdę wredny, więc zacząłem się trochę martwić i wysłałem im zrealizowany czek, żeby im pokazać, że zapłaciłem. Za miesiąc dostałem ten czek z powrotem, po czym wszystkie inne czeki z tego miesiąca okazały się bez pokrycia, ponieważ towarzystwo, które wydało moją kartę, ponownie zrealizowało ten pierwszy czek, a bank tego nie zauważył. Tym razem to ja napisałem do nich wredny list, a drugi do banku. Zostałem zignorowany, a bank wysłał mi zawiadomienie, że niestety, mam debet na koncie - 87,43 dolary - i lepiej, żebym im szybko przysłał jakieś pieniądze. Zrobiłem to, jak tylko dostałem wypłatę i dowiedziałem się, że towarzystwo wystawiające karty kredytowe zostawiło mnie na lodzie, może to i dobrze. Ale zaraz potem dostałem od nich następny

rachunek, tym razem na 254,46 dolarów, oraz ostrzeżenie, że zwrócą się do komornika. Nawet nie wspomnieli o tych pieniądzach, które dostali za drugi czek. Proszę o pomoc, nie mam kolejnych dwustu pięćdziesięciu dolarów, żeby im zapłacić za to, aby się ode mnie odczepili.

Zygomat zepsuł się wczoraj.

Z poważaniem, Hedley Satsop

Do adwokat Galeny Carbury Ostatnia Instancja Sp. z o.o.

Dr Francis Takeoka 29 stycznia

Droga Lennie,

poleciłem cię pewnemu gościowi, którego ostatnio leczyłem. Hedley miał niejakie kłopoty ze swoją kartą kredytową. Racja jest po jego stronie - tamci są mu winni pieniądze - ale zmienili mu życie w piekło. To miły facet, ale nigdy nie nauczy się funkcjonować w nowoczesnym społeczeństwie. Wydaje mu się nawet, że powinien się wstydzić tego, iż potrzebuje opieki psychiatrycznej. Jakbyśmy wszyscy jej nie potrzebowali. Leczyłem go z depresji (mówię ci to w zaufaniu, jak świrolog papudze) i jeśli dalej będą go tak nękać, znowu się załamie. Jestem pewien, że w końcu zdoła wyprostować tę sytuację, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby zrobił to o własnych siłach, ale będzie z nim źle, jeśli wszystko nie wyjaśni się szybko - a do tego, według mnie, jeszcze nie jest zdolny. Czuję się za niego odpowiedzialny, ponieważ to ja go namówiłem do załatwienia sobie paru kart kredytowych, żeby się przekonał, iż potrafi się z nimi obchodzić. Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli poświęcisz parę godzin swego cennego czasu na hobby, które tak lubisz, i jeśli skorzystasz z najszybszych taktyk ze swojej olśniewającej kolekcji sztuczek.

Frank

Galena Carbury Ostatnia Instancja, Sp. z. o.o. Drogi Franku,

dziś dostałam wiadomość od twojego pacjenta. Zrobi się. Wszystkimi (legalnymi) sposobami. (Treść w nawiasie przeznaczona dla cenzorów).

Lennie

Szanowny panie Satsop,

załączam kopię pańskiego pierwszego listu do towarzystwa Sovereign Credit. Otrzyma pan kopie wszystkich listów, jakie przejdą między nami. Jesteśmy zachwyceni, mogąc służyć panu pomocą. Jest zupełnie oczywiste, że Sovereign popełniło poważny błąd i powinno zwrócić panu pieniądze wraz z odsetkami. Mamy nadzieję, że wkrótce zakończymy całą sprawę.

Z poważaniem,

adwokat Galena Carbury,

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o.

List polecony:

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 31 stycznia B.X. Fornick Sovereign Credit Teaneck 07000

Drogi Panie,

pozwoliliśmy sobie zwrócić Panu uwagę na pomyłkę, w wyniku której Pańska firma niesłusznie obciąża pana Hedleya Satso-pa z Humptulips 98000, numer karty Sovereign 1839485729384, kosztami rachunku, który został już przez niego uregulowany. Z powodu swej wrodzonej ufności, a także karygodnego braku organizacji oraz skandalicznej jakości usług Waszej firmy pan Satsop zapłacił rachunek dwukrotnie. Co więcej, Wasza firma nie od-

notowała wpłat, dokonanych przez pana Satsopa. Nie jest to satysfakcjonujące rozwiązanie tej godnej pożałowania sytuacji, lecz przynajmniej uwolniłoby pana Satsopa od nieustannie napływających listów z żądaniami zapłaty.

Załączam krótkie podsumowanie opisanej sytuacji, która może zostać zakończona pod warunkiem, iż Wasza firma zwróci mojemu klientowi kwotę 99,98 dolarów plus VAT oraz przeprosiny. Liczę na zakończenie tej sprawy w ciągu tygodnia.

Pozostaję z szacunkiem

adwokat Galena Carbury,

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o.

Przesyłka drogą prywatną:

Kryjówka, 1 lutego

Droga Lennie,

jak ci leci, stara diabłico? Gratulacje z powodu nowego stanowiska! Wyślij notkę przez Eaglepaws i zdradź nam, jak ci leci. I co robisz. Gratulacje z powodu wygranych spraw. (Wieści rzadko tu do nas dochodzą).

Gdzieś ty znalazła tego S.O.? Dobrze się spisuje, choć miewa kaprysy. My znosimy jego, on znosi nas. Słyszałaś o jego ostatnim wyczynie? Naprawdę, dobrze sobie zasłużył na tę ksywkę. Zamiast oglądać ten okropny program science fiction, od którego się już uzależnił, kiedy my szalejemy w jakimś mieście, nastawił wielką antenę tak, że odbiera powtórki z 485, gdziekolwiek jesteśmy.

Ale dość tego! Przynajmniej potrafi się włamywać do komputerów. Na tym właśnie spędza resztę czasu. Odnajduje linię telefoniczną najbliższą naszej chwilowej kryjówki, podłącza się i wchodzi do komputerów. Mówi, że różne firmy bardzo dobrze bronią się przed takimi jak on; podobno dostawanie się do interesujących programów trwa nieprzyzwoicie długo. Robi się trochę nerwowy, kiedy mu brak komputera, ale na to już nie ma rady.

Jestem wściekły na J.C. - skrzyżował te, wiesz, co się odżywiają ropą naftową, z E.coli (masz pojęcie?), otrzymał beztlenowce i je zniszczył! Niech to diabli - mam już powyżej uszu tych szybów naftowych w Puget Sound.

Wróć, jeśli cywilizacja się zmęczy. I nie zapominaj o nas, jeśli będziesz potrzebować czegoś, na co taka elegancka pani mecenas nie powinna sobie pozwalać.

Lucyfer

Przesyłka drogą prywatną:

Drogi Lucyferze,

dzięki bogom, J.C. ma wysoce rozwinięte poczucie moralności. Drżę na myśl, jakie piekło mógłbyś rozpętać, gdybyś miał do pomocy jakiegoś amoralnego naukowca. Zastanów się nad tym, mój przyjacielu. Ludzkość tego stetryczałego świata nie może się pochwalić twoją niezależnością od elektryczności i przemysłu petrochemicznego.

Myśl o powrocie jest kusząca. Miasto mnie męczy, a czasami zastanawiam się, czy praca adwokata nie jest równie daremna, jak walka o ochronę środowiska. Ale na razie zostanę.

Lennie

List polecony:

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 6 lutego B.X. Fornick Sovereign Credit Teaneck 07000

Drogi Panie,

od terminu wysłania ostatniego listu w sprawie p. Hedleya Satsopa z Humptulips 98000, nr karty kredytowej Sovereign 1839485729384, minął tydzień i jeszcze nie otrzymaliśmy odpowie-

dzi. Zakładam, że wynika to z jakiegoś niedopatrzenia ze strony Waszej firmy. Czasami i my popełniamy drobne błędy, zdarza się, że nasze sekretarki strajkują albo dochodzi do pomieszania akt spraw. Jeżeli istnieje logiczna przyczyna, dla której konto pana Satsopa nie zostało dotąd uporządkowane, a kwota 99,98 dolarów plus podatek VAT nie została mu zwrócona, proszę skontaktować się ze mną, a z pewnością zdołam doprowadzić do nieznacznego przesunięcia terminu.

Z poważaniem

adwokat Galena Carbury,

Ostatnia Instancja Sp. z o.o.

Humptulips 98000 12 lutego

do adwokat Galeny Carbury Droga Pani,

Właśnie otrzymałem kopie pism i Pani list i jestem bardzo wdzięczny za pomoc, ale dostałem kolejny rachunek, tym razem na kwotę 258,30 dolarów, wysłany przez biuro komornika. Czy można to tak załatwić, żeby zostawili mnie w spokoju? Wiem, że się Pani stara, ale zaczynam się naprawdę martwić.

Z poważaniem, Hedley Satsop

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 14 lutego

Do pana Hedleya Satsopa Drogi Panie,

firma Sovereign wykazuje tępotę nieco powyżej średniej krajowej. Spodziewałam się od nich wiadomości jeszcze dzisiaj, ale kiedy to nie nastąpiło, napisałam jeszcze raz. Załączam kopię. Odwagi.

Z poważaniem, Galena Carbury

List polecony:

Ostatnia Instancja, sp. z o.o.

B.X. Fornick 14 lutego

Sovereign Credit Teaneck 07000

Drogi Panie,

ponownie nie otrzymałam odpowiedzi w wyznaczonym terminie. Żałuję, iż nie usiłował mnie Pan powiadomić o zaistnieniu problemu, ponieważ takie sprawy przeważnie daje się załatwić w pokojowy sposób. Moja firma nie zamierza uciekać się do agresji, zwłaszcza dzisiaj. Mimo to, skoro zdecydował Pan nie korzystać z naszej pomocy i nie skontaktował się z nami, z żalem donosimy, iż zostaliśmy zmuszeni do podjęcia bardziej drastycznych kroków w celu uzyskania rekompensaty dla pana Hedleya Satsopa. Co za tym idzie, przesłaliśmy kopię listów do Kongresu, prokuratora generalnego, Agencji Ochrony Praw Konsumenta oraz Agencji Informacji Handlowej. Żałujemy, że kroki takie stały się niezbędne, gdyż zawsze wolimy prowadzić interesy w atmosferze zaufania.

Z poważaniem, adwokat Galena Carbury

Agencja Informacji Handlowej

98000

Do adwokat Galeny Carbury Droga Pani,

dziękujemy za list. Sovereign Credit znajdzie się w naszym rejestrze. Jak może Pani wiadomo, nasze działanie nie ma mocy prawnej i jest ograniczone do dobrowolnej współpracy firm i stosowania negatywnej reklamy. Sovereign Credit cieszy się bardzo złą sławą; żałujemy, że Pani klient nie skontaktował się z naszym biurem przed podjęciem decyzji. Nasze działanie jest tym bardziej utrudnione, że nasza filia na rejon 07000 została wyeksmitowana z zajmowanego przez nią lokalu.

Z poważaniem, Ralph Gollophon


Kancelaria Prokuratora Generalnego

rejon 98000 Do adwokat Galeny Carbury

Droga Pani,

dziękujemy za list. Zawiadamiamy Panią, że otworzyliśmy akta Towarzystwa Sovereign Credit. Jak może Pani wiadomo, zakres naszej działalności sięga jedynie granic rejonu 98000, a efektywność wszelkich zabiegów zależy od współpracy z agencjami z innych rejonów. Być może wiadomo Pani również, że 07000 utworzyło własny rejon, z którym współpracuje większość firmy wysyłkowych oraz towarzystw wydających karty kredytowe. Wielokrotnie zwracaliśmy się listownie do władz, ale nie zdołaliśmy nawiązać z nimi korespondencji.

Jeśli możemy udzielić dalszej pomocy, prosimy o kontakt.

Z poważaniem, Elaine Lumsden, asystentka prokuratora generalnego

Agencja Ochrony Praw Konsumenta Do adwokat Galeny Carbury

Droga Pani,

Sekretarz Haslip prosił mnie o odpowiedź na Pani list. Zawsze chętnie służymy pomocą przy wszelkich prawnych problemach. Oczywiście mamy wyjątkowo wiele spraw. Ponieważ rzeczone towarzystwo ma licencję rządu Ameryki Północnej, a co za tym idzie, prawdopodobnie jest firmą o dobrej reputacji, nasza rola zostaje ograniczona do ściśle informacyjnej. Przygotowujemy stosowną teczkę, a jeśli sytuacja usprawiedliwi dalsze działania, czyli otrzymamy odpowiednią liczbę podobnych skarg, uznamy za stosowne zbadać tę sprawę.

Z poważaniem Oliver Pascua, asystent dyrektora AOKP

Kongres Ameryki Północnej Sesja jedenasta

Do adwokat Galeny Carbury

Droga Pani,

senator Amrip prosił mnie o odpowiedź na Pani listy. Jak może Pani wiadomo, senator jest niezwykle zajęty. Dodajemy sprawę Pani klienta do akt Komitetu do Spraw Praktyk Spółek Akcyjnych. Komitet ten został założony podczas dziewiątej sesji legislacyjnej i od tego czasu poczynił wielkie postępy. Spodziewamy się otrzymać pełen raport podczas sesji trzynastej. Wówczas zostaną powzięte decyzje co do procedury składania skarg oraz tworzenia ewentualnych struktur do prowadzenia dochodzeń w tej sprawie. Kiedy mechanizmy te zostaną ustanowione, niezwłocznie skontaktujemy się z Panią w imieniu Pani klienta.

Pozdrowienia Artemistra Armitage, asystentka Calvina C. Amripa, senatora Ameryki Północnej

TELEGRAM:

B.X. FORNICK: DOCHODZENIE KONGRESU W TOKU. POZEW SĄDOWY W PRZYGOTOWANIU. PREFEROWANE ROZWIĄZANIA POKOJOWE. - GALENA CARBURY, DORADCA HEDLEYA SATSOPA.

List polecony:

Federalny Sąd Okręgowy

OFICJALNE POWIADOMIENIE

O WSZCZĘCIU POSTĘPOWANIA SĄDOWEGO

Powód: Hedley Satsop i inni.

Doradca: Galena Carbury

Pozwany: Sovereign Credit, Teaneck 07000

Zgodnie z ustawą federalną BJ 543-3825-532-9600 ogłasza się listę zarejestrowanych klientów strony pozwanej, wezwanych do stawienia się przed sądem pod karą.

Kopie przekazać do: B.X. Fornick

DO KLIENTÓW SOVEREIGN CREDIT;

NINIEJSZE POSTĘPOWANIE SĄDOWE WNOSI SIĘ W IMIENIU WSZYSTICH KLIENTÓW SOVEREIGN CREDIT

OSKARŻENIE: FAŁSZOWANIE INFORMACJI O STANIE KONTA

ZNIESŁAWIENIE

MOLESTOWANIE

ŻĄDANE ODSZKODOWANIE: TYTUŁEM WYRÓWNANIA: 99,98 DOLARÓW PLUS PODATEK VAT

KARA: 50 000 000

KOPIĘ PRZEKAZAĆ DO: B.X. FORNICK

SOVEREIGN CREDIT TEANECK 07000 DROGI panie Satsop

OHO! NASZ KOMPUTER ZNOWU SZALEJE!

PODOBNO ZAISTNIAŁO DROBNE NIEPOROZUMIENIE W KWESTII PANI/PANA KONTA. JESTEŚMY W TRAKCIE PRAC NAD KORYGOWANIEM TEGO BŁĘDU. Z PRZYJEMNOŚCIĄ INFORMUJEMY PANIĄ/PANA, ŻE CO ROKU OBSŁUGUJEMY 2 585 352 KONT I BŁĘDY ZDARZAJĄ SIĘ NAM BARDZO RZADKO.

WPROWADZENIE POPRAWEK W SYSTEMIE KOMPUTEROWYM WYMAGA CZASU. PROSIMY O CIERPLIWOŚĆ. ZA PARĘ TYGODNI POPRAWKI ZNAJDĄ ODBICIE W STANIE PANI/PANA KONTA.

SERDECZNE POZDROWIENIA B.X. FORNICK

SOYEREIGN CREDIT

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 1 marca Drogi Hedley,

zdaje się, że to wszystko, co na razie można zrobić. Zwykle dostaję list od prawdziwego człowieka oraz załączone przeprosiny. Jeśli nie otrzymasz zwrotu pieniędzy w ciągu kilku tygodni, napisz do mnie. Nie wiem jak ty, ale ja poczułam się usatysfakcjonowana postawą potężnego Sovereign Credit. (I jestem bardzo zainteresowana rejonem 07000, który chyba stanowi miasto w mieście. Słyszałam o miastach rządzonych przez jedną firmę, ale to już przesada).

Poza tym ktoś, kto traktuje ludzi jak maszyny, a ludzki błąd zrzuca na komputery, zasługuje na coś więcej niż to, co mu zafundowaliśmy.

Pewnie dostaniesz jeszcze parę zawiadomień z biura komornika; możesz je spokojnie spuścić w klozecie, palić nimi w piecu, co ci się podoba. Wkrótce dadzą ci spokój. Nie wycofam pozwu, dopóki wszystko się nie ułoży. Potem ty zdecydujesz, co z nim zrobić.

Pozdrawiam, Galena

Przesyłka drogą prywatną:

Kryjówka 2 marca Droga Lennie,

słyszałaś o naszym ostatnim wyczynie? Chłopaki po drugiej stronie półwyspu za bardzo zaczęli dokazywać, więc pojechaliśmy tam i zabawiliśmy się w Wielką Stopę. Mieliśmy wszystko, wielkie odlewy stóp do robienia śladów i w ogóle. (Nie nękaliśmy ich za bardzo, ale jaki bałagan po sobie zostawili...!). No, popędziliśmy im kota aż miło (tyle na temat wieku nowoczesności), a teraz mamy tu czterdziestu trzech biologów z uniwersytetu, którzy latają jak kot z pęcherzem i szukają Wielkiej Stopy. Jeden gość, jakiś Sandusky czy coś w tym rodzaju, twierdzi nawet, że widział Wielką Stopę na własne oczy. Masz dla nas coś jeszcze?

Lucyfer

Przesyłka drogą prywatną:

3 marca Drogi Lucu,

nic mi nie przychodzi do głowy. Dużo roboty w kancelarii, a w kwestii Ostatniej Instancji doszłam do umiarkowanie pozytywnych wniosków. Ale dzięki za propozycję. Trzymaj się.

Lennie

Humptulips 98000 8 marca Droga Galeno,

no i dostałem kolejny rachunek z biura komornika, ale nie zwracam uwagi, tak jak powiedziałaś. Przesyłam ci go tylko na wszelki wypadek. Chyba nie zdecyduję się na proces, zupełnie nie rozumiem tych rzeczy i chcę tylko, żeby wszyscy dali mi święty spokój. Dziękuję ci za pomoc, naprawdę bardzo dziękuję. Może kiedyś będziemy mogli umówić się na lunch, jeśli wpadnę do miasta? A tak na marginesie, wszyscy mówią do mnie Hank. To chyba lepsze niż „Hedley”.

Pozdrowienia, Hank

Ochrona Kredytów Hedley Satsop Humptulips 98000 #1839485729384

Reprezentujemy: Sovereign Credit

PROFILAKTYKA JEST LEPSZA NIŻ LECZENIE! W NASZYCH SKOMPUTERYZOWANYCH CZASACH TO POWIEDZENIE ZYSKAŁO NIEZWYKŁĄ AKTUALNOŚĆ. PRZYPOMINAMY O PANI/PANA ZADŁUŻENIU U NASZEGO KLIENTA. NIE DOPUŚĆ, BY TWOJE NAZWISKO ZNALAZŁO SIĘ W REJESTRACH NASZEGO BIURA,

WYŚLIJ CZEK NA 288,37 DOLARÓW! SZYBKA REAKCJA MOŻE MIEĆ WPŁYW NA EWENTUALNE OTRZYMANIE DOBREGO KREDYTU W TERMINIE PÓŹNIEJSZYM.

Z POWAŻANIEM,

DYREKTOR DIRK S. LAURANCE,

OCHRONA KREDYTÓW

7 marca Drogi Hanku,

chętnie spotkam się z tobą przy jakiejś okazji. Ten formularz Ochrony od dawna stawał się coraz bardziej obraźliwy. Teraz osiągnęli już chyba pułap swoich możliwości. Nie powinni cię już niepokoić.

Przyjaciele mówią do mnie Lennie. To lepsze niż „Galena”. Mój ojciec zrobił majątek na ołowiu i pewnie wydawało mu się, że to ładne słowo. Mnie nigdy się nie podobało.

Pozdrowienia, Lennie

Droga Lennie,

dostałem następny rachunek, nie przejąłem się i ciągle czekałem na czek, który nie przyszedł. Chciałem zaciągnąć pożyczkę w banku i odmówili mi. Powiedzieli, że mam niezadowalający stan konta. Jestem przerażony. Co robić?

Hank

5 kwietnia Drogi Hanku,

tylko spokojnie. Chodzi o to, że twoje konto przeszło na rzecz komornika - niestety, to standardowa procedura - zanim ktokolwiek zdążył wprowadzić poprawkę w aktach, a te tępaki nie zrobią nic, dopóki się im wyraźnie nie powie. Więc ja im powiem.

Lennie

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 5 kwietnia B.X. Fornick Sovereign Credit Teaneck 07000

Drogi Panie,

jakież to miłe, że zwróciłam na siebie uwagę prawdziwego człowieka. Ma Pan duże braki w wykształceniu, jeśli nikt Pana nie powiadomił, że komputery nie nadają się do przesyłek poleconych.

Pańska karygodna nieodpowiedzialność doprowadziła do przewlekłego molestowania mojego klienta, pana Hedłeya Sat-sopa, przez działające w Pańskim imieniu biuro komornika.

Jestem jak najdalsza od wycofania pozwu, który wniosłam przeciwko Panu (choć zamierzałam go wycofać, kiedy obiecał Pan skorygować swój błąd). Jeśli ta sytuacja będzie trwała dalej, zostanę zmuszona do wysłania posiadanych przeze mnie informacji do prokuratora federalnego, a to prawdopodobnie skończy się oskarżeniem Pana o karygodne zaniedbanie oraz fałszowanie informacji o stanie konta, co jest bardzo poważnym zarzutem.

Z poważaniem adwokat Galena Carbury, Ostatnia Instancja, Sp. z o.o.

Sovereign Credit 15 kwietnia

Droga Pani,

proszę o cierpliwość. Może nie zdaje sobie Pani sprawy ze złożonej natury operacji, których wymaga wprowadzenie nowych danych do pamięci komputera. Jest to niezwykle męcząca i czasochłonna czynność. Komputerowe banki informacji to poważna sprawa. Zanim w końcu zdecydujemy się na zmianę choćby najmniej istotnych danych, musimy zyskać maksymalną pewność, iż nowa informacja jest równie prawdziwa jak stara. Z pewnością byłaby Pani zdumiona, wiedząc, jak wiele osób usiłowało wprowadzić błędne dane do pamięci moich komputerów. Muszę - dla bezpieczeństwa gospodarki naszego narodu - dopilnować, by nowe informacje były ścisłe i precyzyjne, a ich źródło stanowili odpowiedzialni, godni zaufania i lojalni ludzie.

Pozostaję z szacunkiem, B.X. Fornick

Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 17 kwietnia

Drogi Panie,

zaczyna mnie Pan irytować. Mam Pańskie pisemne przyznanie, że z powodu swoich niesolidnych informacji doprowadził Pan do niezawinionego prześladowania mojego klienta. Jest mu Pan winien znaczną kwotę, a jednak to on jest nękany przez biuro komornika. Usiłował Pan zniszczyć jego dobre imię oraz zafałszować zaświadczenie o wysokości zarobków (dwie zupełnie różne sprawy, które ludzie pana pokroju usiłowały uczynić synonimami). Naraził Pan na znaczne straty moralne mojego klienta. A teraz ma Pan czelność wysłać mi ten niewiarygodnie przemądrzały list, w którym usiłuje mi Pan dać do zrozumienia, że Pańskie informacje są zgodne z rzeczywistością, poświadczone i uznane fakty nie odpowiadają prawdzie, mój klient nie jest „odpowiedzialny, godny zaufania i lojalny” (choć nie potrafię pojąć, jaki związek z rzeczoną sprawą ma ta ostatnia cecha), a także, że szanowany i znany członek Międzynarodowego Związku Adwokatów mógłby Pana okłamać.

Mój klient spodziewa się otrzymać zwrot zaległej kwoty oraz przeprosiny do końca tego tygodnia.

Z poważaniem, Galena Carbury

PS Na przyszłość proszę nie wmawiać komuś, kto skończył wydział informatyki, że zmiana danych jest trudna albo czasochłonna.

20 kwietnia Droga Lennie,

oni chcieli pobrać mi tę kwotę z pensji i mój szef się wściekł. Chce mnie wylać, choć pracuję dla niego od piętnastu lat. Mówi, że nie

ma ochoty zawracać sobie głowy dodatkowymi papierkami. Nie powiedziałem ci tego, ale przez cały zeszły rok chodziłem do psychiatry, naprawdę mi pomógł, ale to też się nie podoba mojemu szefowi. Znowu się boję. Co mam zrobić?

Hank

22 kwietnia Drogi Hanku, nic nie rób, przyjacielu. Ja cię wyręczę.

Lennie

poczta kurierska:

Dr Francis Takeoka 22 kwietnia

Słuchaj, mała, możesz uwolnić Hedleya od tych idiotów? Dzwonią do niego do pracy, nawet chodzą koło sklepu. Facet jest na skraju kolejnego załamania. Nie masz żadnej szybszej sztuczki na podorędziu?

Frank

22 kwietnia

Drogi Franku,

utrzymaj Hanka przy życiu jeszcze przez tydzień. Przypominaj mu o pozwie - to nie rozwiąże problemu bezpośrednio (choć dostaniemy te pieniądze, teraz zamierzam tego osobiście dopilnować); mogą go dręczyć, dopóki nie zawrzemy ugody, to znaczy przez jakieś dwa, trzy lata, a także dopóki nie ustalę terminu rozprawy, co potrwa od trzech tygodni do miesiąca. (Jego sprawa nie zostanie uznana za na tyle „krytyczną”, by usprawiedliwić szybkie działanie. W obecnych czasach trzeba się ustawić w kolejce, żeby wyciągnąć sędziego z łóżka). Ale mój worek ze sztucz-

karni nie jest jeszcze pusty i nadeszła pora na bardziej drastyczne sposoby.

Lennie

Przesyłka drogą prywatną:

22 kwietnia Drogi Lucu,

nie wiem jak to jest, ale Eaglepaws zawsze pojawia się w odpowiednim momencie. Przykro mi to powiedzieć, ale potrzebuję pomocy. Załączam dokumenty. Poszczuj S.O. na komputer Sovere-ign, niech ukręci łeb tej sprawie. Mój klient jest słaby psychicznie, więc to rzecz wyjątkowej wagi.

Lennie

Przesyłka drogą prywatną:

23 kwietnia Droga Lennie,

S.O. śpi. Przez całą noc usiłował włamać się na ich linię i nic z tego nie wyszło. Mówi, że kiedyś mu się uda, ale to może potrwać tydzień, miesiąc albo dziesięć lat. Mamy inny plan, ale potrzebujemy pieniędzy.

Lucyfer

Przesyłka drogą prywatną:

23 kwietnia Drogi Lucu, przesyłam gotówkę. Uważaj!

Lennie

Przesyłka drogą prywatną:

Kryjówka, 1 maja

Droga Lennie,

wróg pokonany. Chyba pozwolę ci dalej wykonywać ten zawód, jeśli będziesz mi dostarczać takich rozrywek.

Ponieważ nie zdołaliśmy się włamać do komputera Sovere-ign, S.O. i ja zrobiliśmy, co następuje: poszliśmy do Teaneck i namierzyliśmy ich sonarem. Ale oni są jak to cholerne FBI, nie da rady założyć im podsłuchu. Nasze mikrofony niczego nie wychwytywały przez ściany, nie mogliśmy ich namacać rezonansem, nie mają nawet okien. Prawie daliśmy za wygraną.

Potem wpadłem na jeden z tak typowych dla mnie genialnych pomysłów.

Zaczekaliśmy do zmroku, a następnie zrobiłem coś bardzo staroświeckiego.

Włamałem się.

S.O. omal nie padł trupem, czekając, aż obezwładnię strażnika narkotykami i otworzę drzwi, ale kiedy dobrał się do komputerów, humorek od razu mu się poprawił. (Rozłąka z komputerem to w naszej kryjówce jedyne - oprócz ksywki - co mu się nie podoba). Zrobiliśmy wszystko, co nam kazałaś; teraz twój klient powinien już całkiem szybko otrzymać czek ze zwrotem sumy. (99,98 dolarów plus VAT plus pięć procent odsetek... na miesiąc... i co tam jeszcze... Nigdy nie zrozumiałem, jak działają te banki). Podczas gdy ja wystukiwałem bardzo pokorny list z przeprosinami do twojego klienta i list ukręcający łeb sprawie do Ochrony Kredytów, S.O. powiedział wszystkim komputerom, że twój kumpel jest w porządku, a także trochę się z nimi pobawił. Potem opuściliśmy lokal.

Chyba nie musisz się martwić, że się do ciebie przyczepią. Wykonałem jeszcze parę innych przelewów. Możliwe, że bardzo chętnie pogodzą się z wami w sądzie, żeby nikomu nie pokazywać swoich ksiąg rachunkowych. Bo widzisz, ten ich główny urzędas, nasz zacny M. Fornick, jest teraz bardzo zajęty wyjaśnianiem, gdzie się podziało zaginione 237 000 dolarów z kont jego firmy.

Lucyfer

30 kwietnia

Droga Lennie,

dostałem dzisiaj list, specjalną przesyłkę lotniczą, z czekiem od Sovereign Credit. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale nie potrafię wyrazić, jak strasznie jestem ci wdzięczny.

Jest tylko jeden problem. Tego samego dnia, kiedy kupiłem zygo-mat, nabyłem także parasang, płacąc za niego inną kartą kredytową, którą kazał mi załatwić doktor. Zupełnie o tym zapomniałem, ponieważ ten parasang okazał się do niczego i oddałem go już rok temu. Nie mogę znaleźć zaświadczenia zwrotu, a wczoraj przysłali mi za niego rachunek na 349,95 dolarów...

przełożyła Maciejka Mazan


GENIALNE ŚWIRY


Skok do jasnego punktu w ciemnej kałuży...

Narodziny - cóż, Lais je pamiętała, delikatne przejście z ciepłego płynu do ciepłego powietrza, nagłe znalezienie się pośród morza dźwięków, ostrożny dotyk rąk, wstrząs pierwszego oddechu. Nigdy nikomu nie wspominała, że jej łatwemu przyjściu na świat czegoś brakowało, być może elementu obrzędowości, który uczyniłby ją naprawdę człowiekiem. Gdzieś znajdowała się kobieta, której oszczędzono bólu jej rodzenia, wszędzie znajdowali się ludzie, którzy powodowali ból, a jednocześnie go doświadczali, spłacając dług, którego Lais nie zaciągnęła. Nie zaznała wygody, śpiąc w ciemności, skulona w pozycji embrionalnej; łono, w którym ją uformowano, wydawało się jej więzieniem od chwili, gdy uzyskała świadomość. Mimo to Instytut odmawiał hodowania swych płodów w świetle. Administratorzy Instytutu byli normalni i urodzili się normalnie: nawet jeśli mieli przedporodową świadomość, wspomnienia zostały wymazane z pamięci lub zapomniane. Nie potrafili zrozumieć frustracji Członków Instytutu, a może myśl o małych rybopodobnych stworzonkach, wyzierających, obserwujących i uczących się, nawet dla nich była nie do zniesienia.

Ciche zniecierpliwienie Lais wciąż i wciąż kurczącym się światem zostało złagodzone za sprawą narodzin i światła, które uwolniło brakujący, niedający się nawet wyobrazić zmysł. Kiedy pierwszy raz zdała sobie sprawę, że jest uwięziona, kiedy urosła wystar-

czająco duża, by dotknąć obu horyzontów swej sfery, była inteligentna, lecz nieokiełznana, podejrzliwa i łatwo wpadająca w gniew. Miotała się, szukając ucieczki - jej krótkie szaleństwo nie wzbudziło żadnej reakcji. Ściany były gąbczaste z wierzchu, twarde w głębi, ustępowały odrobinę, lecz wciąż trzymały. Sugerowały, że jest coś poza ciemnością, i pozwalały jej to sobie wyobrażać. Wszystkie jej zmysły były wewnątrz więzienia, więc oczyma duszy widziała przejście na drugą stronę, uwalniające ją z okowów. Spodziewała się bólu.

Gdy czekała, pragnęła czasem być wciąż niższym naczelnym, wystarczająco małym i głupim, żeby zaakceptować ciepły, słony płyn w roli wszechświata. Nawet wierzgając i wiosłując pokracznymi rączkami i stopkami, tęskniąc za mocnym napędem zgubionego ogona, zmieniała się. Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że w spektrum jej zmysłów brakować może żywotnego elementu. Środowisko było jej teraz bardziej obce, niż gdy była małym płazem błąkającym się na granicy świadomości, mającym długi ogon i wolnym w ogromnym świecie. Wcześniejsze wspomnienia były kinetycznymi impresjami pompujących skrzeli, trzepoczącego serca, niskiej, okresowej, niezmiennej wibracji.

...srebrno nakrapiana, czarna ryba usadowiła się w cieniu u stóp Lais, nieruchoma, lecz zdająca się drgać pod mgiełką i poruszoną powierzchnią wody. Lais skuliła się w swoim grubym płaszczu. Odrośnięte gałęzie sękatego drzewa chroniły ją przed mżawką, ale nie przed wiatrem. Zadrżała. Powyżej opary z kałuży zbierały się w wielkie krople na spodzie ciemnozielonych igieł i spadały z powrotem. Drzewo pachniało rześko i cierpko. Poza jej schronieniem, wśród niskich budynków i szarpanych deszczem kałuż odbijających nieregularnie światło, ukazywały się i rozpływały kształty rzeźb i ogródków. Wyłączając Lais i ryby, brukowany deptak był opustoszały. Ludzie zostawili po sobie ślady: niepodniesione jeszcze, rozmokłe kawałki papieru, afisze i plakaty porzucone w deszczu przez kaznodziejów, opierające się o siebie nawzajem jak martwe drzewa. Pozwoliła przebiec po nich szybko spojrzeniu, próbując nie widzieć słów. W przyćmionym świetle mogła prawie udawać, że nie dała rady ich przeczytać.

Gdyby opuściła to miejsce, mogłaby iść przez miasto około pół godziny ciepłą, jasną nocą, zanim agent zauważyłby, jak naciąga ludzi, i przegonił ją albo zatrzymał i wylegitymował. Nie mogąc sobie na to pozwolić, została tam, gdzie była. Podciągnęła płaszcz nad kolana i opuściła głowę. Pozostawała na zewnątrz z własnego wyboru. Pobliska noclegownia dałaby jej jedno z przejściowych łóżek, ale tu mróz uśmierzał ból niczym darmowe znieczulenie, które w innym wypadku musiałaby być może nabyć w bardziej destrukcyjnej postaci.

Z letargu wyrwał ją rozmokły śnieg przeciekający do znoszonych butów. Sztywno wyszła zza drzewa. Kręgosłup zabolał ją, zanim zdołała się wyprostować. Wsparła się na ogrodowym ogrodzeniu i oddychała płytko, nieregularnie rozrzedzonym powietrzem. Kiedy wyszła na chodnik, znalazła się niemal naprzeciw mężczyzny.

- Hej, masz drobne?

Zaskoczony, nieco przestraszony, spojrzał na nią przez deszcz. Jego twarz była gładka, bez charakteru, stałe i jakby odbite spod sztancy oblicze tysiąca zdrajców. Nie miał się czego bać, z wyjątkiem miłosiernie gwałtownego, starczego niedołęstwa i bezboles-nej śmierci, odległej być może o ponad sto lat. Czas jego życia miał być dziesięciokrotnie dłuższy niż jej.

- Jesteś ubrana w sam raz, żeby chcieć pieniędzy.

Podeszła bliżej, żeby ukryć zaniepokojenie. Jeśli w ogóle czegoś potrzebowała, to więcej wolnej przestrzeni wokół własnej osoby, niż zwykle wymagali inni, ale rozumiała tę potrzebę i kontrolowała ją. Mężczyzna uległ jej i odsuwał się, aż w miarę rozmowy stopniowo przyparła go do ściany. Zupełnie nie pachniał, węchowo obojętny, dokładnie wyszorowany i o wydezodorantowanych ustach, pachach, stopach i pachwinach, czysty jak jego geny. Nawet ubranie miał bez zapachu. Lais nie kąpała się od wielu dni i jej odzież była straszliwie brudna; wilgotny płaszcz pachniał znajomo wełną, a ona sama wydzielała woń ciepłej, mokrej, porośniętej sierścią samicy. Wzmacniała swój wizerunek polowaniem na innych. Była tym zadziwiona, bo to inni właśnie całe życie polowali na nią.

- Niektórzy są hojniejsi - powiedziała, zupełnie jakby swój płaszcz od kogoś dostała. Wilgotne pasemka włosów przylegały do jej czoła i karku.

- Czemu nie zwrócisz się do Pomocy?

Roześmiała się krótko i ostro, odwróciła się na pięcie i chciała odejść, ale ją zawołał.

- Potrzebujesz miejsca do spania?

- Tym się nie zajmuję, człowieku! - odparła, przybierając pogardliwy wyraz twarzy.

Zimny deszcz padający na jego twarz nie zapobiegł rumieńcom zmieszania i oburzenia.

- Daj spokój, nie miałem na myśli... Wiedziała, że nie miał na myśli...

- Słuchaj, jeśli nie chcesz mi nic dać, zapomnij. - Wystarczająco mocno zaakcentowała „dać”.

Wypuścił powietrze i zaczął przekopywać kieszenie. Wyciągnął wymięty banknot, któremu przyjrzała się z pogardą, kiedy już go przyjęła.

- Wielkie nieba, cały gulden! Straszne dzięki. Bezczelność tej szyderczej wdzięczności zmartwiła go bardziej

niż sama kpina. Odeszła, myśląc, że ma przewagę, zostawiała go skonfundowanego i niezdolnego do wypowiedzenia choćby słowa.

- Lubisz krzywdzić ludzi?

Zwróciła się twarzą w jego stronę. Jego oblicze nie miało żadnego wyrazu, tylko ten gładki bezosobowy wygląd. Przez chwilę patrzyła mu w oczy. Przynajmniej oboje wciąż żyli.

- Ile masz lat?

- Pięćdziesiąt. - Zmarszczył nagle brwi.

- W takim razie nie zrozumiesz.

- A ty? Osiemnaście? To nie stanowi wielkiej różnicy.

Nie, pomyślała, stanowi ją sto lat, które ci pozostało, i przekonana o własnej racji nienawiść, którą obdarzyłbyś mnie, wiedząc, czym jestem. Odpowiedziała mu niemal szczerze, ale nie mogła dobyć z siebie głosu.

- Dla mnie tak - rzuciła gorzko.

Jedyne pięćdziesiąt lat. W tym wieku mógłby się buntować i nawet gdyby nie nienawidził jej rodzaju, wciąż by się go bał. Głębsze uczucia nie znikały już tak łatwo w miarę upływu czasu.

Chciał znów coś powiedzieć, ale stał zbyt blisko. Źle go oceniła. Własne pomyłki przeszkadzały jej, nie było dla nich wymówki,

jeszcze nie. Odwróciła się, żeby uciec, ale poślizgnęła się, upadła na dłonie i kolana. Wstała i pobiegła.

Musiała zatrzymać się za rogiem. Jeszcze miesiąc wcześniej nie zwróciłaby uwagi na tak niewielki wysiłek - teraz ją wyczerpał. Instytut mógł chociaż wybrać przyzwoitą metodę wymordowania swoich Członków. Tyle tylko, że przyzwoite rodzaje śmierci byłyby szybkie i często zbyt kłopotliwe.

Wzmógł się wiatr wiejący Lais w plecy. Na rozchodzącej się promieniście drodze, prowadzącej do centralnego lądowiska, było znacznie chłodniej. Deszcz ze śniegiem topniał jej na twarzy i lał się za kołnierz. Idąc do terminalu, ryzykowała rozpoznanie, ale nie sądziła, by Instytut mógł ją już tu wyśledzić, poza tym przy terminalu mogła naciągnąć jeszcze parę osób i być może uzbierałaby na bilet pozwalający porzucić tę górę i ten świat. Gdyby udało jej się wystarczająco ukryć i oddalić, Instytut nigdy nie byłby przekonany, czy zginęła.

W połowie drogi między deptakiem a lądowiskiem musiała odpocząć. W kawiarni, do której weszła, było ciepło, niemniej bezosobowo i mechanicznie. Nieobca jej była ta uczuciowa steryl-ność, niedawno rozpoznała ją u siebie, ale nie widziała możliwości zastąpienia tej wypełniającej ją pustki czymkolwiek bardziej znaczącym. Bardzo się przeobraziła w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale nie pozostawało już wiele czasu na zmiany.

Nikły zapach pół tuzina rodzajów dymu utrzymywał się wśród woni automatycznego, paczkowanego jedzenia. Lais wcisnęła się do wolnej kabiny. W sali siedziały poza nią jeszcze trzy osoby, najwyraźniej rozkoszując się nawzajem swoim towarzystwem. Przez chwilę rozważała możliwość podejścia do ich stolika i nawiązania kontaktu, na początku zachowywałaby się sympatycznie, ale później z każdą chwilą coraz bardziej irracjonalnie.

Brzydziła się swoich fantazji. Przez moment zdawało jej się, że uwierzy w swoje szaleństwo. Sama taka możliwość była pocieszająca. Gdyby mogła wierzyć w to, czego jej uczono: że geniusze z Instytutu mają skłonność do niestabilności, mogłaby dać wiarę wszystkim innym kłamstwom. Gdyby uwierzyła w kłamstwa, Instytut mógłby pozostać organizacją filantropijną. Gdyby mogła uwierzyć w Instytut, gdyby była szalona - nie umierałaby teraz.

Zastanawiała się, co by zrobili, jeśliby podeszła i powiedziała, kim i czym jest. Nie miała doświadczeń w kontaktach z normalnymi rówieśnikami. Mogliby w ogóle się nie przejąć, uśmiechnąć szeroko, powiedzieć „co z tego?” i odsunąć, robiąc jej miejsce. Mogliby wycofać się łagodnie i odwrócić od niej, jeśli tylko uczono ich, że świry mogą się ponownie zbuntować. To była typowa reakcja. Co gorsza, mogliby gapić się przez chwilę, popatrzeć po sobie i cicho, wspólnie zadecydować o przebaczeniu i tolerancji. Widziała takie zachowania pośród normalnych pracujących w Instytucie, tych, którzy potrzebowali każdej przewagi, jakiej mogli się uchwycić, czyniących się sędziami czynu ukaranego przed pół wiekiem.

Podświetlone menu na ścianie oferowało sycące posiłki, ale pomimo głodu zmieszane zapachy mięsa i słodkiego syropu przyprawiały ją o mdłości. Automat wydał resztę z guldena i podał sztućce i zamknięty pojemnik z zupą. Oburzyła się na konieczność wydania nawet tak małej sumy, ponieważ miała niemal wystarczająco dużo, by udać się w kolejną mylącą tropy podróż do innego świata. Tyle, ile miała, i tyle, ile potrzebowała: żałosne sumy, kieszonkowe minionych dni.

Przez chwilę chciała znów być z resztą świrów, z powrotem w Instytucie, otoczona opieką sympatycznych istot ludzkich. Tylko przez chwilę. Nie byłaby w Instytucie, ale w ich odizolowanym szpitalu, a ci mili ludzie, udając, że ją leczą, wysysaliby ostatnie owoce jej umysłu i wszystkie informacje, których mogło udzielić jej ciało. Naprawdę by się martwili, jaki błąd w procedurze dopuścił do takiej pomyłki w starannie monitorowanych sztucznych macicach. Członkowie nie powinni zaczynać umierać przed trzydziestką, taka informacja zostałaby zdementowana. Nic nie wskazywało na to, że Lais umrze piętnaście lat za wcześnie. Tylko odkrycie wyjaśnienia mogłoby dać znać Instytutowi, że któreś z podobnych jej istot umrze piętnaście lub pięćdziesiąt lat za późno, rozwijając się dzięki czasowi dostarczonemu przez wadliwy zegar biologiczny w coś, czego Instytut nie będzie mógł dłużej kontrolować, nie wspominając nawet o zrozumieniu. W obliczu takiej ewentualności ich dni stałyby się pełne panicznego strachu, a sny - najgorszych koszmarów.

Inni Członkowie ledwo zauważyliby jej zniknięcie: ta myśl wywoływała poczucie winy. Ci, których znała, odeszli nagle; tak się przyzwyczaiła do wyjaśnień, że przestała o nich wypytywać. Zresztą, czy w ogóle kiedyś pytała? Istniało tyle światów, tak wielkie odległości, tyle możliwości - mobilność zdawała się nieograniczona. Lais nigdy nie spędziła roku na jednej placówce i rzadko nawiązywała znajomości, może z wyjątkiem przelotnej współpracy przy konkretnych projektach i przypadkowych kontaktów seksualnych. Nie łączyły jej z nikim żadne emocjonalne więzy, nie było nikogo, kto mógłby pomóc, kto znałby ją na tyle dobrze, żeby osądzać, czy jest zdrowa na umyśle. Członkowie byli specjalistami z dziedzin zbyt ezoterycznych, by dało się o nich dyskutować bez bodźców do intelektualnej współpracy. Brak porozumienia nigdy nie martwił Lais, ale teraz wydawał jej się barbarzyński i wręcz nie do pomyślenia.

Chłód zniknął za sprawą bulionu, pojawiły się za to drobniejsze niewygody. Gruby płaszcz grzał mocno, ale nosiła go jak tarczę. Włosy i ubranie były bardzo brudne, czuła swędzenie pod coraz cieplejszą ciężką materią spodni. Jej twarz była tłusta.

Trywialności zniknęły, kontynuowała rozpoczęte badania, zanim zmuszono ją do biegu. Konieczność przeprowadzania w pamięci mozolnych operacji spowolniała ją i czyniła nie w pełni sprawną. Potrzebowała komputera, ale nie stać jej było na podłączenie. Wszystko to było w oczywisty sposób frustrujące i na pewno wyczerpujące. Ale to właśnie robiła.

Obudziło ją niezdecydowane dotknięcie. Nie pamiętała, kiedy zasnęła, zapewne w ogóle nie spała. Rozważane dane układały się zorganizowane w jej umyśle, nowa synteza - ale ona sama leżała na obitej ławce, z głową złożoną na rękach.

- Bardzo mi przykro, ale pan Kiviat mówi, że musi pani wyjść.

- Niech sam mi to powie.

- Ależ proszę, panienko!

Otworzyła oczy. Nigdy przedtem nie widziała kogoś starego - przez chwilę gapiła się nań i nie mogła dobyć z siebie głosu. Twarz miał głęboko pooraną, a niewielka, pozostała ilość włosów była sztywna i białożółta, policzki pokrywała dwudniowa szara szczecina. Był przerażony, znalazł się w sytuacji, w której każdy wybór

wydaje się zły, bał się zrobić cokolwiek, co było jego własnym pomysłem. Jego blade, zapadnięte oczy sunęły tam i z powrotem, szukając pomocy. Na cienkim łańcuszku wokół szyi zawieszoną miał dziecięcą kartę identyfikacyjną. Poczuła litość, więc uśmiechnęła się, nie tyle z radości, ile ze zrozumienia.

- Nieważne - powiedziała - w porządku, już wychodzę.

Jego ulga była fizycznie wyczuwalna. Oszołomiona snem wstała i ruszyła w stronę wyjścia. Potknęła się i dokuczliwy ból przeszył jej kręgosłup w miejscach, gdzie ścierały się zerodowane krawędzi kości. Znieruchomiała, chociaż wiedziała, że to bezcelowe. Ciemne okna i błyszczące krople zlodowaciałego śniegu poczerwieniały. Słyszała, jak upada, ale nie poczuła uderzenia.

Straciła przytomność może na sekundę; doszła do wniosku, że ból po raz pierwszy spowodował u niej omdlenie.

- Nic się nie stało, panienko?

Staruszek klęczał przy niej z rękami na wpół wyciągniętymi, jakby chciał pomóc, ale drżał przestraszony. Dwa miesiące wcześniej Lais nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak to jest trwać w ciągłym strachu.

- Ja tylko... - nawet mówienie bolało, własny głos zaskoczył ją swą słabością. Dokończyła szeptem - ...muszę chwilkę odpocząć.

Czuła się głupio, leżąc tak na podłodze, obserwowana przez maszyny, ale upokorzenie było mniejsze niż podczas kilku niekończących się dni w szpitalu, kiedy była szturchana i poddawana biopsjom jak wycinek w kulturze krnąbrnej tkanki. Już wtedy wiedziała, że leczenie było farsą, naprawdę liczyły się testy. Wsparła się na łokciach i staruszek pomógł jej usiąść.

- Mam... to znaczy... mój pokój... nie wolno mi...

Poczerwieniał na pomarszczonej twarzy. Lepiej odzwierciedlała uczucia niż martwe oblicza sztucznie podtrzymywanych w młodości, być może dlatego, że on się zestarzał, a oni nie, może dlatego, że oni nie byli już dłużej zdolni do głębszych uczuć.

- Dziękuję - odparła.

Musiał ją podpierać. Jego pokój znajdował się w tym samym budynku, za siecią brudnych korytarzy. Pomieszczenie było sterylnie białe i skrupulatnie wyczyszczone, niemal nagie. Niebieskawo migoczący sześcian trzydu drgał i mamrotał w kącie.

Starzec doprowadził ją do popsutego łóżka piaskowego i zatrzymał się niepewnie.

- Jeżeli jest coś... czego potrzebujesz...

Zardzewiałe słowa, dawno temu wyuczone na pamięć, nigdy nieużywane. Lais pokręciła głową. Gdy zdejmowała płaszcz, pospieszył z pomocą. Położyła się na twardym łóżku. W założeniu powietrze miało przepływać przez ziarenka, stwarzając wrażenie unoszenia się, ale dysze nie działały i na dnie było pełno małych paciorków, ruchliwych i śliskich pod pokrowcem. Było lepiej niż na ulicy. Światło świeciło jasno, ale znośnie. Położyła rękę na twarzy, przysłaniając oczy.

Coś ją zbudziło - leżała napięta, zdezorientowana. Oświetlenie sugerowało późny zmierzch. Obróciła się, gdy ponownie usłyszała swoje imię. Ponad ramieniem zobaczyła staruszka kucającego na stołku naprzeciw trzydu, wpatrującego się w jego niebieskawą przestrzeń, obserwującego cichą miniaturę Lais. Nie musiała słuchać, żeby wiedzieć, co mówi głos - wyśledzili ją w Highport, opowiadali mieszkańcom, że się tam znajduje i jest szalona; biedny, żałosny, niestabilny geniusz, potrzebujący współczucia i pomocy, ale nie niebezpieczny. Bez wątpienia nie niebezpieczny. W kojących słowach zapewniano mieszkańców, że agresja została usunięta z chromosomów świrów (to było niemożliwe, kłamstwo, ale równie dobre jak prawda). Głos oznajmił, że pozostało już tylko kilku Członków, którzy ograniczali się do badań. Lais przestała słuchać. Pozwoliła wypłynąć wczesnym wspomnieniom i wzruszyła się. Staruszek kucał przed trzydem i wpatrywał się w wizerunek. Nie zareagował, gdy odgarnęła poskręcany koc. Stojąc u podnóża łóżka, wyciągnęła ręce, nieomal ocierając palcami o jego kołnierz. Poniżej zwisały mocne, cienkie linki naszyjnika identyfikacyjnego. Mogła schwycić je, zacisnąć na szyi i usunąć starca jako zagrożenie. Nikt by się nie przejął. Prymitywny antropo-id, rozpięty pomiędzy cywilizacją a dzikością, zachęcał ją do tego.

Rozpoznawszy ją, wyprostowałby się. Jego gardło byłoby odsłonięte. Lais już czuła ścięgna pod palcami. Spojrzała na swoje ręce, rozpostarte jak szpony, napięte, drżące, obce. Cofnęła je. Zawahała się, po czym znów położyła na łóżku. Ręce leżały bier-

nie, znów jej własne, blade i pożyłkowane, o połamanych i brudnych paznokciach.

Staruszek się nie odwrócił.

Pokazywali, jak wyglądałaby, próbując się zamaskować: mając czarny lub umiarkowany kolor skóry, bez włosów, z włosami długimi, krótkimi, kręconymi czy farbowanymi. Brązowy prawie pasował - anonimowość. Ale zmieniła się w subtelniej szy sposób niż przebraniem. Jej arogancja osłabła, a niezachwiana pewność zupełnie przepadła. Pozostała wiara w swoje możliwości - to było wszystko, co miała - ale była zahartowana i dojrzalsza. Nauczyła się, że lepiej wątpić niż po prostu pytać.

Odłączona od reszty ciała twarz w trzydzie, pomijając arogancję, była delikatna, nieokrutna, i tego nie można było zmienić.

Odszukanie jej zajęło im dwa miesiące. Nie mogli podążyć za numerem konta, bo przestała go używać, nim je zlikwidowali. Orientowali się jedynie, jak daleko będzie w stanie się dostać, zanim skończy jej się gotówka. Dotarła dalej, ale prawdopodobnie przewidzieli to.

Ponieważ ją rozpoznali, nie było już różnicy pomiędzy „teraz” a „później”, a na zewnątrz wciąż jeszcze było na zewnątrz jasno. Zasypiając, po raz kolejny usiłowała wyobrazić sobie, że nie rozpoznaje zdjęcia kogoś, kogo spotkała. Nie udało jej się.

Obudziła się, zmagając z koszmarem, w którym niebieskie obrazy z trzydu zaatakowały ją i osaczyły, a komputery nie przyszły z pomocą. Staruszek wyciągnął ręce spod jej ramion, nagle i z poczuciem winy, kiedy zdał sobie sprawę, że się obudziła. Pokój bez okien był duszny, Lais całą pokrywał gorący pot. Bolała ją głowa i kolana.

- Przepraszam, panienko, bałem się, że zrobisz sobie krzywdę. Przez całe życie musiał być odrzucany i oczerniany, tak bał się

dotknąć innej istoty ludzkiej.

- W porządku - powiedziała. Wydawało się, że ciągle mu tak mówi.

Psychiczny zegar zabrzęczał i skoczył, żeby dogonić rzeczywistość: minęło dwanaście godzin, odkąd obudził ją trzyd.

Starzec siedział cicho, być może czekając na polecenia. Nie przestał się w nią wpatrywać, ale jego obserwacja była dziwnie

i niepokojąco dziecięca, nie rozpoznawał jej. Chyba nie docierało do niego, że włóczęga może być zbiegiem z Instytutu. Żył jakby w dwóch sferach rzeczywistości. Kiedy spojrzała mu w oczy, zwiesił głowę i zgarbił się. Wpół zgięte ręce leżały bezwładnie na jego kolanach.

- Nie wiedziałem, co robić. Krzyczą na mnie, kiedy zadaję głupie pytania - powiedział. Nie było w tym goryczy, po prostu akceptacja faktu, że każde pytanie, które zada, musi być głupie.

Powstrzymała bezużyteczny wybuch gniewu. Budzenie w nim nienawiści byłoby okrucieństwem.

- Postąpiłeś właściwie.

Powiedziałaby to samo, gdyby nieumyślnie ją zdradził. Dwie różne linie prawdopodobnej rzeczywistości zbiegły się w jej umyśle: ona sama, dwa miesiące lub rok temu, jakimś cudem niezmieniona przez wygnanie i pozbycie się złudzeń, i stary człowiek, który wezwał pomoc do chorej dziewczyny w swoim pokoju. Mogła powiedzieć mu, co myśli, nie zważając na jego uczucia, patrzeć na niego nie ze współczuciem, ale z czymś w rodzaju bezosobowej litości, będącej niemal pogardą - ale byliby wtedy podobni pod jednym względem: żadne z nich nie zdawałoby sobie sprawy z samotności własnego życia.

- Jesteś głodna? - Nie.

To było prostsze niż tłumaczenie, dlaczego jest głodna, ale nie może jeść. Zaakceptował odpowiedź bez dalszych pytań i zaskoczenia i wciąż wyglądał, jakby oczekiwał rozkazów. Zdała sobie sprawę, że mogłaby tu zostać, a on nie śmiałby nigdy narzekać - może by nie chciał - ani powiedzieć nikomu, gdzie przebywa. Gdyby był jednym z plastikowych ludzi, mogłaby wykorzystać go, ale nie był, więc nie mogła: obwód zamknięty.

Jego ręce drgnęły nerwowo na kolanach.

- Co się stało? - Uważała, by powiedzieć to delikatnie.

- Muszę pracować, panienko - usprawiedliwił się.

- Nie potrzebujesz mojego pozwolenia. - Starała się, żeby nie zabrzmiało to jak reprymenda.

Podniósł się i stanął niepewnie na środku pokoju, chcąc przemówić, ale nie znał właściwych słów.

- Może później zgłodniejesz - rzucił i umknął.

Odwinęła się z koca i rozmasowała kolana. Z trudem przemierzyła pokój, czuła się uwięziona i wyobcowana.

Jeden z kanałów trzydu nadawał wszystkie wiadomości. Nadzieja, że wytropili ją tylko na poziomie tego świata, zniknęła, gdy słuchała biuletynu: był transmitowany satelitarnie, a nie mając pewności, nie ogłosiliby, że jest w Highport, gdyż ryzykowaliby, że wymknie się w innym mieście. Wciąż grzecznie powtarzali, że jest szalona - nie mogli oznajmić, że złośliwość nie tkwi w jej umyśle, lecz w ciele. Nikt już nie chorował na raka. Ludzie, którzy odnosili swe daty urodzenia do nieba starej Ziemi nie określali się nawet „dziećmi Księżyca”, jeśli przyszli na świat pod znakiem Kraba. Wszyscy normalni zostali genetycznie oczyszczeni, żeby usunąć z chromosomów nawet możliwość wystąpienia raka. Tylko kilkoro z nich, teraz i Lais, wiedziało, że możliwość ta została dana Członkom Instytutu jako kara i narzędzie kontroli.

Posłużyli się nawet tym oświadczeniem, żeby przypomnieć ludziom, jak ważni są Członkowie, jak wiele postępów uczynili, jak ważne korzyści przynoszą. Wcześniej Lais nie zdawała sobie sprawy, jak istotna była tego rodzaju stała perswazja. Zresztą, być może nie była, może oni myśleli tylko, że jest, wiec kontynuowali ją, bojąc się przerwać ciągłe umacnianie, badanie, zabliźnianie starych ran.

Wyłączyła trzyd. W kwaterze staruszka znajdowała się wnęka łazienkowa, bez wanny, wyłącznie z prysznicem. Rozebrała się i zdjęła ciemną perukę. Gdyby była tam suszarka, uprałaby ubranie, ale znalazła tylko parę wytartych ręczników. Włączyła prysznic i weszła pod niego. Woda spływała po jej jasnych, bezbarwnych, zaskakujących włosach, po ramionach, piersiach i plecach. Kości sterczały jej na żebrach i biodrach, a mięśnie układały się w klarowny wykres anatomiczny. Kolana miała czarne i fioletowe - łatwo wyskakiwały jej teraz siniaki.

Wyszła, zanim wrócił staruszek. Próby podziękowania zawstydziłyby go i zmusiły do poszukiwania słów, których nie znał. Gdyby czekała, mogłaby stracić odwagę i zostać; gdyby czekała, mogłaby przekonać samą siebie, że nie musi uciekać po raz kolejny, żeby przeciwstawić się Instytutowi. Gdyby czekała, mogliby na-

mierzyć ją u niego. Przesłuchanie go nie pomogłoby im w śledztwie, ale stałaby mu się krzywda i byłby zakłopotany. Czuła się wobec niego dziwnie opiekuńcza, prawdopodobnie jak on był dla niej, jak gdyby ludzie reagowali na bezradność w sposób niema-jący nic wspólnego z ich możliwościami umysłowymi.

Na zewnątrz znów było ciemno - może być ciągle ciemno, jeśli o nią chodzi. Ale śnieg z deszczem przestał padać i nastał poranek koloru północy, zimny i czysty, i nawet blask świateł miejskich nie był w stanie przyćmić gwiazd. Ludzie przechadzali się samotnie lub w grupach po delikatnie oświetlonym deptaku albo siadali na brązowych lub kamiennych cokołach rzeźb przedstawiających prehistoryczne bestie. Lais trzymała się cieni i poboczy. Żadne zastygłe w młodości twarze nie bledły pod jej spojrzeniem, nikt nie przemykał chyłkiem do najbliższej budki komunikacyjnej w celu wezwania agentów ochrony. Sądząc po strojach i językach, którymi się posługiwali, wielu ludzi było tu przelotnie, nie interesowali się lokalnymi wiadomościami.

Gdy deszcz przestał padać, wrócili kaznodzieje: kapłani dziwacznych religii, ludzie rekrutujący do małych leśnych kolonii, rzecznicy osobliwych koncepcji społecznych. Lais mogła ich wszystkich zignorować, z wyjątkiem tych, którzy głosili kazania przeciw niej. Potrafiła wyczuć ich wiek - pamiętali. Tylko kilku zachowało na tyle dużo nienawiści, by stać na murach i obwoływać, że świry są niebezpieczne i przeklęte. Lais przekradała się przeciwną stroną ścieżki, jakby mogli wyczuć, rozpoznać ją po samym wyglądzie. Ich głosy biegły za nią.

Wyczerpana, przystanęła i weszła do jednej z licznych budek komunikacyjnych. Drzwi zamknęły się, zostawiając za sobą dźwięki. Potrzebowała odpoczynku. Za wyłudzone pieniądze nie mogła już, ze względu na strażników w porcie, kupić biletu, więc wydała je na połączenie z miejskimi komputerami, a one dostarczyły jej mocy maszyn. Ich powab był zbyt wielki, mierzony względem opóźnienia. Problem zalegał jej w głowie tak wyraźnie, że programy musiały wyskoczyć dopięte na ostatni guzik. Dokonała minutowej penetracji i zablokowała linię, żeby nie odłączyli jej, kiedy skończą się pieniądze. Blokada powinna wytrzymać wystarczająco długo. Do gniazd włożyła noszone ze sobą od dwóch

miesięcy kości danych. Praca pochłonęła ją - rzeczywistość się rozpłynęła.

Później, oczekując na ważniejsze dane wyjściowe, Lais niemal od niechcenia szukała słabych punktów w programach miejskich, próbując zaplanować samowymazującą się trasę ucieczki. Zabezpieczenia były skomplikowane, ale Lais trafiła na ukryte słabości i obrona upadła, pozostawiając jej do dyspozycji programy zarządzające. Było to niewiele trudniejsze niż zablokowanie linii. W tamtej chwili mogła wprowadzić zakłócenia do miejskich serwisów i niewykrywalne wirusy do ich programów. Widziała tysiące sposobów na spowodowanie kłopotów z czystej złośliwości: mogła odwołać śmieciarzy, zniszczyć akta handlowe, poprzestawiać kody pocztowe, przeplanować ruch uliczny. Tysiące sposobów na destrukcyjne zakłócenia, zmieniające milionową społeczność w zrujnowanych mieszkańców chaotycznej strefy wojennej. Entropia była po jej stronie. Ale teraz gdy rozciągało się przed nią bezbronne miasto, chwilowe pragnienie niszczenia ustąpiło. Wystarczyło, że mogłaby to zrobić. Mszczenie się na plastikowych ludziach byłoby bezsensowne, podobne do eksperymentowania na myszach, królikach lub niższych naczelnych, małych, głupich, owłosionych stworzonkach akceptujących ból i upodlenie z przerażoną rezygnacją w głębokich, szerokich oczach, lecz niewiedzących „dlaczego”? Poczucie uczuciowej izolacji, pozwalające jej majstrować przy mieście, rozbiło się o jej własne doświadczenia z egzystencji zwierzęcia laboratoryjnego, wiedzącego, ale tak naprawdę nie rozumiejącego „dlaczego”.

Ukryła ponownie dziury w obronie miasta, uderzając w terminal, po czym dotknęła go delikatniej, chcąc dokończyć swoją pracę. Wykorzystywała godzinę pracy komputera w czasie krótszym od rzeczywistej godziny.

Wyskoczyły rezultaty: pierwsza, później kolejna mapa światowego ekosystemu w odblaskowych kolorach, w spektrum przechodzącym od fioletu konkretów, przez błękit, zieleń i żółć większej lub mniejszej pewności, aż po oranż i czerwień teoretycznych przewidywań. Mapa kontrolna była niemal w całości niebieska, z rzadka czerwona: wyglądało to nieźle. Dane nie były niczym innym, jak tylko próbką zwykłego brudu z placówki, na której pra-

cowała, kiedy popadła w chorobę, zanalizowanego aż po izotopy. Plan przedstawiał gładki tok naturalnej ewolucji, tu i ówdzie po-przetykanej nagłymi wyskokami, skrętami, nagimi punktami i wykorzenionymi gałęziami obcej, ludzkiej okupacji. Jego dokładność była nadzwyczajna. Lais nie podejrzewała, że wciąż może odczuwać radość, ale uśmiechała się bezwiednie i na parę chwil zapomniała o bólu i wyczerpaniu.

Na drugiej mapie mniej było koloru niebieskiego, a więcej czerwieni, ale zdawała się jednolita i logiczna. Ukazane na niej dane były częścią przypadkowej próbki z niezbadanego świata i wskazywały na to, że programy robią to, co do nich należy - rozpoznają strukturę i związki zachodzące pomiędzy żyjącymi elementami świata.

Wcześniejsze badania Lais dostarczały danych, które przez normalnych mogły być z trudem zrozumiane, a w jeszcze mniejszym stopniu wykorzystane. Rozszerzyć je i spożytkować mogłyby istoty jej pokroju, kiedyś, nie za jej życia, a być może nawet nie w okresie, jaki powinno trwać jej życie. Tym razem przystąpiła do odkrywania granic teorii odnoszącej się do minimalnych danych, z której wnioski były nie tylko oczywiste, ale mogły również zostać wykorzystane. Gdyby psy gończe ją odszukały, odnaleziono by jej najnowsze programy i użyto ich. Lais wzruszyła ramionami. Gdyby chciała być mściwa, nie próbowałaby ich ukończyć, ale urny-słowości, ciekawości i pędu do wiedzy nie mogła wedle życzenia włączać i wyłączać, jak maszyny produkującej garściami cukierki.

Ekran zamigotał. Jej czas już dawno upłynął i komputer zaczynał usuwać przeszkody umieszczone w mechanizmie opłat. Wytrzymały moment i maszyna, po ukończeniu map i programów, posłusznie rozpoczęła drukowanie bloków danych. Sięgnęła, żeby ją wyłączyć, lecz cofnęła rękę.

Pomiędzy kryształowymi strukturami i spektrogramami przykuła jej uwagę sekwencja DNA, przemykająca niemal niezauważenie i niezauważalnie. Sądząc, że pochodzi z przypadkowej próbki, przywróciła ją i wyświetliła na ekranie. Wszystkie programy biblioteczne komputerów miejskich były złe, poza tym komu jeszcze zależało na analizowaniu DNA. Wybrała właściwe miejsce i zrobiła to w pamięci - dla Lais było to jak pisanie. Adenina, uracyl, guani-

na. Życie jest zawsze takie samo. Komputer budował łańcuch aminokwasów, jakby nanizał paciorki, dwa wymiary mężnie przebrane w szaty trzydu. Lais uwzględniła entropię i pozwoliła złożyć się łańcuchowi, a kiedy skończył, dwa razy go podwoiła i dodała kopię jego DNA. Ekran ponownie zamrugał - zamykały się dziury w zabezpieczeniach komputera i lada moment mógł zabrzmieć alarm.

Elementy na ekranie rozpoczęły proces samosumowania, i kiedy skończyły, miała przed oczami fosforyzującą, zieloną reprodukcję powiększonego kilka milionów razy bytu egzystującego na granicy życia. Bez wątpienia był to wirus. Nie mogła zostać i odczytać całego genomu, szukając odpowiednika enzymów, których potrzebował. Nie musiała. Całym doświadczeniem, pamięcią i intuicją czuła, że był to wirus raka. Po raz kolejny spojrzała na wydruk i z uczuciem, jakby spadała w bezdenną otchłań, zdała sobie sprawę, że wirus pochodził z danych kontrolnych.

Istniało kilka możliwych wyjaśnień. Ktoś mógł używać wirusa jako nosiciela w chirurgii genetycznej, zastępując jego niebezpieczne części genami, które mógł później dostarczyć do chromosomu. Nie hodowano świrów na tej placówce, ale mogli zrobić tam zapasy wirusa, którym zarażano Członków Instytutu na etapie jednokomórkowej zygoty. Ktoś mógł zachować się nieostrożnie, mimo wymogów sterylnej techniki, zwłaszcza jeśli nie był poinformowany, jakim celom służy wirus i jakie stanowi niebezpieczeństwo.

Wyłaniająca się zielona cząsteczka wirusa, absurdalna i obsce-niczna z powodu rozmiarów powiększonej muszej głowy, pociemniała. Komputer już prawie przedarł się przez blokadę. Lais tak wiele przebywała w towarzystwie maszyn, że rozpoznawała ich ni-by-ludzką osobowość: ta mamrotała i zrzędziła na nią za marnowanie jej czasu. Wlokła się, próbując powstrzymać Lais, jak hipopotam udający krokodyla.

Lais wydobyła wolnego wirusa wraz z brudem przez przypadek, i było go dużo. Jeżeli był infekcyjny - a wydawał się kompletny - mógł zarażać ludzi na placówce i wokół niej, nie wszystkich, ale niektórych, wprowadzając się do ich chromosomów i usuwając efekt czyszczenia genów. Mógł czekać dziesięć, piętnaście, pięćdziesiąt lat lub całą wieczność, lecz kiedy uraz, promieniowanie lub coś rakotwórczego by go wywołało, zacząłby zabijać. Wtedy by-

łoby już za późno na leczenie, tak jak w przypadku Lais; stare, wyniszczające metody - chirurgia, napromieniowywanie - starczyłyby dla garstki, ale jeśli choroba przypominałaby jej schorzenie, szybko rosnące i z przerzutami, wszystko byłoby bezużyteczne.

Światło na ekranie gasło. Pośpiesznie zapisała programy map, same mapy i przypadkowe próbki.

Zawahała się. Za chwilę byłoby za późno. Czuła, jak wspomnienia próbują ją powstrzymać. Stuknęła gniewnie w klawiaturę i w momencie kiedy ostatnie jasne linie znikały już z ekranu, zmagazynowała wraz z resztą dane kontrolne.

Pozostały tu, by je zauważyli i bali się lub zignorowali i zapłacili za to. Dałaby im takie ostrzeżenie. Normalni mogą znaleźć sposób na czyszczenie genów dorosłych ludzi; mogą nawet wykorzystać Członków do pracy nad tym problemem i podzielić się z nimi korzyściami. Lais dziwiła się własnej naiwności, że nawet po tym wszystkim jakaś jej cząstka wciąż miała nadzieję, że jej pobratymcy uzyskają wybaczenie.

Zostawiła wszystko, włącznie z kośćmi danych, i wróciła na deptak.

Samochód-poduszkowiec warczał o kilka ulic dalej, ostre wiązki światła z jego reflektorów omiatały krawędzi i rogi budynków. Przyspieszyła, a w końcu pobiegła, krzywiąc się z bólu, wzdłuż dokładnie zamkniętych drzwi, dopadając do rzeźby pełniącej jednocześnie funkcję altanki, po czym wpełzła w najgłębszą i najbardziej osłoniętą wnękę w swoim zasięgu. Na zewnątrz usłyszała pojazd patrolowy wjeżdżający na chodnik. Suka minęła ją, nie podejrzewając jej obecności, nie rozpoznając w rzeźbie dziecięcej zabawki, kryjówki, miejsca zabaw i wspinaczek, przy dobrej pogodzie miejsca noclegu włóczęgów, miejsca, w którym tej nocy Lais była sama.

Obok jej ramienia małe okno wycięte z metrowego kamienia prowadziło na zewnątrz. Blask zachodzącego księżyca malował na ścianie coraz węższy prostokąt, który powoli wędrował w górę, aż wreszcie zniknął.

Lais złożyła głowę na kolanach i zwróciła całą uwagę na siebie, śledząc linie zmęczenia biegnące przez mięśnie, by ekstra-

polować zapasy wytrzymałości, badając źródła bólu w mięśniach i kościach. Przywykła już prawie do zdrady ze strony ciała, ale wciąż była przyzwyczajona do polegania na swoim umyśle. Najmniejszy przechył był zbyt niedawny, żeby mogła go zaakceptować. Obecnie, gdy zmuszała się do bycia świadomą wszystkiego, czym jest, każda zmiana panicznie ją przerażała. Zamknęła oczy i zwalczała to w sobie, zmaganie się z uczuciem przebywania wielkiego, szarego ślimaka w żołądku i małej, brązowej stonogi w przełyku. Chwilowo on i ona wycofali się. Łzy łaskotały jej policzki, poczuła słony smak. Przetarła je szorstkim rękawem.

Czuła się ciut lepiej. Dotarło do niej, że miała zawroty głowy i halucynacje z powodu głodu, a nie postępujących, patologicznych zmian w mózgu - to jej pomogło. Wiązało się to zresztą z poleganiem na reakcjach wadliwego narzędzia. Myśl o jedzeniu wciąż napawała ją obrzydzeniem, im dłużej odkładała posiłek, tym większe napotka problemy z przełknięciem czegokolwiek, ale wtedy być może będzie to już bez znaczenia.

Przebywanie w altance poprawiło jej samopoczucie. Niezależnie od tego, co mieli na ten temat do powiedzenia inni, dla niej liczyło się odosobnienie, drobne wytchnienie od zimna. Chciałaby tu zostać.

Przeszła długą drogę wzdłuż krańca bazaru. Kolana wciąż ją bolały - przypomnienie sobie, gdzie i kiedy upadła, zabrało jej kilka minut, zdawało jej się, że minęło wiele czasu - na dodatek zaczynały boleć nogi. Usiadła na skraju targowiska, na szczycie góry, i spoglądała w dół na miasto punktowych świateł (otwory w ziemi prowadzące do piekła? ale światła były złote i srebrne, nie kar-mazynowe). Światła biegły liniami po zboczach góry, jak dendry-ty od komórki miasta i jej jądra - lądowiska. Wiedziała, że mogłaby wydostać się z Highport, wierzyła, że byłaby w stanie odbiec tak daleko, iż nie daliby rady jej złapać, zanim by było za późno. Miała nadzieję, że nigdy jej nie znajdą, że ciało zawiedzie ją, zanim zrobi to umysł, i że starczy jej odwagi i przytomności, by się zabić, jeśli tego nie uczyni lub ból stanie się tak silny, że ją złamie. Musiała jedynie dostać się do podnóża góry i minąć pogórze, żeby dotrzeć do bujnej gorącej dżungli, gdzie panował klimat jak w inkubatorze, gdzie wszystkie procesy życiowe biegną

szybciej, gdzie grasują padlinożercy, a zniszczenia wywołane rozkładem są gwałtowne i całkowite. Dżungla będzie po jej stronie, odmówi Instytutowi tego, co uważała za najcenniejsze - wiedzy. Zsunęła się z murku i ruszyła w dół wzgórza. Przed nią, wraz z nadejściem świtu, niebo zmieniało swój kolor z niebieskiej barwy północy na szarość i jasną czerwień poranka.

przełożyli: Agnieszka Fulińska i Jakub T.Janicki





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vonda Neel McIntyre Ognista powodz
McIntyre, Vonda Starfarers
McIntyre Vonda Gory zachodzacego slonca, gory switu
McIntyre Vonda Aztekowie
McIntyre, Vonda Metaphase
McIntyre Vonda Neel Opiekun Snu
McIntyre, Vonda The?venture of the Field Theorems
McIntyre Vonda N Opiekun snu
McIntyre, Vonda The Adventure of the Field Theorems
Vonda McIntyre Waz snu
Vonda McIntyre Opiekun Snu
Star Wars7 Vonda McIntyre Krysztalowa gwiazda
Vonda McIntyre Opiekun Snu
Wings Vonda N McIntyre
Vonda N McIntyre Of Mist, And Grass, And Sand
Of Mist, and Grass, and Sand Vonda N McIntyre
The Moon and the Sun Vonda N McIntyre
Spectra Vonda N McIntyre