Kwiat趌ekiej P贸艂nocy

James Oliver Curwood

Kwiat Dalekiej P贸艂nocy

Prze艂o偶y艂 Jerzy Marlicz

"Wydawnictwo Dolno艣l膮skie", Wroc艂aw 1990 r.

SPIS TRE艢CI

Rozdzia艂 I Du偶o mo偶liwo艣ci 3

Rozdzia艂 II Rozw贸j wypadk贸w 7

Rozdzia艂 III Rekiny gie艂dowe 11

Rozdzia艂 IV Plany wrog贸w 14

Rozdzia艂 V Dziwne spotkanie 18

Rozdzia艂 VI Wizja dawnych lat 22

Rozdzia艂 VII Przybycie statku 26

Rozdzia艂 VIII Zagadki 33

Rozdzia艂 IX Porwanie 39

Rozdzia艂 X Po艣cig 45

Rozdzia艂 XI Ucieczka 50

Rozdzia艂 XII We dwoje 55

Rozdzia艂 XIII R膮bek tajemnicy 59

Rozdzia艂 XIV Katastrofa 67

Rozdzia艂 XV Fort Bo偶y 72

Rozdzia艂 XVI Siedziba samotnika 76

Rozdzia艂 XVII Henryk D'Arcambal 79

Rozdzia艂 XVIII Z艂amane serca 84

Rozdzia艂 XIX Sfa艂szowany list 87

Rozdzia艂 XX Walka si臋 zaczyna 92

Rozdzia艂 XXI 艢mier膰 98

Rozdzia艂 XXII Wyznanie 104

Rozdzia艂 XXIII Okropna prawda 106

Rozdzia艂 XXIV Karta z medalionu 109

Rozdzia艂 XXV Szcz臋艣cie 114




Rozdzia艂 I
Du偶o mo偶liwo艣ci

Co za oczy! Co za w艂osy! Co za karnacja! 艢miej si臋 je艣li chcesz, Whittemore, ale ja ci m贸wi臋, 偶e nigdy nie widzia艂em tak pi臋knej dziewczyny!

Wyrazista twarz Gregsona, gdy patrz膮c poprzez st贸艂 na przyjaciela zapala艂 r贸wnocze艣nie papierosa, promienia艂a wprost entuzjazmem.

Nie raczy艂a nawet na mnie zerkn膮膰, mimo 偶e gapi艂em si臋 na ni膮 otwarcie! 鈥 wzdycha艂. 鈥 I nie by艂o rady! Wprost nie mog艂em od niej oczu oderwa膰! Daj臋 s艂owo, wymaluj臋 j膮 jutro na ok艂adk臋 dla Burkego. Burke przepada za ok艂adkami do swego miesi臋cznika przedstawiaj膮cymi pi臋kne kobiety. S艂uchaj stary, dlaczego ty w艂a艣ciwie tak chichoczesz?

Bynajmniej nie z powodu tej jednej historii! 鈥 t艂umaczy艂 Whittemore. 鈥 Ale widzisz, my艣l臋 sobie...

Powi贸d艂 wzrokiem po wn臋trzu ubogiej cha艂upy, o艣wietlonej tylko jedn膮 lamp膮 olejn膮 zwisaj膮c膮 u sufitu. Gwizdn膮艂 cicho przez z臋by.

My艣l臋, czy znajdziesz na ziemi taki zak膮tek, gdzie nie grozi艂oby spotkanie z najpi臋kniejsz膮 istot膮 艣wiata. Ostatnia by艂a w Rio Pedras, prawda Tom? Hiszpanka czy Kreolka? Zdaje si臋 mam jeszcze przy sobie tw贸j list, wi臋c ci go jutro przeczytam. Wcale mnie zreszt膮 nie zdziwi艂e艣. W Porto Rico s膮 istotnie prze艣liczne dziewcz臋ta. Ale nie s膮dzi艂em, 偶e potrafisz nawet tutaj, w g艂uszy...

Ach, ta doprawdy bije wszystkie inne! 鈥 odpar艂 artysta, otrz膮saj膮c popi贸艂 z papierosa.

Nawet t臋 dziewczyn臋 z Valencji, h臋?

Rozbawiony Filip Whittemore przechyli艂 si臋 nieco przez st贸艂, przy czym na jego przystojn膮, ogorza艂膮 od wichru i mrozu twarz pad艂o ja艣niejsze 艣wiat艂o lampy. Tom Gregson stanowi艂 z nim zupe艂ny kontrast; policzki mia艂 g艂adkie, okr膮g艂e, w膮skie wypieszczone r臋ce i budow臋 tak delikatn膮, 偶e nieomal kobiec膮. Po raz dwudziesty chyba tego wieczoru mocno u艣cisn臋li sobie d艂onie.

Ty tak偶e nie zapomnia艂e艣 Valencji, co? 鈥 cieszy艂 si臋 malarz.

Daj臋 s艂owo, ale偶 rad jestem, 偶e ci臋 znowu widz臋, Fil! Zdaje mi si臋, jak by艣my si臋 nie spotykali od wiek贸w, a to膰 to jeszcze nie ma trzech lat od powrotu z Po艂udniowej Ameryki. Valencja! Czy o niej kiedy艣 potrafimy zapomnie膰! Gdy Burke wr臋czy艂 mi przed miesi膮cem pierwsze, znaczniejsze honorarium, m贸wi膮c: Tom, robisz si臋 s艂awny, potrzebujesz teraz wypoczynku 鈥 pomy艣la艂em o Valencji, i zat臋skni艂em gorzko do tych dawnych dni, gdy we dw贸jk臋 omal nie rozp臋tali艣my rewolucji. Ledwo nie stracili艣my g艂贸w przy okazji. Ciebie wyratowa艂a odwaga, a mnie pi臋kna dziewczyna!

No i zimna krew! 鈥 roze艣mia艂 si臋 Whittemore. 鈥 Wtenczas w艂a艣nie doszed艂em do przekonania, 偶e jeste艣 cz艂owiekiem o najzimniejszej krwi, jakiego sobie tylko mo偶na wyobrazi膰. Czy pr贸bowa艂e艣 dowiedzie膰 si臋, co porabia donna Izabella?

Umie艣ci艂em dwukrotnie jej portret w miesi臋czniku Burkego. Raz jako Bogini臋 Po艂udniowych Republik, a drugi raz jako Dziewczyn臋 z Valencji. Wysz艂a potem za m膮偶 za t臋 nieciekaw膮 kreatur臋, plantatora z Carabobo, i s膮dz臋, 偶e s膮 szcz臋艣liwi.

Zdaje mi si臋, 偶e by艂y jeszcze inne... 鈥 rozwa偶a艂 Whittemore z udan膮 powag膮. 鈥 Na przyk艂ad ta w Rio, kt贸ra mia艂a przynie艣膰 ci maj膮tek, byle zechcia艂a tylko pozowa膰 do portretu. W zamian za ten komplement m膮偶 jej zamierza艂 ci wsadzi膰 sze艣膰 cali no偶a pod 偶ebro, lecz wyt艂umaczy艂em mu w por臋, 偶e jeste艣 m艂ody, niedowarzony, i nawet niespe艂na rozumu...

Wyt艂umaczy艂e艣 mu pi臋艣ci膮! 鈥 rado艣nie wrzasn膮艂 Gregson. 鈥 Ale偶 to by艂 wspania艂y cios! Widz臋 jeszcze ten n贸偶! Zaczyna艂em w艂a艣nie m贸wi膰 Ojcze Nasz, gdy bac! I run膮艂 na pod艂og臋. Zas艂u偶y艂 sobie na to w zupe艂no艣ci. Nie uczyni艂em przecie nic z艂ego. Moj膮 najlepsz膮 hiszpa艅szczyzn膮 poprosi艂em tylko pi臋kn膮 pani膮, czy nie raczy mi chwil臋 pozowa膰? Kiego diab艂a uzna艂 te niewinne s艂owa za obelg臋? A ona naprawd臋 by艂a pi臋kna!

Oczywi艣cie! 鈥 przyzna艂 Whittemore. 鈥 Je艣li sobie dobrze przypominam, by艂a najpi臋kniejsz膮 istot膮 na ziemi. Ale p贸藕niej przysz艂y jeszcze inne. Co najmniej ze dwadzie艣cia, ka偶da bardziej czaruj膮ca ni偶 jej poprzedniczka.

Z tego si臋 sk艂ada moje 偶ycie 鈥 rzek艂 Gregson, przy czym g艂os mia艂 o wiele powa偶niejszy ni偶 przedtem. 鈥 Mog臋 malowa膰 tylko kobiety, i to malowa膰 dobrze. Poczyta艂bym za wariata tego wydawc臋, kt贸ry zam贸wi艂by u mnie rysunek bez 艂adnej twarzyczki. Niech im B贸g da zdrowie! S膮dz臋, 偶e nie tak pr臋dko zabraknie na 艣wiecie 艂adnych kobiet. Gdy w jakiej艣 kobiecie nie dostrzegam nic pi臋knego, chcia艂bym umrze膰...

Tylko po co podnosi膰 ka偶d膮 rzecz do najwy偶szej pot臋gi?

Kiedy w艂a艣nie o to chodzi! Je艣li przypadkiem jest nazbyt blada, jak na przyk艂ad donna Izabella, w my艣li o偶ywiam jej cer臋 i mam pi臋kno bez zarzutu! Lecz moja dzisiejsza nieznajoma jest naprawd臋 bez zarzutu! Chcia艂bym jedynie wiedzie膰 co to za jedna?

To znaczy, gdzie mo偶na j膮 znale藕膰 i czy zechce pozowa膰 do paru szkic贸w oraz jednego portretu na ok艂adk臋? 鈥 wtr膮ci艂 Whittemore. 鈥 Przecie o to chodzi?

W艂a艣nie. Masz wyra藕ne zdolno艣ci wnikania w istot臋 rzeczy, Fil!

Burke kaza艂 ci przecie偶 wypocz膮膰.

Gregson posun膮艂 w stron臋 przyjaciela pude艂ko z papierosami.

Burke jest poetycznym poczciwcem nienawidz膮cym 偶mij, paj膮k贸w i drapaczy chmur. Powiedzia艂 mi: Greggy, wypocznij sobie na 艂onie natury ze dwa tygodnie w ciszy i samotno艣ci zupe艂nej. Jako jedyne towarzystwo we藕 zmian臋 ubrania i bielizny oraz par臋 skrzy艅 piwa. Wypoczynek, przyroda, piwo co za bana艂! A ja marzy艂em w艂a艣nie o Valencji, o donnie Izabelli, o krajach, e sama natura pieni si臋 i musuje ustawicznie, jakby od zarania dziej贸w pojono j膮 szampanem. Tak Fil, tw贸j list przyby艂 w sam膮 por臋!

A by艂 przecie wcale lakoniczny! 鈥 rzek艂 Filip. Wsta艂 i niespokojnie pocz膮艂 przemierza膰 pok贸j wszerz i wzd艂u偶. 鈥 Obieca艂em ci troch臋 przyg贸d oraz prosi艂em, aby艣 przyby艂, skoro ci tylko czas pozwoli. Dlaczego? Hm, dlaczego?...

Zawr贸ci艂 ostro, stan膮艂 i spojrza艂 na Gregsona.

Chcia艂em ci臋 mie膰, gdy偶 to co si臋 przytrafi艂o w Valencji, i to co w Rio, to by艂y fraszki w por贸wnaniu do piek艂a, kt贸re si臋 tu rozp臋ta niebawem. Potrzebuj臋 pomocy, rozumiesz? I nie o zabaw臋 idzie! Prowadz臋 sam jeden gr臋 na straconej plac贸wce. Je艣li kiedy przyda膰 mi si臋 mo偶e wierny druh, to w艂a艣nie teraz! Dlatego do ciebie pisa艂em.

Gregson odsun膮艂 krzes艂o i wsta艂. By艂 o g艂ow臋 ni偶szy od towarzysza i raczej w膮t艂y. Ale w ch艂odnych stalowob艂臋kitnych oczach, w twardym zarysie brody mia艂 co艣 przykuwaj膮cego uwag臋. Szczup艂e palce u艣cisn臋艂y d艂o艅 Filipa, niby stalowe kleszcze.

Wreszcie przyst臋pujesz do rzeczy, Fil! Czeka艂em cierpliwie niby Hiob, albo niby nasz przyjaciel Bobby Tuckett, je艣li go pami臋tasz, kt贸ry pocz膮艂 zabiega膰 przed siedmiu laty o wzgl臋dy Minnie Sheldon, a o偶eni艂 si臋 z ni膮 nazajutrz po dniu, gdy otrzyma艂em tw贸j list. Zanadto by艂em poch艂oni臋ty dociekaniem, co si臋 kryje mi臋dzy wierszami twojej episto艂y, aby m贸c i艣膰 na 艣lUb. Nic zreszt膮 nie odgad艂em. G艂owi艂em si臋 nawet daremnie ca艂膮 drog臋 z La Paz. Wezwa艂e艣 mnie! Przyby艂em. O co chodzi?

W pierwszej chwili wydam ci si臋 wariatem, Greggy! 鈥 zachichota艂 Whittemore, zapalaj膮c fajk臋. 鈥 Twoja estetyczna natura b臋dzie niew膮tpliwie ura偶ona. Sp贸jrz!

Chwyci艂 Gregsona za rami臋 i powi贸d艂 go do drzwi.

Ch艂odne niebo p贸艂nocne jarzy艂o si臋 od gwiazd. Chata, kt贸rej 艣ciany ton臋艂y w spl膮tanej g臋stwinie wyros艂ych w ci膮gu lata pn膮czy, sta艂a u szczytu wynios艂ego wzg贸rza, na Dalekiej P贸艂nocy nosz膮cego szumne miano g贸ry. Wok贸艂 le偶a艂a dzika g艂usza, bia艂o_szara w pobli偶u, czarna w oddali. Dochodzi艂 z niej monotonny p艂aczliwy szmer wodnego przyp艂ywu. Filip, opar艂szy d艂o艅 na ramieniu Gregsona, wskaza艂 na samotn膮 pustk臋.

Nie tak zn贸w wielka odleg艂o艣膰 dzieli nas od Oceanu Lodowatego 鈥 rzek艂. 鈥 Czy widzisz to 艣wiat艂o podobne do ogniska, kt贸re raz przygasa, to zn贸w pnie si臋 w g贸r臋? Czy nie przypomina ci tej nocy, podczas kt贸rej zmykali艣my z Carabobo, a donna Izabella wskazywa艂a nam drog臋 ucieczki? Wtenczas 艣wieci艂 nam ksi臋偶yc. Teraz jest zorza p贸艂nocna. S艂yszysz 艂oskot przyboru w zatoce? A w powietrzu czu膰 nawet blisko艣膰 g贸r lodowych. Za prze艂臋cz膮 g贸rsk膮, o karabinowy strza艂, le偶y Fort Churchill. Pomi臋dzy nami a cywilizacj膮, na przestrzeni czterystu mil, nie ma nic pr贸cz india艅skich osiedli oraz faktorii Kompanii Zatoki Hudsona. Co za spok贸j pozorny, co za cisza! Tss, s艂yszysz, jak w Fort Churchill wyj膮 psy poci膮gowe? To g艂os dziczy, g艂os tego kraju! I ten przyp艂yw oceanu, tak pe艂en tajemniczo艣ci. Gwarzy o sprawach dla cz艂owieka niepoj臋tych i w mowie dla nas nie zrozumia艂ej. Znasz si臋 na pi臋knie, Greggy, to ci臋 musi nieco wzrusza膰.

Owszem. Ale dok膮d sterujesz, Fil?

Do celu, Greggy, wprost do celu, tylko bez po艣piechu. Zamierzam ci wyjawi膰 dlaczego sprowadzi艂em ci臋 tutaj. Waham si臋 z wypowiedzeniem ostatniego s艂owa. Wygl膮da tak trywialnie wobec tego ca艂ego pi臋kna, wobec twojej filozofii 偶yciowej. Jak偶e tu bowiem przej艣膰 od donny Izabelli do ryb!

Do ryb?

W艂a艣nie, do ryb.

Zapalaj膮c nowego papierosa, Gregson trzyma艂 przez chwil臋 zapa艂k臋 w ten spos贸b, by o艣wietli膰 ni膮 twarz przyjaciela.

S艂uchaj no! 鈥 wybuchn膮艂. 鈥 nie sprowadzi艂e艣 mnie tu chyba dla rybo艂贸wstwa?

I tak, i nie. Ale je艣li nawet tak, c贸偶 w tym z艂ego?

Uj膮艂 Gregsona za rami臋 i z twardego u艣cisku palc贸w malarz pozna艂, 偶e Filip tym razem m贸wi powa偶nie.

Przypomnij sobie, co rozp臋ta艂o rewolucj臋 w Hondurasie, w dwa tygodnie po naszym przybyciu do Porto Barrios? Dziewczyna, prawda?

S艂usznie, dziewczyna i nawet niezbyt 艂adna.

I o jaki drobiazg posz艂o! Przypomnij sobie ten plac w Ceiba ocieniony palmami. Prezydent Belize pije wino z kuzynk膮, narzeczon膮 genera艂a O'$kelly Bonilla, p贸艂 Amerykanina, p贸艂 Irlandczyka, wodza si艂 zbrojnych Republiki i najserdeczniejszego przyjaciela w dodatku. W chwili, gdy pozornie nikt nie zwraca na nich uwagi, Belize ca艂uje kuzynk臋, doprawdy jedynie po kuzynowsku. Lecz w艂a艣nie niepostrze偶enie nadchodzi O'$Kelly i przyja藕艅 jego do prezydenta zmienia si臋 w gorzk膮 nienawi艣膰 o podk艂adzie zazdro艣ci. W ci膮gu trzech tygodni rozp臋ta艂 potem rewolucj臋, pobi艂 wojska rz膮dowe, wygna艂 Belize'a ze stolicy, wci膮gn膮艂 do zamieszek Nikaragu臋 oraz zmusi艂 do interwencji trzy francuskie, dwa niemieckie i dwa ameryka艅skie okr臋ty wojenne. W sze艣膰 tygodni po owym niewinnym poca艂unku O'$kelly sam zosta艂 obwo艂any prezydentem. Pomy艣l Greggy, taka b艂aha przyczyna i taki rezultat! Dlaczego ryba nie mia艂aby wywo艂a膰 znacznie wi臋kszej hecy?!

Doprawdy zaczyna mnie to interesowa膰! 鈥 rzek艂 Gregson.

Jazda Fil, przyst膮p do rzeczy. Nie przecz臋, 偶e ryby kryj膮 w sobie wiele mo偶liwo艣ci. Gadaj!

Rozdzia艂 II
Rozw贸j wypadk贸w

Trwali obaj chwil臋 w milczeniu, nas艂uchuj膮c pos臋pnego 艂oskotu przyp艂ywu hucz膮cego poza ciemn膮 lini膮 boru. Potem Filip pierwszy zawr贸ci艂 ku chacie.

Gregson poszed艂 w 艣lad za przyjacielem. W 艣wietle wielkiej lampy olejnej zwisaj膮cej u sufitu zauwa偶y艂 w twarzy Whittemore'a niedostrze偶ony poprzednio wyraz: twardy skurcz szcz臋k, niepok贸j oczu, bezpodstawne na poz贸r wzruszenie. Pewien by艂, 偶e te cechy pojawi艂y si臋 dopiero w ostatnich paru sekundach. Rado艣膰 z powodu dzisiejszego spotkania, po dwuletniej niemal roz艂膮ce, rozwia艂a na kr贸tko trosk臋 gromadz膮c膮 si臋 teraz na nowo.

Przypomnia艂 sobie portret Whittemore'a naszkicowany z pami臋ci, jako wspomnienie owych czas贸w, kt贸re obaj pami臋tali tak wyra藕nie: ch艂odne, nieugi臋te rysy i r贸wnocze艣nie pogodny zuchwa艂y u艣miech, zdaj膮cy si臋 drwi膰 z wszelkich przeciwno艣ci losu; u艣miech cz艂owieka zawsze gotowego do walki z 偶artem na ustach. Da艂 ten rysunek do miesi臋cznika Burkego, opatruj膮c go tytu艂em: Dzielny Cz艂owiek. Burke skrytykowa艂 go z powodu u艣miechu w艂a艣nie. Ale Gregson wiedzia艂, co robi. Portret przedstawia艂 przecie Whittemore'a.

Co艣 si臋 teraz zmieni艂o w Filipie. Postarza艂 si臋, postarza艂 zadziwiaj膮co. Wok贸艂 oczu mia艂 g艂臋bokie zmarszczki. Policzki mu zapad艂y. Znik艂 偶ywio艂owy dobry humor, a o偶ywienie sprzed kwadransa by艂o zaledwie nieudolnym wspomnieniem dawnej beztroski. Te dwa lata musia艂y wple艣膰 w egzystencj臋 Filipa wiele spraw niezrozumia艂ych, tote偶 Gregson zastanowi艂 si臋 chwil臋, czy w艂a艣nie tym sprawom nale偶y zawdzi臋cza膰, 偶e z wyj膮tkiem ostatniego listu, przez ca艂y ten czas nie otrzyma艂 od szkolnego kolegi ani jednego s艂owa.

Skoro zaj臋li miejsce po obu bokach sto艂u, Filip wyj膮艂 z kieszeni niewielki zwitek papier贸w. Spo艣r贸d nich wyci膮gn膮艂 map臋, kt贸r膮 z kolei wyg艂adzi艂 d艂oni膮.

Tak 鈥 powiedzia艂 w zadumie. 鈥 Ryby kryj膮 w sobie wiele mo偶liwo艣ci. 鈥 Nie po to ci臋 zreszt膮 sprowadzi艂em, by艣 walczy艂 z wiatrakami. Obieca艂em ci prawdziw膮 walk臋. Czy艣 widzia艂 kiedy schwytanego w pu艂apk臋 szczura? Drzwi pu艂apki stoj膮 otworem, lecz u wylotu str贸偶uje krwio偶erczy terier. Podniecaj膮cy sport dla wi臋藕nia, nie ma co gada膰. Wyobra藕 sobie teraz na moment, 偶e wi臋藕niem jest istota ludzka!

S膮dzi艂em, 偶e b臋dziemy m贸wi膰 o rybach 鈥 wtr膮ci艂 Gregson.

Tymczasem powiesz mi zaraz, 偶e w pu艂apce siedzi dziewczyna, albo 偶e kto艣 schwyta艂 dziewczyn臋 na w臋dk臋...

A je艣li nawet tak 鈥 Filip uwa偶nie obserwowa艂 towarzysza. 鈥 Je艣li ci powiem, 偶e w pu艂apce siedzi kobieta... dziewczyna... niejedna dziewczyna nawet, tylko dziesi臋膰, sto kobiet i dziewcz膮t. Co wtenczas, Greggy?!

Walka oczywi艣cie! I to co za walka!

Na to si臋 te偶 zanosi, Greggy! Niecodzienna walka i niecodzienne zamieszanie. Przy tym we藕 pod uwag臋, 偶e 艂atwo nam przyjdzie zgin膮膰, tobie i mnie. Jest nas przecie tylko dw贸ch. A zamierzam stawi膰 czo艂o pot臋dze, wobec kt贸rej si艂y zaanga偶owane w rewolucjach po艂udniowoameryka艅skich wygl膮daj膮 jak cent przy dolarze. A teraz sp贸jrz!

Podsun膮艂 map臋 Gregsonowi, wskazuj膮c co艣 na niej palcem.

Czy widzisz t臋 czerwon膮 smug臋? To nowa linia kolejowa do Zatoki Hudsona. Dawno min臋艂a ju偶 La Paz, przy czym jej tw贸rcy pragn膮 wyko艅czy膰 prac臋 do wiosny. To najwspanialszy tw贸r tego rodzaju na kontynencie ameryka艅skim, najwspanialszy, bo tak potrzebny, i tak d艂ugo odwlekany. Oko艂o stu milion贸w ludzi nie zauwa偶a艂o dotychczas jego gigantycznego znaczenia i raptem otworzy艂y si臋 im oczy. Ten szlak wiod膮cy poprzez czterysta tysi臋cy mil dzikiej g艂uszy, otwiera dost臋p do kraju zajmuj膮cego niemal po艂ow臋 tej przestrzeni co ca艂e Stany Zjednoczone, a bogactwa mineralne zawarte w tej ziemi dadz膮 wi臋cej w ci膮gu lat pi臋膰dziesi臋ciu ni偶 okolice Jukonu lub Alaska w ci膮gu ca艂ego okresu ich eksploatacji. Droga z Montrealu, Duluth, Chicago do Liverpoolu i innych port贸w europejskich skraca si臋 o pe艂nych tysi膮c mil. Zatok臋 Hudsona poczn膮 nawiedza膰 liczne statki, na brzegach jej powstan膮 portowe miasta, a pod kr臋giem polarnym wyrosn膮 olbrzymie huty. Czy wiesz, 偶e same okolice bieguna zawieraj膮 do艣膰 rudy 偶elaznej i w臋gla kamiennego, by zaspokoi膰 zapotrzebowanie ca艂ej kuli ziemskiej w ci膮gu setek lat. To tylko cz臋艣膰 korzy艣ci, Greggy, jakie przynosi 艣wiatu otwarcie nowej kolei. Pami臋tasz, jak przed dwoma laty wybiera艂em si臋 w te strony i proponowa艂em ci, by艣 jecha艂 razem? Szuka艂em przyg贸d, ale nie 艣ni艂o mi si臋 nawet...

Umilk艂, u艣miechaj膮c si臋 po dawnemu zuchwale i beztrosko.

Nie 艣ni艂o mi si臋 nawet, do jakich zada艅 los mnie przeznacza. D膮偶y艂em drog膮 wytyczon膮 dla nowej linii kolejowej, wygl膮daj膮c zajmuj膮cej okazji. Kanada spa艂a wtenczas i nie nadarza艂o si臋 nic, co by mnie mog艂o n臋ci膰. Na wsch贸d od przysz艂ej kolei towarzystwa przemys艂owe wzi臋艂y ju偶 opcj臋 na g贸ry zawieraj膮ce rud臋 偶elazn膮 lub na pola kryj膮ce z艂o偶a w臋gla kamiennego. Na zachodzie wa艂臋sa艂em si臋 ja sam. Sp臋dzi艂em sze艣膰 miesi臋cy po艣r贸d francuskich osadnik贸w, Indian i Metys贸w. By艂em z nimi, polowa艂em, nauczy艂em si臋 nieco francuskiego i narzecza Cree. Czu艂em si臋 tam doskonale. Sta艂em si臋 z duszy i serca cz艂owiekiem P贸艂nocy jakkolwiek brak艂o mi nieco do艣wiadczenia. Kluby, bale, miejskie rozrywki znik艂y z mojej pami臋ci. Pami臋tasz zreszt膮, 偶e nienawidzi艂em zawsze siedz膮cego trybu 偶ycia i 偶e wp艂ywa艂o to na mnie fatalnie. Tu znienawidzi艂em go jeszcze bardziej. By艂em po prostu szcz臋艣liwy. I wtenczas...

Zwin膮艂 pierwsz膮 map臋, wyj膮艂 natomiast spo艣r贸d papier贸w drugi plan, tym razem narysowany o艂贸wkiem.

I wtenczas Greggy 鈥 rzek艂, rozprostowuj膮c plan na stole 鈥 znalaz艂em to, czego szuka艂em. Objawienie zst膮pi艂o na mnie pewnej gwiezdnej nocy, gdy siedzia艂em przy ognisku przed namiotem. Sp贸jrz na t臋 map臋 i powiedz mi co na niej widzisz?

Gregson s艂ucha艂 jak urzeczony. Szczyci艂 si臋, 偶e w 偶adnej sytuacji nie traci g艂owy, ani nie ujawnia miotaj膮cych nim uczu膰. Ta pozorna oboj臋tno艣膰 mog艂a mu czasem silnie zaszkodzi膰. Obecnie jednak niczego nie udawa艂; by艂 mocno przej臋ty. W palcach trzyma艂 niezapalonego papierosa. Nie spuszcza艂 oczu z twarzy towarzysza. Czeka艂 na rewelacj臋. Wobec zach臋ty Filipa spojrza艂 na roz艂o偶on膮 przed sob膮 map臋.

Nie ma tu nic szczeg贸lnego 鈥 rzek艂. 鈥 Tylko rzeki i jeziora.

S艂usznie! 鈥 wykrzykn膮艂 Filip. Zerwa艂 si臋 niespodzianie i pocz膮艂 nerwowo przebiega膰 pok贸j. 鈥 Rzeki i jeziora! Setki, co m贸wi臋, tysi膮ce rzek i jezior. Greggy, pomi臋dzy nami a cywilizacj膮, nie dalej jak czterdzie艣ci mil od nowej kolei, le偶y do trzech tysi臋cy jezior! Z tych, dziewi臋膰 dziesi膮tych roi si臋 od ryb, a偶 nied藕wiedzie zamieszkuj膮ce pobrze偶a stale 艣mierdz膮 ryb膮. Pstr膮gi, Gregson, najpi臋kniejsze pstr膮gi! OG贸lnie bior膮c, lustro w贸d na tej ca艂ej przestrzeni ma obszar trzykrotnie wi臋kszy ni偶 pi臋膰 Wielkich Jezior razem wzi臋tych. Nikomu jako艣 dotychczas nie przysz艂o na my艣l, co to za bogactwo! To膰 tutejsz膮 ryb膮 mo偶na ca艂y 艣wiat nakarmi膰! To膰 to milionowa warto艣膰! Ta oto my艣l spad艂a na mnie po艣r贸d nocy i rozwa偶y艂em zaraz, 偶e gdybym tak m贸g艂 zapewni膰 sobie wy艂膮czno艣膰 na tych paru jeziorach zanim si臋 zbuduje kolej...

Zosta艂by艣 milionerem 鈥 podda艂 Gregson.

Nie tylko to! 鈥 wtr膮ci艂 Filip, przystaj膮c na chwil臋 po艣rodku izby. 鈥 Na razie doprawdy nie my艣la艂em o pieni膮dzach. By艂y stanowczo na drugim planie w moich rojeniach nocnych. Zobaczy艂em natomiast, co za cios mog艂aby wymierzy膰 Daleka P贸艂noc, jak grzmotn膮膰 w zach艂annych aferzyst贸w monopolizuj膮cych handel 偶ywno艣ci膮 na ca艂ej przestrzeni Stan贸w! To膰 te niezmierzone zapasy ryby da艂oby si臋 sprzeda膰 w Nowym Jorku, Bostonie lub Chicago z du偶ym zyskiem, a mimo to o po艂ow臋 taniej ni藕li ceny wyznaczone przez trust! Nie my艣l, 偶e jestem wy艂膮cznie filantropem! Spostrzeg艂em okazj臋 do upokorzenia ludzi, kt贸rzy zrujnowali mego ojca, a偶 z艂amany umar艂. Zabili go! Okradli mnie w par臋 lat p贸藕niej. Tak wi臋c, opuszczaj膮c na kr贸tko Dalek膮 P贸艂noc, uda艂em si臋 wpierw do Ottawy, a potem do Toronto i Winnipeg. Znalaz艂em Brokawa, starego koleg臋 mego ojca i wtajemniczy艂em go we wszystko. Wspomina艂em ci kiedy艣 o Brokawie, jednym z najdzielniejszych, najzr臋czniejszych i najbardziej zajad艂ych bojownik贸w zachodu. W rok po 艣mierci mego ojca sta艂 ju偶 na nogach r贸wnie mocno jak prz贸dy. Brokaw znalaz艂 jeszcze paru warto艣ciowych wsp贸lnik贸w i pocz臋li艣my zabiega膰 o koncesj臋. Od razu sz艂o jak z kamienia. Ledwo projekty nasze dosz艂y do wiadomo艣ci og贸艂u, trudno艣ci j臋艂y si臋 pi臋trzy膰 zewsz膮d. Z dnia na dzie艅 powsta艂o Kanadyjskie Towarzystwo, zasobne w kapita艂y i pocz臋艁o si臋 ubiega膰 o t臋 sam膮 koncesj臋 co i my. Oczywi艣cie Kanadyjskie Towarzystwo s艂u偶y艂o do mydlenia oczu, a dzia艂a艂 spoza niego trust! Czego tam nie by艂o, oszczerstwa, kampania prasowa! I mimo to...

Twarz Whittemore'a zmi臋k艂a. Roze艣mia艂 si臋, wyj膮艂 z kieszeni fajk臋 i zapala艂 j膮 uwa偶nie.

Nie potrafili da膰 nam rady, Greggy! Poj臋cia nie mam jak si臋 Brokaw do tego zabra艂, wiem tylko, 偶e przeci膮gn膮艂 na nasz膮 stron臋 trzech cz艂onk贸w parlamentu i p贸艂 tuzina innych polityk贸w, co nas zreszt膮 kosztowa艂o sto tysi臋cy dolar贸w! Ale nasi oponenci podnie艣li taki gwa艂t, dowodz膮c, 偶e rdzenni Kanadyjczycy b臋d膮 oburzeni na inwazj臋 obcego elementu, i偶 otrzymali艣my jedynie koncesj臋 prowizoryczn膮, i to z zastrze偶eniem, 偶e rz膮d ma prawo cofn膮膰 j膮 nawet przed up艂yni臋ciem terminu. Ma艂o mnie to obesz艂o, by艂em bowiem pewien, 偶e prowadz膮c interes uczciwie, po up艂ywie p贸艂 roku przeci膮gniemy na swoj膮 stron臋 ca艂膮 ludno艣膰. Na ko艅cowym zebraniu wyrazi艂em moje pogl膮dy, po czym podzielili艣my si臋 prac膮. Brokaw i pi臋ciu dalszych wsp贸lnik贸w mia艂o prowadzi膰 interesy na Po艂udniu, ja za艣 mia艂em wy艂膮czne kierownictwo spraw na Dalekiej P贸艂nocy. Nie min膮艂 miesi膮c, a ju偶 pracowa艂em. O, tutaj 鈥 tu pochylony nad ramieniem Gregsona wskaza艂 palcem skrawek mapy 鈥 rozbi艂em g艂贸wn膮 kwater臋 maj膮c do pomocy Mac Dougalla, szkockiego in偶yniera. W ci膮gu p贸艂 roku mieli艣my nad jeziorem 艢lepego Indianina stu pi臋膰dziesi臋ciu robotnik贸w, a p贸艂 setki 艂odzi zwozi艂o zapasy. Wszystko sz艂o nawet g艂adziej ni偶 my艣la艂em. Zbudowali艣my ju偶 przysta艅, dwa sk艂ady, lodownie, magazyny i wyka艅czali艣my w艂asn膮 bocznic臋 kolejow膮. Zatraci艂em si臋 w pracy. Zapomnia艂em nawet o istnieniu wsp贸lnik贸w. Gospodarzy艂em tak oszcz臋dnie, 偶e wyda艂em niespe艂na sto tysi臋cy dolar贸w. Po sze艣ciu miesi膮cach, gdy zamierza艂em w艂a艣nie wyjecha膰 na po艂udnie, jeden z naszych magazyn贸w wraz z towarem warto艣ci dziesi臋ciu tysi臋cy sp艂on膮艂 niespodzianie. By艂o to pierwsze niepowodzenie, gryz艂em si臋 wi臋c nale偶ycie. Ledwo spotka艂em Brokawa, ledwom si臋 z nim przywita艂, wygarn膮艂em od razu z艂膮 wie艣膰.

Stan膮艂 przed Gregsonem, nieco blady, i spogl膮da艂 na艅 uwa偶nie.

Wiesz co mi odpowiedzia艂, Greggy? Obserwowa艂 mnie chwil臋 maj膮c w k膮tach ust zagadkowy u艣mieszek, po czym rzek艂: To wszystko g艂upstwo, Filipie, nie ma si臋 czym tak przejmowa膰! Zarobili艣my ju偶 przecie na tej rybiej kampanii okr膮g艂y milion dolar贸w!...

Gregson wyprostowa艂 si臋 na krze艣le.

Milion dolar贸w! Bagatela!

Milion! 鈥 potwierdzi艂 Filip z u艣miechem. 鈥 W Banku Narodowym mia艂em otwarty rachunek na sto tysi臋cy dolar贸w. Mi艂a niespodzianka, co?

Gregson od艂o偶y艂 papierosa. Obie r臋ce opar艂 na stole. Milcz膮c oczekiwa艂 dalszego ci膮gu.

Rozdzia艂 III
Rekiny gie艂dowe

Filip przechadza艂 si臋 dobr膮 minut臋 wzd艂u偶 i w poprzek izby. Przystan膮艂 zn贸w.

Milion, Greggy! Sto tysi臋cy czystego zysku dla mnie! Podczas gdy ja harowa艂em dniem i noc膮 chc膮c pokaza膰 spo艂ecze艅stwu i rz膮dowi co mo偶emy i chcemy zrobi膰 鈥 podczas gdy w my艣li 艣wi臋ci艂em zwyci臋stwo nad 艂apczywym trustem 鈥 oni r贸wnie偶 nie zasypiali sprawy. Brokaw i wsp贸lnicy za艂o偶yli przedsi臋biorstwo pod nazw膮 Wielkie P贸艂nocne Towarzystwo Rybackie, zarejestrowali je w New Jersey i zd膮偶yli sprzeda膰 akcje za milion dolar贸w! Gdy przyby艂em, ruch wrza艂 w ca艂ej pe艂ni. Poniewa偶 Brokaw mia艂 upowa偶nienie do wyst臋powania w moim imieniu, wi臋c okaza艂o si臋 raptem, 偶e jestem wiceprzewodnicz膮cym najwi臋kszej imprezy z艂odziejskiej ostatniego dziesi臋ciolecia. Wi臋cej pieni臋dzy sz艂o na reklam臋, ni偶 na istotny rozw贸j przedsi臋biorstwa. Moje listy pisane z P贸艂nocy, pe艂ne zachwytu dla podj臋tego dzie艂a, odbijano w setkach tysi臋cy egzemplarzy, i mydlono nimi ludziom oczy. Wyrazi艂em si臋 w jednym li艣cie, 偶e gdyby eksploatowa膰 jedynie po艂ow臋 znanych mi jezior, da艂oby to jeszcze oko艂o miliona ton ryb rocznie. Ale w prospekcie Brokaw wykre艣li艂 ust臋p nast臋puj膮cy: "Dla eksploatowania po艂owy tych jezior trzeba by mie膰 oko艂o pi臋tnastu tysi臋cy robotnik贸w, tysi膮c wagon贸w ch艂odni i rozporz膮dza膰 kapita艂em pi臋ciu milion贸w dolar贸w". Rozmiar ich 艂otrostwa oszo艂omi艂 mnie na razie, gdy za艣 zagrozi艂em, 偶e popsuj臋 im szyki, Brokaw tylko parskn膮艂 艣miechem. 艁Otry, nie zaniedbali 偶adnej ostro偶no艣ci! Zaznaczyli we wszystkich prospektach, 偶e Towarzystwo posiada jedynie prowizoryczn膮 licencj臋, kt贸r膮 rz膮d mo偶e cofn膮膰 w razie jakich艣 wykrocze艅. I ta klauzula zjedna艂a im zaufanie drobnych ciu艂aczy. Ta biedota w艂a艣nie, kt贸r膮 chcia艂em poratowa膰 tani膮 偶ywno艣ci膮, wysup艂a艂a krwawo oszcz臋dzany grosz na milion dolar贸w z g贸r膮. Oszukano ich gorzej, ni偶by to uczyni艂 trust, bowiem trust zwraca cz臋艣膰 wk艂ad贸w w formie procent贸w, a tu niew膮tpliwie akcjonariusze mieli wszystko straci膰. I to by艂a moja wina, Greggy! Ja by艂em za to odpowiedzialny! Ja wymy艣li艂em ca艂膮 t臋 kombinacj臋! Moje listy zrobi艂y reklam臋 temu towarzystwu! Figurowa艂em przy tym wsz臋dzie jako za艂o偶yciel i wiceprzewodnicz膮cy!

Upad艂 na krzes艂o. Twarz l艣ni艂a mu od potu, cho膰 w izbie panowa艂 raczej zi膮b.

Zosta艂e艣 mimo to? 鈥 spyta艂 Gregson.

Musia艂em zosta膰. Co mia艂em robi膰? Nie mog艂em zahaczy膰 Brokawa w 偶aden spos贸b. W przebieg艂o艣ci i sprycie moi wsp贸lnicy prze艣cign臋li Bismarcka. Nie przekroczyli przy tym prawa. Sprzedali akcje za milion, podczas gdy wk艂ady wynosi艂y dotychczas sto tysi臋cy, ale gdy zrobi艂em Brokawowi ten zarzut, u艣miechn膮艂 si臋 tylko. "Ale偶 my cenimy sam膮 koncesj臋 na przesz艂o milion!" Mia艂 racj臋. Ustawa nie przeszkadza艂a im ceni膰 koncesji na milion, albo nawet wy偶ej! C贸偶 mog艂em zrobi膰 wobec tego? Zrezygnowa膰 ze stanowiska, z tych stu tysi臋cy i og艂osi膰 publicznie, co mnie do tego sk艂ania. Omal tego nie uczyni艂em, ale w por臋 przysz艂a refleksja. Istnia艂a jeszcze mo偶no艣膰 da膰 Towarzystwu uczciwy doch贸d. Brokaw i kompania zostali po prostu zaskoczeni moj膮 decyzj膮. Przekona艂em ich co do wielkich istniej膮cych naprawd臋 mo偶liwo艣ci. OBliczy艂em, 偶e w ci膮gu dw贸ch lat Towarzystwo powinno wyp艂aci膰 udzia艂owcom pi臋膰dziesi膮t cent贸w od akcji dziesi臋ciodolarowej. Trzech cz艂onk贸w zarz膮du wycofa艂o si臋 jednak i to z ogromnym zyskiem. Zagrabili cudze pieni膮dze, a ja by艂em tego mimowolnym sprawc膮.

Zacisn膮艂 r臋ce tak silnie, 偶e b艂臋kitne 偶y艂y nap臋cznia艂y na nich jak postronki.

Potem...

Co potem?... 鈥 nie艣mia艂o spyta艂 Gregson.

Filip rozlu藕ni艂 palce.

Gdyby si臋 na tym sko艅czy艂o, nie wzywa艂bym ciebie 鈥 rzek艂.

Wa艂kowa艂em d艂ugo t臋 spraw臋, chcia艂em bowiem, by艣 j膮 dobrze od pocz膮tku poj膮艂. Po偶egna艂em wi臋c Brokawa i przyby艂em zn贸w na P贸艂noc. Mia艂em teraz wystarczaj膮ce 艣rodki do postawienia przedsi臋wzi臋cia na w艂a艣ciwej stopie. Zwerbowa艂em jeszcze dwustu ludzi, za艂o偶y艂em dwadzie艣cia nowych stacji rybackich, zbudowa艂em drug膮 bocznic臋 do linii kolejowej i pocz膮艂em wznosi膰 olbrzymi膮 tam臋 na jeziorze 艢lepego Indianina. Mieli艣my ju偶 trzydzie艣ci koni przygnanych z La Paz przez puszcz臋, a dwadzie艣cia dalszych zaprz臋g贸w by艂o w drodze. Nie liczy艂em teraz na wi臋ksze trudno艣ci, pewien, 偶e dalsza praca p贸jdzie g艂adko, gdy Brokaw obwie艣ci艂 mi nowy, gorszy kawa艂.

Niemal natychmiast po moim wyje藕dzie napisa艂 list, kt贸ry zreszt膮 d艂ugo b艂膮dzi艂 w drodze. Powiadamia艂 w nim, 偶e wykry艂 spisek maj膮cy na celu rozbicie naszego Towarzystwa, 偶e pot臋偶ne si艂y wchodz膮 tu w gr臋 i maj膮 nam szkodzi膰 gdziekolwiek si臋 ruszymy. By艂 najwidoczniej w wielkim strachu. Pot臋偶ny trust, z kt贸rym o艣mielili艣my si臋 zadrze膰, przyst臋powa艂 do naszej likwidacji. Wys艂ali ju偶 na P贸艂noc swoich emisariuszy. Sz艂o o wywo艂anie zamieszek pomi臋dzy nami a miejscow膮 ludno艣ci膮, kt贸re zmusi艂yby rz膮d do wkroczenia. Pami臋tasz, 偶e nasza

licencja by艂a jedynie czasowa? W艂a艣ciwie ludno艣膰 mia艂a zdecydowa膰, czy mo偶emy tu zosta膰 d艂u偶ej, czy nie. Je艣li wybuchnie antagonizm, rz膮d wkroczy niew膮tpliwie i stracimy koncesj臋.

Zrazu list Brokawa zaniepokoi艂 mnie jedynie w drobnej mierze. Zna艂em przecie ludno艣膰 miejscow膮. Wiedzia艂em, 偶e Indianie, Metysi, Francuzi s膮 r贸wnie nieczuli na przekupstwo jak Brokaw na g艂os sumienia. Lubi艂em tuziemc贸w; ufa艂em im. Uczciwo艣膰 jest w艣r贸d nich przys艂owiowa, mimo 偶e nie posiadaj膮 tak jak my ko艣cio艂a na ka偶dym rogu i kaznodziei na ka偶dej ulicy, pod otwartym niebem nawet. Pe艂en oburzenia odpisa艂em Brokawowi, 偶e ci dzikusi, jak ich nazywa, nie dadz膮 si臋 z pewno艣ci膮 skusi膰 ani pieni臋dzmi, ani w贸dk膮. A jednak...

Otar艂 czo艂o z potu. Zmarszczki wok贸艂 ust pog艂臋bi艂y si臋 silniej.

Greggy, w tydzie艅 po otrzymaniu przestrogi od Brokawa, sp艂on臋艂y nam dwa sk艂ady nad jeziorem 艢lepego Indianina. A jeden sk艂ad sta艂 od drugiego o trzysta jard贸w. Nie w膮tpi艂em ani chwili, 偶e pad艂y ofiar膮 podpalenia!

Czeka艂 milcz膮c, lecz Gregson nadal obserwowa艂 go r贸wnie偶 w milczeniu.

Tak si臋 zacz臋艁o przed trzema miesi膮cami. Odt膮d, na ka偶dym kroku czuj臋 obecno艣膰 z艂ej si艂y. W tydzie艅 po po偶arze sk艂ad贸w sp艂on臋艂y warsztaty przeznaczone do budowy 艂odzi, kt贸re wystawili艣my znacznym kosztem u uj艣cia Szarego Bobra. Nieco p贸藕niej, przypadkowy rzekomo i niew膮tpliwie przedwczesny wybuch dynamitu, przysporzy艂 dwa tygodnie pracy dla pi臋膰dziesi臋ciu ludzi oraz dziesi臋膰 tysi臋cy dolar贸w wydatk贸w. Zorganizowa艂em specjaln膮 s艂u偶b臋 bezpiecze艅stwa z艂o偶on膮 z p贸艂 setki najzaufa艅szych robotnik贸w, ale wynik by艂 naprawd臋 偶aden. Niedawna pow贸d藕 zmy艂a trzy mile toru kolejki dojazdowej. U szczytu wzg贸rza, opodal by艂o ma艂e jeziorko; ot贸偶 czyja艣 zbrodnicza r臋ka za艂o偶y艂a tam pot臋偶n膮 min臋 i wybuch rozsadzaj膮c skaln膮 kraw臋d藕 wyzwoli艂 ca艂膮 mas臋 w贸d. Kimkolwiek s膮 nasi wrogowie niew膮tpliwie orientuj膮 si臋 znakomicie w naszych poczynaniach i uderzaj膮 zawsze w miejsce najczulsze a najs艂abiej strze偶one. A najciekawsze, mimo i偶 usi艂uj臋 zatai膰 nasze straty, wie艣膰 o tych zamachach rozlewa si臋 coraz szerzej i dotar艂a ju偶 do CHurchill. Ludzie plot膮, 偶e tuziemcy wypowiedzieli nam wojn臋 i chc膮 nas przegna膰 za wszelk膮 cen臋. Dwie trzecie robotnik贸w ju偶 w to wierzy. M贸j in偶ynier, Mac Dougall sk艂ania si臋 tak偶e w stron臋 pesymist贸w. Po艣r贸d robotnik贸w: Francuz贸w, Indian i Metys贸w szerzy si臋 podejrzliwo艣膰 i ferment. Niepok贸j, niezadowolenie rosn膮 z godziny na godzin臋. Je艣li tak dalej p贸jdzie, nas czeka zupe艂na ruina, a wrog贸w naszych niew膮tpliwe zwyci臋stwo. Je艣li nie zdo艂amy po艂o偶y膰 temu kresu, to w ci膮gu miesi膮ca najdalej ca艂a ziemia od Fortu Churchill po pustkowia sp艂ynie krwi膮, budowa kolei stanie na martwym punkcie, a rozw贸j tego kraju cofnie si臋 o dobrych sto lat. I ta zbrodnia, ta pod艂o艣膰...

Filip blady, skupiony, zaciskaj膮c szcz臋ki, wyj膮艂 z kieszeni obszerny list pisany na maszynie. Poda艂 go Gregsonowi.

Ten list zawiera ostatnie s艂owo 鈥 wyja艣ni艂. 鈥 Przeczytaj go, a dowiesz si臋 rzeczy, kt贸rych nie zd膮偶y艂em powiedzie膰. Nie jest przeznaczony dla mnie, ale przypadkowo otrzyma艂em go wraz ze swoj膮 poczt膮 i spostrzeg艂em omy艂k臋 dopiero po otwarciu koperty. Pochodzi ze sztabu naszych przeciwnik贸w, a szed艂 pod adresem ich g艂贸wnego agenta.

Umilk艂 i obserwowa艂 jak Gregson pochylony, czyta szczelnie zapisane arkusze. Spostrzeg艂 skurcz palc贸w przyjaciela w chwili obracania pierwszej kartki. Zauwa偶y艂, jak blednie twarz m艂odego malarza, jak mu sztywniej膮 ramiona i r臋ce. Sko艅czywszy czyta膰 Gregson podni贸s艂 g艂ow臋.

O, Bo偶e! 鈥 westchn膮艂.

Po czym, obaj m臋偶czy藕ni spozierali na si臋 d艂ugo bez s艂owa.

Rozdzia艂 IV
Plany wrog贸w

Filip przem贸wi艂 pierwszy.

Teraz ju偶 rozumiesz?

Ale偶 to niemo偶liwe! 鈥 wyj膮ka艂 Gregson. 鈥 Nie mog臋 w to uwierzy膰! Podobne rzeczy dzia艂y si臋 by膰 mo偶e przed tysi膮cem lat, ale nie teraz! Na mi艂o艣膰 bosk膮, cz艂owieku nie m贸wisz mi chyba, 偶e ty bierzesz to na serio?!

A jednak tak! 鈥 o艣wiadczy艂 Filip kr贸tko.

To niemo偶liwe! 鈥 m贸wi艂 Gregson, mn膮c list w r臋ku. 鈥 Nie wierz臋, by istnia艂 cz艂owiek zdolny do rozp臋tania podobnej kl臋ski!

Filip u艣miechn膮艂 si臋 pos臋pnie.

A jednak taki cz艂owiek 偶yje i dzia艂a. Greggy, zna艂em ludzi, kt贸rzy wyrzucali miliony, po艣wi臋cali honor i uczciwo艣膰, wydawali na 艣mier膰 g艂odow膮 tysi膮ce kobiet i dzieci po to jedynie, by zwyci臋偶y膰 w jakiej艣 kombinacji finansowej. Zna艂em aferzyst贸w 艂ami膮cych nieomal ka偶de prawo boskie czy ludzkie. No, a ty? Czy偶 nie styka艂e艣 si臋 z nimi niejednokrotnie, czy nie rozmawia艂e艣 z nimi, nie pali艂e艣 ich cygar, nie siedzia艂e艣 przy ich stole? Sp臋dzi艂e艣 przecie tydzie艅 w wiejskiej posiad艂o艣ci Seldena, a kt贸偶 jak nie Selden spekulowa艂 przed trzema laty na pszenicy i podni贸s艂 sztucznie cen臋 chleba o dwa centy na funcie? To Selden wywo艂a艂 zamieszki g艂odowe w Chicago, Nowym JOrku i dwudziestu innych miastach, a potem zape艂ni艂 wi臋zienia t艂umem n臋dzarzy! A Selden jest przecie zaledwie jednym z tysi膮ca 偶yj膮cych dzi艣 rekin贸w! Min臋艂y czasy romantyczne, Greggy! Teraz wszechw艂adnie panuje dolar! Dolar nie zna 艂aski ani pob艂a偶ania! Ludzie pokroju Seldena nie dbaj膮 o 艂zy kobiet i dzieci! Dolar z po艅czochy n臋dzarki ma dla nich t臋 sam膮 wag臋, co pieni膮dz z kieszeni twojej lub mojej. C贸偶 ich w og贸le powstrzyma?!

Gregson rzuci艂 na st贸艂 list zmi臋ty niby szmat臋.

Musz臋 jeszcze co艣 wyja艣ni膰! 鈥 rzek艂 patrz膮c uwa偶nie w blad膮 twarz Filipa. 鈥 Sprawia przecie wra偶enie, 偶e toczy艂a si臋 obszerna korespondencja mi臋dzy tymi osobami, a list, kt贸ry mi da艂e艣, piecz臋tuje j膮 niejako. Wynika艂oby st膮d, 偶e twoi wrogowie potrafili ju偶 podjudzi膰 przeciw tobie ludno艣膰 miejscow膮. Teraz obmy艣laj膮 cios ostateczny...

Przerwa艂, maj膮c w oczach wyraz przera偶enia. Filip skin膮艂 g艂ow膮 twierdz膮co.

Widzisz, Greggy, tu panuje jedno prawo, niepisane. Przed rokiem odwiedzi艂em Prince Albert i siedzia艂em sobie kiedy艣 na werandzie starego Hotelu Windsor. Towarzystwo sk艂ada艂o si臋 wy艂膮cznie z my艣liwych i traper贸w przyby艂ych na par臋 dni do miasta z g艂uszy le艣nej. Wi臋kszo艣膰 spo艣r贸d nich 偶y艂a w lesie okr膮g艂y rok. Dw贸ch, od pi臋ciu lat przebywa艂o w g艂臋bi barren (pustkowia). Gdy tak siedzieli艣my, na ulicy pojawi艂a si臋 kobieta. Skr臋ci艂a w nasz膮 stron臋. Od razu rozmowy umilk艂y, a ten i 贸w niespokojnie poruszy艂 si臋 na krze艣le. W chwili, gdy nas mija艂a, wszyscy, co do jednego, porwali si臋 na nogi i stali tak d艂ugo z odkrytymi g艂owami, a偶 kobieta przesz艂a. Ja jeden tylko siedzia艂em nadal. Ot贸偶 Greggy, to jest w艂a艣nie prawo tutejsze, mocne cho膰 niepisane: cze艣膰 m臋偶czyzny dla kobiety. Wolno ci kra艣膰, zabija膰, ale nie wolno kobiety zniewa偶y膰! Z艂odzieja lub morderc臋 艣ciga tylko policja; ten kto z艂amie najwy偶sze prawo, ma przeciwko sobie ca艂膮 ludno艣膰. I w艂a艣nie ten list zawiera plan spisku, kt贸ry by obra偶aj膮c w najwy偶szym stopniu uczucia le艣nych mieszka艅c贸w ca艂y ich gniew obr贸ci艂 przeciwko nam! Je艣li plan si臋 powiedzie, jeste艣my zgubieni!

Teraz Gregson zerwa艂 si臋 z krzes艂a. Przebieg艂 pok贸j, stan膮艂, zapali艂 nerwowo papierosa i spojrza艂 w twarz Whittemore'膮.

Rozumiem ju偶! 鈥 rzek艂. 鈥 Je艣li plan si臋 powiedzie, mieszka艅cy le艣ni zetr膮 was z powierzchni ziemi. Ale 鈥 tu zastanowi艂 si臋 chwil臋 鈥 dlaczego nie oddasz tej sprawy w r臋ce w艂adz, albo w r臋ce policji? Przecie偶 chyba musisz wiedzie膰 dla kogo list by艂 przeznaczony?

Filip wr臋czy艂 mu przybrudzon膮 kopert臋 z rodzaju tych, w jakich przesy艂a si臋 zazwyczaj dokumenty urz臋dowe.

Tu masz adres?

Gregson gwizdn膮艂 cicho przez z臋by.

Lord Fitzhugh Lee! 鈥 przeczyta艂 wolno jak gdyby w艂asnym oczom nie wierz膮c. 鈥 na mi艂o艣膰 Bosk膮, angielski arystokrata?

Filip u艣miechn膮艂 si臋 cynicznie.

Mo偶e i arystokrata. Ale je艣li zamieszkuje t臋 okolic臋, to w ka偶dym razie nikt go tu nie zna. Nikt o nim nie s艂ysza艂. Policja poczyta rzecz ca艂膮 za g艂upi kawa艂. Co znaczy jeden list, bez 偶adnych innych dowod贸w? A zwraca膰 si臋 do sfer rz膮dowych, na to zn贸w nie starczy czasu. Za daleko i za wolno idzie procedura. Co do policji za艣: na ca艂ej tej przestrzeni mamy trzech przedstawicieli w艂adzy, kt贸rzy patroluj膮 obszar pi臋tnastu tysi臋cy mil kwadratowych, g膮szczy le艣nych, g贸r i prerii. Nie, Greggy, owego lorda Fitzhugh musimy znale藕膰 my sami. I to znale藕膰 bez zw艂oki...

A je偶eli nam si臋 nie powiedzie, co wtenczas?

Trzeba si臋 b臋dzie strzec. Wiesz obecnie tyle samo co i ja. Wyst臋puj膮 jednak dalsze zagadki. S膮dzi艂em na razie, 偶e rozumiem pow贸d, dla kt贸rego nas tak zwalczaj膮. Ale obecnie widz臋, 偶e musia艂em si臋 jednak myli膰. Je偶eli zrujnuj膮 nasze Towarzystwo w tak ohydny spos贸b, zamkn膮 tym samym na d艂ugie lata dost臋p ka偶dej innej kompanii. Wi臋c musi tu by膰 co艣 jeszcze...

Niew膮tpliwie 鈥 powiedzia艂 Gregson.

Filip zawaha艂 si臋 z odpowiedzi膮.

Tak, niew膮tpliwie 鈥 rzek艂 wreszcie. 鈥 S艂uchaj Gregson, wysnuj teraz w艂asne wnioski, a potem zestawimy nasze podejrzenia. Kluczem do sytuacji jest lord Fitzhugh Lee. Ktokolwiek kieruje akcj膮, lord Fitzhugh jest g艂贸wnym jej wykonawc膮. MNiej mnie obchodzi ten kto pisa艂 list, ni偶 ten, dla kt贸rego by艂 przeznaczony. Jak widzisz adresowano go do Churchill, ale lord Fitzhugh Lee wcale si臋 tam nie pokaza艂. Sprawdza艂em ju偶 te rzeczy. Mam wra偶enie, 偶e tajemniczy Anglik nie by艂 tam w og贸le nigdy.

Da艂bym rok 偶ycia za egzemplarz "Dod's Peerage" albo "Who's Who" (spis rod贸w arystokratycznych) 鈥 rozwa偶a艂 Gregson, strz膮saj膮c popi贸艂 z papierosa. 鈥 Ki diabe艂, ten lord Fitzhugh? Co za Anglik bawi艂by si臋 w og贸le w podobne 艣wi艅stwa?

Filip powesela艂 wyra藕nie.

Jak widz臋 鈥 rzek艂 鈥 zaczynasz ju偶 艂ama膰 sobie g艂ow臋. W ci膮gu ostatnich trzech dni niejednokrotnie zadawa艂em sobie to pytanie i nie zdo艂a艂em wymy艣li膰 odpowiedzi. Gdyby nazwisko brzmia艂o po prostu Tom Brown lub Bill Jones, sprawa by艂aby jasna. Ale co ma tu do roboty lord Fitzhugh Lee?!

Pozostawali chwil臋 obaj w milczeniu.

Nasuwa mi si臋 my艣l... 鈥 zacz膮艂 Gregson.

S艂ucham!

呕e sprawa jest bardziej jeszcze skomplikowana ni偶 si臋 nam wydaje. Mo偶e te ryby i wasze Towarzystwo stoj膮 na dalszym planie, a g艂贸wn膮 kwesti膮 jest... bo ja wiem co? W ka偶dym razie co艣 niezmiernie wa偶nego...

Ja te偶 tak s膮dz臋! 鈥 potwierdzi艂 Filip spokojnie.

Czy podejrzewasz chocia偶, o co w艂a艣ciwie chodzi?

Nie mam zielonego poj臋cia. Wiem tylko, 偶e kapita艂 brytyjski jest bardzo zainteresowany z艂o偶ami mineralnymi, po艂o偶onymi na wsch贸d od przysz艂ej linii kolejowej. Ale oni nie maj膮 偶adnego przedstawiciela w Churchill. Kieruj膮 wszystkim agenci z Montrealu i Toronto.

Czy pisa艂e艣 do Brokawa w sprawie tego listu?

Jeste艣 pierwszym cz艂owiekiem, kt贸rego w og贸le wtajemniczam w t臋 spraw臋. Zapomnia艂em nadmieni膰, 偶e Brokaw tak si臋 przej膮艂 tutejsz膮 prac膮, 偶e sam przybywa na Dalek膮 P贸艂noc. Statek Kompanii Zatoki Hudsona, kursuj膮cy dwa razy do roku, odwiedzi niebawem Halifax i je艣li Brokaw nie zmieni艂 zdania, to powinien si臋 zjawi膰 lada dzi, 艣ci艣lej m贸wi膮c mniej wi臋cej za tydzie艅. Ale, ale 鈥 tu Filip wsta艂 pracowicie grzebi膮c w kieszeni i u艣miechaj膮c si臋 do przyjaciela 鈥 cieszy mnie, 偶e obok przykrych rzeczy, mog臋 ci tak偶e donie艣膰 co艣 przyjemnego. Panna Brokaw przybywa wraz z ojcem. Jest bardzo 艂adna.

Gregson, zapalaj膮cy w艂a艣nie papierosa, trzyma艂 zapa艂k臋 w palcach tak d艂ugo, a偶 mu sparzy艂a palce.

Serio? S艂ysza艂em nawet o niej!

Oczywi艣cie, musia艂e艣 s艂ysze膰 o jej urodzie. Nie jestem takim kobieciarzem jak ty, Greggy, ale tu sk艂aniam g艂ow臋. Przyznasz niew膮tpliwie, 偶e jest to najpi臋kniejsza kobieta jak膮 widzia艂e艣 kiedykolwiek i zechcesz malowa膰 jej portret na ok艂adk臋 do miesi臋cznika Burkego. B臋dziesz si臋 tylko dziwi艂, po co tu w og贸le przyje偶d偶a. Ja r贸wnie偶 nie mog臋 tego zrozumie膰.

Mia艂 istotnie zamy艣lony wyraz oczu. Ale Gregson wsta艂 w艂a艣nie i podszed艂szy do drzwi spogl膮da艂 w mrok nocny.

Powiedz mi Fil 鈥 spyta艂 鈥 sk膮d si臋 tu bior膮 takie ogromne i tak silnie b艂yszcz膮ce gwiazdy?

Po prostu powietrze jest przejrzystsze ni偶 gdzie indziej. W por贸wnaniu do naszej, miejskiej atmosfery, to tak jak kryszta艂owa szyba wypucowana do czysta.

Gregson gwizda艂 chwil臋 po cichu. Potem rzek艂 nie odwracaj膮c g艂owy.

Musia艂aby by膰 istotnie niezwyk艂膮 pi臋kno艣ci膮, by si臋 r贸wna膰 z dziewczyn膮 widzian膮 przeze mnie dzi艣 wiecz贸r. M贸wi臋 o pannie Brokaw.

Nie lubi臋 zak艂ad贸w 鈥 odpar艂 Filip 鈥 ale tu, got贸w jestem za艂o偶y膰 si臋 o najbardziej elegancki kapelusz z Nowego Jorku, 偶e panna Brokaw jest z pewno艣ci膮 urodziwsza.

Zak艂ad stoi! 鈥 o艣wiadczy艂 Gregson ochoczo. 鈥 To nas nawet troch臋 rozerwie, Fil! I w og贸le na dzi艣 mam dosy膰 powa偶nych spraw. Sko艅cz臋 teraz rysunek, kt贸ry szkicuj臋 z pami臋ci, bo got贸w zapomnie膰 jestem najbardziej charakterystyczne cechy. Masz co przeciwko temu?

Nic, a nic. A ja p贸jd臋 troch臋 odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem.

Wci膮gn膮艂 p艂aszcz, po czym zdj膮艂 czapk臋 ze 艣ciany, gdy tymczasem Gregson temperowa艂 pod lamp膮 o艂贸wek. Filip by艂 ju偶 w progu, ale malarz wyj膮艂 w艂a艣nie z kieszeni star膮 kopert臋 i rzuci艂 j膮 na st贸艂.

Je艣li spotkasz osob臋 podobn膮 do tej 鈥 rzek艂 wskazuj膮c g艂ow膮 鈥 przem贸w dobre s艂owo za mn膮. Szkicowa艂em zreszt膮 w takim po艣piechu, 偶e ma艂o przypomina orygina艂. W rzeczywisto艣ci jest o wiele pi臋kniejsza.

Filip 艣miej膮c si臋 wzi膮艂 do r臋ki kopert臋.

Najpi臋kniejsza istota na 艣wie... 鈥 zacz膮艂.

Urwa艂 niespodziewanie. Gregson, podnosz膮c g艂ow臋 znad temperowanego o艂贸wka, zobaczy艂, 偶e z twarzy przyjaciela znika u艣miech i 偶e na smag艂e policzki wyp艂ywa gwa艂towny rumieniec. Filip obserwowa艂 d艂ug膮 chwil臋 rysunek na kopercie, po czym przeni贸s艂 wzrok na malarza.

Teraz Gregson roze艣mia艂 si臋 z kolei weso艂o i niepodejrzliwie.

No i jak偶e wygl膮da wobec tego tw贸j zak艂ad? 鈥 zadrwi艂 dobrodusznie.

Jest doprawdy bardzo pi臋kna 鈥 wyj膮ka艂 Filip obr贸cony ju偶 w stron臋 drzwi. 鈥 Nie czekaj na mnie Greggy, k艂ad藕 si臋 spa膰, gdy b臋dziesz senny.

S艂ysza艂 jeszcze za sob膮 艣miech malarza i zastanowi艂 si臋 chwil臋, co by rzek艂 przyjaciel dowiedziawszy si臋 prawdy. Bo przecie rysunek naszkicowany 艣piesznie na odwrotnej stronie starej koperty, przedstawia艂 艣liczn膮 twarzyczk臋 Eileen Brokaw.

Rozdzia艂 V
Dziwne spotkanie

O kilkana艣cie krok贸w za progiem, w cieniu wynios艂ej jod艂y, Filip zatrzyma艂 si臋 chwil臋 niepewny czy wr贸ci膰 do chaty, czy te偶 i艣膰 dalej. Z miejsca, na kt贸rym sta艂 widzia艂 Gregsona, pochylonego nad sto艂em, zabieraj膮cego si臋 ju偶 do pracy.

Filip musia艂 przyzna膰, 偶e rysunek wstrz膮sn膮艂 nim. Krew uderzy艂a mu do g艂owy i tylko szcz臋艣liwym zbiegiem okoliczno艣ci Gregson nie domy艣li艂 si臋 prawdy. Panna Brokaw by艂a zreszt膮 oddalona o tysi膮c mil co najmniej. Je艣li statek opu艣ci艂 ju偶 Halifax, p艂yn臋艂a teraz po p贸艂nocnej cz臋艣ci Atlantyku. Nigdy dotychczas nie odwiedzi艂a Dalekiej P贸艂nocy. Ponadto, Gregson nie spotka艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮 c贸rki starego Brokawa, znaj膮c j膮 tylko z opowiada艅 przyjaciela oraz z kroniki towarzyskiej w pismach. Jakim wi臋c cudem naszkicowa艂 j膮 tak wiernie?

Przysun膮艂 si臋 nieco do otwartych drzwi, lecz po namy艣le stan膮艂 znowu. Je艣li wr贸ci i pocznie wypytywa膰 malarza, zdradzi si臋 niew膮tpliwie z jedyn膮 rzecz膮, kt贸r膮 chcia艂 w艂a艣nie zachowa膰 w tajemnicy. C贸偶 znaczy ten szkic? 艁udz膮ce podobie艅stwo, nic wi臋cej. Czy ma艂o jest na 艣wiecie twarzy zupe艂nie do siebie podobnych?

Zdecydowany ju偶, pocz膮艂 i艣膰 g臋stw膮 jod艂ow膮, a偶 dotar艂 do w膮skiej 艣cie偶yny wiod膮cej na nagi szczyt wzg贸rza. Na razie jednak las naciera艂, zewsz膮d gasz膮c l艣nienie ksi臋偶yca i gwiazd, tote偶 Filip maca艂 wko艂o r臋kami, niby 艣lepiec.

U szczytu natomiast by艂o zupe艂nie jasno, a krajobraz, szary i czarny szeroko rozpo艣ciera艂 si臋 wok贸艂. Od p贸艂nocy zatoka sprawia艂a wra偶enie rozleg艂ej 艂膮ki. W odleg艂o艣ci p贸艂 mili par臋 艣wiate艂: czerwonych mrugaj膮cych oczu 鈥 zdradza艂o obecno艣膰 Fort Churchill. Po艂udnie i zach贸d mia艂y jednolity, siwy odcie艅.

Filip przechyli艂 si臋 nieco przez wielki g艂az, opieraj膮c 艂okcie na g臋stej, zielonej 艣ci贸艂ce mchu. Patrzy艂 i duma艂. Czuby jode艂 w dolinie szemra艂y 艂agodnie. Spo艣r贸d konar贸w dolatywa艂o niskie hukanie sowy. Nie po raz pierwszy zabi艂 go zew nocy, ka偶膮c marzy膰 przy 艣wietle gwiazd, zamiast spokojnie spa膰 w 艂贸偶ku. Dzisiaj g艂os przyrody przemawia艂 natr臋tniej ni偶 kiedykolwiek. Zdawa艂 si臋 by膰 czym艣 namacalnym, czym艣 blisko obecnym, siedz膮cym obok na odleg艂o艣膰 r臋ki. Cz臋艣ciowo nastr贸j ten wywo艂a艂a rozmowa z Gregsonem; cz臋艣ciowo, w znacznej mierze nawet, wizerunek kobiety tak bardzo podobnej do Eileen Brokaw.

My艣la艂 ju偶 wy艂膮cznie o niej. Czy panna Brokaw zauwa偶y cokolwiek, gdy tu przyb臋dzie? Czy jej 艂agodne, szare oczy przenikn膮 go do g艂臋bi duszy, jak przenikn臋艂y niegdy艣 owej nocy tak zdaje si臋 niezmiernie odleg艂ej? By艂o mu smutno. Po raz drugi tego dnia czu艂 cierpienie r贸wnie dotkliwe, jak b贸l fizyczny. Gryz艂a go t臋sknota. Po偶a艂owa艂, 偶e wezwa艂 Gregsona. Gregson i Eileen nale偶eli teraz w艂a艣ciwie do tego samego 艣wiata. Niepotrzebnie odnawia艂 wspomnienia.

By艂o mu gor膮co, mimo 偶e od niedalekich lodowc贸w d膮艂 wyra藕nie mro藕ny powiew. Wspomina艂 dawne 偶ycie. Widzia艂 Filipa Whittemore'a takiego, jakim by艂 niegdy艣, przed katastrof膮. Samotno艣膰 przygniata艂a go coraz bardziej. Spoza czarnej g臋stwiny jode艂 szumi膮cej u st贸p, spoza mglistej dali wyziera艂a miniona przesz艂o艣膰. Jak mu 艣wiat sta艂 otworem. Jak si臋 wdzi臋czy艂o wszystko. Jak wszystko run臋艂o naraz w przepa艣膰.

Zacisn膮艂 kurczowo pi臋艣ci. 艢mier膰 ojca, ruina materialna, oto co mu przypad艂o w udziale. Walczy艂 d艂ugo, takiego ju偶 mia艂 bojowego ducha. Zrywa艂 si臋 na nogi ze z艂owieszczym uporem. Poma艂u zerwa艂 z dawnymi przyjaci贸艂mi, przesta艂 ucz臋szcza膰 do klubu i zoboj臋tnia艂 na pokusy wielkomiejskie. Zapragn膮艂 rzeczy nowych, wi臋kszych: pracy i przestrzeni. Nikt nie m贸g艂 poj膮膰 zmiany, jaka w nim zasz艂a. Nikt go nie rozumia艂. Raz jeden my艣la艂, 偶e znajdzie wreszcie bratni膮 dusz臋.

Odetchn膮艂 g艂臋boko, westchn膮艂 prawie wspominaj膮c pewien bal w pa艂acu Brokawa. S艂ysza艂 trajkotanie go艣ci, 艣miech kobiet i m臋偶czyzn, szmer jedwabi, a potem w艣r贸d wzgl臋dnej ciszy s艂odkie tony ulubionego walca. Muzyka zacz臋艁a w艂a艣nie gra膰, gdy przystan膮艂 poza k臋p膮 palm, chc膮c zajrze膰 g艂臋biej w cudne oczy Eileen Brokaw. Widzia艂 samego siebie, pochylonego nad jej szczup艂ymi, bia艂ymi ramionami, pijanego jej niezwyk艂膮 urod膮. Zblad艂a w oczekiwaniu tego, co zaraz powie. Miesi膮cami walczy艂 opieraj膮c si臋 jej wdzi臋kom. Poddawa艂 si臋 ju偶 nieraz, lecz w ostatniej chwili zawsze potrafi艂 opanowa膰 serce i umys艂. Obserwowa艂 przecie, jak ta anielska na poz贸r dziewczyna rani serca m臋skie, i jak p贸藕niej lekkomy艣lnie opowiada o swych podbojach. Wiedzia艂, 偶e poza niewinnym wejrzeniem szarych oczu, czai si臋 g艂贸d ho艂d贸w; 偶e sens 偶ycia tej 艣wiatowej panny to w艂a艣nie bezmy艣lna zabawa i nic wi臋cej. Szczero艣膰 by艂a tu tylko mask膮.

Roze艣mia艂 si臋 po cichu, gdy偶 minione chwile stawa艂y mu w pami臋ci coraz wyra藕niej. Oto niezdara Ransom wlaz艂 mi臋dzy palmy i ocieraj膮c czerwon膮 spocon膮 twarz pl贸t艂 co艣 trzy po trzy na ucho ma艂ej miss Meesen. Niezgrabiasz Ransom ocali艂 Filipa. Nami臋tne s艂owa zamar艂y mu na ustach; gdy za艣 Ransom i panna Meesen odeszli wreszcie chichocz膮c, zamiast m贸wi膰 o mi艂o艣ci, Filip zacz膮艂 m贸wi膰 o sobie. Mia艂 jeszcze nadziej臋, 偶e go zrozumie, odczuje pustk臋 w jego egzystencji i zechce mu wsp贸艂czu膰.

Wy艣mia艂a go po prostu!

Wsta艂a z kanapki z ogniem w oczach. Gdy przem贸wi艂a, g艂os za艂amywa艂 si臋 jej nieco. Z daleka dobiega艂 g艂o艣ny 艣miech Ransoma; pi臋kna panna wzgardliwie wyd臋艂a wargi. Nienawidzi艂a w tej chwili p贸艂g艂贸wka, kt贸ry jej zabaw臋 popsu艂; nienawidzi艂a Filipa, 偶e tak 艂atwo zmieni艂 bieg my艣li. Odesz艂a, nie odwracaj膮c g艂owy, a Filip odetchn膮艂 z ulg膮. Ransom ani si臋 domy艣la艂, dlaczego Whittemore odnalaz艂 go w chwil臋 p贸藕niej i wylewnie u艣cisn膮艂 mu r臋k臋.

Wci膮偶 jeszcze nie m贸g艂 si臋 oderwa膰 od tamtych wspomnie艅; machinalnie odwr贸ciwszy si臋 do ska艂y pocz膮艂 zst臋powa膰 w d贸艂, ku zatoce. My艣la艂, co porabia teraz g艂upkowaty Ransom, kt贸ry tak lekkomy艣lnie wydawa艂 co do grosza dochody ojcowskie? A Harry Dell, Roscoe, ogromnego wzrostu Dan Philips i trzech czy czterech innych m艂odych ludzi, zakochanych bez pami臋ci w Eileen Brokaw? Dell wielbi艂 nawet ziemi臋, po kt贸rej st膮pa艂y jej drobne stopy, a gdy go odtr膮ci艂a niemi艂osiernie, podobno paln膮艂 sobie w 艂eb! A Roscoe? Ten, z pewno艣ci膮 odni贸s艂by zwyci臋stwo, gdyby nie krach finansowy, kt贸ry zmi贸t艂 jego firm臋 i uczyni艂 ze艅 raptem n臋dzarza. Roscoe wyemigrowa艂 p贸藕niej do Kolumbii Brytyjskiej, gdzie usi艂owa艂 zn贸w zrobi膰 maj膮tek. Co do wielkiego Dana za艣...

Filip zawadzi艂 nog膮 o g艂az, upad艂 i wsta艂 z rozbitym kolanem. Wstrz膮s powo艂a艂 go do rzeczywisto艣ci, tote偶 w chwil臋 p贸藕niej, pocieraj膮c bol膮c膮 nog臋 wyzywa艂 sam siebie od wariat贸w. C贸偶 st膮d, 偶e Brokaw z c贸rk膮 zbli偶aj膮 si臋 do tych wybrze偶y? Pi臋kna Eileen nie obchodzi go ju偶 nic a nic. Mrucz膮c te i tym podobne zapewnienia, skr臋ci艂 w stron臋 Churchill.

Nocy tej gwiazdy i ksi臋偶yc by艂y jeszcze jaskrawsze ni偶 zazwyczaj. Krajobraz wko艂o: nawis艂e g艂azy, spadzisty brzeg, skraj boru i rozleg艂a przestrze艅 zatoki p艂awi艂y si臋 w 艣wietle nieomal dziennym. Spojrzawszy na zegarek Whittemore stwierdzi艂, 偶e min臋艂a ju偶 dwunasta. Jakkolwiek zerwa艂 si臋 dzi艣 przed 艣witem, nie czu艂 wcale znu偶enia ani potrzeby snu. Zdj膮wszy czapk臋 szed艂 z odkryt膮 g艂ow膮 st膮paj膮c cicho obutymi w mokasyny nogami. Szeroko otwieraj膮c oczy ch艂on膮艂 czujnie otaczaj膮ce pi臋kno.

Na przodzie spi臋trzy艂a si臋 masa skalna, wyg艂adzona i wy艣lizgana w ci膮gu wielu wiek贸w ch艂ostaniem wzburzonych fal. Filip wdar艂 si臋 a偶 na g贸r臋, zdyszany, lecz rad. Obracaj膮c g艂ow臋, poszuka艂 艣pi膮cego na wybrze偶u Fort Churchill.

Fort mie艣ci艂 si臋 od stuleci w tym samym miejscu, pomi臋dzy dwoma zalesionymi garbami. Id膮c g贸r膮, Filip min膮艂 star膮 przysta艅, budowan膮 z blok贸w skalnych przed stu pi臋膰dziesi臋ciu laty, dla pierwszych okr臋t贸w jakie si臋 o艣mieli艂y zawieruszy膰 na to obce morze. Przystan膮艂 ponad jeszcze starszymi szcz膮tkami pierwszej warowni i dostrzeg艂, 偶e 艣wiat艂o miesi膮ca igra na br膮zowej lufie antycznego dzia艂a, porzuconego w艣r贸d ruin jako zb臋dny grat.

Zobaczy艂 potem w dole niskie, drewniane budynki, i wyczu艂 w powietrzu obecno艣膰 wielu 艣pi膮cych istot. By艂y tam chaty robotnik贸w, sk艂ady narz臋dzi i towar贸w, biura, urz臋dy. Miejsce dawnych, zuchwa艂ych zdobywc贸w zaj臋li ludzie walcz膮cy o dolara.

W jednym z domostw b艂ysn臋艂o naraz 艣wiat艂o. Filip wiedzia艂, 偶e s膮 to biura Towarzystwa Kopalnianego Kewatin, i Kompanii Skupu Grunt贸w. 艢wiat艂o oraz przysadzisty cie艅 starego Pearse'a na firance okiennej, skierowa艂y my艣li Filipa na inne tory. Zna艂 Pearse'a odk膮d ten ostatni przyby艂 do Churchill i uderzy艂o go raptem, 偶e w艂a艣nie cz艂owiek tego pokroju mo偶e by膰 identyczny z lordem Fitzhugh Lee. Towarzystwo Kopalniane Kewatin, oraz Kompania Skupu Grunt贸w posiada艂y bardzo niewiele teren贸w, zar贸wno kopalnianych jak innych, tymczasem Pearse nadmieni艂 niegdy艣, 偶e interes ich rozwija si臋 znakomicie, sprzedaj膮 bowiem na po艂udniu prawa do dzia艂ek zawieraj膮cych bogactwa mineralne, jakkolwiek eksploatacja tych bogactw rozpocznie si臋 dopiero za nieokre艣lon膮 ilo艣膰 lat. Ale 鈥 przysz艂a Filipowi gorzka refleksja 鈥 czy偶 moje przedsi臋biorstwo nie pope艂nia tego samego nadu偶ycia?!...

Gorycz rozpanoszy艂a si臋 w nim na nowo. Nie jest niczym lepszym od Pearse'a ani od lorda Fitzhugh Lee. Jak偶e los z niego zadrwi艂! Z艂y i zgn臋biony kroczy艂 szybko sam膮 kraw臋dzi膮 urwiska, a偶 w dole, poza budynkami Kompanii Zatoki Hudsona, zobaczy艂 jarz膮ce g艂ownie paru india艅skich ognisk. Pies zw臋szy艂 jego obecno艣膰 i zawy艂. Us艂ysza艂 szorstki, rozkazuj膮cy g艂os z g艂臋bi namiotu i cisza zapad艂a znowu.

Skr臋ci艂 teraz w prawo, id膮c coraz szybciej, jak gdyby pragn膮c dogoni膰 mkn膮ce niespokojnie my艣li. Gmatwa艂o si臋 wszystko: los, nieszcz臋艣cie, Eileen Brokaw. Niespodzianie stan膮艂.

Wyda艂o mu si臋, 偶e na przedzie s艂yszy g艂osy. Wynurzy艂 si臋 ju偶 tymczasem z le艣nego mroku i znajdowa艂 obecnie na szarej skalnej platformie, stercz膮cej ponad zatok膮 niby ostrze no偶a, maj膮ce broni膰 Churchill przed obc膮 napa艣ci膮. Blok piaskowca zamyka艂 mu drog臋, wymin膮艂 go ostro偶nie. W nast臋pnej chwili rozp艂aszczy艂 si臋 za nim.

O par臋 metr贸w, w jasnym 艣wietle ksi臋偶yca, siedzia艂y na urwisku trzy postacie tak nieruchome, jakby je kto z kamienia wyciosa艂. Filip instynktownie si臋gn膮艂 do pochwy po rewolwer, lecz cofn膮艂 zn贸w r臋k臋 widz膮c, 偶e jedna z trzech istot jest kobiet膮. Obok kobiety przykucn膮艂 pot臋偶ny wilczur, a z drugiej strony siedzia艂 m臋偶czyzna. Ten ostatni przyj膮艂 poz臋 czysto india艅sk膮, z 艂okciami na kolanach, z brod膮 z艂o偶on膮 w d艂oniach, przy czym uparcie i uwa偶nie spoziera艂 w d贸艂 na 艣pi膮ce Churchill.

Ale najbardziej zainteresowa艂a Filipa kobieta, plecami wsparta o ska艂臋. Ona r贸wnie偶 wpatrywa艂a si臋 w Churchill, pochylona nieco ku przodowi. Mia艂a odkryt膮 g艂ow臋. Rozpuszczone w艂osy sp艂ywa艂y jej na ramiona, na plecy, g臋st膮 mas膮 le偶a艂y na skale, l艣ni膮ce po艂yskliwie w ksi臋偶ycowym 艣wietle. Nie by艂a Indiank膮, to pewne.

Dziewczyna wyprostowa艂a si臋 niespodziewanie, a potem zerwa艂a na nogi na po艂y obr贸cona w stron臋 Filipa. Lekki powiew sfalowa艂 jej w艂osy. Filip nie spotyka艂 nigdy jeszcze w艣r贸d le艣nego ludu twarzy r贸wnie pi臋knej. Tak膮 mog艂aby by膰 Eileen Brokaw, gdyby dusza jej by艂a inna.

W obawie, 偶e nieznajoma dostrze偶e go w mroku, g艂臋biej usun膮艂 si臋 w cie艅. Ale kobieta obr贸ci艂a si臋 w艂a艣nie profilem, szczup艂a i smuk艂a na tle gwiezdnego nieba. Pochyli艂a si臋 potem nad psem, m贸wi膮c co艣 do艅 pieszczotliwie, lecz Filip nie rozr贸偶ni艂 tre艣ci s艂贸w. M臋偶czyzna podni贸s艂 g艂ow臋 i Filip pozna艂 ostre, wyraziste rysy p贸艂 krwi Francuza. Cofn膮艂 si臋 nieco, r贸wnie cicho jak przyby艂.

Powstrzyma艂 go g艂os dziewczyny.

To wi臋c jest Churchill, Piotrze. Churchill, gdzie zawijaj膮 okr臋ty?

Tak, Janko, to jest Churchill.

Umilk艂a na chwil臋, by wybuchn膮膰 raptem g艂osem pe艂nym g艂臋bokiego 偶alu.

Nienawidz臋 tego miasta, Piotrze! Nienawidz臋! Nienawidz臋!

Filip wysun膮艂 si臋 teraz spoza ska艂y.

Ja tak偶e go nienawidz臋! 鈥 rzek艂.

Rozdzia艂 VI
Wizja dawnych lat

Ledwo wym贸wi艂 te s艂owa, ju偶 ich po偶a艂owa艂. Wydar艂y mu si臋 mimo woli, wywo艂ane rozpaczliw膮 nut膮 w g艂osie dziewczyny. By艂a w niej ta sama t臋sknota, kt贸r膮 odczu艂 w szumie fal przyp艂ywu, w westchnieniach wiatru szemrz膮cego w ga艂臋ziach sosen i jode艂. Wsp贸艂czu艂 jej ca艂膮 dusz膮 i tak dobrze j膮 rozumia艂. Sta艂 z odkryt膮 g艂ow膮, przychylny i zdumiony r贸wnocze艣nie, 偶e tak ich zatrwo偶y艂a jego niespodziana obecno艣膰.

Dziewczyna obr贸ci艂a si臋 do艅 twarz膮, tote偶 widzia艂 jej oczy pe艂ne l臋ku. Ruch Metysa by艂 jeszcze szybszy. Momentalnie stan膮艂 na nogach, ciemne rysy st臋偶a艂y mu dziwnie i r臋k膮 si臋gn膮艂 do pasa niew膮tpliwie po bro艅. Sprawia艂 wra偶enie gotowego do skoku zwierz臋cia. Tu偶 obok dw贸ch postaci ludzkich b艂ysn臋艂y d艂ugie k艂y wilczura.

Teraz dziewczyna pochyli艂a si臋 szybko, wpijaj膮c palce w d艂ugie kud艂y na karku psa. Nie spuszczaj膮c oczu z twarzy intruza, przem贸wi艂a par臋 uspokajaj膮cych s艂贸w. Napi臋cie trwa艂o r贸wnie silne. Filip spostrzeg艂, 偶e pod r臋k膮 Metysa b艂yska stal.

To doprawdy zbyteczne 鈥 rzek艂 Whittemore, czyni膮c d艂oni膮 wymowny gest. 鈥 Bardzo mi przykro, 偶e przeszkodzi艂em pa艅stwu! Przychodz臋 tu nieraz sam, by wypali膰 fajk臋, i pos艂ucha膰 szumu fal. S艂ysza艂em, jak pani powiedzia艂a, 偶e nienawidzi Churchill. Poniewa偶 nienawidz臋 go r贸wnie偶, wi臋c o艣mieli艂em si臋 wtr膮ci膰 swoje trzy grosze.

Odwr贸ci艂 si臋 do dziewczyny.

Bardzo mi przykro, doprawdy. Raz jeszcze przepraszam.

Obserwowa艂 nieznajom膮 z rosn膮cym zdumieniem. Odrzuciwszy rozpuszczone w艂osy, sta艂a w 艣wietle ksi臋偶yca, wysoka i smuk艂a patrz膮c ju偶 bez cienia trwogi. Odziewa艂a j膮 suknia z kosztownej, kremowej sk贸ry sarniej, wyprawionej r贸wnie mi臋kko jak zamsz. Szyj臋 mia艂a obna偶on膮, a przy dekolcie ko艂nierz z cennej koronki. Podniesiona do piersi d艂o艅 ukazywa艂a szkar艂atny, czy te偶 purpurowy mankiet aksamitny, uszyty wed艂ug mody sprzed dw贸ch setek lat. Usta mia艂a rozchylone, przy czym spod czerwonych warg l艣ni艂y bia艂e z臋by. Oddycha艂a szybko i nerwowo, zdawa艂a si臋 jednak nie s艂ysze膰 jego s艂贸w.

Zaskoczy艂 nas pan, oto wszystko 鈥 rzek艂 Piotr spokojnie. M贸wi艂 nienagann膮 angielszczyzn膮, przy czym nisko schyla艂 g艂ow臋 w uk艂onie. 鈥 To my raczej winni艣my przeprosi膰 za zbyt daleko posuni臋t膮 ostro偶no艣膰.

Filip wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

Nazywam si臋 Whittemore, Filip Whittemore. Oczekuj臋 w Churchill przybycia statku pasa偶erskiego, i mam nadziej臋, 偶e pozwol膮 mi pa艅stwo spocz膮膰 na tej skale?

Na chwil臋 palce Piotra u艣cisn臋艂y jego d艂o艅, a g艂owa Metysa schyli艂a si臋 zn贸w w dworskim uk艂onie. Whittemore zauwa偶y艂, 偶e cz艂owiek ten, zar贸wno jak i jego towarzyszka, nosi szerokie, szkar艂atne mankiety sprzed paru wiek贸w, a bro艅 po艂yskuj膮ca u jego pasa nie jest wcale no偶em, lecz kr贸tkim rapierem.

Nazywam si臋 Piotr, Piotr Couch~ee 鈥 rzek艂. 鈥 To za艣 jest moja, hm, siostra, Janka. Nie zamieszkujemy Fort Churchill, lecz przybywamy z Fortu Bo偶ego. Dobranoc panu.

Dziewczyna cofn臋艂a si臋 o krok, teraz za艣 sk艂oni艂a si臋 tak nisko, a偶 rozpuszczone w艂osy sp艂yn臋艂y przez ramiona ku przodowi. Bez jednego s艂owa skr臋ci艂a wraz z Piotrem poza blok skalny i nim Filip si臋 opami臋ta艂, znikli ju偶 oboje w srebrnej nocnej dali.

Milcz膮co patrzy艂 za nimi. Ca艂e to spotkanie wyda艂o mu si臋 niezmiernie dziwaczne. Nie dalej jak przed godzin膮 roi艂 o dawnych mieszka艅cach Fort Churchill, spogl膮da艂 na ich mogi艂y, a oto niespodziewanie zobaczy艂 zjawy wyj臋te nieomal 偶ywcem z zamierzch艂ych czas贸w. Po raz pierwszy widzia艂 podobnych ludzi. Ich stroje niedzisiejsze, rapier Piotra, dworskie uk艂ony przypomina艂y sztychy staro艣wieckie, wisz膮ce w Churchill w biurze agenta Kompanii, na kt贸rych wytworni kawalerowie wysiadali na dzikie wybrze偶e ze szpadami u pasa i wst臋g膮 ukochanej przez pier艣. Piotr Couch~ee, z r臋k膮 na swym rapierze, by艂 nieomal wcieleniem ksi膮偶臋cego faworyta Grosellier. A Janka...

Na skale, tu偶 obok miejsca, na kt贸rym siedzia艂a Janka, b艂ysn臋艂o Filipowi co艣 bia艂ego. W nast臋pnej chwili trzyma艂 ju偶 w r臋ku male艅k膮 chusteczk臋 oraz kawa艂ek szerokiej wst膮偶ki. Oddalaj膮c si臋 w po艣Piechu dziewczyna musia艂a zgubi膰 te drobiazgi. Filip zamierza艂 ju偶 biec za odchodz膮cymi, by zwr贸ci膰 im zgub臋, lecz owia艂 go i powstrzyma艂 delikatny zapach heliotropu p艂yn膮cy z chusteczki i wst膮偶ki. By艂o w tej woni co艣 znajomego, co艣 co unieruchomi艂o go na tak d艂ugo, 偶e zanim oprzytomnia艂 zda艂 sobie dok艂adnie spraw臋, i偶 na po艣cig jest stanowczo zbyt p贸藕no.

Uwa偶niej spojrza艂 na chusteczk臋. By艂a tak delikatna, 偶e zgni贸t艂szy j膮, nie dozna艂 nawet wra偶enia, 偶e w og贸le trzyma cokolwiek. A wstawka? Na razie nie m贸g艂 odgadn膮膰 jej przeznaczenia, zanim si臋 wreszcie domy艣li艂, 偶e z pewno艣ci膮 wi膮za艂a w艂osy Janki.

Filip owin膮艂 sobie wst膮偶k臋 wok贸艂 palca i 艣miej膮c si臋 skr臋ci艂 w stron臋 Churchill. Raz po raz przyciska艂 do twarzy chusteczk臋, wdychaj膮c jej subtelny zapach. Przypomnia艂 sobie wreszcie sk膮d zna i lubi t臋 wo艅. Wch艂ania艂 j膮 r贸wnie偶 tej nocy, gdy na balu patrzy艂 z bliska w pi臋kne oczy Eileen Brokaw. Eileen lubi艂a zapach heliotropu i zawsze nosi艂a we w艂osach lub przy sukni p臋k fioletowego kwiecia.

Jakie to dziwne 鈥 my艣la艂 Filip. 鈥 ILe偶 to ju偶 razy w ci膮gu dzisiejszego dnia okoliczno艣ci przypominaj膮 mi pann臋 Brokaw? Mimo woli przy艣pieszy艂 kroku. Chcia艂 co pr臋dzej zobaczy膰 zn贸w rysunek Gregsona, i przekona膰 si臋, 偶e tajemnicza pi臋kno艣膰 malarza jest tylko 艂udz膮co podobna do Eileen.

Gregson ju偶 spa艂. W chacie 艣wiat艂o ledwo si臋 tli艂o, tote偶 Whittemore podkr臋ci艂 knot. Na stole le偶a艂 porzucony rysunek. Teraz nie m贸g艂 ju偶 istnie膰 cie艅 w膮tpliwo艣ci. To by艂a Eileen Brokaw. W przyp艂ywie dobrego humoru Gregson napisa艂 u do艂u arkusza.

呕ona lorda Fitzhugh Lee!

Mimo oczywistego absurdu s艂owa te wstrz膮sn臋艂y Filipem. Zaduma艂 si臋 ponadto, jakim cudem panna Brokaw przebywa ju偶 w Churchill? Kt贸r臋dy si臋 w og贸le dosta艂a? Przecie nie drog膮 wodn膮! A z drugiej strony, czy mo偶e istnie膰 w tym p贸艂dzikim zak膮tku osoba tak bli藕niaczo do niej podobna?

Filip skierowa艂 si臋 w stron臋 po艣cieli Gregsona, zamierzaj膮c go zbudzi膰, lecz uprzytomni艂 sobie w por臋, 偶e malarz z pewno艣ci膮 nic mu nie wyja艣ni. Odtr膮ci艂 r贸wnie偶 my艣l, 偶e artysta wiedz膮c o jego dawnym flircie z pi臋kn膮 pann膮, zdoby艂 sk膮d艣 jej fotografi臋 i teraz p艂ata figle przyjacielowi. Figiel by艂by nie w gu艣cie Gregsona, nazbyt g艂upi i z艂o艣liwy.

Tak, Gregson niew膮tpliwie naszkicowa艂 twarz widzian膮 w dniu dzisiejszym. Whittemore przeczyta艂 raz jeszcze s艂owa skre艣lone u spodu arkusza i zn贸w dozna艂 dziwnego, nie daj膮cego si臋 zanalizowa膰 uczucia, jak gdyby ten niem膮dry kawa艂 mia艂 w sobie pewn膮 doz臋 prawdy.

Z艂o偶y艂 rysunek na stole, wyj膮艂 natomiast z kieszeni wst膮偶k臋 i chusteczk臋, kt贸re tam ukry艂 przed wej艣ciem do chaty. Przy 艣wietle lampy stwierdzi艂, 偶e jedno i drugie jest r贸wnie niezwyk艂e jak str贸j i zachowanie nieznajomej pary. Nawet dla oczu laika by艂y to kosztowne drobiazgi, wykonane wprost artystycznie. Wst膮偶ka mia艂a barw臋 ko艣ci s艂oniowej, leciutko kremow膮. Chusteczka w formie serca nosi艂a w jednym rogu wyhaftowany jedwabiem napis, tak zreszt膮 subtelny, 偶e ledwo mo偶na by艂o wyczyta膰 s艂owo "Camilla".

W zamkni臋tym pokoju wo艅 heliotropu zaznaczy艂a si臋 silniej, tote偶 Filip przeni贸s艂 wzrok z chusteczki na wizerunek 艃Eileen Brokaw. Co za dziwny zbieg okoliczno艣ci! Wyci膮gaj膮c r臋k臋 odwr贸ci艂 szkic twarz膮 do sto艂u. Zapali艂 p贸藕niej fajk臋 i siedzia艂 kurz膮c, a my艣li jego wybieg艂szy poza obr臋b izby, poza obr臋b chaty, 艣ciga艂y posta膰 tajemniczej dziewczyny, kt贸r膮 spotka艂 siedz膮c膮 na skale. Na p贸艂 przymkn膮wszy powieki, otoczony k艂臋bami dymu, Filip marzy艂. Widzia艂 Jank臋 wyprostowan膮 w 艣wietle ksi臋偶yca, zaskoczon膮, z rozwianym w艂osem. Zapomnia艂 nawet o istnieniu Eileen Brokaw i o sprawach, kt贸rymi dzieli艂 si臋 dzi艣 z Gregsonem. Obawy, projekty, gor膮czkowe szukanie najlepszego wyj艣cia z trudnej sytuacji, wszystko to ust膮pi艂o na drugi plan wobec tej przypadkowo spotkanej kobiety.

Trudno mu by艂o uwierzy膰, 偶e widzia艂 j膮 tylko chwil臋, tak dok艂adnie wydawa艂a si臋 zwi膮zana z jego ca艂膮 egzystencj膮 i tak bardzo potrzebowa艂 jej obecno艣ci. Przez tych par臋 minut czu艂 si臋 po prostu mniej osamotniony, mniej smutny. Ach, gdyby m贸g艂 z ni膮 pom贸wi膰, opowiedzie膰 co艣 o sobie, zapewni膰, 偶e ma w nim przyjaciela!

Zacisn膮艂 naraz palce na chusteczce. Obracaj膮c g艂ow臋 niespokojnie spojrza艂 na Gregsona. Malarz spa艂, twarz膮 zwr贸cony do 艣ciany.

Piotr z pewno艣ci膮 wr贸ci do ska艂y w poszukiwaniu zapomnianych przez siostr臋 drobiazg贸w. A偶 mu krew zawrza艂a na t臋 my艣l. On b臋dzie tam wcze艣niej i zaczeka na przyj艣cie Metysa. Tak, ale kto wie czy Piotr b臋dzie si臋 jeszcze raz po nocy wa艂臋sa艂? Mo偶e przyjdzie dopiero za dnia?

Z u艣miechem przysun膮艂 sobie skrawek papieru oraz o艂贸wek Gregsona. Pisa艂 uwa偶nie dobr膮 chwil臋. Sko艅czywszy zawin膮艂 kartk臋 do chusteczki. Koronkow膮 wstawk臋 z艂o偶y艂 starannie i umie艣ci艂 w wewn臋trznej kieszeni kurty na piersi.

Sun膮艂 do drzwi czerwony niby rak. Co by powiedzia艂 Gregson, gdyby si臋 zbudzi艂 i odgad艂, dok膮d przyjaciel d膮偶y? Gregson uwa偶a艂 go zawsze za stalowy charakter, za m臋偶czyzn臋 wyj膮tkowo odpornego na wdzi臋ki niewie艣cie. Filip otwar艂 i zamkn膮艂 drzwi jak najciszej.

Musia艂, stanowczo musia艂 zrobi膰 tak, by jego kartka trafi艂a do r膮k tych obojga. T艂umaczy艂 im, 偶e nie jest bynajmniej sta艂ym mieszka艅cem Churchill, kt贸re tak nienawidz膮. Przeprasza艂 ponownie za niespodziane pojawienie si臋 nad urwiskiem, lecz ten wst臋p by艂 tylko przygrywk膮 do dalszej tre艣ci. Wobec dwojga nieznajomych obna偶a艂 w艂asn膮 dusz臋, ofiarowywa艂 swoj膮 przyja藕艅 i prosi艂, by go darzyli zaufaniem. Nie chcia艂 za nic, by znajomo艣膰 urwa艂a si臋 na tym jednym, przypadkowym zetkni臋ciu.

Rozumia艂 doskonale, 偶e zachowuje si臋 jak b艂azen, lecz mimo to 艣piesz膮c 艣cie偶k膮 nad urwiskiem w stron臋 Churchill, czu艂 podniecenie silniejsze ni偶 kiedykolwiek w 偶yciu. Gdy ska艂a by艂a ju偶 blisko, zaniepokoi艂 si臋 na dobre, my艣l膮c, 偶e Piotr mo偶e wcale nie wr贸ci膰 po drobiazgi siostry, albo 偶e wr贸ci艂 po nie natychmiast, a nie znalaz艂szy nic zrezygnowa艂 z szukania zguby. Ta obawa podci臋艂a go tak silnie, 偶e pocz膮艂 biec. Skoro tylko wpad艂 na szczyt urwiska i obejrza艂 si臋, nie dostrzeg艂 nikogo. Spojrza艂 wtenczas na zegarek, od pami臋tnego spotkania min臋艂a godzina.

Upu艣ci艂 chusteczk臋 w miejscu, gdzie ksi臋偶ycowe 艣wiat艂o k艂ad艂o plamy najjaskrawsze, po czym skr臋ci艂 zn贸w na 艣cie偶k臋. Nie dotar艂 jeszcze do podn贸偶a urwistej ska艂y, gdy k臋dy艣, daleko rozbrzmia艂o wycie psa. By艂 to niew膮tpliwie wilczur. Pozna艂 p贸艂dzikie zwierz臋 po g艂osie pe艂nym pierwotnej t臋sknoty, p艂yn膮cym zrazu cicho, by okrzepn膮膰 niebawem, a si臋gn膮wszy najwy偶szego tonu, roztopi膰 si臋 zn贸w w szumie jode艂 i szemrz膮cej g臋d藕bie przyp艂ywu (tu: 艣piewny pluskot przep艂ywaj膮cych fal). Piotr wraca艂. Przedziera艂 si臋 przez las. KTo wie, mo偶e Janka wraca艂a r贸wnie偶 z nim?

Po raz trzeci tej nocy Filip wgramoli艂 si臋 na wierzcho艂ek osrebrzonej ksi臋偶ycem ska艂y. Wyczekuj膮co spojrza艂 na p贸艂noc, sk膮d dobieg艂o go poprzednio wycie wilczura. Potem zerkn膮艂 na miejsce, gdzie przed chwil膮 zostawi艂 chusteczk臋 i od razu serce skoczy艂o w nim gwa艂townie.

Ska艂a by艂a pusta. Chusteczka znik艂a.

Rozdzia艂 VII
Przybycie statku

Stoj膮c niezdecydowany Filip wyt臋偶a艂 s艂uch, usi艂uj膮c wy艂owi膰 najs艂abszy bodaj d藕wi臋k. Od chwili gdy wypu艣ci艂 z r臋ki chusteczk臋, nie up艂yn臋艂o nawet dziesi臋膰 minut. Piotr nie m贸g艂 oddali膰 si臋 zbytnio w ci膮gu tak kr贸tkiego czasu. Musia艂 si臋 raczej kry膰 w pobli偶u. Filip zawo艂a艂 wi臋c p贸艂g艂osem.

Piotrze! Hej, Piotrze Couch~ee!

Odpowiedzia艂o mu jedynie milczenie. Zreszt膮 ju偶 w nast臋pnej chwili po偶a艂owa艂, 偶e si臋 w og贸le odezwa艂. Bez s艂owa pocz膮艂 zst臋powa膰 w d贸艂 sk艂onu. Znajdowa艂 si臋 w艂a艣nie na wybrze偶u, gdy z oddali, z g艂臋bi boru, dobieg艂o do艅 zn贸w wycie wilczura. Filip zatrzyma艂 si臋 usi艂uj膮c w miar臋 mo偶liwo艣ci ustali膰 miejsce lub przynajmniej kierunek, sk膮d g艂os ten dobiega, by艂 bowiem teraz pewien, 偶e pies nie pod膮偶y艂 za Piotrem, tylko pilnuje obozu, a zapewne r贸wnie偶 i Janki.

Gdy Filip wszed艂 do chaty, Gregson zbudzony, siedzia艂 na brzegu pryczy.

Gdzie si臋 szwendasz u diab艂a? 鈥 spyta艂 malarz. 鈥 Zamierza艂em ju偶 i艣膰 ciebie szuka膰. Zgubi艂e艣 co, czy ci臋 mo偶e okradziono?!

My艣la艂em po prostu o r贸偶nych sprawach 鈥 odpowiedzia艂 Filip wymijaj膮co.

Ja tak偶e. 艁ami臋 sobie g艂ow臋 od czasu, gdy wr贸ci艂e艣 do izby, i napisawszy list, wyszed艂e艣 znowu.

Spa艂e艣 przecie 鈥 zaprzeczy艂 Filip. 鈥 Umy艣lnie spojrza艂em na ciebie!

Mo偶e i spa艂em, gdy艣 patrzy艂. Ale wspominam mgli艣cie, 偶e ci臋 widzia艂em siedz膮cego przy stole i pisz膮cego jak膮艣 episto艂臋. Tak czy inaczej 艂ami臋 sobie g艂ow臋 odk膮d znik艂e艣 za drzwiami i je艣li ci to nie sprawia r贸偶nicy, chcia艂bym przeczyta膰 raz jeszcze list tego lorda Fitzhugh Lee.

Filip wr臋czy艂 mu list. Z zachowania przyjaciela zgadywa艂, 偶e ten nie spostrzeg艂 chusteczki ani wst膮偶ki koronkowej.

Gregson wzi膮艂 leniwym ruchem podawany papier, ziewn膮艂 i schowa艂 z艂o偶ony arkusz pod zwini臋ty koc imituj膮cy poduszk臋.

Czy masz co艣 przeciwko temu, 偶ebym zatrzyma艂 ten list par臋 dni, Fil?

Nic a nic. Powiedz mi tylko, po co ci to potrzebne?

Powiem, gdy sam b臋d臋 wiedzia艂 dok艂adnie 鈥 odpar艂 Gregson wyci膮gaj膮c si臋 zn贸w na 艂贸偶ku. 鈥 Przypomnij sobie, jak 艣ni艂em kiedy艣, 偶e ten plantator z Carabobo zamierza ci臋 pchn膮膰 no偶em i jak nazajutrz on naprawd臋 pr贸bowa艂 ci臋 zabi膰! Ot贸偶 obecnie mia艂em r贸wnie偶 dziwaczny sen. Chc臋 si臋 teraz przespa膰 z tym listem pod poduszk膮. Mo偶e b臋d臋 nawet spa艂 na nim tydzie艅. Ale je艣li zamierzasz si臋 zdrzemn膮膰 tej nocy, to radz臋 ci zga艣 wreszcie 艣wiat艂o!

Filip rozebra艂 si臋, zgasi艂 艣wiat艂o i wyci膮gn膮艂 na 艂贸偶ku, lecz sen jako艣 nie przychodzi艂. Dobre p贸艂 godziny le偶a艂 wspominaj膮c zdarzenia minionych paru godzin. Pewien by艂, 偶e napisany przeze艅 list trafi艂 do r膮k w艂a艣ciwych, w膮tpi艂 jednak czy Piotr lub Janka zechc膮 mu da膰 odpowied藕. Nie 偶a艂owa艂 mimo to niczego. Je艣li spotka ich znowu przypadkiem, nie b臋dzie ju偶 zupe艂nie obcym przechodniem. Pewien by艂, 偶e drogi ich si臋 zejd膮 pr臋dzej czy p贸藕Niej. O ile sami nie zajrz膮 do Fortu Churchilla, to on ich poszuka w puszczy.

Zadawa艂 sam sobie dziesi膮tki pyta艅, na kt贸re wszak偶e nie znajdowa艂 odpowiedzi. Co to za dziewczyna o manierach kr贸lowej i kim jest jej towarzysz zachowuj膮cy nieomal dworski ceremonia艂? Sk膮d pochodz膮, czy偶by naprawd臋 z lasu? I gdzie le偶y Fort Bo偶y? Nie s艂ysza艂 nigdy o podobnej osadzie, lecz wspominaj膮c dziwaczny, a zarazem kosztowny str贸j Janki, jej delikatn膮 chusteczk臋 pachn膮c膮 heliotropem, rapier u boku Piotra, pow膮tpiewa艂 czy istotnie w sercu g艂uszy mog膮 si臋 tai膰 podobne cuda.

Usn膮艂, z postanowieniem, 偶e skoro tylko nadarzy si臋 sposobno艣膰 spr贸buje dociec czego艣 wi臋cej. Niew膮tpliwie kto艣 z mieszka艅c贸w Churchill musia艂 zna膰 niezwyk艂膮 par臋, a je艣li nie, to przynajmniej musia艂 wiedzie膰, gdzie le偶y ten Fort Bo偶y.

Gdy Filip zbudzi艂 si臋 w par臋 godzin p贸藕niej, Gregson by艂 ju偶 ubrany i czeka艂 ze 艣niadaniem.

艁adny z ciebie kompan 鈥 warcza艂 malarz z udan膮 z艂o艣ci膮. 鈥 Skoro p贸jdziesz zn贸w marzy膰 przy 艣wietle ksi臋偶yca, we藕 mnie przynajmniej ze sob膮. A tymczasem zanurz 艂eb do tego wiadra z wod膮 i jedzmy, bo umr臋 z g艂odu!

Filip dostrzeg艂 od razu, 偶e Gregson przypi膮艂 sw贸j wczorajszy szkic do jednej ze 艣cian.

Wcale dobre, jak na rysunek wykonany z pami臋ci 鈥 rzek艂, wskazuj膮c szkic ruchem g艂owy. 鈥 Pomaluj go jeszcze, a Burke zachwyci si臋 niew膮tpliwie.

Burke go w og贸le nie otrzyma! 鈥 p贸艂g臋bkiem zaprzeczy艂 Gregson, siadaj膮c przy stole. 鈥 To wcale nie na sprzeda偶?

Dlaczego?

Gregson wyczeka艂, a偶 towarzysz si膮dzie i dopiero wtenczas raczy艂 da膰 odpowied藕.

Uwa偶aj stary i gotuj si臋 do 艣miechu. Mo偶esz nawet p臋kn膮膰, je艣li to ci si臋 podoba! Ale prawd膮 jest, 偶e dziewczyna, kt贸r膮 spotka艂em wczoraj, jest jedyn膮 kobiet膮, dla kt贸rej ch臋tnie po艣wi臋ci艂bym 偶ycie!

Rozumiem ciebie doskonale! 鈥 odpar艂 Filip.

Gregson wyba艂uszy艂 na niego oczy.

Czemu nie p臋kasz ze 艣miechu?!

Wcale nie mam ochoty si臋 艣mia膰. M贸wi臋 ci, 偶e rozumiem. I rozumiem naprawd臋.

Gregson przeni贸s艂 wzrok z twarzy przez siebie naszkicowanej, na twarz Filipa.

Czy... Czy ona te偶 tak silnie przemawia do ciebie, Fil?

Jest bardzo pi臋kna.

Jest bardziej ni偶 pi臋kna 鈥 zapewni艂 Gregson gor膮co. 鈥 Je艣li kiedykolwiek widzia艂em twarz, jak si臋 to m贸wi, anielsk膮 to w艂a艣nie wczoraj. Przez sekund臋 patrzy艂a nawet na mnie...

A jakie mia艂a oczy?

Prze艣liczne!

Pytam o barw臋. 鈥 wyja艣ni艂 Filip, poczynaj膮c je艣膰.

Szare, czy te偶 b艂臋kitne. Po raz pierwszy mi si臋 zdarzy艂o, 偶e patrz膮c w oczy kobiece nie umia艂em 艣ci艣le okre艣li膰 ich koloru. A jej w艂osy, Fil! Z艂ote, ale nie tej podejrzanie sztucznej barwy, tylko po prostu wy艣nione! Mo偶esz my艣le膰 co chcesz, mo偶esz mnie mie膰 za wariata, ale musz臋 si臋 dowiedzie膰 co to za jedna, musz臋 j膮 znale藕膰, i to niezw艂ocznie, zaraz po 艣niadaniu!

A lord Fitzhugh?

Po twarzy Gregsona przemkn膮艂 cie艅. Jad艂 chwil臋 w milczeniu, potem rzek艂:

To w艂a艣nie nie da艂o mi spa膰 po twoim wyj艣ciu; my艣li o tajemniczym lordzie i o dziewczynie. Rozumiesz Fil, ona wcale nie jest podobna do tutejszych dziewcz膮t. Rasa z niej bije, zastanawia艂em si臋 wi臋c, czy nie ma przypadkiem jakiego zwi膮zku mi臋dzy lordem, a ni膮. Nie zale偶y mi wcale na tym, 偶eby m贸j domys艂 by艂 s艂uszny, lecz obawiam si臋, 偶e tak niestety jest. Pi臋kne i dobrze urodzone kobiety nie zje偶d偶aj膮 samotnie na koniec 艣wiata!... Jakie jest twoje zdanie?

Lecz Filip wola艂 nie pog艂臋bia膰 tego tematu. W kwadrans p贸藕Niej, obaj m艂odzi ludzie opu艣cili chat臋, a min膮wszy urwisko zeszli w d贸艂 do Churchill. Gregson uda艂 si臋 do magazyn贸w Kompanii, podczas gdy Filip skr臋ci艂 do budynku zajmowanego przez Pearse'a. Pearse siedzia艂 przy biurku. Podni贸s艂 na go艣cia zapuchni臋te znu偶one oczy; opas艂e d艂onie spoczywa艂y przed nim bezw艂adnie. Filip odgad艂 bez trudu, 偶e cz艂owiek ten nie k艂ad艂 si臋 dzi艣 wcale. Usi艂owa艂 jednak nada膰 twarzy wyraz o偶ywienia.

Filip wyj膮艂 z kieszeni par臋 cygar, po czym zaj膮艂 miejsce po drugiej stronie biurka.

Sprawiasz wra偶enie ogromnie wyczerpanego, Pearse 鈥 zacz膮艂. 鈥 Wida膰 interesy id膮 艣wietnie i nie mo偶esz podo艂a膰 nawa艂owi pracy. Widzia艂em, jak si臋 艣wieci艂o u ciebie dzi艣 w nocy ju偶 po dwunastej i omal nie wszed艂em si臋 przywita膰. Pomy艣la艂em wszak偶e, i偶 z pewno艣ci膮 nie chcesz, by ci przeszkadzano, tote偶 od艂o偶y艂em wizyt臋 do rana.

Bezsenno艣膰 鈥 rzek艂 Pearse g艂osem ochryp艂ym. 鈥 Nie mog臋 spa膰. Zapewne widzia艂e艣 mnie przez okno?

G艂os mia艂 przyspieszony i niespokojny. Filip odpowiedzia艂 niedbale.

Nie widzia艂em nic, pr贸cz smugi 艣wiat艂a. Ale, s艂uchaj no Pearse, ty zdaje si臋 znasz t臋 okolic臋 niezgorzej?

Pracowa艂em osiem lat w terenie, wyczekuj膮c rozpocz臋cia budowy tej przekl臋tej kolei 鈥 odpar艂 Pearse, splataj膮c i rozplataj膮c t艂uste palce. 鈥 Oczywi艣cie, 偶e j膮 znam!

Mo偶esz mi w takim razie powiedzie膰 niew膮tpliwie, gdzie le偶y Fort Bo偶y?

Jaki Fort?

Fort Bo偶y.

Pearse zrobi艂 niem膮dr膮 min臋.

To co艣 zupe艂nie nowego 鈥 b膮kn膮艂. 鈥 Nie s艂ysza艂em nigdy podobnej nazwy.

Wstaj膮c z krzes艂a, podszed艂 do wielkiej mapy wisz膮cej na 艣cianie. Pracowicie pocz膮艂 po niej wodzi膰 t艂ustym i kr贸tkim palcem.

To jest najnowsza mapa rz膮dowa! 鈥 m贸wi艂, obr贸cony plecami do Filipa. 鈥 Ale takiego Fortu na niej nie ma. Jest Jezioro Bo偶e, na po艂udnie od Nelson House, jedyne co ma zwi膮zek z Bogiem w okolicy pi臋膰dziesi膮tego trzeciego stopnia geograficznego.

W膮tpi臋, 偶eby Fort, o kt贸ry mi chodzi, le偶a艂 tak daleko na po艂udniu! 鈥 rzek艂 Filip wstaj膮c.

Ma艂e oczka Pearse'a spoziera艂y na艅 badawczo.

Nigdy o niczym podobnym nie s艂ysza艂em! 鈥 powt贸rzy艂. 鈥 I co to ma by膰 w艂a艣ciwie? Faktoria?

Nie mam zielonego poj臋cia! 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 Chcia艂em sam si臋 dowiedzie膰 dla ciekawo艣ci. Mo偶e zreszt膮 popl膮ta艂em nazw臋. W ka偶dym razie bardzo dzi臋kuj臋.

Zostawi艂 Pearse'a przy biurku, po czym uda艂 si臋 wprost do g艂贸wnego agenta. Wszak偶e Bludsoe, naczelny kierownik Kompanii Zatoki Hudsona na Dalekiej P贸艂nocy, nie m贸g艂 mu r贸wnie偶 udzieli膰 偶adnych informacji. Nie s艂ysza艂 nigdy o Forcie Bo偶ym. Nie pami臋ta艂, by si臋 kiedykolwiek styka艂 z nazwiskiem Couch~ee. W ci膮gu nast臋pnych dw贸ch godzin Filip rozmawia艂 z Francuzami, Indianami, dopytywa艂 pocztyliona przyby艂ego dzi艣 rano z po艂udnia. Wszystko bez rezultatu.

Czy偶by Piotr sk艂ama艂? Czy偶by go rozmy艣lnie wywi贸d艂 w pole. Poczerwienia艂 z gniewu na sam膮 t臋 my艣l. W nast臋pnej chwili jednak uspokoi艂 si臋 wobec przekonania, 偶e Metys stanowczo nie sprawia艂 wra偶enia k艂amcy. By艂 to raczej bojowy typ ni偶 wykr臋tny. Sam zreszt膮 nie pytany, poda艂 Fort Bo偶y jako miejsce sta艂ego pobytu. Nikt go zatem do k艂amstwa nie przymusza艂.

Filip rozmy艣lnie tak kierowa艂 krokami, 偶eby si臋 z Gregsonem nie spotka膰, lecz ani mu przez my艣l przesz艂o, 偶e jego przyjaciel dzia艂a dok艂adnie w tym samym celu. Zjad艂szy 艣niadanie z agentem, Whittemore wr贸ci艂 zn贸w na skalne urwisko, gdzie zobaczy艂 ubieg艂ej nocy Jank臋 i Piotra. Jakkolwiek nie mia艂 偶adnej nadziei otrzymania odpowiedzi na sw贸j list przeszuka艂 bacznie otaczaj膮ce g艂azy. Potem ruszy艂 na prze艂aj przez las w stron臋, sk膮d s艂ysza艂 ostatnio wycie psa.

Mimo i偶 szuka艂 ca艂y dzie艅, do wieczora nie natrafi艂 na 艣lad obozu. Dobrych par臋 mil d膮偶y艂 szlakiem wiod膮cym z Fort Churchill na p贸艂noc. Trzykrotnie przeci膮艂 okolic臋 pomi臋dzy tym szlakiem a zatok膮, wypatruj膮c smugi dymu ze szczytu ka偶dego pag贸rka, nas艂uchuj膮c pilnie wszelkich d藕wi臋k贸w mog膮cych stanowi膰 drogowskaz. Nie zobaczy艂 艣ladu ludzi i nie us艂ysza艂 nawet wycia psa.

Znu偶ony i rozczarowany wr贸ci艂 do Churchill. Uda艂 si臋 teraz prosto do chaty, gdzie Gregson ju偶 na niego czeka艂. Malarz spojrza艂 na przyjaciela badawczo, z dziwnym wyrazem twarzy. Wygl膮da艂 jak cz艂owiek, kt贸ry do艣wiadczy艂 niemi艂ych tarapat贸w. Pot zmieszany z kurzem zakrzep艂 mu na policzkach brudnymi smugami, a r臋ce trzyma艂 niedbale w kieszeniach. Wsta艂 z krzes艂a.

Sp贸jrz na mnie, Fil! Prosz臋 ci臋, sp贸jrz uwa偶nie!

Filip wytrzeszczy艂 oczy.

Czy ja 艣pi臋, czy te偶 czuwam? 鈥 pyta艂 malarz. 鈥 Powiedz mi tak偶e, czy wygl膮dam na cz艂owieka b臋d膮cego przy zdrowych zmys艂ach? No gadaj偶e!

Odwr贸ci艂 si臋, ruchem g艂owy wskazuj膮c szkic wisz膮cy na 艣cianie.

Czy widzia艂em t臋 dziewczyn臋 na w艂asne oczy, czy te偶 jej nie widzia艂em? Mo偶e to by艂o po prostu urojenie senne? 鈥 pl贸t艂 bez zwi膮zku, nie czekaj膮c a偶 Filip da 偶膮dan膮 odpowied藕. 鈥 Bo dzi艣 nie mog艂em jej znale藕膰! Przetrz膮sn膮艂em ka偶d膮 chat臋 i ka偶dy krzak w okolicy Churchill. Gania艂em p贸ty, a偶 mi wprost nogi odj臋艂o! I do diab艂a, nie mog臋 nawet spotka膰 nikogo, kto by j膮 widzia艂 tak samo jak ja! Mia艂a wtenczas g艂ow臋 okryt膮, ale przypominam sobie teraz, 偶e gdy j膮 mija艂em, zgarnia艂a na ramionach co艣 niby ciemny szal. Tak czy inaczej nikt nie pami臋ta podobnej twarzy! 鈥 wskaza艂 szkic wisz膮cy na 艣cianie. 鈥 Znik艂a! Znik艂a tak ca艂kowicie, jakby przyfrun臋艂a i odlecia艂a. Przepad艂a, chyba 偶e...

Chyba 偶e?...

Chyba 偶e si臋 gdzie艣 ukrywa! Znik艂a albo te偶 siedzi gdzie艣 w ukryciu!

Nie masz 偶adnych danych na to, 偶e si臋 ukrywa! 鈥 rzek艂 Filip, usi艂uj膮c zatai膰 wra偶enie, jakie na nim wywar艂y ostatnie s艂owa malarza.

Gregson by艂 wyra藕nie niesw贸j. Zapaliwszy papierosa, poci膮gn膮艂 bez smaku raz czy dwa razy i cisn膮艂 go precz przez otwarte drzwi. Wtem si臋gn膮艂 do kieszeni kurty, dobywaj膮c z niej kopert臋.

Diabli wiedz膮, mam czy nie mam! 鈥 wykrzykn膮艂. 鈥 Ale pos艂uchaj mnie Fil! By艂em dzi艣 艣wiadkiem przybycia poczty, wszed艂em wi臋c odwa偶nie do kantoru i spyta艂em, czy maj膮 co艣 dla lorda Fitzhugh Lee? Pokaza艂em poprzedni list, m贸wi膮c przy tym, 偶e jestem agentem lorda. Uda艂o mi si臋 w zupe艂no艣ci i otrzyma艂em... to!

Filip pochwyci艂 list, kt贸ry mu Gregson podawa艂. Dr偶膮cymi palcami wydar艂 z koperty jedyny arkusz papieru i rozwin膮艂 go co pr臋dzej. By艂y tu wypisane dwa zdania tylko:

"Nie tra膰 ani godziny! Uderz natychmiast!"

呕adnego nazwiska, jedynie kleks atramentu u spodu kartki. Adres na kopercie by艂 niew膮tpliwie wypisany t膮 sam膮 r臋k膮 co na poprzednim li艣cie. Obaj przyjaciele spojrzeli po sobie.

Znamienne, co? 鈥 rzek艂 wreszcie Gregson. 鈥 Ma艂o s艂贸w, ale sensu du偶o. Ten, kt贸ry 贸w list wys艂a艂, liczy niew膮tpliwie, 偶e lord Fitzhugh Lee otrzyma go bez zw艂oki, a wtenczas mo偶esz oczekiwa膰 wybuchu. Co do tego nie mo偶na si臋 chyba 艂udzi膰? No i czy偶 nie jest rzecz膮 znamienn膮, 偶e ta pi臋kna dziewczyna pojawia si臋 i znika tajemniczo w艂a艣nie w takiej chwili? A poza tym, s艂uchaj uwa偶nie, m贸wiono mi na poczcie, 偶e na dwie godziny przed przybyciem listonosza kto艣 jeszcze pyta艂 o listy dla lorda Fitzhugh Lee!

Filip wytrzeszczy艂 oczy.

M贸wili ci to?

M贸wili. O poczt臋 pyta艂 jaki艣 m臋偶czyzna, kto艣 zupe艂nie obcy. Nie poda艂 swego nazwiska, ani nie zostawi艂 instrukcji. Ot贸偶 kto wie, czy nie by艂 to towarzysz mojej pi臋knej nieznajomej. Je艣li zatem znajdziemy jego i j膮, znajdziemy lorda 艃Fitzhugh Lee! Je艣li nie znajdziemy, 艣pieszmy do twego obozu i gotujmy si臋 do walki! Rozumiesz?

Ale偶 my mamy list! 鈥 zaprzeczy艂 Filip. 鈥 Fitzhugh nie otrzyma ko艅cowych instrukcji i plan ich jakikolwiek jest, op贸藕ni si臋 przez to.

M贸j drogi 鈥 rzek艂 Gregson 艂agodnie. 鈥 Czy偶 nie m贸wi艂em ci dawno, 偶e ty jeste艣 si艂膮 zbrojn膮, a ja dyplomat膮! Ty masz r臋ce, a ja rozum. Jestem przekonany, 偶e identyczny list wys艂ano naszemu lordowi pod kilkoma adresami, by je艣li jeden zginie, drugi jednak doszed艂. Id臋 o najwi臋kszy zak艂ad, 偶e kopia tych kilku s艂贸w znajduje si臋 ju偶 w jego posiadaniu. Zwa偶aj na to co m贸wi臋 i zapami臋taj sobie: albo schwytamy lorda w ci膮gu paru dni najbli偶szych, albo b臋dziemy zmuszeni walczy膰!

Filip siad艂 oddychaj膮c ci臋偶ko.

Napisz臋 do Mac Dougalla. A ja sam musz臋 oczekiwa膰 przybycia statku.

Czy偶 nie lepiej napisa膰 do Brokawa, zostawi膰 list tutaj, a samemu 艣pieszy膰 na pomoc Mac Dougallowi?

Nie. S膮dz臋 bowiem, 偶e wraz z przybyciem statku wyja艣ni si臋 wiele spraw dot膮d niezrozumia艂ych. Musz臋 czeka膰 tutaj. Pozwoli nam to zreszt膮 szuka膰 jeszcze tych ludzi.

Gregson nie nalega艂, schowa艂 natomiast drugi list do kieszeni, w kt贸rej ju偶 nosi艂 pierwszy. Ca艂e popo艂udnie przesiedzia艂 w chacie. Filip wr贸ci艂 do Churchill. Dobr膮 godzin臋 sp臋dzi艂 w艣r贸d ruin dawnego fortu, usi艂uj膮c wysnu膰 logiczny wniosek z chaosu zdarze艅, jakie si臋 zwali艂y w ci膮gu ostatnich paru dni. S膮dzi艂, 偶e nale偶a艂oby wyjawi膰 Gregsonowi wszystko o czym sam by艂 powiadomiony, jednak偶e waha艂 si臋 wci膮偶 dla paru przyczyn. Je艣li po przybyciu do Churchill londy艅skiego parowca wysi膮dzie ze艅 panna Brokaw, to po c贸偶 ma zdradza膰 przyjacielowi sprawy dawno przebrzmia艂e, o kt贸rych tak ch臋tnie sam by艂by zapomnia艂? Je艣li natomiast Eileen nie b臋dzie na statku, sam ten fakt dowiedzie ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, 偶e pi臋kna panna znajduje si臋 istotnie w pobli偶u Churchill. Na razie jednak nale偶a艂o czeka膰 cierpliwie.

Nast臋pnego ranka wyprawi艂 pos艂a艅ca z listem do Mac Dougalla, nad jezioro 艢lepego Indianina, przy czym zach臋ci艂 in偶yniera do jak najwi臋kszej baczno艣ci oraz doradza艂 mu powiadomienie licznych plac贸wek o mo偶liwo艣ci sabota偶u i napa艣ci. Gregson w dalszym ci膮gu nie opuszcza艂 chaty.

Nie powinienem si臋 zbyt wiele szwenda膰 鈥 t艂umaczy艂 鈥 odebra艂em bezprawnie poczt臋 lorda Fitzhugh Lee, lepiej wi臋c teraz siedzie膰 cicho i czeka膰 rozwoju wypadk贸w.

Filip przeszuka艂 raz jeszcze bory na po艂udnio_zach贸d od Churchill maj膮c nadziej臋, 偶e znajdzie jakikolwiek 艣lad Piotra i Janki. Ludzie le艣ni 艣ci膮gali ju偶 zewsz膮d do Fortu w oczekiwaniu wielkiego, dorocznego zdarzenia: przybycia statku z Londynu; Whittemore zatrzymywa艂 si臋 i wypytywa艂 wszystkich. Nikt nie widzia艂

tych, o kt贸rych mu sz艂o. Min膮艂 dzie艅 czwarty i pi膮ty nie przynosz膮c 偶adnych zmian. Wynika艂oby z tego, 偶e na Dalekiej P贸艂nocy nie istnieje Fort Bo偶y, jak i nie istniej膮 Piotr Couch~ee i jego towarzyszka. Filip stumania艂 zupe艂nie. Sz贸sty dzie艅 sp臋dzi艂 ju偶 w chacie wraz z Gregsonem. Rankiem si贸dmego dnia, znad zatoki, zahucza艂 g艂ucho wystrza艂 armatni.

By艂 to sygna艂 od dw贸chset lat wieszcz膮cy mieszka艅com Churchill przybycie statku.

Zanim obaj m艂odzi ludzie sko艅czyli 艣niadanie i wspi臋li si臋 na szczyt g贸ruj膮cego ponad zatok膮 urwiska, parowiec zarzuci艂 ju偶 kotwic臋 o p贸艂 mili od brzegu, w bezpiecznej odleg艂o艣ci od ska艂 podwodnych. Ca艂e Churchill nieomal wyleg艂o na spotkanie. Filip wskaza艂 r臋k膮 szalup臋 agenta, kt贸ra przeby艂a ju偶 prawie dwie trzecie drogi dziel膮cej statek od l膮du.

Nale偶a艂o si臋 razem zabra膰 鈥 rzek艂 Filip. 鈥 Brokaw b臋dzie ura偶ony, 偶e go witamy tak opieszale, a panna Brokaw tym bardziej. Wyjd藕my przynajmniej na przysta艅!...

W kwadrans p贸藕niej przeciskali si臋 przez t艂um m臋偶czyzn, kobiet i dzieci, przez gromady w艂贸cz膮cych si臋 za panami ps贸w, d膮偶膮c ku wielkiemu, kamiennemu molo, wzd艂u偶 kt贸rego cumowano statek co dzie艅 na par臋 godzin w czasie najwy偶szego przyp艂ywu. Filip zatrzyma艂 si臋 po艣r贸d ci偶by Indian Cree oraz Metys贸w, k艂ad膮c r贸wnocze艣nie d艂o艅 na ramieniu Gregsona.

Zaczekamy tutaj 鈥 powiedzia艂.

Szalupa agenta wraca艂a ju偶. Filip wyj膮艂 z kieszeni cygaro i zapali艂 je niezw艂ocznie. W miar臋 zbli偶ania si臋 szalupy serce ko艂ata艂o w nim coraz silniej. Zerkn膮艂 na Gregsona. Malarz 膰mi艂 nerwowo papierosa i Filip zdziwi艂 si臋, dlaczego przyjaciel tak niecierpliwym wzrokiem 艣ledzi nadp艂ywaj膮c膮 艂贸d藕.

呕agiel zakrywa艂 jad膮cych, tote偶 d艂u偶szy czas nic nie mo偶na by艂o dostrzec. Gdy szalupa przybi艂a do brzegu, Bludsoe wyskoczy艂 na ska艂臋 z lin膮 w r臋ku. Trzech czy czterech spo艣r贸d jego pracownik贸w skoczy艂o za nim. 呕agiel opad艂 z chrz臋stem blok贸w i pier艣cieni niby wielka, bia艂a kurtyna, a Filip da艂 teraz krok naprz贸d, z trudem powstrzymuj膮c wydzieraj膮cy si臋 z piersi okrzyk.

Stoj膮c na szerokiej burcie, z jedn膮 r臋k膮 wyci膮gni臋t膮 w stron臋 agenta, Eileen Brokaw zamierza艂a w艂a艣nie da膰 szeroki krok maj膮cy przenie艣膰 j膮 na l膮d. Oto ju偶 zst膮pi艂a 艣mia艂o i zr臋cznie, gdy ojciec jej gramoli艂 si臋 z ty艂u rozwa偶nie. Z u艣miechem oczekiwania spoziera艂a po ciemnych twarzach otaczaj膮cych j膮 zewsz膮d traper贸w i my艣liwych. Filip wiedzia艂, 偶e szuka w艂a艣nie jego. Puls bi艂 mu nier贸wno. Odwr贸ci艂 si臋, by stwierdzi膰, jak zareagowa艂 Gregson na widok pi臋knej panny.

Malarz 艣ciska艂 obur膮cz rami臋 przyjaciela. Palce jego by艂y twarde jak stal. Twarz mia艂 blad膮 i usta mocno zaci臋te. Ani drgn膮艂, gdy tymczasem panna Brokaw sun膮c wzrokiem po obecnych mia艂a w艂a艣nie spojrze膰 na nich. Wtem pu艣ci艂 Filipa i niby strza艂a skoczy艂 mi臋dzy zgromadzonych Indian i Metys贸w, czyni膮c tylko jeszcze znak ostrzegawczy.

Ani chwil臋 za wcze艣nie, bowiem Eileen dostrzeg艂a w艂a艣nie wynios艂膮 posta膰 Whittemore'a. Lecz on nie zauwa偶y艂 jej skinienia, gdy偶 uparcie wlepia艂 wzrok w rz膮d twarzy przed sob膮. Dwoje ludzi przedziera艂o si臋 bli偶ej przez ci偶b臋 i Filip spr臋偶y艂 si臋 ca艂y w radosnym podnieceniu. To byli oni, Piotr i Janka!

To co si臋 zdarzy艂o nast臋pnie zapar艂o mu po prostu oddech. Janka przystan臋艂a i zachwia艂a si臋 jak gdyby s艂abn膮c. By艂a ju偶 ubrana zwyczajnie jak reszta otaczaj膮cych, a Piotr r贸wnie偶 nie przypomina艂 w niczym staro艣wieckiej postaci widzianej w noc ksi臋偶ycow膮. Metys pochyli艂 si臋 ku towarzyszce, co艣 jej szepn膮艂, po czym Janka skoczy艂a ku Eileen wyci膮gaj膮c r臋ce na powitanie, zarumieniona ca艂a ze wzruszenia czy te偶 rado艣ci.

W twarzy panny Brokaw pojawi艂 si臋 wyraz ogromnego zdumienia, kt贸ry wszak偶e znik艂 nader szybko. Wlepi艂a oczy w le艣n膮 dziewczyn臋, wyprostowa艂a si臋 wynio艣le i z paroma s艂owami, kt贸rych Filip nie dos艂ysza艂 z powodu odleg艂o艣ci, obr贸ci艂a si臋 do ojca i do agenta. Janka zastyg艂a w p贸艂 kroku, jak gdyby j膮 kto uderzy艂. Potem cofn臋艂a si臋 wolno. Rumieniec radosnego wzruszenia znik艂 z jej twarzy. 艢liczne usta dr偶a艂y jak do p艂aczu.

Filip wykrzykn膮艂 wyrazy pocieszenia czy otuchy, sam w艂a艣ciwie nie wiedzia艂 co i skoczy艂 w jej stron臋. Dostrzeg艂szy go szybko pocz臋艂a si臋 cofa膰 w stron臋 Piotra. By艂by j膮 艣ciga艂, lecz Eileen Brokaw zobaczy艂a go r贸wnie偶 i sz艂a ju偶 na spotkanie, wyci膮gaj膮c r臋k臋. Ojciec jej oraz agent Bludsoe nadchodzili 艣piesznie.

Filipie! 鈥 wo艂a艂a Eileen.

Milcz膮co u艣cisn膮艂 jej palce. Si艂臋 u艣cisku i gwa艂towny rumieniec twarzy Eileen poczyta艂a za wyznanie, kt贸remu usta nie umia艂y da膰 ju偶 wyrazu. Filip przywita艂 si臋 p贸藕niej z Brokawem, daremnie chciwym wzrokiem szukaj膮c w ci偶bie Piotra i Janki.

Znikli bez 艣ladu. Wobec 艂agodnego nacisku d艂oni Eileen na swym ramieniu, Filip dozna艂 raptem uczucia wstr臋tu.

Rozdzia艂 VIII
Zagadki

Filip nie zwraca艂 uwagi na setk臋 oczu, kt贸re 艣ledzi艂y z podziwem wysok膮 posta膰 pi臋knej panny, krocz膮cej u jego boku.

Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e panna Brokaw co艣 m贸wi i 艣mieje si臋 g艂o艣no, a on sam kiwa g艂ow膮 odpowiadaj膮c na jej pytania zapewne bez wielkiego sensu, gdy偶 my艣l mia艂 zaj臋t膮 jednym tylko: jak znale藕膰 pretekst, kt贸ry by mu pozwoli艂 po偶egna膰 Eileen i biec za Piotrem Couch~ee i jego towarzyszk膮.

Zapomnia艂 nawet chwilowo o niewyt艂umaczalnej ucieczce Gregsona, o tym, 偶e jednak Eileen przyby艂a wraz z ojcem na statku id膮cym z Londynu i 偶e tych par臋 ostatnich wydarze艅, zamiast rozwik艂a膰 tajemnic臋, pogmatwa艂o j膮 tylko jeszcze bardziej. Ca艂膮 uwag臋 ze艣rodkowa艂 na dw贸ch postaciach: Janki i Piotra, rozwa偶aj膮c gor膮czkowo, jakby tu ich schwyta膰 zanim opuszcz膮 Churchill? Eileen, mimo woli zapewne, dostarcza艂a mu szukanego pretekstu.

Nie wygl膮dasz na zbyt uradowanego, Filipie! 鈥 zawo艂a艂a, g艂osem dziecinnym, przeznaczonym wyra藕nie jedynie dla jego uszu. 鈥 A ja s膮dzi艂am, 偶e si臋 ucieszysz z mego przyjazdu!

Filip nie omieszka艂 skorzysta膰 z okazji.

Obawia艂em si臋, 偶e to zauwa偶ysz! 鈥 rzek艂 艣piesznie. 鈥 Obawia艂em si臋, 偶e mnie pos膮dzisz o oboj臋tno艣膰, poniewa偶 nie wyjecha艂em szalup膮 na spotkanie i poniewa偶 nie t艂oczy艂em si臋 na brzegu tylko czeka艂em w ci偶bie. Ale wygl膮da艂em tu kogo艣, pewnego cz艂owieka. Szukam go ju偶 od bardzo dawna. W艂a艣nie przed chwil膮 mign臋艂a mi w t艂umie jego twarz. St膮d jestem taki roztargniony 鈥 roze艣mia艂 si臋 udaj膮c szczero艣膰. 鈥 Czy wybaczysz mi je艣li ci臋 na chwil臋 opuszcz臋? Czy wyt艂umaczysz mnie wobec ojca? Wr贸c臋 natychmiast i wtenczas zobaczysz, czy ciesz臋 si臋 z twego przyjazdu, czy te偶 nie!

Panna Brokaw wysun臋艂a d艂o艅 spod jego ramienia.

Ale偶 naturalnie, 偶e ci wybacz臋! 鈥 rzek艂a. 鈥 艢piesz, bo got贸w ci znowu umkn膮膰! Je艣li to kto艣 ciekawy, ch臋tnie nawet posz艂abym z tob膮!

Nie odpowiadaj膮c na ostatnie jej pytanie, Filip obr贸ci艂 si臋 do Brokawa i agenta krocz膮cych blisko z ty艂u.

Musz臋 pa艅stwa na chwil臋 opu艣ci膰. Wyt艂umaczy艂em ju偶 wszystko pannie Eileen. Wr贸c臋 zreszt膮 niezw艂ocznie.

Nie trac膮c ani sekundy pogna艂 z powrotem na molo. Jak si臋 tego niestety spodziewa艂, Janka i jej towarzysz znikli. Lecz by艂 jeden tylko kierunek, dok膮d mogli si臋 uda膰 niepostrze偶enie: urwisko. Ledwo smuga boru os艂oni艂a go przed oczyma ciekawych, Filip pocz膮艂 prawie biec. Dotar艂 w艂a艣nie do st贸p stromej ska艂y unosz膮cej si臋 z morza nieomal prostopadle, gdy w d贸艂 po 艣cie偶ce zacz膮艂 mu kto艣 schodzi膰 na spotkanie. By艂 to ch艂opak india艅ski. Filip po艣pieszy艂 ku niemu rozumiej膮c, 偶e je艣li Piotr i Janka szli t臋dy przed chwil膮, wyrostek musia艂 ich niew膮tpliwie zauwa偶y膰.

Zanim wszak偶e zd膮偶y艂 przem贸wi膰, ch艂opak podbieg艂 ku niemu pierwszy wyci膮gaj膮c r臋k臋. Zamiast pyta膰, Filip krzykn膮艂 z rado艣ci, gdy偶 drobna, ciemna d艂o艅 podawa艂a mu chusteczk臋, t臋 sam膮, kt贸r膮 przed paroma dniami znalaz艂 na skale i kt贸r膮 tam p贸藕niej odni贸s艂. Mo偶e by艂a to zreszt膮 inna chustka, lecz bli藕niaczo podobna. Zwi膮zana w w臋ze艂ek tai艂a co艣 we wn臋trzu, gdy偶 pod palcami wyra藕nie chrz臋艣ci艂 papier. Filip omal nie podar艂 delikatnej tkaniny, tak mu by艂o pilno pozna膰 tajemnic臋. Po chwili trzyma艂 ju偶 w r臋ku drobny arkusik. Trzy kr贸tkie linijki skre艣lone staro艣wieckim pismem zawiera艂y tre艣膰 wystarczaj膮c膮, by serce Whittemore'a zacz臋艂o naraz bi膰 dziko i nier贸wno.

"Czy zechce pan przyj艣膰 nocy dzisiejszej na urwisko, gdzie艣 mi臋dzy dziewi膮t膮 a dziesi膮t膮?"

Brak艂o jakiegokolwiek podpisu, lecz mimo to Filip wiedzia艂, 偶e li艣cik pochodzi od Janki, gdy偶 tylko ona mog艂a skre艣li膰 tak mikroskopijne literki, podobne naprawd臋 do koronkowego wzoru zdobi膮cego chusteczk臋. Przy tym ten styl naiwny a zawi艂y! Przeczyta艂 notatk臋 kilkakrotnie, by odwr贸ciwszy si臋 stwierdzi膰, 偶e ma艂y Indianin zmyka prze艣lizguj膮c si臋 po艣r贸d ska艂.

Ej, ty! 鈥 krzykn膮艂 Filip w 艣lad za malcem. 鈥 Chod藕 no tutaj!

Indianin b艂ysn膮艂 w u艣miechu bia艂ymi z臋bami, machn膮艂 r臋k膮 i j膮艂 zmyka膰 szybciej. Odwracaj膮c oczy od Filipa, zerkn膮艂 ku szczytowi g贸ry. Filip pod膮偶y艂 za jego wejrzeniem i zrozumia艂. Z wierzcho艂ka urwiska Janka i PiOtr spostrzegli nadchodz膮cego, a 偶e r贸wnocze艣nie ma艂y Indianin musia艂 si臋 im nawin膮膰, wykorzystali go jako pos艂a艅ca. By膰 mo偶e obserwowali teraz jakie wra偶enie wywar艂a ich kartka. Filip wybuchn膮艂 艣miechem i powia艂 kapeluszem na znak, 偶e przyjmuje dziwaczne zaprosiny.

Zastanowi艂 si臋 nieco, dlaczego wyznaczyli mu spotkanie o nocnej porze, gdy znacznie 艂atwiej mogli si臋 spotka膰 zaraz za dnia. Lecz ca艂o艣膰 tajemnicy narastaj膮cej wko艂o od d艂u偶szego czasu by艂a zbyt skomplikowana, by drobne szczeg贸艂y mog艂y mie膰 g艂臋bsz膮 warto艣膰; zawr贸ci艂 wi臋c do Churchill w radosnym przekonaniu, 偶e los poczyna mu wreszcie i艣膰 na r臋k臋.

Jeszcze par臋 godzin, spotka Jank臋 i Piotra, a r贸wnocze艣nie wyja艣ni przynajmniej cz臋艣膰 dr臋cz膮cych zagadek. Mniej jednak偶e sz艂o o zagadki, a wi臋cej o Jank臋. My艣l o tej le艣nej dziewczynie burzy艂a w nim krew.

Zamierza艂 pocz膮tkowo odszuka膰 pana Brokaw i jego c贸rk臋, lecz niebawem zmieni艂 zdanie. Najpierw odnajdzie Gregsona i pogada z nim. Wiedzia艂, 偶e malarz oczekuje go w chacie, uda艂 si臋 wi臋c do niej niezw艂ocznie, sun膮c skrajem boru dla niepoznaki.

Gdy wszed艂 do izby, Gregson przemierza艂 j膮 w艂a艣nie nerwowym krokiem. R臋ce zasun膮艂 g艂臋boko w kieszenie. Na pod艂odze wala艂y si臋 niezliczone niedopa艂ki papieros贸w wypalonych zaledwie do po艂owy. Na widok przyjaciela malarz stan膮艂, patrz膮c na艅 chwil臋 w zupe艂nym milczeniu.

No i co? 鈥 rzek艂 wreszcie. 鈥 Co masz mi do powiedzenia?

Nic! 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 Sam niewiele rozumiem. Licz臋, 偶e ty mi co艣 wyja艣nisz!

Twarz Gregsona 艣ci膮gni臋ta w surowe linie nie mia艂a w sobie obecnie nic kobiecego. U艣miechn膮艂 si臋 szyderczo, cho膰 ledwo dostrzegalnie.

Widzia艂e艣 przecie... 鈥 rzek艂 ch艂odno. 鈥 Wiedzia艂e艣 dobrze ca艂y czas, 偶e panna Brokaw i osoba kt贸r膮 narysowa艂em, jest jedn膮 i t膮 sam膮 istot膮! Po c贸偶 mnie zwodzi艂e艣?

Filip pomin膮艂 pytanie milczeniem. ZBli偶ywszy si臋 szybko, uj膮艂 przyjaciela za rami臋.

To niemo偶liwe! 鈥 zawo艂a艂 st艂umionym g艂osem. 鈥 To zupe艂nie wykluczone! To nie mo偶e by膰 ta sama osoba! Odk膮d statek wyp艂yn膮艂 z Halifax nie przybija艂 do brzegu ani razu! Panna Brokaw wysiad艂a dzi艣 na ten l膮d po raz pierwszy w 偶yciu! Wszelkie inne przypuszczenia s膮 absurdem, wierutnym nonsensem!

A jednak 鈥 odpar艂 Gregson niewzruszenie 鈥 kobieta, kt贸r膮 spotka艂em przed paru dniami by艂a pann膮 Brokaw i to jest jej portret!

Wskaza艂 wisz膮cy na 艣cianie rysunek, po czym oswobodziwszy rami臋 z u艣cisku Filipa, zapali艂 nowego papierosa. G艂os mia艂 tak pewny i stanowczy, 偶e Whittemore zrozumia艂, i偶 偶adne argumenty, najbardziej rzeczowe, nie zachwiej膮 jego przekonaniem.

To z pewno艣ci膮 by艂a panna Brokaw! 鈥 rzek艂 znowu Gregson. 鈥 Przypu艣膰my na chwil臋, 偶e przyby艂a do Churchill w balonie, zjad艂a tu lunch i odlecia艂a na statek z powrotem. Tak czy inaczej nie w膮tpi臋 ani chwili, 偶e w艂a艣nie j膮 spotka艂em wtenczas na przechadzce. B臋d臋 prowadzi艂 艣ledztwo w tym kierunku, prosz臋 ci臋 wi臋c o po偶yczenie mi, na czas nieograniczony, listu lorda Fitzhugh Lee. Ale daj mi jeszcze s艂owo, 偶e w ci膮gu paru dni najbli偶szych nie powiesz nikomu o istnieniu tego listu?

W艂a艣ciwie powinienem go koniecznie pokaza膰 panu Brokaw! 鈥 waha艂 si臋 Filip.

Koniecznie, nie koniecznie. Brokaw wie i bez tego listu, 偶e sytuacja jest powa偶na. S艂uchaj Fil, ty r贸b swoje, a ja swoje, to znaczy zdaj na mnie ca艂膮 t臋 spraw臋. Nie wspominaj nawet Brokawowi, 偶e ja istniej臋. Nie chc臋 spotyka膰 ani jego, ani jej, cho膰 B贸g widzi, 偶e gdyby nie moja przekl臋ta przyja藕艅 dla ciebie, zabra艂bym si臋 od razu do panny Eileen. Jest teraz nawet pi臋kniejsza ni偶 wtenczas, gdy j膮 po raz pierwszy spotka艂em.

A wi臋c jednak widzisz pewn膮 r贸偶nic臋? 鈥 roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no. Gregson nie odpowiedzia艂.

Ech, gdybym tylko odnalaz艂 tego jej sobowt贸ra 鈥 westchn膮艂 Filip. 鈥 Dopiero by艣 si臋 zawstydzi艂, Greggy! Da艂bym tysi膮c dolar贸w, 偶eby wiedzie膰, gdzie si臋 tamta kryje.

Da艂bym tysi膮c, 偶eby艣 mi tamt膮 pokaza艂 鈥 odparowa艂 malarz.

Zak艂ad stoi 鈥 roze艣mia艂 si臋 Filip. 鈥 Do widzenia tymczasem, dam zn贸w zna膰 o sobie po po艂udniu lub wieczorem.

Udawa艂 dobry humor, lecz gdy wraca艂 do Churchill wcale mu nie by艂o weso艂o. Pok艂ada艂 nadziej臋 w Gregsonie s膮dz膮c, 偶e malarz dopomo偶e mu naprawd臋 w wyja艣nieniu wielu tajemnic, tymczasem przyjaciel upar艂 si臋, 偶e widzia艂 pann臋 Brokaw przed tygodniem, co by艂o oczywistym nonsensem i k艂ad艂o na jego spostrzegawczo艣ci wielki znak zapytania. Chocia偶 鈥 zastanowi艂 si臋 znowu Filip 鈥 kto wie czy czasem statek w drodze wyj膮tku nie przybi艂 ju偶 raz do l膮du?

Chc膮c si臋 upewni膰 Filip odszuka艂 natychmiast kapitana i stwierdzi艂, 偶e statek przyby艂 prosto z Halifax, bez 偶adnej zmiany w zwyk艂ym kursie. To rozwiewa艂o niekt贸re w膮tpliwo艣ci, lecz tym bardziej zg臋szcza艂o inne. Gregson nie m贸g艂 oczywi艣cie spotka膰 Panny Brokaw wcze艣niej ni偶 dzisiejszego ranka! Ale kto by艂 tym sobowt贸rem? Gdzie si臋 znajduje obecnie? Co za dziwny zbieg okoliczno艣ci sprowadzi艂 je do Churchill nieomal r贸wnocze艣nie?

Podzielaj膮c poniek膮d punkt widzenia Gregsona, 艂膮czy艂 sobowt贸ra pi臋knej panny z lordem Fitzhugh Lee i z intryg膮 uknut膮 przeciw ich kompanii. Bole艣nie uderzy艂a go my艣l, 偶e je艣li te podejrzenia s膮 s艂uszne to w takim razie Janka i Piotr r贸wnie偶 nale偶膮 do spisku. Bo przecie偶 Janka wprowadzona w b艂膮d 艂udz膮cym podobie艅stwem zamierza艂a przywita膰 Eileen niby serdeczn膮 przyjaci贸艂k臋.

Uda艂 si臋 teraz wprost do domu g艂贸wnego agenta i zapuka艂 do cz臋艣ci zajmowanej przez Brokawa i jego c贸rk臋. Brokaw wpu艣ci艂 go zaraz, a widz膮c badawczy wzrok z jakim Filip rozgl膮da si臋 po pokoju, skin膮艂 g艂ow膮 w g艂膮b mieszkania, w kierunku zamkni臋tych drzwi.

Eileen wypoczywa 鈥 oznajmi艂. 鈥 Podr贸偶 by艂a bardzo m臋cz膮ca. Eileen nie spa艂a wcale dwie ostatnie noce, odk膮d opu艣cili艣my Halifax.

Filip stwierdzi艂 zreszt膮 od pierwszego wejrzenia, 偶e i sam Brokaw musia艂 spa膰 niewiele. Oczy mia艂 znu偶one i podpuchni臋te. Rusza艂 si臋 jednak 偶wawo i m贸wi艂 do rzeczy. Wskaza艂 go艣ciowi fotel tu偶 obok obszernego kominka, na kt贸rym p艂on臋艂y jaskrawym ogniem wielkie k艂ody brzozowe, po czym otworzywszy skrzynk臋 cygar przeszed艂 od razu do interes贸w.

Diab艂a to wszystko warte! 鈥 zacz膮艂 g艂osem twardym i pe艂nym pasji, jakby z wysi艂kiem najwy偶szym hamuj膮c wybuch gniewu. 鈥 A przecie jeszcze trzy miesi膮ce i ju偶 by艣my mieli zarobki, mogliby艣my wyp艂aci膰 dywidendy. Oblicza艂em doch贸d na pi臋膰set od stu. Tymczasem taki pasztet!

Cisn膮艂 w ogie艅 na wp贸艂 wypalone cygaro, po czym gniewnie urwa艂 z臋bami czubek drugiego. Filip zapala艂 dopiero swoje; chwil臋 trwa艂a cisza.

A jak tam twoi ludzie? B臋d膮 walczy膰?

Je艣li zajdzie potrzeba, to tak 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 Na niekt贸rych przynajmniej mog臋 艣mia艂o polega膰. Szczeg贸lnie nad jeziorem 艢lepego Indianina mam wyborowy personel. Ale sk膮d w og贸le takie my艣li? Prosz臋 wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e je艣li dojdzie do walki jeste艣my zrujnowani bez wzgl臋du na wynik!

Je艣li tuziemcy powstan膮 przeciwko nam gremialnie, b臋dziemy zrujnowani niew膮tpliwie. Do tego nie mo偶emy dopu艣ci膰. W tym jedyna nasza szansa. Tam na po艂udniu robi艂em wszystko co le偶a艂o w mojej mocy, by przeciwnik贸w zaszachowa膰, niestety bez rezultatu. Wrogowie dzia艂aj膮 z ukrycia pos艂uguj膮c si臋 w znacznej mierze pras膮. Uderz膮 niebawem wprost. Rozp臋taj膮 tutaj burz臋, kt贸r膮 podadz膮 nast臋pnie do wiadomo艣ci publicznej, zowi膮c j膮 偶ywio艂owym gniewem miejscowej ludno艣ci, wywo艂anym przez nasze zdzierstwa i nadu偶ycia. Mo偶liwe, 偶e sprowadz膮 sobie nawet posi艂ki, nie dowierzaj膮c miejscowym elementom. Chc膮 nas zaskoczy膰 znienacka. Jedyna szansa to pobi膰 ich z punktu, schwytawszy dostateczn膮 ilo艣膰 napastnik贸w, by mie膰 w r臋ku wystarczaj膮cy dow贸d prowokacji.

Brokaw by艂 silnie podniecony. Podkre艣la艂 ka偶de zdanie szerokim i gniewnym rozmachem r膮k. Zaciska艂 pi臋艣ci; p艂on膮艂 na twarzy. Pomi臋dzy nim a dawnym Brokawem, ch艂odnym, opanowanym w najgorszych nawet tarapatach, istnia艂a obecnie taka przepa艣膰, a偶 si臋 Filip zdziwi艂. S膮dzi艂 poprzednio, 偶e stary wyga obmy艣li bez trudu p贸艂 tuzina plan贸w, maj膮cych w spos贸b 艂atwy cho膰 podst臋pny spowodowa膰 kl臋sk臋 wrog贸w. Tymczasem on, usposobiony raczej skrytob贸jczo przez ca艂e swoje 偶ycie, zach臋ca艂 teraz do otwartej walki!

Filip uprzedza艂 Gregsona, 偶e walka b臋dzie. Sam by艂 g艂臋boko o tym przekonany. Ale nie przypuszcza艂 nigdy, 偶e Brokaw zechce wzi膮膰 w niej udzia艂. Pochyli艂 si臋 nieco w stron臋 wsp贸lnika, maj膮c twarz zarumienion膮 zar贸wno od blisko艣ci ognia jak i z podniecenia. Walczy膰, to walczy膰! Czu艂, 偶e wygra. Ufa艂 we w艂asn膮 energi臋 i przedsi臋biorczo艣膰. Lecz i to nie rozwi膮zywa艂o zagadnienia.

No dobrze, a je艣li wygramy, to co dalej? 鈥 pyta艂.

Je艣li zdob臋dziemy dow贸d, 偶e ca艂a ta ruchawka by艂a wywo艂ana sztucznie 鈥 t艂umaczy艂 Brokaw 鈥 w takim razie rz膮d stanie niew膮tpliwie po naszej stronie. Ju偶 zreszt膮 sondowa艂em nastroje. Napomkn膮艂em nawet komu nale偶y, 偶e co艣 si臋 przeciw nam knuje i otrzyma艂em zapewnienie, 偶e w艂adza si臋 tym zajmie. Ale nim policja zdo艂a wkroczy膰, wrogowie ju偶 uderz膮. Na razie wi臋c musimy sobie radzi膰 sami!

A je艣li przegramy?

Brokaw wymownie wzruszy艂 ramionami.

W贸wczas czeka nas kl臋ska. Rz膮d nabierze przekonania, 偶e ca艂a Daleka P贸艂noc odnosi si臋 do nas wrogo i oczywi艣cie odbior膮 nam koncesj臋. Akcjonariusze strac膮 wszystko, co do grosza.

W chwilach silnego napi臋cia Filip nie umia艂 spokojnie usiedzie膰 na miejscu. Wsta艂 wi臋c i otoczony k艂臋bami dymu tytoniowego pocz膮艂 si臋 przechadza膰 po wielkim dywanie ca艂kowicie t艂umi膮cym kroki. Rozwa偶a艂, czy nie lepiej by by艂o z艂ama膰 s艂owo dane Gregsonowi i powiadomi膰 wsp贸lnika o tajemniczym lordzie Fitzhugh Lee. Zastanowi艂 si臋 jednak, 偶e nie wynikn膮 st膮d 偶adne korzy艣ci. Brokaw wiedzia艂 i tak, 偶e sytuacja jest powa偶na; przewidywa艂 nawet rych艂e rozpocz臋cie walki. Mo偶na wi臋c 艣mia艂o poczeka膰 z wiadomo艣ci膮 dzie艅 lub dwa.

Rozmawiali potem jeszcze z godzin臋, po up艂ywie kt贸rej ustalili w og贸lnych zarysach plany post臋powania. Nazajutrz Filip mia艂 wyruszy膰 nad jezioro 艢lepego Indianina, gdy tymczasem Brokaw mia艂 pod膮偶y膰 tam偶e dopiero za dwa, trzy dni.

Wychodz膮c z mieszkania wsp贸lnika Filip czu艂 tak膮 ulg臋, jak gdyby mu zdj臋to z ramion znaczny ci臋偶ar. Po miesi膮cach trosk i przymusowej bezczynno艣ci widzia艂 nareszcie przed sob膮 jasno okre艣lon膮 drog臋. By艂 przy tym dziwnie radosny, szcz臋艣liwy jak nigdy. Tej nocy spotka Jank臋! Tak go poch艂ania艂a ta my艣l, 偶e zapomnia艂 nawet, i偶 zobaczy r贸wnie偶 Eileen.

Przed paroma dniami jeszcze upewnia艂 Gregsona, 偶e walka z tuziemcami r贸wna艂aby si臋 samob贸jstwu. Teraz p艂on膮艂 ca艂膮 rz膮dz膮 czynu podniecony tak dalece, 偶e wzgl臋dnie ma艂o obchodzi艂 go nawet wynik ostateczny: przegrana czy zwyci臋stwo.

Gdyby si臋 nieco zastanowi艂, musia艂by przyzna膰, 偶e powodem nag艂ej zmiany nastroju jest przede wszystkim my艣l o 艣licznej dziewczynie, spotkanej po raz pierwszy na skale w noc ksi臋偶ycow膮. Co prawda Janka nale偶a艂a r贸wnie偶 do tuziemc贸w, kt贸rych mia艂 niebawem zwalcza膰, ale to nie m膮ci艂o mu rado艣ci. Zbytnio ufa艂 w艂asnej energii, w艂asnej przedsi臋biorczo艣ci.

Wracaj膮c do chaty, rozwa偶a艂, 偶e niew膮tpliwie Janka i Piotr przeczytali jego list, a z odpowiedzi s膮dz膮c musieli nale偶ycie poj膮膰 kieruj膮ce nim motywy. Wierzy艂 nawet, 偶e gdyby przysz艂o do walki, to wszyscy troje stan膮 po jednej stornie, by razem upa艣膰 lub zwyci臋偶y膰. Starczy艂o zaledwie paru godzin, by na nowo przeobrazi膰 Filipa w to czym by艂 niegdy艣: w energicznego, bojowego m臋偶czyzn臋. Niezno艣nie d艂ugi i nu偶膮cy okres dyplomatycznych zabieg贸w, intryg politycznych i finansowych, min膮艂 jak z艂y sen. Teraz m贸g艂 przesta膰 gada膰, a zacz膮膰 dzia艂a膰. Wieczorem na urwisku, pom贸wi z Jank膮 i Piotrem najzupe艂niej otwarcie. Wyja艣ni ca艂膮 przebieg艂o艣膰 wrog贸w, ich plany zmierzaj膮ce do zniszczenia Kompanii. A potem...

Pchn膮艂 drzwi chaty chc膮c co pr臋dzej podzieli膰 z Gregsonem t臋 fal臋 entuzjazmu. Malarza w izbie nie by艂o. Filip zauwa偶y艂 natychmiast, 偶e pas z nabojami oraz rewolwer, wisz膮ce zazwyczaj nad 艂贸偶kiem przyjaciela, znik艂y r贸wnie偶. Poszuka艂 wzrokiem szkicu twarzyczki Eileen przypi臋tego do 艣ciany ponad koj膮. I tego brakowa艂o.

Filip zdj膮艂 kurtk臋 i czapk臋, a zapaliwszy fajk臋, pocz膮艂 gromadzi膰 swoje drobiazgi, chc膮c je mie膰 wszystkie pod r臋k膮 w razie 艣piesznego pakowania. Zagotowa艂 sobie p贸藕niej kaw臋 i siad艂 czekaj膮c cierpliwie. Po艂udnie ju偶 min臋艂o, lecz Gregson wci膮偶 si臋 nie pojawia艂. O pi膮tej mia艂a by膰 wsp贸lna kolacja z Brokawem i agentem; Eileen, za po艣rednictwem ojca, kaza艂a mu powiedzie膰, 偶e b臋dzie na艅 czeka艂a w salonie godzin臋 lub dwie wcze艣niej. Wyczeka艂 jeszcze do czwartej, po czym, zostawiwszy na stole kartk臋 do Gregsona, wyszed艂.

W lesie ju偶 ciemnia艂o. Ze szczytu wzg贸rza Filip u艂owi艂 ostatni, czerwony blask s艂o艅ca gin膮cego na zachodzie. S艂aba po艣wiata wisia艂a jeszcze nad g艂ow膮, spychana coraz dalej g臋stniej膮cym z wolna mrokiem. Poza wygi臋ciem zatoki biela艂o urwisko wy偶sze, gro藕Niejsze w z艂udnym 艣wietle. Szkar艂atny p艂omie艅 przeci膮艂 je na skos, jak gdyby kto艣 dawa艂 pochodni膮 sygna艂 tajemniczy. Par臋 godzin zaledwie i w tym samym miejscu Filip zobaczy Jank臋. Par臋 godzin... Lecz teraz, natychmiast, czeka na niego Eileen.

Puls bi艂 mu nier贸wno gdy, mijaj膮c stary fort, wkracza艂 do Churchill. W sieni nie spotka艂 nikogo, drzwi za艣 wiod膮ce do pokoi Brokaw贸w, by艂y na p贸艂 uchylone. Na kominku p艂on膮艂 obfity ogie艅. Siedz膮c w pe艂nym blasku, Eileen u艣miecha艂a si臋 do wchodz膮cego.

Nim zamkn膮艂 drzwi i odwr贸ci艂 si臋, wsta艂a ju偶 wyci膮gaj膮c do niego r臋ce. Wystroi艂a si臋 na intencj臋 go艣cia r贸wnie niemal starannie, jak niegdy艣 na bal w ojcowskich apartamentach. W jarz膮cym 艣wietle p艂omieni obna偶one jej ramiona i szyja by艂y nieludzko pi臋kne; oczy 艣mia艂y si臋 zalotnie; w艂osy migota艂y szczerym z艂otem. Ca艂y pok贸j przesyca艂a znajoma wo艅 heliotropu, ten sam zapach, kt贸ry mu tak dzia艂a艂 na nerwy podczas pami臋tnego balu, ten sam kt贸ry p艂yn膮艂 z malutkiej chusteczki i wst膮偶ki koronkowej, zgubionej przez Jank臋 na skalnym urwisku.

Eileen podesz艂a bli偶ej.

A teraz 鈥 spyta艂a 鈥 teraz Filipie, czy cieszysz si臋, 偶e mnie widzisz?...

Rozdzia艂 IX
Porwanie

G艂os jej rozproszy艂 czary.

Naturalnie, 偶e ciesz臋 si臋 bardzo! 鈥 zawo艂a艂 ujmuj膮c jej r臋ce. 鈥 Zdaje mi si臋 jedynie wci膮偶, 偶e to sen. Jak偶e tu uwierzy膰 w r贸wnie pi臋kn膮 rzeczywisto艣膰! Czy偶 doprawdy jeste艣 t膮 sam膮 Eileen, kt贸ra dr偶a艂a l臋kliwie, gdy o艣mieli艂em si臋 wspomnie膰 o puszczy i dzikich zwierz臋tach, kt贸ra drwi艂a ze mnie, poniewa偶 lubi艂em dalekie wyprawy i 偶ycie pod namiotem, zamiast siedzie膰 ustawicznie w przyzwoitym miejskim mieszkaniu?! Jeste艣 mi winna wyt艂umaczenie! Sk膮d tak gruntowna zmiana?

Och, zmiana jest naprawd臋 gruntowna! 鈥 przerwa艂a mu potok wymowy. 鈥 Si膮d藕 prosz臋 Filipie tu obok 鈥 usadzi艂a go nieomal przemoc膮 w fotelu, a sama kucn臋艂a na niskim sto艂eczku, tu偶 u jego n贸g. Splecionymi r臋kami podpar艂a brod臋 i patrzy艂a w g贸r臋 promieniej膮ca, prze艣liczna. 鈥 M贸wi艂e艣 mi kiedy艣 Filipie, 偶e takie dziewcz臋ta jak ja nie maj膮 poj臋cia o prawdziwym 偶yciu, fruwaj膮c jedynie ponad nim na kszta艂t beztroskich motyli. 呕e dopiero bliskie zetkni臋cie z przyrod膮 mo偶e nam oczy otworzy膰. Pami臋tasz? Wpad艂am wtenczas w pasj臋, poczytuj膮c szczero艣膰 twoj膮 za impertynencj臋. Ale nie mog艂am s艂贸w twoich zapomnie膰, teraz pr贸buj臋 p贸j艣膰 za twoj膮 rad膮.

Podoba ci si臋 to nowe 偶ycie? 鈥 spyta艂 Filip.

Tak.

Obserwowa艂a go uwa偶nie, nie odwracaj膮c pi臋knych, szarych oczu ani nie spuszczaj膮c ich przed jego wzrokiem. Czu艂 si臋 poruszony do g艂臋bi. Nigdy nie wyda艂a mu si臋 r贸wnie pi臋kna. Mo偶e ten ogie艅 na kominku, ta gra p艂omieni barwi艂y jej sk贸r臋 tak z艂oci艣cie. Mo偶e 艣wiat艂a i cienie wci膮偶 zmienne tak wydelikaca艂y jej rysy? Wypowiedzia艂 pierwsze s艂owa jakie mu przez my艣l przesz艂y.

Musia艂a艣 ju偶 pr贸bowa膰 偶ycia na 艂onie natury. Widz臋 to z twojej twarzy. Dla wywo艂ania takich zmian nie starczy dzie艅 lub dwa.

Zatrzepota艂a d艂ugimi rz臋sami; rumieniec sta艂 si臋 szkar艂atny.

Pr贸bowa艂am. Sp臋dzi艂am po艂ow臋 lata w naszej wiejskiej rezydencji, nad jeziorem.

M贸wi臋 nie tylko o opaleni藕nie! 鈥 naciera艂 Filip. 鈥 To wiatr, to przestrze艅 otwarta, to dym obozowych ognisk! To powietrze przesycone aromatem jode艂, sosen i cedr贸w. Chyba, 偶e ca艂a ta zmiana jest z艂udzeniem, wywo艂anym przez odblask kominka.

Troch臋 oczywi艣cie i to. Reszt臋 za艣 nale偶y po艂o偶y膰 na karb podr贸偶y morskiej i lodowc贸w. Uch, to ch艂odne powietrze! Jak mro藕ne igie艂ki! Jeszcze mnie twarz pali!

Potar艂a policzki obu d艂o艅mi, po czym wyci膮gn臋艂a jedn膮 r臋k臋 do Filipa.

Prosz臋 dotkn膮膰! 鈥 rzek艂a. 鈥 Szorstkie, niby szklany papier. Moje r臋ce zmieni艂y si臋 najbardziej. Na statku nie nosi艂am nawet r臋kawiczek. Zakocha艂am si臋 w Dalekiej P贸艂nocy. Pojad臋 wraz z tob膮 w g艂膮b kraju i b臋d臋 walczy膰. Co o tym my艣lisz?

S艂owa by艂y na poz贸r lekkomy艣lne, ale g艂os stanowczy. Przy tym w zachowaniu przebija艂y nerwowo艣膰, niepok贸j, kt贸rych 藕r贸d艂a Filip nie m贸g艂 dociec.

Czy m贸wisz serio? 鈥 spyta艂 zdziwiony. 鈥 Twierdzi艂a艣 przecie niegdy艣, 偶e nikt nie zawlecze ci臋 w puszcz臋 nawet czw贸rk膮 koni!

Niegdy艣 by艂o tak istotnie 鈥 przyzna艂a odsuwaj膮c si臋 dalej od ognia. Twarz mia艂a teraz ukryt膮 w cieniu i nie patrzy艂a na Filipa. 鈥 Zaczynam jednak lubi膰 przygody. Czuj臋, 偶e czeka nas wiele przyg贸d. Zacz臋艂o si臋 ju偶 nawet w chwili wyl膮dowania. Czy zauwa偶y艂e艣 t臋 dziewczyn臋, kt贸rej si臋 wyda艂o, 偶e mnie zna?!...

Umilk艂a, przy czym niespodziany, silniejszy odblask p艂omieni o艣wieci艂 twarz jej wtulon膮 w kielich rozwartych d艂oni.

Widzia艂em, 偶e podbieg艂a do ciebie i co艣 powiedzia艂a 鈥 przyzna艂 Filip, a serce ko艂ata艂o mu nerwowo.

Czy zna艂e艣 j膮 dawniej? 鈥 spyta艂a Eileen. 鈥 Czy wiesz kto to taki?

Spotka艂em j膮 raz, przypadkowo.

Skoro spotkam j膮 zn贸w kiedykolwiek, to j膮 przeprosz臋 鈥 rzek艂a Eileen. 鈥 Ale je艣li zachowa艂am si臋 niegrzecznie, to ona sama sobie winna. Zaskoczy艂a mnie tak niespodzianie. Gdy podbieg艂a wyci膮gaj膮c r臋ce, wyobrazi艂am sobie, 偶e to jaka艣 偶ebraczka.

呕ebraczka! 鈥 Filip omal nie krzykn膮艂 g艂o艣no z oburzenia. 鈥 呕ebraczka! Ale偶 鈥 tu po艂apa艂 si臋 w tym co m贸wi i chc膮c ukry膰 wzburzenie do艂o偶y艂 do ognia nowe polano brzozowe 鈥 ale偶 my tu w og贸le nie mamy 偶ebrak贸w!

Otwar艂y si臋 drzwi w g艂臋bi i wszed艂 Brokaw. Filip wita艂 si臋 z nim, wci膮偶 jeszcze czerwony na twarzy. By艂 z siebie nierad; okaza艂 stanowczo zbyt ma艂o sprytu i niedostateczn膮 przenikliwo艣膰. Eileen zmieni艂a si臋 tak dalece, 偶e nie mog艂a tego sprawi膰 wy艂膮cznie podr贸偶 morska, jak mu to koniecznie chcia艂a wm贸wi膰. Przy kolacji usi艂owa艂 j膮 wybada膰. 艁Owi艂 w jej g艂osie fa艂szywe akcenty; lecz czasami zn贸w patrzy艂a tak szczerze, 偶e sam nie wiedzia艂 co ma o tym s膮dzi膰.

By艂a jednak偶e niezmiernie podniecona. Cz臋sto szuka艂a wzrokiem twarzy ojca, patrz膮c na艅 pytaj膮co. ZUpe艂nie jak gdyby post臋puj膮c w my艣l wskaz贸wek ojcowskich nie zawsze mog艂a si臋 w nich po艂apa膰. Filip przyznawa艂, 偶e jest pi臋kniejsza ni偶 kiedykolwiek, ale urok jej pierzch艂. By艂 w niej jaki艣 fa艂sz. Oczy ciemnia艂y czasem smutne czy te偶 niespokojne. Nabiera艂 coraz wi臋kszej pewno艣ci, 偶e przyby艂a na Dalek膮 P贸艂noc z wyra藕nie okre艣lonym celem. Nie chwilowy kaprys j膮 tu zagna艂. Czy jest mo偶liw膮 rzecz膮 鈥 my艣la艂 鈥 czy jest rzecz膮 prawdopodobn膮, 偶e odby艂a ca艂膮 podr贸偶 wy艂膮cznie po to, by si臋 zobaczy膰 z nim, Filipem?!

Poczerwienia艂 zn贸w na to przypuszczenie, a widz膮c, 偶e na niego patrzy poczu艂 si臋 tym bardziej niesw贸j. By艂 rad, gdy Brokaw zaproponowa艂 mu cygaro, przy czym Eileen przeprosiwszy pan贸w, wysz艂a. Otworzywszy przed ni膮 drzwi, po偶egna艂 si臋 zaraz t艂umacz膮c, 偶e ca艂y wiecz贸r ma zaj臋ty nie cierpi膮c膮 zw艂oki rozmow膮. Poda艂a mu r臋k臋 i rozmy艣lnie przetrzyma艂a j膮 w d艂oni m臋偶czyzny d艂u偶ej, ni偶 tego wymaga艂a konieczna potrzeba.

Dobranoc 鈥 szepn臋艂a.

Dobranoc.

Wolno wysun臋艂a palce do po艂owy, po czym niespodzianie podnios艂a na niego oczy. By艂y pi臋kne, spokojne na poz贸r, jednak gdy przem贸wi艂a g艂os jej si臋 za艂ama艂. Pochylona, k艂ad膮c mu si臋 nieomal na piersi, rzek艂a cicho i szybko:

Gdyby艣 potrafi艂 nam贸wi膰 ojca do pozostania w Churchill, by艂oby to lepiej dla nas wszystkich. Znacznie lepiej.

Nie czekaj膮c na odpowied藕 wymkn臋艂a si臋 z pokoju.

Filip patrzy艂 w 艣lad za ni膮 zdumiony. Da艂 nawet krok naprz贸d, jak gdyby zamierzaj膮c podej艣膰 lub spyta膰 j膮 o co艣, lecz pohamowa艂 rych艂o niewczesne ch臋ci i wr贸ci艂 do starego Brokawa.

Spojrza艂 na zegarek: dochodzi艂a si贸dma. O wp贸艂 do 贸smej po偶egna艂 si臋 z Brokawem i agentem, i zapaliwszy 艣wie偶ego papierosa zag艂臋bi艂 si臋 w nocnych ciemno艣ciach. Na um贸wione spotkanie by艂o nieco za wcze艣nie, pod膮偶y艂 jednak nie 艣piesz膮c w kierunku urwiska. Tam usiad艂 i czeka艂 twarz膮 obr贸cony w stron臋 morza.

Noc poja艣nia艂a tymczasem rozjarzywszy si臋 gwiazdami, a偶 przypomnia艂a Filipowi noce spod r贸wnika. Lecz tu, na Dalekiej P贸艂nocy wzrok si臋ga艂 dalej. Churchill sk膮pane w 艣wiat艂ach, le偶a艂o ciche i na poz贸r martwe; statki na morzu wygl膮da艂y jak zjawy zawieszone w powietrzu, a dym rozw艂贸czy艂 si臋 ponad nimi w skr臋tach fantastycznych, jak polatuj膮ce w przestrzeni smoki przedpotopowe. Te dziwaczne wizje przyku艂y wzrok Filipa. Zmieniaj膮c coraz kszta艂ty i zarysy tworzy艂y to gro藕ne oblicza, to chciwie wyci膮gni臋te r臋ce, jakby z艂owrogi duch objawi艂 si臋 w ten spos贸b.

Wtem czar nocy p臋k艂. Z do艂u, nieomal u st贸p wzg贸rza rozleg艂 si臋 ha艂as. By艂 to d藕wi臋k metaliczny, kt贸ry echo powt贸rzy艂o kilkakro膰. Filip przechyli艂 si臋 przez kraw臋d藕. Zm膮cona woda za艂amywa艂a tysi膮ckrotnie 艣wiate艂ka gwiazd. Zachlupota艂y nurzane wios艂a i z cienia wytrys艂a 艂贸d藕 d膮偶膮c 艣piesznie wprost na pe艂ne morze.

艁贸d藕 by艂a obszerna; Filip rozr贸偶ni艂 w niej cztery postacie. Trzy wios艂owa艂y, czwarta siedzia艂a nieruchomo na rufie. Min臋li go szybko i mrok nawis艂ego nad wod膮 urwiska skry艂 ich niebawem ca艂kowicie. Tylko rozfalowany, fosforyzuj膮cy szlak znaczy艂 czas jaki艣 przebyt膮 drog臋.

W zwyk艂ych warunkach to drobne zdarzenie wcale by Filipa nie obesz艂o, teraz jednak poczu艂 si臋 wyra藕Nie zaniepokojony. Owa jazda ukradkiem w ciemno艣ci pod os艂on膮 skalnych wiszar贸w (stromo spi臋trzonych ska艂), zr臋czno艣膰 i szybko艣膰 z jak膮 gna艂a 艂贸d藕, wszystko nawodzi艂o my艣l o czym艣 tajemniczym i niepowszednim. Gdyby nie przypadkowy ha艂as, z pewno艣ci膮 by ich nie zauwa偶y艂. Czy偶 mo偶e by膰, 偶e to ma co艣 wsp贸lnego z Jank膮 i Piotrem?!

Wyczekawszy p贸ty, a偶 budzik kieszonkowy wydzwoni艂 wp贸艂 do dziewi膮tej, Filip wsta艂 i wolno ruszy艂 poprzez o艣wietlon膮 ksi臋偶ycem przestrze艅 ku p贸艂nocy. Janka i Piotr musieli nadej艣膰 z tamtej strony w艂a艣nie. Nie mogli si臋 rozmin膮膰. Nogami obutymi w mokasyny st膮pa艂 prawie bezszelestnie, trzymaj膮c si臋 wci膮偶 w pobli偶u urwiska, tak i偶 mia艂 przed oczyma ca艂膮 zatok臋. O dwie艣cie czy trzysta jard贸w cypel si臋 urywa艂, zawraca艂 ods艂aniaj膮c otwarte morze. Filip poszuka艂 wzrokiem 艂odzi, ale nie dojrza艂 nic.

Szed艂 jeszcze z 膰wier膰 mili, po czym zawr贸ci艂. By艂a dok艂adnie dziewi膮ta. Janka i Piotr musieli si臋 pojawi膰 lada chwila. Filip rozgl膮da艂 si臋, nas艂uchiwa艂 coraz bardziej podniecony i niespokojny. Czy偶by Janka mia艂a wcale nie przyj艣膰? Czy偶by go po prostu zwiod艂a? Serce ko艂ata艂o mu nier贸wno i bole艣nie. A tak w ni膮 wierzy艂, tak ufa艂 tej dziewczynie spotkanej zaledwie dwa razy zupe艂nie przypadkowo.

Po raz drugi i trzeci przemierzy艂 urwisko. Zegarek wydzwoni艂 wp贸艂 do dziesi膮tej. Nadzieja gas艂a.

Po raz czwarty i ostatni odby艂 sw贸j kr贸tki spacer, wyt臋偶aj膮c wzrok do ostatnich granic. Od zatoki nadlatywa艂 ch艂odny powiew; wiatr szemra艂 w szczytach sosen, w czubach jode艂 i 艣wierk贸w. Hucza艂o morze rozfalowane przyp艂ywem. Z nag艂膮 rozpacz膮 Filip pomy艣la艂, 偶e przegra艂, 偶e nikt si臋 ju偶 nie zjawi!

Wtem wiatr przywia艂 nowy d藕wi臋k: wo艂anie czyje艣 u st贸p wzg贸rza, a potem krzyk kobiety zg艂uszony coraz t臋偶ej膮cym szumem przyp艂ywu.

Filip ca艂y przeobrazi艂 si臋 w s艂uch. Krzyk kobiecy zabrzmia艂 ponownie, pe艂en rozpaczy i wo艂ania o ratunek. Filip wrzasn膮艂 w odpowiedzi par臋 bez艂adnych s艂贸w, po czym pu艣ci艂 si臋 wzd艂u偶 urwiska niby 艣cig艂y jele艅. To wo艂a艂a Janka! Kt贸偶, opr贸cz niej, m贸g艂 si臋 po nocy wa艂臋sa膰? Tylko Piotr i Janka, nikt inny. P臋dz膮c stara艂 si臋 jeszcze co艣 u艂owi膰, lecz noc milcza艂a teraz przyczajona. Stan膮艂 wreszcie, chwyci艂 oddech i krzykn膮艂 co si艂 w p艂ucach.

Pomimo w艣ciek艂ego 艂oskotu w艂asnego serca, pomimo zadyszki, pos艂ysza艂 d藕wi臋k nie maj膮cy z pewno艣ci膮 nic wsp贸lnego z szumem le艣nym, czy te偶 szmerem fal. Pop臋dzi艂 dalej, lecz niespodzianie zabrak艂o mu pod nogami ziemi. Z trudem utrzyma艂 r贸wnowag臋 stoj膮c na samej kraw臋dzi szczeliny skalnej. Przed oczyma roztacza艂a si臋 dziwna scena.

W jaskrawym 艣wietle ksi臋偶ycowym, plecami wsparty o g艂az sta艂 Piotr maj膮c w d艂oni l艣ni膮cy rapier i skulony oczekiwa艂 napa艣ci trzech ludzi. Sekund臋 trwali wszyscy nieruchomo jak pos膮gi. Wtem ludzie run臋li do ataku. Zd艂awione krzyki, szcz臋k stali i ponad 艂oskot bitewny wybi艂 si臋 silny g艂os Piotra:

Na pomoc, panie! Na mi艂o艣膰 bosk膮, na pomoc!

Dostrzeg艂 wida膰 Filipa tkwi膮cego na kraw臋dzi, gdy偶 wo艂a艂 broni膮c si臋.

Niech pan strzela! Niech偶e pan strzela! Za chwil臋 b臋dzie za p贸藕no!

Filip doby艂 ju偶 rewolweru. Teraz wygl膮da艂 chwili odpowiedniej. W dole walcz膮cy sk艂臋bili si臋 w jedno. Strzelaj膮c m贸g艂 ugodzi膰 swego sojusznika.

Wstecz, Piotrze! 鈥 wrzasn膮艂 Filip. 鈥 Wstecz!

Piotr wykona艂 polecenie, Filip za艣, u艂owiwszy sposobno艣膰, strzeli艂. Lecz niemal r贸wnocze艣nie hukn膮艂 drugi strza艂 ze strony przeciwnej. Kula 艣wisn臋艂a ko艂o ucha Filipa. Jeszcze jeden strza艂 i Piotr zwali艂 si臋 mi臋dzy ska艂y niby trup. Filip pali艂 ju偶 teraz bez opami臋tania do uciekaj膮cych w dole napastnik贸w. Jeden z nich potkn膮艂 si臋 naraz i upad艂 ci臋偶ko. Towarzysze podnie艣li go i powlekli. Ostatni nab贸j chybi艂, a zanim Whittemore zdo艂a艂 wsun膮膰 zapasowy magazyn, wszyscy troje znikli.

Piotrze! 鈥 zawo艂a艂 Filip. 鈥 Piotrze!

Milczenie.

Pobieg艂 zatem wzd艂u偶 szczeliny w kierunku lasu i znalaz艂 wkr贸tce do艣膰 艂atwe zej艣cie. 艢piesz膮c si臋 upad艂; r臋ce mia艂 podrapane i g艂ow臋 rozci臋t膮 zanim wreszcie trafi艂 do podn贸偶a. Widz膮c pe艂zaj膮c膮 艣r贸d ska艂 sylwetk臋 usi艂owa艂 krzykn膮膰, lecz ze zm臋czenia zbrak艂o mu g艂osu. Oddech wydziera艂 mu si臋 ze 艣wistem z rozchylonych warg, gdy pochyla艂 si臋 nad Piotrem.

Czepiaj膮c si臋 ska艂 Piotr usiad艂. Twarz ocieka艂a mu krwi膮. W d艂oni trzyma艂 u艂amek rapiera p臋kni臋tego tu偶 przy r臋koje艣ci. Oczy gorza艂y mu nieprzytomnie; rysy mia艂 wykrzywione cierpieniem tak dojmuj膮cym, 偶e Filip poczu艂 dreszcz grozy.

Moje rany to g艂upstwo... 鈥 wycharcza艂. 鈥 Chodzi o Jank臋... Oni porwali Jank臋?

Rapier wymkn膮艂 mu si臋 z bezw艂adnej r臋ki, a on sam osun膮艂 si臋 wzd艂u偶 ska艂y na ziemi臋. Ukl臋k艂szy obok, Filip w艂asn膮 chustk膮 otar艂 krew z twarzy Metysa. G艂owa Piotra ci臋偶ko spocz臋艂a mu na ramieniu.

Co si臋 sta艂o Piotrze? 鈥 nalega艂 Filip. 鈥 M贸w szybko! Kto porwa艂 Jank臋!

Piotr zesztywnia艂 niby konaj膮cy, kt贸ry z trudem gromadzi resztk臋 si艂.

Niech pan pos艂ucha 鈥 zacz膮艂 spokojnie. 鈥 Zaczaili si臋 na nas, w艂a艣nie w chwili gdy szli艣my na pana spotkanie. By艂o ich czterech. Jeden zgin膮艂, le偶y o tam! Reszta porwa艂a Jank臋 do 艂odzi. To 艣mier膰 dla niej! To gorzej ni偶 艣mier膰!

Zwin膮艂 si臋 na ziemi, szalonym wysi艂kiem usi艂uj膮c wsta膰. Pad艂 z j臋kiem i przez chwil臋 Filip by艂 pewien, 偶e Metys umiera.

Znajd臋 j膮 Piotrze! 鈥 zawo艂a艂. 鈥 Odszukam j膮 i ocal臋! Przysi臋gam!

Wstawa艂 ju偶 gdy Piotr pochwyci艂 go za r臋k臋.

Przysi臋ga pan?

Przysi臋gam!

W zatoczce le偶y cz贸艂no. Uciekli w stron臋 Fort Churchill.

G艂os Piotra s艂ab艂. W przyp艂ywie nag艂ej rozpaczy, wobec ciemno艣ci, kt贸ra mu spowija艂a g艂ow臋, czepia艂 si臋 r臋kawa Filipa.

Je艣li pan j膮 odnajdzie 鈥 szepta艂 鈥 prosz臋 jej tu nie przyprowadza膰. Prosz臋 j膮 zabra膰 do Fortu Bo偶ego. Nie wolno traci膰 ani godziny, ani minuty. Nie wolno nikomu ufa膰! Trzeba si臋 kry膰! Trzeba walczy膰, mordowa膰, ale dotrze膰 za wszelk膮 cen臋 do Fortu Bo偶ego! Pan to uczyni?! Pan mi przyrzeka?!

Bezw艂adnie opad艂 wstecz. Filip uni贸s艂 go ostro偶nie, sam pochylony nieco, by m贸c zajrze膰 w oczy ju偶 szkliste, lecz jeszcze na p贸艂 przytomne.

Zrobi臋 wszystko Piotrze! 鈥 rzek艂. 鈥 Zabior臋 j膮 do Fortu Bo偶ego. Ale ty...

Oczy Piotra ciemnia艂y. Usi艂owa艂 jednak zachowa膰 przytomno艣膰 do ostatka.

S艂uchaj 鈥 m贸wi艂 Filip. 鈥 Nie umrzesz! Kula tylko zawadzi艂a o czaszk臋. Rana nawet ju偶 nie krwawi. Jutro musisz si臋 uda膰 do Churchill i odszuka膰 cz艂owieka imieniem Gregson, tego z kt贸rym byli艣my obaj na przystani w czasie przybycia statku. Powiedz mu, 偶e zasz艂y rzeczy nader wa偶ne i 偶e uda艂em si臋 w g艂膮b l膮du, do naszych faktorii. On zrozumie. I powiedz mu... powiedz jeszcze...

Szuka艂 w my艣li, co za polecenie lub nowin臋 przes艂a膰 ponadto Gregsonowi. Piotr patrzy艂 przytomnie przez szparki na p贸艂 zamkni臋tych powiek.

Filip pochyli艂 si臋 ni偶ej.

Powiedz mu 鈥 skandowa艂 鈥 偶e jestem na tropie lorda Fitzhugh Lee!

Ledwo wym贸wi艂 to imi臋, gdy przymkni臋te oczy Piotra rozwar艂y si臋 szeroko. Wyda艂 charcz膮cy d藕wi臋k, szarpn膮艂 si臋 i wyswobodzi艂 z obj臋膰 Filipa. Wyra藕nie usi艂owa艂 co艣 powiedzie膰. Z wysi艂ku rana si臋 otwar艂a i po czole sp艂yn臋艂a struga 艣wie偶ej krwi. Niezrozumia艂e d藕wi臋ki chrobota艂y mu w gardle, lecz wyczerpanie przemog艂o i Metys osun膮艂 si臋 w omdleniu.

Filip przewi膮za艂 chustk膮 g艂ow臋 rannego i u艂o偶y艂 go wygodniej. Potem wsun膮艂 do rewolweru 艣wie偶y magazyn. R臋ce mia艂 ju偶 spokojne; umys艂 pracowa艂 rzeczowo. Tylko serce ko艂ata艂o jeszcze w przy艣pieszonym tempie.

Skr臋caj膮c w miejscu pogna艂 艣ladem zmykaj膮cych napastnik贸w, maj膮c g艂ow臋 wci膮gni臋t膮 w ramiona a rewolwer na wysoko艣ci piersi. Nie zrobi艂 nawet stu jard贸w, gdy co艣 powstrzyma艂o go w biegu. Na samej drodze, twarz膮 ku gwiezdnemu niebu, spoczywa艂y zw艂oki m臋偶czyzny.

Filip pochyli艂 si臋 nad trupem. Z艂amane ostrze rapiera Piotra po艂yskiwa艂o mu pod brod膮. Jedn膮 martw膮 r臋k膮 czepia艂 si臋 stali, jak gdyby w ostatnim skurczu usi艂uj膮c j膮 z rany wydrze膰. Twarz by艂a wykrzywiona, oczy i usta otwarte. 艢mier膰 musia艂a go zaskoczy膰 niemal momentalnie. Filip pochyli艂 si臋 ni偶ej badaj膮c uwa偶nie twarz zmar艂ego. Wyda艂a mu si臋 znajoma, niew膮tpliwie widzia艂 ju偶 j膮 przedtem 偶yw膮.

Przypomnia艂 sobie naraz, spocony od st贸p do g艂贸w. Ten cz艂owiek, ten zbir, kt贸rego Piotr zabi艂 w obronie Janki, znajdowa艂 si臋 w 艂odzi, kt贸ra przywioz艂a na brzeg Eileen Brokaw i jej ojca!

Odkrycie to wstrz膮sn臋艂o nim. Przypomnia艂 sobie od razu wszystko, od pocz膮tku: pierwsze spotkanie z Jank膮, przybycie statku, chwil臋 gdy Janka skoczy艂a Eileen naprzeciw. Co to mia艂o znaczy膰? Dlaczego starczy艂o imienia lorda Fitzhugh, by tak poruszy膰 Piotra?

Nie mia艂 jednak偶e czasu na dalsze dociekania. Jutro rano kto艣 niew膮tpliwie znajdzie Piotra albo te偶 Piotr sam dope艂znie do Churchill. B臋dzie mia艂 k艂opot z owym trupem. Filip wzdrygn膮艂 si臋, schowa艂 rewolwer do futera艂u i wyci膮gn膮艂 r臋ce. Czeka艂o na艅 niemi艂e zadanie, ale by艂 to jedyny spos贸b oszcz臋dzenia Metysowi wielu nieporozumie艅.

Wzi膮艂 cia艂o w ramiona, d藕wign膮艂 je z ziemi i przygi臋ty pod ci臋偶arem poni贸s艂 zw艂oki nad urwisty brzeg. G艂臋boko w dole szumia艂 morski przyp艂yw. Filip cisn膮艂 trupa przez kraw臋d藕 i nas艂uchiwa艂 chwil臋. Dolecia艂 do艅 matowy plusk.

Zawr贸ci艂 wtenczas 艣piesznie d膮偶膮c w kierunku wskazanym przez Piotra.

Rozdzia艂 X
Po艣cig

Filip zwolni艂 niebawem kroku ostro偶nie spozieraj膮c przed siebie. Kraw臋d藕 skalna stacza艂a si臋 艂agodnie ku bia艂ej smudze piaszczystego wybrze偶a, zamkni臋tej w dali czarnym wa艂em boru. Opodal widnia艂 drugi jar. Bez trudu spe艂z艂 na d贸艂. 艢ciany jaru by艂y wyg艂adzone jakby je woda pie艣ci艂a od stuleci. W dole nogi 艣lizga艂y si臋 po suchym mia艂kim piasku.

Panowa艂a tu zupe艂na ciemno艣膰. Im dalej szed艂, tym droga by艂a trudniejsza. Potkn膮艂 si臋 raz i drugi, b艂膮dz膮c w艣r贸d ska艂 i g艂az贸w, nie mog膮c przy tym poj膮膰 czemu Piotr i Janka obrali t臋 艣cie偶yn臋 w艂a艣nie, zamiast jakiej艣 innej, 艂atwiejszej. W miejscu gdzie jar 艂膮czy艂 si臋 z morskim wybrze偶em, 艣wiat艂o ksi臋偶yca i gwiazd rozja艣nia艂o nieco mrok nocny, tote偶 Filip zauwa偶y艂 spore cz贸艂no.

Dopiero gdy zawl贸k艂 je nad sam膮 wod臋, w miejsce doskonale o艣wietlone, przekona艂 si臋, i偶 jest wyekwipowane do dalekiej podr贸偶y. Na rufie le偶a艂a spora paka z przewieszon膮 w poprzek fuzj膮. Par臋 mniejszych tobo艂k贸w rozmieszczono tu i 贸wdzie na dnie. Na dziobie sk贸ry nied藕wiedzie tworzy艂y przytulne gniazdko przeznaczone niew膮tpliwie dla Janki.

Zachowuj膮c wszelkie 艣rodki ostro偶no艣ci Filip spu艣ci艂 cz贸艂no na wod臋, po czym cichymi pchni臋ciami wios艂a, nie sprawiaj膮cymi wi臋cej ha艂asu ni偶 zwyk艂y szmer fal, pogna艂 je w stron臋 Churchill.

Ci co porwali Jank臋 wyprzedzili go oczywi艣cie znacznie, lecz wierzy艂, 偶e dogoni ich niebawem, szczeg贸lnie je艣li p艂yn膮 naprawd臋 ku rzece Churchill. Zauwa偶y艂 poprzednio jak ostro偶nie napastnicy sun臋li wzd艂u偶 urwiska i mia艂 dane s膮dzi膰, 偶e teraz wracaj膮c z 艂upem podwoj膮 jeszcze ostro偶no艣膰. Tote偶 wios艂owa艂 bez zbytniego po艣piechu, trzymaj膮c si臋 cienia, wyt臋偶aj膮c wzrok i s艂uch by u艂owi膰 najl偶ejszy nawet d藕wi臋k.

Znalaz艂szy si臋 naprzeciw ska艂y, kt贸ra mia艂a by膰 miejscem jego spotkania z Jank膮 i Piotrem, zatrzyma艂 艂贸d藕 i stan膮艂 wyprostowany. Wiatr odwia艂 dym statku na pe艂ne morze. Pomi臋dzy nim a okr臋tem le偶a艂 migotliwy czysty przestw贸r. Nieco dalej ni偶 w po艂owie tej odleg艂o艣ci p艂yn臋艂o du偶e cz贸艂no, ko艂ysz膮c si臋 lekko na sennej fali przyp艂ywu. Przykl臋k艂szy Filip wzi膮艂 do r膮k fuzj臋 Piotra. By艂a nabita, mia艂a nawet 艂adunek w lufie. Upewniwszy si臋, 偶e bro艅 jest gotowa do u偶ytku, Filip zn贸w zabra艂 si臋 do wiose艂.

Umys艂 jego pracowa艂 sprawnie. Gdyby chcia艂, w ci膮gu p贸艂 godziny m贸g艂 dogna膰 tamt膮 艂贸d藕. Lecz co potem? Trzech na jednego, a je艣li mu si臋 co stanie, kt贸偶 poratuje Jank臋? Stanowczo m膮drzej by艂o zwleka膰, wygl膮da膰 sposobniejszej chwili.

Statek wyrasta艂 coraz bli偶szy; 艂贸d藕 okr膮偶y艂a go i znik艂a poza nim. Filip wiedzia艂, 偶e byleby za偶膮da艂 ze statku pomocy, m贸g艂by j膮 uzyska膰 niezw艂ocznie. Kto wie, czy to nie by艂a droga najw艂a艣ciwsza? Waha艂 si臋 wios艂uj膮c wolniej. Zdecydowa艂 wszak偶e, i偶 zbyt wiele jest tajemnic w tej sprawie, by wtajemnicza膰 w ni膮 obcych. Najlepiej radzi膰 sobie samemu.

Skoro sam wybawi Jank臋, skoro b臋dzie j膮 odprowadza膰 do Fortu Bo偶ego, wyja艣ni przy okazji niejedn膮 zagadk臋. Kto wie nawet, czy Piotr i Janka nie posiadaj膮 klucza do powik艂anej intrygi gro偶膮cej unicestwieniem Kompanii? Mia艂 pewne dane na to, i偶 tak w艂a艣nie jest. Dlaczego imi臋 lorda Fitzhugh Lee tak wstrz膮sn臋艂o Piotrem? Dlaczego w艣r贸d napastnik贸w znalaz艂 si臋 jeden ze 艣wie偶o przyby艂ych z Londynu pasa偶er贸w?

Niew膮tpliwie Janka mu to wyja艣ni, jak r贸wnie偶 wyt艂umaczy, czemu wita艂a Eileen tak impulsywnie? Je艣li istnieje sobowt贸r panny Brokaw, to Janka i o tym r贸wnie偶 b臋dzie wiedzie膰. Stanowczo nale偶y j膮 ratowa膰 w艂asnymi si艂ami. A ta droga p贸藕niej we dwoje do Fortu Bo偶ego! Na sam膮 my艣l, i偶 szereg dni b臋dzie z ni膮 obcowa膰 z bliska bez przeszk贸d, Filip odczu艂 b艂ogie dr偶enie serca. A przed godzin膮 zadowala艂 si臋 tylko parominutowym przelotnym spotkaniem. Jak偶e los igra z nim dziwacznie. Teraz ocali Jank臋, obroni, doprowadzi do miejsca przeznaczenia...

Nie ba艂 si臋 wcale, mimo i偶 zachowywa艂 konieczn膮 przezorno艣膰. Gregson, wcielenie rozs膮dku, by艂by niew膮tpliwie za偶膮da艂 pomocy ze statku; Filip wola艂 polega膰 na sobie samym, cho膰 wiedzia艂, 偶e czeka go ci臋偶ka przeprawa. Trzech przeciwko jednemu, trzech co najmniej, gdy偶 贸w postrzelony cz艂owiek jest niew膮tpliwie zdatny do walki. A kto wie, czy pr贸cz owej tr贸jki nie pojawi si臋 kto艣 jeszcze.

Min膮艂 statek z tak bliska, 偶e burt膮 cz贸艂na otar艂 si臋 o ci臋偶ki kad艂ub. Jaki艣 czas straci艂 艂贸d藕 z oczu, lecz teraz spostrzeg艂 j膮 ponownie oddalon膮 najwy偶ej o 膰wier膰 mili. Ci co porwali Jank臋 sterowali wprost do uj艣cia rzeki. Przez chwil臋 stali do艅 bokiem, wi臋c rozr贸偶nia艂 nawet sylwetki nie dosy膰 wyra藕Nie jednak, by m贸c je policzy膰.

Zuchwale Filip wyp艂yn膮艂 na o艣wietlony ksi臋偶ycem przestw贸r, lecz zamiast 艣ciga膰 uciekaj膮cych skr臋ci艂 pod ostrym k膮tem ku brzegowi. Je艣li go zauwa偶膮, co by艂o bardzo prawdopodobne, pomy艣l膮, 偶e nale偶y do za艂ogi statku i zamierza wysi膮艣膰 na l膮d. Skoro si臋 znajdzie w g臋stym cieniu przybrze偶nym, nadrobi 艂atwo czas stracony i przybli偶y si臋 zn贸w do 艂odzi zbir贸w niepostrze偶enie.

Zaledwie mrok go otoczy艂, zgi膮艂 si臋 nad wios艂ami tak zapalczywie, a偶 lekkie cz贸艂no z kory brzozowej zafurcza艂o po wodzie. Dopiero gdy wyprzedzi艂 porywaczy przysz艂o mu na my艣l, 偶e m贸g艂by dopa艣膰 pierwszy uj艣cia Churchill i urz膮dzi膰 tam zasadzk臋. Ka偶dy ruch wios艂a zwi臋ksza艂 przestrze艅 mi臋dzy nim a obc膮 艂odzi膮. Po up艂ywie kwadransa dotar艂 w pobli偶e rozleg艂ej delty poros艂ej dzikim ry偶em oraz wszelakiego rodzaju sitowiem, gdzie w艣r贸d zielonej gmatwaniny leniwa rzeka toczy艂a m臋tne wody. Wed艂ug wszelkiego prawdopodobie艅stwa 艂贸d藕 musia艂a obra膰 najbli偶szy kana艂 wiod膮cy do g艂贸wnego nurtu. Filip zatem, ukryty w艣r贸d szuwaru, cierpliwie czeka艂.

Z zasadzki obserwowa艂 nadbiegaj膮c膮 艂贸d藕. Dziwi艂o go, jak leniwie pracuj膮 wio艣larze. Czasem po prostu zawieszali w powietrzu pi贸ra wiose艂, trwaj膮c w kompletnym bezruchu. Sprawia艂o to wra偶enie jak gdyby si臋 namy艣lali nad wyborem drogi, ale po chwili zrozumia艂, 偶e powstrzymuje ich co innego. Nad wod膮 przelecia艂 gwizd. Z brzegu odpowiedzia艂 mu podobny sygna艂.

Filip odetchn膮艂 g艂臋boko i zacisn膮艂 z臋by. Czeka艂a go jak wida膰 walka o wiele ci臋偶sza, ni偶 to sobie pocz膮tkowo wyobra偶a艂.

Ledwo przebrzmia艂 sygna艂 z g艂臋bi l膮du, wios艂a szybko zagarn臋艂y wod臋 i 艂贸d藕 strzeli艂a naprz贸d. Filip odsun膮艂 cyngiel fuzji Piotra rozgarniaj膮c r贸wnocze艣nie trzciny przed sob膮, by nic nie zas艂ania艂o widoku. Trzy czy cztery kule celnie wymierzone, jeden szybki ruch i wydrze Jank臋 prze艣ladowcom. T臋 pierwsz膮, zuchwa艂膮 my艣l zast膮pi艂a inna, rozwa偶niejsza. MRok nocny bywa nieraz zdradziecki. Co b臋dzie, je艣li chybi albo trafi Jank臋? Co je艣li zaskoczeni strza艂ami wio艣larze wywr贸c膮 艂贸d藕? Najdrobniejszy b艂膮d mo偶e unicestwi膰 ca艂y plan. O ile nawet zdo艂a zabra膰 Jank臋 do swego cz贸艂na, znajd膮 si臋 wnet oboje pod obstrza艂em wrog贸w ze sta艂ego l膮du.

Cofn膮艂 si臋 ponownie poza os艂on臋 szuwar贸w. 艁贸d藕 nadp艂ywa艂a bli偶ej. Chwila jeszcze, zr贸wna艂a si臋 z nim i serce Filipa zabi艂o nerwowo. Na rufie siedzia艂a Janka. Skulona bezw艂adnie sprawia艂a wra偶enie zemdlonej. Twarzy jej nie dostrzeg艂, lecz gdy 艂贸d藕 mija艂a go o dziesi臋膰 jard贸w 艣wiat艂o ksi臋偶yca b艂ysn臋艂o w czarnych, starganych w艂osach.

Sekunda i znikli mu z oczu. Nie policzy艂 nawet m臋偶czyzn w 艂odzi. Ca艂膮 uwag臋 ze艣rodkowa艂 na niej. Trwa艂a zupe艂nie bez ruchu, wi臋c l臋k okropny chwyci艂 Filipa za gard艂o. Wspomnia艂 potworny zamys艂 rozwini臋ty w li艣cie lorda Fitzhugh Lee, a r贸wnocze艣nie zad藕wi臋cza艂y mu w uszach s艂owa Piotra Couch~ee.

To dla niej 艣mier膰! To gorzej ni偶 艣mier膰...

Mo偶e Janka pierwsza pad艂a ofiar膮 demonicznego planu, maj膮cego zbudzi膰 gniew miejscowej ludno艣ci? Zaciskaj膮c z臋by Filip wynurzy艂 si臋 spo艣r贸d szuwar贸w, cho膰 rozs膮dek nakazywa艂 pozosta膰 jeszcze czas jaki艣 w ukryciu. Szcz臋艣ciem 偶aden z wio艣larzy si臋 nie obejrza艂, a skr臋t rzecznego koryta zakry艂 ich niebawem.

Zanim z kolei Filip dotar艂 do zakr臋tu, odzyska艂 w zupe艂no艣ci panowanie nad sob膮. By艂 pewien, 偶e Jance na razie nic si臋 nie sta艂o; zemdla艂a najwy偶ej z wra偶enia lub ze strachu. Z艂o mog艂o dopiero przyj艣膰, lecz zanim przyjdzie Janka b臋dzie wolna.

P艂yn膮艂 trzymaj膮c si臋 cienia rzucanego przez pasmo trzcin. Niebawem us艂ysza艂 g艂osy i na przedzie pojawi艂a si臋 nowa 艂贸d藕. Zr贸wna艂y si臋, d膮偶膮c teraz spo艂em w g贸r臋 pr膮du. O 膰wier膰 mili trafili do g艂贸wnego koryta, po czym 艣cigani i 艣cigaj膮cy znale藕li si臋 w tunelu z drzew stuletnich, tak g臋stych i zwartych, 偶e g贸r膮 ledwo przegl膮da艂y nik艂e 艣wiate艂ka gwiazd.

Filip nie widzia艂 ju偶 nic przed sob膮, kierowa艂 si臋 wi臋c jedynie chlupotem wiose艂 lub przypadkowo rzuconym, g艂o艣niejszym s艂owem. Czasem podp艂ywa艂 niebezpiecznie blisko w nadziei, 偶e pochwyci jak膮艣 cenn膮 informacj臋, lecz 艂owi艂 najwy偶ej wyrazy bez 偶adnego zwi膮zku. Daremnie czeka艂, 偶e Janka si臋 odezwie. Raz tylko wym贸wiono jej imi臋, po czym kto艣 parskn膮艂 艣miechem. Ten sam 艣miech powtarza艂 si臋 parokrotnie w ci膮gu najbli偶szej p贸艂 godziny.

Po pewnym czasie na przedzie zapad艂a cisza. Tylko wios艂a zagarnia艂y wod臋 cz臋艣ciej, a 艂odzie mkn臋艁y w przy艣pieszonym tempie. Wtem, w g贸rze rzeki rozleg艂 si臋 g艂os, s艂aby na razie, potem coraz mocniejszy, 艣piewaj膮cy dzik膮 pie艣艅 ludzi le艣nych. 艁odzie stan臋艂y; Filip tak偶e zatrzyma艂 cz贸艂no. Na przedzie rozprawiano chwil臋 po cichu, po czym 艂odzie skr臋ci艂y do brzegu. Filip wykona艂 ten sam manewr kryj膮c swoje cz贸艂no wzd艂u偶 zwalonej nad rzek膮 sosny.

艢piew zbli偶a艂 si臋. Jeszcze par臋 minut i obszerne cz贸艂no u偶ywane przez urz臋dnik贸w Kompanii wyp艂yn膮艂o z mroku. Min臋艂o Filipa z tak bliska, 偶e rozr贸偶ni艂 bez trudu siedz膮c膮 na dziobie malownicz膮, roz艣piewan膮 posta膰. Na rufie kl臋cza艂 wios艂uj膮cy Indianin. Pomi臋dzy tymi dwoma znajdowa艂o si臋 dw贸ch pasa偶er贸w, niew膮tpliwie bia艂ych. Cz贸艂no i ludzie znikli niebawem w mroku, jak cienie.

Na przedzie 艂odzie ruszy艂y zn贸w, wi臋c Filip podj膮艂 pogo艅. Dziwi艂 si臋, 偶e Janka nie wzywa艂a ratunku, gdy cz贸艂no niemal si臋 o ni膮 otar艂o. O ile nie powstrzyma艂o jej omdlenie, musieli jej chyba grozi膰. Mo偶e zakneblowali jej usta albo zd艂awili za gard艂o? Na sam膮 my艣l krew zawrza艂a w nim z w艣ciek艂o艣ci.

P艂yn膮艂 jeszcze w g贸r臋 przez trzy kwadranse mniej wi臋cej, po czym rzeka rozla艂a si臋 w jezioro, wi臋c Filip by艂 zmuszony wstrzyma膰 bieg cz贸艂na p贸ty, a偶 艂odzie min臋艂y otwart膮 przestrze艅 i wesz艂y znowu w mrok po drugiej stronie.

Zanim o艣mieli艂 si臋 podj膮膰 po艣cig na nowo, z艂oczy艅cy wyprzedzili go o dobre 膰wier膰 mili. Nie s艂ysza艂 nawet plusku ich wiose艂, tote偶 zaniepokojony podwoi艂 szybko艣膰, zwracaj膮c mniej uwagi na zachowanie ciszy. Min臋艂o pi臋膰, dziesi臋膰 minut, nie dostrzeg艂 ani nie us艂ysza艂 nic. Wios艂owa艂 teraz z rozpaczliw膮 energi膮, a偶 bulgota艂a woda. Pot 艣cieka艂 mu po twarzy; trwoga m臋czy艂a serce. Jeszcze pi臋膰 minut, stan膮艂. Rzeka toczy艂a si臋 na przedzie szeroka i czysta. Ogarnia艂 j膮 wzrokiem na przestrzeni 膰wier膰 mili co najmniej. Ani 艣ladu jakiejkolwiek 艂odzi!

Dobr膮 chwil臋 trwa艂 bez ruchu, dryfuj膮c tylko wraz z leniwym pr膮dem przybity my艣l膮, 偶e pozwoli艂 si臋 wymkn膮膰 zbrodniarzom. Musieli go w jaki艣 spos贸b zauwa偶y膰 i ukryci w trzcinach przybrze偶nych dali si臋 po prostu wymin膮膰.

Filip skr臋ci艂 cz贸艂no i pop艂yn膮艂 wstecz. Teraz zachowuj膮c jedynie pewn膮 ostro偶no艣膰, musia艂 niew膮tpliwie zbrodniarzy wytropi膰. Chyba 偶e znale藕li jakie艣 odga艂臋zienie od g艂贸wnego koryta i przedzieraj膮 si臋 tamt臋dy!

Na wspomnienie Janki chcia艂o mu si臋 wy膰 z 偶alu. Nie w膮tpi艂, 偶e odnajdzie zagubiony 艣lad, lecz kto wie, czy nie b臋dzie za p贸藕no. P艂yn膮c bardzo wolno 艣widrowa艂 wzrokiem mrok nocny po obu stronach rzeki. Gdy dotar艂 do jeziora serce mia艂 ci臋偶kie jak z o艂owiu.

Pozostawa艂a ostatnia szansa. Filip zawr贸ci艂 znowu i pop艂yn膮艂 trzymaj膮c si臋 jak najbli偶ej prawego brzegu. Sun膮艂 wolno, wypatruj膮c oczy. Parokrotnie zapuszcza艂 si臋 w spl膮tany g膮szcz dzikiego ry偶u i szuwar贸w, to zn贸w zagl膮da艂 pod nawis艂e ga艂臋zie drzew. Przeby艂 ju偶 dwie trzecie zamierzonej drogi, gdy wtem dzi贸b cz贸艂na wjecha艂 na piaszczyst膮 wydm臋 sko艣nie opadaj膮c膮 ku wodzie. Ledwo dno zgrzytn臋艂o o piasek, a ju偶 Filip gwa艂townym pchni臋ciem rzuci艂 cz贸艂no wstecz unosz膮c r贸wnocze艣nie do ramion fuzj臋 Piotra. Na brzegu, starannie wyci膮gni臋te le偶a艂y obie 艂odzie.

Filip by艂 pewien, 偶e z jego pojawieniem na brzegu pocznie si臋 ruch; w miar臋 jednak jak oddala艂 si臋 z wolna, z fuzj膮 w r臋ku, nabiera艂 coraz g艂臋bszego przekonania, 偶e nikt go nie zauwa偶y艂. Pocz膮艂 si臋 zatem zn贸w zbli偶a膰 do l膮du. Unikaj膮c wszelkiego ha艂asu wywl贸k艂 cz贸艂no na l膮d i po cichu skrada艂 si臋 wzd艂u偶 wody. Przy 艂odziach nie by艂o stra偶nika. Nas艂uchuj膮c uwa偶nie nie zdo艂a艂 u艂owi膰 najs艂abszego dowodu czyjejkolwiek obecno艣ci. Pe艂zn膮c na kolanach i d艂oniach odnalaz艂 wydeptan膮 艣wie偶o 艣cie偶yn臋 wiod膮c膮 w g艂膮b l膮du.

Serce zabi艂o w nim rado艣nie, pod膮偶y艂 艣cie偶k膮 bez zw艂oki trzymaj膮c fuzj臋 gotow膮 do strza艂u. Szlak wi艂 si臋 po艣r贸d wysokich traw, poprzez b艂otnist膮 艂膮k臋, a po up艂ywie dwustu jard贸w gin膮艂 w zwartym lesie. Ledwo Filip zanurzy艂 si臋 w g膮szczu spostrzeg艂 na przedzie blask ognia. Ognisko p艂on臋艂o w p艂ytkiej kotlinie, tak i偶 z rzeki niespos贸b by艂o go dostrzec. Wczo艂gawszy si臋 ostro偶nie na szczyt niewielkiego wzg贸rza Filip zobaczy艂 w dole pod sob膮 ob贸z.

Najpierw rzuci艂 mu si臋 w oczy du偶y namiot p艂贸cienny. Na wprost namiotu gorza艂 stos drzewa, przy czym jaki艣 cz艂owiek krz膮ta艂 si臋 wok贸艂 niego wygrzebuj膮c w臋gle rozwidlon膮 ga艂臋zi膮. Drugi cz艂owiek wyszed艂 w艂a艣nie z namiotu nios膮c dwa obszerne rondle i patelni臋. Nietrudno by艂o zgadn膮膰, 偶e zamierzaj膮 przyrz膮dzi膰 posi艂ek i 偶e biesiadnik贸w b臋dzie nie tylko dw贸ch, lecz znacznie wi臋cej.

Filip rozgl膮da艂 si臋 z trwog膮 coraz g艂臋bsz膮, szukaj膮c drobnego cho膰by 艣ladu obecno艣ci Janki. Nie dostrzega艂 nic. Mo偶e nie by艂o jej wcale w obozie. Kurczowo ryj膮c palcami ziemi臋 dygota艂 z trwogi. Kto wie, czy nie zawlekli jej ju偶 g艂臋biej w las ku straszliwemu przeznaczeniu.

Przeczo艂ga艂 si臋 poprzez garb wzg贸rza i pocz膮艂 pe艂zn膮膰 w d贸艂 ku obozowisku. Os艂ania艂o go zwarte poszycie le艣ne, tak i偶 m贸g艂 dotrze膰 niepostrze偶enie do zaj臋tego przy ogniu zbira. S膮dzi艂, 偶e pod gro藕b膮 rewolweru zmusi go do wyjawienia gdzie jest Janka. Drugiego obezw艂adni r贸wnie偶. Mia艂 niezaprzeczon膮 przewag臋, gdy偶 zaskoczy ich znienacka. Zwi膮zanych, zostawi potem na miejscu, a sam pod膮偶y 艣ladem reszty szajki.

Ca艂kowicie poch艂oni臋ty planem nie spuszcza艂 oczu z ludzi przy ognisku. Dotar艂szy do skraju zaro艣li przykucn膮艂, z rewolwerem w gar艣ci. Wtem d藕wi臋k jaki艣 opodal zwr贸ci艂 jego uwag臋. KTo艣 kaszla艂. Tamci nie poruszyli si臋 nawet, lecz Filip odwr贸ci艂 g艂ow臋.

W cieniu drzewa, kt贸re os艂ania艂o j膮 poprzednio, siedzia艂a Janka. By艂a czujnie wyprostowana. Mia艂a blad膮 twarz i b艂yszcz膮ce oczy. Oddycha艂a nerwowo, nier贸wno, przez rozchylone usta. Widzia艂a go i pozna艂a kim jest. Rado艣膰 i ulga malowa艂y si臋 w jej rysach, przy czym wyra藕nie, z trudem jedynie hamowa艂a g艂o艣ny wybuch szcz臋艣cia. A Filip niepomny gdzie si臋 znajduje, wyprostowa艂 si臋 w blasku ognia i wyci膮gn膮艂 ku niej r臋ce.

Zamierza艂 zreszt膮 rzuci膰 si臋 zaraz na obu m臋偶czyzn, lecz niespodzianie wkroczy艂 w gr臋 nowy, gro藕ny czynnik. W tyle trzasn臋艂y chaszcze, ozwa艂o si臋 z艂owrogie warkni臋cie i olbrzymi wilczur skoczy艂 do gard艂a Filipa. Instynkt samozachowawczy sprawi艂, 偶e Filip zwr贸ci艂 przeciwko psu bro艅 przeznaczon膮 pierwotnie dla ludzi. Bia艂e, obna偶one k艂y si臋ga艂y niemal jego twarzy, gdy nacisn膮艂 cyngiel. Unikn膮艂 tych k艂贸w, ale ci臋偶ar cia艂a zbi艂 go z n贸g i oto le偶a艂 rzucony na plecy w pe艂nym 艣wietle ogniska.

Zanim zdo艂a艂 oprzytomnie膰 dwaj dozorcy Janki zwalili si臋 na niego. Le偶膮c na wznak przycisn膮艂 cyngiel, nie mierz膮c. Hukn膮艂 g艂uchy wystrza艂. R贸wnocze艣nie co艣 zdzieli艂o go w g艂ow臋 i czyj艣 ci臋偶ar powt贸rnie przygni贸t艂 go do ziemi. Mi臋艣nie rozlu藕ni艂y si臋 samowolnie; 艣wiat zawirowa艂 w oczach, z omdla艂ej r臋ki wypad艂a bro艅. Palce napastnika zd艂awi艂y mu gard艂o, lecz ten chwyt miast pogr膮偶y膰 Filipa w omdlenie, budzi艂 w nim si艂y 偶yciowe i energi臋.

Rozmy艣lnie le偶a艂 cicho zupe艂nie czuj膮c, jak ciep艂a krew s膮czy mu si臋 po twarzy. Kiedy艣 ju偶 wypr贸bowa艂 podobny manewr i uda艂o mu si臋 wprowadzi膰 przeciwnika w b艂膮d. Teraz r贸wnie偶 podst臋p dzia艂a艂. D艂awi膮cy u艣cisk zel偶a艂; cz艂owiek przygniataj膮cy mu pier艣 podni贸s艂 si臋 nieco. Jedyny, pozosta艂y przy 偶yciu dozorca os膮dzi艂, 偶e przeciwnik omdla艂. Janka za艣, kt贸ra tymczasem porwa艂a si臋 na nogi, by艂a pewna, 偶e Filip nie 偶yje.

Jej to krzyk okropny, pe艂en niewys艂owionej rozpaczy, zmusi艂 go do dalszej walki o sekund臋 za wcze艣nie. Zbir mia艂 si臋 jeszcze na baczno艣ci nauczony wida膰 niejedn膮 podobn膮 przepraw膮, gdy Filip niebacznie poderwa艂 si臋 z ziemi. Sczepieni w 艣miertelnym u艣cisku pocz臋li si臋 tarza膰 i przewraca膰.

Z rozpacz膮 niezaznan膮 nigdy przedtem, Filip zrozumia艂 naraz okrutn膮 prawd臋. Postrada艂 si艂y; ramiona mu s艂ab艂y, z ka偶dym ruchem dzia艂a艂y leniwiej. Wtem zobaczy艂 Jank臋. Sta艂a tu偶 nad nimi, r臋kami kurczowo szarpi膮c sukni臋 u szyi. Obr贸ci艂a si臋 naraz i podbieg艂a do ogniska. Wr贸ci艂a nios膮c roz偶arzon膮 g艂owni臋. P艂omie艅 b艂ysn膮艂 przed oczyma Filipa; gor膮co uderzy艂o mu w twarz. Ale przeciwnik jego wrzasn膮艂 nieprzytomnie, zwierz臋co, z przera偶enia i b贸lu.

Wstawa艂 teraz si臋gaj膮c r臋kami karku, gdzie p艂on膮ca g艂ownia zostawi艂a bolesne pi臋tno. Filip uni贸s艂 si臋 na kolana. Zwart膮 pi臋艣ci膮 grzmotn膮艂 przeciwnika w szcz臋k臋 i drugi z dozorc贸w pad艂 niby worek. Lecz w tej samej chwili z g艂臋bi lasu dobieg艂y krzyki spiesz膮cych na pomoc, a tupot wielu n贸g p臋dz膮cych na prze艂aj przez chaszcze zbudzi艂 g艂o艣ne echo.

Rozdzia艂 XI
Ucieczka

Filip i Janka stali twarz膮 w twarz w 艣wietle ogniska.

Pr臋dzej! 鈥 zawo艂a艂 m臋偶czyzna. 鈥 Musimy si臋 艣pieszy膰!

Pochyli艂 si臋 podnosz膮c z ziemi rewolwer. R贸wnocze艣nie us艂ysza艂 j臋k. Janka chwia艂a si臋, jak gdyby mdlej膮c. Nim zd膮偶y艂 j膮 podtrzyma膰 upad艂a ci臋偶ko.

Jeste艣 ranna? 鈥 krzykn膮艂 Filip. 鈥 Co ci si臋 sta艂o? Janko? Janko!

Ukl膮k艂 obok podpieraj膮c j膮 ramieniem, b艂agalnie patrz膮c w oczy.

Nie, nic mi nie jest! W ka偶dym razie nic wa偶nego 鈥 uspokaja艂a go usi艂uj膮c si臋 przy tym podnie艣膰. 鈥 Zwichn臋艂am tylko nog臋 w kostce, jeszcze tam, na urwisku. G艂upstwo.

Lecz r贸wnocze艣nie zachwia艂a si臋, a oczy zm臋tnia艂y jej z b贸lu.

Filip wsta艂 bior膮c dziewczyn臋 na r臋ce. O kilkadziesi膮t metr贸w trzeszcza艂o poszycie le艣ne pod stopami nadbiegaj膮cych ludzi, lecz blisko艣膰 prze艣ladowc贸w nie wzbudzi艂a w nim 偶adnego strachu. Czu艂 si臋 silny i wypocz臋ty. P臋dz膮c wraz z Jank膮 ku rzece mia艂 ochot臋 rzuci膰 g艂o艣ne wyzwanie pod adresem wrog贸w. Serce dziewczyny ko艂ata艂o tak blisko jego serca. Nurza艂 wargi w jej w艂osach. Jednym ramieniem oplot艂a mu szyj臋, drugim trzyma艂a go przez pier艣. Szcz臋艣cie, rado艣膰 posiadania zalewa艂y go jak fala; hamowa艂 si臋 z trudem by nie wypowiedzie膰 w s艂owach tego, co mu pali艂o my艣li.

Dla takiej chwili jak obecna ryzykowa艂 偶yciem, wa偶y艂 si臋 na wszelkie szale艅stwa, marzy艂 o niej, lecz nie 艣mia艂 wierzy膰, by si臋 te marzenia zi艣ci艂y. Biegn膮c, nie odrywa艂 wzroku od bladej dziewcz臋cej twarzyczki. Oczy mia艂a szeroko otwarte, wargi rozchylone, policzek ufnie przytulony do jego kurty.

Nie zdawa艂 sobie nawet sprawy z tego, jak mocno j膮 tuli. Dopiero gdy stan膮艂 nad rzek膮, w miejscu gdzie poprzednio ukry艂 cz贸艂no poczu艂, 偶e dr偶y mu w ramionach niby ptak schwytany w sid艂a. Rozpl贸t艂szy r臋ce unios艂a g艂ow臋 z jego piersi. W艂osy rozwichrzy艂y si臋 jej i rozplot艂y.

Filip milcz膮c usadzi艂 Jank臋 w cz贸艂nie. W ciszy zupe艂nej odepchn膮艂 si臋 od l膮du. O sto jard贸w w d贸艂 rzeki skr臋ci艂 pod ostrym k膮tem, przeci膮艂 nurt i przybi艂 do przeciwleg艂ego brzegu.

Janka siedzia艂a dotychczas bez ruchu. 艁Owi艂 tylko jej przy艣Pieszony oddech. Obecnie palcami musn臋艂a jego rami臋.

Prosz臋 pana, musz臋 wiedzie膰 co z Piotrem!

W st艂umionym g艂osie dr偶a艂a trwoga. Odchyli艂a si臋 nieco majacz膮c w ciemno艣ci blad膮 plam膮 twarzy. Przegi膮艂 si臋 ku niej tak blisko, a偶 poczu艂 zapach w艂os贸w. Szybko i cicho opowiedzia艂 co zasz艂o: 偶e Piotr jest co prawda ranny, jednak niegro藕nie i 偶e on sam obieca艂 odprowadzi膰 j膮 do Fortu Bo偶ego.

Czy to w g贸r臋 rzeki Churchill? 鈥 spyta艂.

Tak, prosz臋 pana 鈥 odszepn臋艂a Janka.

Us艂yszeli teraz g艂osy i niemal naprzeciwko, po drugiej stronie zobaczyli postacie zbiegaj膮ce ku rzece.

B臋d膮 przekonani, 偶e uciekamy w stron臋 Churchill! 鈥 zatriumfowa艂 szeptem Filip. 鈥 O, patrz!...

Jedno z cz贸艂en spuszczone ju偶 na wod臋 pomkn臋艂o szybko w stron臋 Churchill. Po chwili druga 艂贸d藕 pod膮偶y艂a 艣ladem. Niebawem, skoro umilk艂 plusk wiose艂, Filip roze艣mia艂 si臋 rado艣nie.

B臋d膮 nas szuka膰 do rana, pomi臋dzy tym miejscem a zatok膮. P贸藕niej b臋d膮 ci臋 zn贸w tropi膰 w Churchill.

Poniewa偶 w ciemno艣ci trudno by艂o cokolwiek dojrze膰 Filip zgadywa艂 raczej ni偶 widzia艂, 偶e Janka za艂amuje si臋 teraz prze偶ywaj膮c na nowo doznane poprzednio wzruszenia. Napi臋te nerwy rozlu藕ni艂y si臋 wida膰 i dziewczyna, 艣ciskaj膮c skronie r臋kami, p艂aka艂a cicho. Pozwoli艂 si臋 jej wyp艂aka膰 trzymaj膮c w艂asne nerwy na wodzy. Skoro zd艂awiony szloch ucich艂, Filip nie艣mia艂o dotkn膮艂 palcami ramienia Janki.

Czyta艂a艣 m贸j list? 鈥 zagadn膮艂.

Tak.

Wiesz zatem, 偶e nic ci z mojej strony nie grozi. W g艂osie jego brzmia艂a duma oraz pewno艣膰 siebie. By艂 to g艂os cz艂owieka upojonego w艂asn膮 si艂膮. Kocha艂 i czu艂 si臋 opiekunem istoty dro偶szej mu ni偶 偶ycie w艂asne. Janka, zrozumiawszy drgn臋艂a. Wyci膮gaj膮c r臋ce odszuka艂a w ciemno艣ci d艂o艅 Filipa.

Dzi臋kuj臋 panu 鈥 szepn臋艂a. 鈥 Ufam panu tak samo, jak ufam Piotrowi.

呕adne s艂owa s艂yszane dotychczas z ust kobiecych nie sprawi艂y na Filipie tak silnego wra偶enia. 呕adna pieszczota nie wzruszy艂a go tak bardzo, jak ten niewinny u艣cisk d艂oni. Kl臋cza艂 na dnie cz贸艂na zawiesiwszy wios艂o w powietrzu, p贸ty a偶 ona sama cofn臋艂a r臋k臋.

Mam zabra膰 pani膮 do Fortu Bo偶ego 鈥 rzek艂 usi艂uj膮c daremnie nada膰 g艂osowi spokojne brzmienie, ukry膰 szalej膮c膮 w sercu rado艣膰. 鈥 Musisz mi jednak wskaza膰 drog臋.

To daleko w g贸r臋 Churchill. Dwie艣cie mil w g艂膮b l膮du.

Filip zabra艂 si臋 teraz do wios艂a i przez dziesi臋膰 minut mniej wi臋cej gna艂 cz贸艂no w g贸r臋 pr膮du. P贸藕niej skierowa艂 je zn贸w do brzegu i osadzi艂 na mieli藕nie. Sam wszed艂 po kolana w wod臋.

Musimy zaryzykowa膰 i po艣wi臋ci膰 chwil臋 czasu aby obejrze膰 pani nog臋 鈥 rzek艂. 鈥 Gdy zrobi臋 opatrunek si膮dzie pani wygodniej na rufie, po艣r贸d tych sk贸r nied藕wiedzich. Czy mog臋 przenie艣膰 pani膮 na l膮d?

Spr贸buj臋 sama, niech pan mi tylko poda r臋k臋.

Uj臋艂a podawan膮 d艂o艅 usi艂uj膮c wsta膰. Natychmiast upad艂a ze zd艂awionym j臋kiem.

Ten j臋k zamiast zabole膰 Filipa, sprawi艂 mu niewys艂owion膮 rado艣膰. Wiedzia艂, 偶e dziewczyna cierpi, 偶e ka偶dy krok jest dla niej m臋k膮. Jednak偶e tam w obozie, przezwyci臋偶aj膮c b贸l po艣pieszy艂a mu na ratunek. Teraz nie mog艂a usta膰 na nogach, ale wtenczas bieg艂a byle mu w por臋 pom贸c!

Ponios臋 pani膮 鈥 o艣wiadczy艂 tonem spokojnym i w艂adczym, jak gdyby maj膮c do czynienia z dzieckiem.

Nie sprzeciwia艂a si臋 zreszt膮 wcale gdy wzi膮艂 j膮 na r臋ce. Przez kr贸tk膮 chwil臋 trzyma艂 j膮 zn贸w przy piersi, gdy za艣 pom贸g艂 jej stan膮膰 na brzegu mimo woli d艂oni膮 musn膮艂 g艂adk膮 sk贸r臋 twarzy.

Zwichni臋cie nale偶y w艂a艣nie do moich specjalno艣ci 鈥 rzek艂, przybieraj膮c weso艂y ton, by doda膰 jej odwagi. 鈥 W ci膮gu ostatnich paru miesi臋cy mia艂em z p贸艂 tuzina podobnych wypadk贸w. Zdejmie pani teraz mokasyn i po艅czoch臋, ja za艣 przygotuj臋 banda偶.

Doby艂 z kieszeni du偶膮 chustk臋 do nosa i zamoczy艂 j膮 w wodzie. Potem przeszuka艂 brzeg na przestrzeni paru metr贸w, a偶 znalaz艂 wierzb臋. Przy pomocy no偶a zeskroba艂 gar艣膰 kory, zamoczy艂 tylko w wodzie i wr贸ci艂 do dziewczyny. Drobna n贸偶ka Janki biela艂a w 艣wietle gwiazd.

B臋dzie bola艂o chwil臋 鈥 rzek艂 艂agodnie 鈥 ale innej rady nie ma. Jutro za to b臋dzie ju偶 pani mog艂a st膮pa膰. Czy wytrzyma pani par臋 sekund?

Ukl膮k艂 przed ni膮 patrz膮c w g贸r臋, nie 艣mi膮c tkn膮膰 nogi zanim nie da mu pozwolenia.

B臋d臋 mo偶e krzycze膰... 鈥 szepn臋艂a.

G艂os jej dr偶a艂, lecz nie wzbrania艂a wyra藕nie. Filip z艂o偶y艂 mokr膮 chustk臋 na kszta艂t banda偶a, rozpostar艂szy na niej poprzednio wilgotn膮 kor臋. Potem, ostro偶nie uj膮艂 jedn膮 d艂oni膮 stop臋 dziewczyny, drug膮 przytrzyma艂 nog臋 jej poni偶ej kolana.

B臋dzie troch臋 bola艂o 鈥 uspokaja艂 鈥 ale tylko kr贸tk膮 chwil臋.

Zaciska艂 palce. Z ca艂ej si艂y szarpn膮艂 nog膮 w d贸艂, stop膮 za艣 ku g贸rze, a偶 Janka ze zd艂awionym okrzykiem chwyci艂a go za r臋ce.

Gotowe! 鈥 roze艣mia艂 si臋 Filip nerwowo. Owin膮艂 nog臋 banda偶em tak mocno, 偶e unieruchomi艂 j膮 zupe艂nie. Potem podczas gdy Janka wci膮ga艂a po艅czoch臋, wr贸ci艂 do cz贸艂na.

Dr偶a艂 troch臋 ze wzruszenia. Dolecia艂 do艅 g艂os Janki s艂odki i nie艣mia艂y, poczu艂 wi臋c dziecinn膮, niepohamowan膮 rado艣膰. Cieszy艂 si臋 przy tym, 偶e mrok os艂ania wyraz jego twarzy. Da艂by natomiast wiele, 偶eby zobaczy膰 teraz twarz Janki.

Jestem ju偶 gotowa! 鈥 m贸wi艂a dziewczyna.

Wzi膮艂 j膮 zatem na r臋ce, przeni贸s艂 do 艂odzi i umie艣ci艂 po艣r贸d sk贸r nied藕wiedzich uk艂adaj膮c w ten spos贸b, by maj膮c oparcie dla g艂owy mog艂a w razie potrzeby zasn膮膰. Na rzece, gdzie drzewa nie rzuca艂y cienia, by艂o znacznie widniej. Zajrzeli sobie w oczy.

Prosz臋 spa膰 鈥 nalega艂 Filip. 鈥 Ja b臋d臋 wios艂owa艂. Musimy p艂yn膮膰 ca艂膮 noc.

Czy pan jest zupe艂nie pewien 鈥 spyta艂a Janka dr偶膮cym g艂osem 鈥 偶e Piotrowi nie grozi nic powa偶nego? Pan by mnie przecie nie oszukiwa艂?!

By艂 tylko og艂uszony 鈥 upewnia艂 Filip. 鈥 Rana z pewno艣ci膮 nie jest niebezpieczna. Ale czas nagli艂, nie mog艂em wi臋c czeka膰 a偶 przyjdzie do siebie. Dop臋dzi nas wkr贸tce.

Zaj膮艂 miejsce na dnie 艂odzi, podczas gdy Janka le偶a艂a w milczeniu po艣r贸d sk贸r nied藕wiedzich. Wios艂owa艂 d艂ugo w ciszy zupe艂nej. Oczekiwa艂 wci膮偶, 偶e dziewczyna podejmie rozmow臋 na nowo, chocia偶 sam doradza艂 jej wypoczynek. Lecz ona nie odzywa艂a si臋 ani s艂owem. Po up艂ywie p贸艂 godziny zrozumia艂, 偶e po prostu usn臋艂a.

Dozna艂 pewnego rozczarowania, lecz r贸wnocze艣nie tak偶e i nowej przyjemno艣ci. Mia艂 najlepszy dow贸d jak kompletnie Janka mu ufa. Spa艂a pod jego opiek膮 spokojnie niby dziecko. Nie ba艂a si臋 nawet pogoni. Mimo pustki bezludnej podkre艣lonej mrokiem nocnym, nie mia艂a 偶adnych obaw. Filipowi krew uderzy艂a do g艂owy. Nurza艂 wios艂o jak najciszej, byle nie naruszy膰 jej snu. Gdyby m贸g艂 tylko wci膮偶 obserwowa膰 jej rysy, by艂by szcz臋艣liwy zupe艂nie.

Cisza wydawa艂a mu si臋 mniej kompletna; wype艂nia艂y j膮 bicie jego serca oraz chwilami g艂臋bszy oddech Janki. W miar臋 jak chwile bieg艂y dziewczyna stawa艂a mu si臋 coraz bli偶sza, coraz bardziej w艂asna; czu艂 ciep艂o jej obecno艣ci. Czasami by艂 pewien, 偶e w艂osami muska mu wargi, 偶e le偶y mu na piersiach jak wtenczas, gdy j膮 przez wod臋 przenosi艂, 偶e ramionami oplata mu szyj臋. Jak偶e d艂ugo roi艂 o podobnym szcz臋艣ciu zanim wreszcie przypad艂o mu w udziale!

Zerkn膮艂 w niebo. Ksi臋偶yc opad艂 za po艂udniowo_zachodni膮 kraw臋d藕 boru i zgin膮艂 ju偶 po艣r贸d drzew. Pozosta艂y jedynie gwiazdy rozproszone na firmamencie tak przedziwnie czystym, 偶e nie kala艂 go nawet 艣lad ob艂oku. Filip zdziwi艂 si臋 przez chwil臋, 偶e ca艂y ten blask nie zbudzi 艣pi膮cej, lecz nowa my艣l sprawi艂a, 偶e serce zabi艂o w nim rado艣nie. Nawet gwiazdy pilnowa艂y snu dziewczyny! Nawet gwiazdy nie 艣mia艂y naruszy膰 jej wypoczynku!

Janko! Moja Janko najmilsza!

Dopiero wym贸wiwszy te s艂owa uprzytomni艂 sobie, 偶e wymawia je g艂o艣no. Przerazi艂 si臋 i nachylony ku 艣pi膮cej usi艂owa艂 zajrze膰 w jej rysy. Niem膮dry okrzyk musia艂 j膮 zbudzi膰. Lecz nie, spa艂a s艂odko po dawnemu, oddychaj膮c miarowo i spokojnie.

Filip zabra艂 si臋 zn贸w do wios艂a. By艂 ju偶 nawet rad, 偶e g艂o艣no wyrazi艂 sw膮 mi艂o艣膰. Janka wydawa艂a mu si臋 teraz bli偶sza, bardziej swojska.

Nigdy dotychczas nie uprzytomni艂 sobie w zupe艂no艣ci, jak pi臋kna jest g艂usza, jak przedziwny jest jej urok. Poprzednie dawne 偶ycie, z kt贸rym zerwa艂, dawa艂o zawsze zna膰 o sobie czym艣 na kszta艂t gorzkiego sm臋tku. Obecnie wiedzia艂, 偶e przesz艂o艣膰 nie ma na艅 ju偶 najmniejszego wp艂ywu. 呕y艂 wy艂膮cznie tera藕Niejszo艣ci膮. Woda bulgota艂a 艣piewnie za ruf膮 艂odzi; bryzga艂a srebrnymi kroplami z unoszonego w powietrze wios艂a; szemra艂a weso艂o 艣r贸d trzcin i traw przybrze偶nych, a czasem zadzwoni艂a niby kryszta艂owy dzwonek.

D藕wi臋ki nocne dobiega艂y wyra藕niej; t艂umaczy艂y si臋 same przez si臋. Gdy 艂贸d藕 skr臋ca艂a wok贸艂 rzecznego cypla Filip us艂ysza艂 chlupot i zrozumia艂 nie widz膮c, 偶e to 艂o艣 spo偶ywa kolacj臋 stoj膮c po brzuch w wodzie. Dawniej si臋gn膮艂by zaraz po fuzj臋, lecz obecnie ten plusk z艂膮czy艂 si臋 jedynie w jego umy艣le z harmoni膮 nocy.

Nieco p贸藕niej dolecia艂 do艅 trzask 艂amanych chaszczy i dalekie, samotne wycie wilka. S艂ucha艂 bez cienia zdenerwowania, jedynie z pogodnym zadowoleniem. Wszak to przemawia艂 kraj Janki, ziemia w kt贸rej si臋 wychowa艂a. Co za rado艣膰, 偶e ka偶de pchni臋cie wios艂a wiedzie ich dalej w g艂膮b tej czarownej krainy.

Skoro si臋 jednak spokojniej zastanowi艂, zrozumia艂, 偶e w艂a艣ciwie Janka jest dla niego istot膮 ca艂kowicie obc膮. Kocha艂 j膮, lecz nic o niej nie wiedzia艂. Niecierpliwie pocz膮艂 wygl膮da膰 艣witu w nadziei, 偶e gdy dziewczyna si臋 zbudzi, sama zechce uchyli膰 r膮bka tajemnicy. Dowie si臋 mo偶e nareszcie, co j膮 pchn臋艂o na spotkanie Eileen Brokaw oraz co spowodowa艂o zamach, kt贸ry sko艅czy艂 si臋 jej porwaniem a zranieniem Piotra.

Wios艂owa艂 jeszcze godzin臋, po czym przy 艣wietle zapa艂ki spojrza艂 na zegarek. By艂a trzecia.

Janka spoczywa艂a ca艂y czas bez ruchu, lecz gdy zapa艂ka wypali艂a si臋 mi臋dzy palcami, a ogarek z sykiem wpad艂 w wod臋, Filip drgn膮艂 s艂ysz膮c g艂os dziewczyny.

Ju偶 nadchodzi ranek, prawda prosz臋 pana?

Za godzin臋 zacznie 艣wita膰 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 D艂ugo pani spa艂a. Czy nie jest pani teraz g艂odna?

Ojciec m贸j i Piotr zawsze pytaj膮 czy nie jestem g艂odna, ilekro膰 im samym g艂贸d dokucza 鈥 u艣miechn臋艂a si臋 Janka, wyprostowuj膮c si臋 r贸wnocze艣nie po艣r贸d sk贸r nied藕wiedzich. 鈥 W tym tobo艂ku znajduj膮 si臋 rozmaite zapasy, w艂膮cznie ze s艂oikiem oliwek.

Doskonale! 鈥 zawo艂a艂 Filip uradowany. 鈥 Gdyby jeszcze zechcia艂a pani m贸wi膰 mi po imieniu. Ogromnie nie lubi臋 tego s艂owa "pan".

Je艣li to naprawd臋 takie wa偶ne, w takim razie zgoda 鈥 skin臋艂a g艂ow膮 Janka. 鈥 A teraz przyrz膮dz臋 panu fili偶ank臋 kawy.

Komu? Co za panu?

Tobie Filipie.

Roze艣mia艂 si臋 przekornie. G艂os Filipa lekko dr偶a艂.

Byli艣cie wida膰 przygotowani do d艂u偶szej drogi 鈥 rzek艂. 鈥 Mieli艣cie zapewne odjecha膰 zaraz po spotkaniu ze mn膮 nad urwiskiem. Ciekawym... ciekawym, czemu byli艣cie dla mnie tak 艂askawi?...

Doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e plecie g艂upstwa i b艂ogos艂awi艂 ciemno艣ci kryj膮ce zdradliwy rumieniec. Janka odpowiedzia艂a taktownie.

Byli艣my bardzo ciekawi ciebie pozna膰. Piotr w og贸le jest ciekawy, co do mnie za艣, chcia艂am podzi臋kowa膰 za zwrot zgubionej chusteczki. 呕a艂uj臋, 偶e nie znalaz艂e艣 wstawki koronkowej, kt贸r膮 straci艂am r贸wnocze艣nie.

Owszem, znalaz艂em 鈥 rzek艂 Filip.

Poniewczasie ugryz艂 si臋 w j臋zyk, kln膮c w艂asne gapiostwo. Janka milcza艂a. Odezwa艂a si臋 dopiero po chwili.

Czy mam teraz przyrz膮dzi膰 kaw臋?

Czy mo偶esz ju偶 st膮pa膰? Jak twoja noga?

Zupe艂nie o niej zapomnia艂am 鈥 rzek艂a. 鈥 Wcale ju偶 nawet nie boli.

Jej ogromna prostota, s艂odycz g艂osu, naturalny spos贸b bycia zachwyca艂y Filipa, nape艂niaj膮c go r贸wnocze艣nie zdumieniem. Nie spotka艂 nigdy le艣nej dziewczyny, kt贸ra by cho膰 troch臋 przypomina艂a Jank臋. By艂a nie tylko 艣liczna, urocza, lecz tak偶e pe艂na swoistej, wrodzonej dumy i godno艣ci. Zupe艂nie jak panna z dobrego domu, kt贸rej 偶ycie up艂yn膮艂o w doskonale postawionej szkole i w艣r贸d wytwornych salon贸w.

Wysi膮dziemy teraz na l膮d 鈥 rzek艂 Filip, szukaj膮c wzrokiem otwartego brzegu. 鈥 Wyobra偶am sobie jak ci si臋 przykrzy, chyba 偶e zd膮偶y艂a艣 si臋 ju偶 przyzwyczai膰 do tego rodzaju podr贸偶y?...

Czy si臋 zd膮偶y艂am przyzwyczai膰? Ale偶 ja si臋 tu przecie urodzi艂am!

W puszczy?

W Forcie Bo偶ym.

Nie mieszka艂a艣 tu chyba stale?

Dziewczyna milcza艂a chwil臋.

Owszem. Stale 鈥 rzek艂a wreszcie. 鈥 Mam obecnie osiemna艣cie lat i po raz pierwszy zetkn臋艂am si臋 z tym, co wy nazywacie cywilizacj膮. To moja pierwsza wizyta w Forcie Churchilla. Po raz pierwszy w og贸le opu艣ci艂am Fort Bo偶y.

M贸wi艂a g艂osem st艂umionym i t臋sknym, za艂amuj膮cym si臋 chwilami tragicznie. Filip s艂ucha艂 w takim napi臋ciu, 偶e serce prawie mu bi膰 przesta艂o. Nachylony ku przodowi nie spuszcza艂 oczu z prze艣licznej twarzy dziewczyny.

Rozdzia艂 XII
We dwoje

艁贸d藕 wbieg艂a mi臋dzy trzciny zatrzymuj膮c si臋 przy brzegu, lecz Filip by艂 tak zdziwiony, 偶e siedzia艂 nadal bez ruchu.

Prosi艂a艣 mnie niedawno, bym m贸wi艂 prawd臋 鈥 rzek艂 wreszcie z trudem dobieraj膮c wyrazy. 鈥 Tymczasem teraz, ty sama...

M贸wi臋 prawd臋 鈥 przerwa艂a mu ch艂odno. 鈥 Dlaczego mia艂abym k艂ama膰, prosz臋 pana?

Istotnie, dlaczego? Ale nie sz艂o ju偶 nawet o prawd臋 czy k艂amstwo, sz艂o o to by Janka nie obrazi艂a si臋 na dobre.

Nie pos膮dza艂em ci臋 przecie o k艂amstwo! 鈥 zawo艂a艂 Filip 艣Piesznie. 鈥 Przebacz mi prosz臋. Tylko to jest tak niezwyk艂e, tak trudno, tak prawie niemo偶liwe temu uwierzy膰! Czy wiesz, o czym my艣la艂em co najmniej dwie trzecie nocy, po spotkaniu z wami nad urwiskiem? 呕e cudem jakim艣 cofn膮艂em si臋 o ca艂e stulecia wstecz! Ty i Piotr byli艣cie zjawami z zesz艂ego wieku. Jak gdyby艣cie zst膮pili na ziemi臋 spoza 艣wiat贸w, przynosz膮c ze sob膮 rycerskie pi臋kno dawnych dwor贸w kr贸lewskich. Jawili艣cie mi si臋 na kszta艂t uroczego snu. Tymczasem twierdzisz teraz, 偶e zawsze mieszka艂a艣 w tej g艂uszy!...

Oczy Janki rozjarzy艂y si臋 艣wiat艂em wewn臋trznym. Uni贸s艂szy si臋 spo艣r贸d sk贸r nied藕wiedzich pochyli艂a si臋 ku niemu. Twarz mieni艂a si臋 jej wzruszeniem. Chciwie 艂owi艂a ka偶dy wyraz.

Naprawd臋? My艣la艂e艣 tak naprawd臋? 鈥 szepn臋艂a.

Tak, gdy偶 w przeciwnym razie nie napisa艂bym tego listu! Poprzednio przechodzi艂em w艂a艣nie ko艂o cmentarzyska zawieraj膮cego ko艣ci zmar艂ych kobiet i m臋偶czyzn, kt贸rzy 偶yli przed stu i dwustu laty, tote偶 skoro zobaczy艂em ciebie i PiOtra wspomnia艂em pann臋 D'Arcon, kt贸ra wzgardzi艂a mi艂o艣ci膮 ksi臋cia, by znale藕膰 gr贸b wraz z kochankiem w pobli偶u Churchill. Zastanowi艂em si臋 tak偶e, czy Grosellier...

By艂a tak podniecona, 偶e a偶 oddech wybiega艂 jej nier贸wno z rozchylonych ust. Wtem, jak gdyby si臋 spostrzeg艂szy cofn臋艂a si臋 nieco, z nerwowym za偶enowanym u艣mieszkiem.

Ciesz臋 si臋, 偶e pan o nas w ten spos贸b pomy艣la艂 鈥 wyja艣ni艂a zmieszana. 鈥 To przecie s艂ynny rycerz Grosellier za艂o偶y艂 Fort Bo偶y.

Filip ju偶 nie m贸g艂 d艂u偶ej wytrzyma膰. Zapomnia艂, 偶e 艂贸d藕 spoczywa nieruchomo po艣r贸d sitowia i 偶e w艂a艣ciwie zamierzali przecie wysi膮艣膰 na l膮d. G艂osem dr偶膮cym z przej臋cia pocz膮艂 szczeg贸艂owo opowiada膰, co si臋 zdarzy艂o tej nocy nad urwiskiem. Powt贸rzy艂 rozmow臋 z rannym Metysem, nie taj膮c niczego, pr贸cz imienia lorda Fitzhugh Lee. Janka s艂ucha艂a, nie przerywaj膮c mu ani s艂owem. Wyprostowana i smuk艂a przypomina艂a jedn膮 z otaczaj膮cych cz贸艂no trzcin. Nie spuszcza艂a z jego twarzy ciemnych wyrazistych oczu. Zanim sko艅czy艂 m贸wi膰 藕renice jej pociemnia艂y jeszcze bardziej.

Niech wielki B贸g wynagrodzi ci wszystko co艣 dla nas uczyni艂 鈥 rzek艂a g艂osem niskim, nabrzmia艂ym wzruszeniem. 鈥 Dzielny z ciebie cz艂owiek, Filipie. Nale偶ysz do tego typu ludzi, o kt贸rych marzy艂am zawsze.

Serce Filipa drgn臋艂o rado艣ci膮. Pohamowawszy si臋 jednak, rzek艂 spokojnie.

To ci si臋 tylko tak zdaje. Nie uczyni艂em nic nadzwyczajnego. Na moim miejscu Piotr zrobi艂by to samo. Chc臋 tylko by艣 zrozumia艂a, 偶e jedyna forma wdzi臋czno艣ci, na kt贸rej mi zale偶y to zaufanie twoje i twego brata.

Rozumiem 鈥 g艂os Janki zni偶y艂 si臋 nieomal do szeptu. 鈥 Walczy艂e艣 w obronie Piotra tam nad urwiskiem, mnie za艣 wr贸ci艂e艣 wolno艣膰. Winni艣my ci wszystko, nawet 偶ycie. Ale 鈥 tu pochyli艂a si臋 jeszcze ni偶ej 鈥 nie mog臋 ci nic wyjawi膰!

Wolisz by to z czasem uczyni艂 Piotr 鈥 odpowiedzia艂 Filip. Czu艂 si臋 nieco ura偶ony i nie m贸g艂 tego skry膰 ca艂kowicie. 鈥 Przepraszam.

Nie. 殴le mnie zrozumia艂e艣! 鈥 wykrzykn臋艂a Janka 艣piesznie. 鈥 Mia艂am jedynie na my艣li, 偶e nie zdo艂am ci powiedzie膰 nic nowego, gdy偶 znasz ca艂膮 spraw臋 r贸wnie dobrze jak ja, a mo偶e nawet lepiej.

Za艂ka艂a kr贸tko z nadmiaru wzruszenia, lecz opanowa艂a si臋 w jednej chwili.

To po prostu m贸j kaprys sprowadzi艂 nas oboje do Churchill! 鈥 ci膮gn膮艂a dalej, zanim on z kolei zdo艂a艂 przem贸wi膰. 鈥 Je艣li za艣 chodzi o fakt, dlaczego mieszkali艣my stale w namiocie, a do Churchill zeszli艣my jedynie raz, w dzie艅 przybycia statku, to zn贸w tajemnica Piotra. Co do napa艣ci tych zbir贸w, nie znam w艂a艣ciwego powodu i mog臋 si臋 jedynie domy艣la膰...

Domy艣la膰 czego?...

Janka odsun臋艂a si臋 troch臋. Milcza艂a czas jaki艣, by rzec p贸藕niej bez gniewu, lecz ze stanowczo艣ci膮 monarchini.

Mo偶e ojciec ci to wyja艣ni, gdy dotrzemy do Fortu Bo偶ego.

Niespodzianie pochyli艂a si臋 ku niemu wyci膮gaj膮c obie r臋ce.

Gdyby艣 tylko m贸g艂 wiedzie膰, jak ogromnie jestem ci wdzi臋czna! 鈥 wykrzykn臋艂a impulsywnie.

Przez chwil臋 Filip przytrzyma艂 jej d艂onie. Czu艂 jak dr偶膮. W oczach dziewczyny dostrzeg艂 艂zy.

Tak si臋 wszystko dziwnie splot艂o 鈥 rzek艂 bardziej wzruszony, ni藕li to chcia艂 okaza膰. 鈥 Bo zn贸w ja odnios艂em wra偶enie, 偶e ty i Piotr mogliby艣cie mi pom贸c rozwik艂a膰 pewn膮 moj膮 spraw臋. Da艂bym wiele, by odszuka膰 jednego cz艂owieka. Ot贸偶 po zbrodniczym zamachu nad urwiskiem i po tym co Piotr powiedzia艂, s膮dzi艂em...

Zawaha艂 si臋. Janka nieznacznie wysun臋艂a r臋ce z jego d艂oni.

S膮dzi艂em 鈥 ko艅czy艂 Filip 鈥 偶e znacie tego cz艂owieka. Nazywa si臋 lord Fitzhugh Lee.

Nie zauwa偶y艂 niczego co by mog艂o naprowadzi膰 na 艣lad, 偶e Janka s艂ysza艂a ju偶 kiedy艣 to imi臋. Wyraz jej oczu nie uleg艂 najmniejszej zmianie.

Nie s艂yszeli艣my o nim nigdy w Forcie Bo偶ym 鈥 rzek艂a spokojnie.

Filip pchn膮艂 艂贸d藕 bli偶ej brzegu, po czym wsta艂 i przekroczy艂 burt臋.

Ten Fort Bo偶y musi by膰 艣liczn膮 miejscowo艣ci膮 鈥 zauwa偶y艂, nachylaj膮c si臋, by pom贸c dziewczynie wysi膮艣膰. 鈥 Wzbudzi艂a艣 we mnie co艣, czego by艂em pewien 偶e wcale nie posiadam: gwa艂town膮 ciekawo艣膰.

To rzeczywi艣cie 艣liczna miejscowo艣膰! 鈥 odpar艂a podaj膮c mu r臋k臋. 鈥 Ale sk膮d mog艂e艣 zgadn膮膰?

Tak mi si臋 wyda艂o, gdym na ciebie patrzy艂! 鈥 roze艣mia艂 si臋 Filip.

Wyszuka艂 dogodne miejsce na brzegu, przyni贸s艂 jedn膮 ze sk贸r nied藕wiedzich, po czym zacz膮艂 gromadzi膰 suche szuwary oraz chrust.

Pewien jestem, 偶e musi tam by膰 cudownie! 鈥 b膮kn膮艂 pocieraj膮c zapa艂k臋. P艂omie艅 buchn膮艂 o艣wietlaj膮c jaskrawie jego twarz.

Janka krzykn臋艂a.

Jeste艣 ranny! Masz ca艂膮 twarz we krwi!

Filip cofn膮艂 si臋 od ogniska.

Rzeczywi艣cie. Zapomnia艂em. Musz臋 si臋 umy膰.

Zszed艂 nad brzeg rzeki, a przykl臋kn膮wszy zanurzy艂 w wodzie twarz i r臋ce. Gdy wr贸ci艂 Janka przyjrza艂a mu si臋 badawczo. Ogie艅 o艣wietla艂 jej blad膮 twarz. Zebra艂a ju偶 prze艣liczne w艂osy w jeden gruby warkocz swobodnie opadaj膮cy przez rami臋. Wyda艂a mu si臋 jeszcze pi臋kniejsza teraz ni藕li wtenczas noc膮 nad urwiskiem. Ubi贸r nosi艂a ten sam. Spostrzeg艂, 偶e delikatna koronka wok贸艂 jej smuk艂ej szyi jest rozdarta jak gdyby szarpni臋ciem, kr贸tka za艣 sk贸rzana sp贸dniczka nosi wyra藕ne 艣lady przyschni臋tego b艂ota. Krew zakipia艂a w nim na ten widok. Zbli偶ywszy si臋 zauwa偶y艂 jeszcze, 偶e na czole tu偶 pod w艂osami, ma du偶y siniec. Krew dosz艂a w nim teraz do stanu wrzenia.

Uderzyli ci臋? 鈥 spyta艂.

My艣la艂 o ludziach, kt贸rzy porwali Jank臋. Zaciska艂 r臋ce w dzikiej pasji. U艣miechn臋艂a si臋 do niego.

To by艂a wy艂膮cznie moja wina. Mieli ze mn膮 du偶o k艂opotu.

Wobec w艣ciek艂o艣ci Filipa wybuchn臋艂a 艣miechem, przy czym 艣mia艂a si臋 tak serdecznie, 偶e Filip rozlu藕ni艂 pi臋艣ci i po chwili 艣mia艂 si臋 wraz z ni膮.

Dzielna z ciebie dziewczyna 鈥 powtarza艂 z przekonaniem.

Ten pakunek w 艂odzi zawiera rozmaite naczynia kuchenne i zapasy 鈥 przypomnia艂a mu znacz膮co, gdy wpatrzony w ni膮 nie rusza艂 si臋 z miejsca.

Filip skoczy艂 do 艂odzi z ch艂opi臋cym nieomal o偶ywieniem. Rzuciwszy tob贸艂 do st贸p Janki pocz膮艂 rozpl膮tywa膰 rzemienie. Spo艂em wybrali 偶膮dane zapasy po czym Filip u艂ama艂 dwie rozwidlone ga艂臋zie, a nape艂niwszy wod膮 dwa garnuszki zawiesi艂 je ponad ogniem. Gwi偶d偶膮c weso艂o gromadzi艂 jeszcze wzd艂u偶 brzegu zapas paliwa. Gdy wr贸ci艂, Janka otworzy艂a w艂a艣nie s艂oik z oliwkami i poda艂a mu jedn膮 na widelcu. Sama 偶u艂a ju偶 podobny owoc.

Bardzo lubi臋 oliwki 鈥 rzek艂a. 鈥 Czy chcesz tak偶e?

Podzi臋kowa艂 i jad艂 z apetytem cho膰 na og贸艂 oliwek nie znosi艂.

Gdzie nauczy艂a艣 si臋 to je艣膰? 鈥 spyta艂. 鈥 S膮dzi艂em, 偶e nabiera si臋 tego zwyczaju w szko艂ach?

By艂am w szkole 鈥 odpar艂a Janka spokojnie. Mia艂a rozbawione oczy i zarumienione policzki. Prze艂kn膮wszy jeszcze jedn膮 oliwk臋, doda艂a.

A jak偶e, studiowa艂am pilnie, a teneris annis (od m艂odzie艅czych lat).

Co, 艂acina?! 鈥 zdziwi艂 si臋 Filip.

Oui, monsieur. Wollen Sie noch eine Olive haben? (Tak, prosz臋 pana. Czy masz ochot臋 na jeszcze jedn膮 oliwk臋?)

W g艂osie jej dr偶a艂 艣miech. Poda艂a mu now膮 oliwk臋, zarumieniona po korzenie w艂os贸w. Faliste sploty w 艣wietle ognia migota艂y z艂otem i czerwieni膮.

By艂em tego zupe艂nie pewien 鈥 rzek艂 Filip z g艂臋bokim przekonaniem. 鈥 Gdzie chodzi艂a艣 do szk贸艂?

W Forcie Bo偶ym. Pr臋dzej, pr臋dzej, woda wykipi!

Filip skoczy艂 do ognia. Janka poda艂a mu kaw臋, po czym wy艂o偶y艂a zimne mi臋so i chleb. Po raz pierwszy tej nocy m臋偶czyzna doby艂 fajki i nabi艂 j膮 tytoniem.

Czy nie ma pani nic przeciwko temu je艣li zapal臋, panno Janko? 鈥 spyta艂 uni偶enie. 鈥 W pewnych wypadkach, gdy cz艂owiek zbyt jest wstrz膮艣ni臋ty, fajka zbawiennie dzia艂a na nerwy. A teraz po prostu trac臋 do pani zaufanie.

A jednak m贸wi臋 tylko czyst膮 prawd臋! 鈥 dorzuci艂a niewinnie. By艂a nadal pochylona nad tobo艂kiem z zapasami, jednak偶e Filip u艂owi艂 przekorny b艂ysk jej z臋b贸w.

Kpisz sobie ze mnie! 鈥 zauwa偶y艂 Filip zmieszany. 鈥 Prosz臋 mi powiedzie膰, gdzie jest ten Fort Bo偶y i co to takiego w艂a艣ciwie?

To daleko w g贸r臋 Churchill

. Wielka, drewniana budowla wzniesiona zapewne przed paroma wiekami. Ojciec, Piotr, i ja i kto艣 czwarty mieszkamy tam samotnie, po艣r贸d dzikich. Nigdy jeszcze nie oddala艂am si臋 od domu tak bardzo.

Wi臋c to zapewne dzicy ludzie w tamtych stronach m贸wi膮 po niemiecku, po 艂acinie i po grecku?

Po niemiecku, po 艂acinie i po francusku. Nie studiowali艣my dotychczas greki.

Znam pewn膮 pann臋 鈥 zacz膮艂 Filip, jak gdyby dla samego siebie 鈥 kt贸ra sp臋dzi艂a pi臋膰 lat na pensji, a mimo to rozmawia wy艂膮cznie po angielsku. Nazywa si臋 Eileen Brokaw.

Janka podnios艂a g艂ow臋, lecz po to jedynie by wskaza膰 garnuszek z kaw膮.

Gotowe 鈥 rzek艂a. 鈥 Chyba, 偶e pan woli mocniejsz膮?

Rozdzia艂 XIII
R膮bek tajemnicy

Filip wiedzia艂, 偶e Janka obserwuje go badawczo, podczas gdy po zdj臋ciu garnka z ognia odstawia艂 go na ziemi臋 do przestygni臋cia. W m贸zgu mia艂 zupe艂ny zam臋t; nad tylu sprawami si臋 g艂owi艂, o tyle rzeczy by艂by ch臋tnie spyta艂, tymczasem dziewczyna z czaruj膮c膮 beztrosk膮 zbywa艂a wszystko og贸lnikami. Nic nie zdo艂a艂o naruszy膰 jej r贸wnowagi. A mo偶e istotnie nie wiedzia艂a o niczym. Lecz czy偶 mo偶na wierzy膰, 偶e nie mia艂a wcale poj臋cia kim byli napastnicy. 呕e nie s艂ysza艂a wcale o Eileen Brokaw, o lordzie Fitzhugh Lee, 偶e mieszka艂a stale 艣r贸d dzikich plemion india艅skich? Jakim偶e cudem w takim razie zna艂a niemiecki i 艂acin臋? Drwi sobie chyba z niego, czy co?

Obr贸ci艂 si臋 by na ni膮 popatrze膰 i pochwyci膰 spojrzenie ciemnych, przejrzystych oczu. U艣miechn臋艂a si臋 z pewnym znu偶eniem, a w twarzy nie mia艂a nic pr贸cz zwyk艂ej naiwnej s艂odyczy. Od razu przesta艂 j膮 podejrzewa膰 o fa艂sz. Zawstydzi艂 si臋 nawet, 偶e 艣mia艂 zw膮tpi膰 w jej prawdom贸wno艣膰. Pe艂en pokory zamierza艂 prawie wyzna膰 g艂o艣no swoje my艣li. Powstrzyma艂 si臋 w por臋. Zszed艂 zn贸w nad rzek臋, by zmy膰 z r膮k sadz臋, kt贸r膮 si臋 pobrudzi艂 przy pe艂nieniu swych kucharskich czynno艣ci.

Duma艂 jak bardzo jest tajemnicza i jak wiele uroku jest w艂a艣nie w tej tajemniczo艣ci. Z ka偶dego jej ruchu przebija艂 swobodny wdzi臋k le艣nego bytowania: gesty r膮k, skinienie g艂owy, lekki, taneczny ch贸d. Roztacza艂a wok贸艂 siebie le艣n膮 atmosfer臋. Mia艂a tak czyste oczy, tak szkar艂atne wargi, takie bogactwo ciemnych prze艣wiecaj膮cych z艂otem w艂os贸w. Nic fa艂szu! Nic sztuczno艣ci! Jak偶eby mog艂a k艂ama膰? U艣miecha艂a si臋 tak poczciwie gdy wr贸ci艂 znad rzeki. Przyr贸wnywa艂 jej oczy do oczu Indianek z plemion Cree. By艂y podobne, lecz jeszcze pi臋kniejsze. Oczy Eileen by艂y tak偶e 艣liczne, ale zupe艂nie inne. Tamte mog艂y zwodzi膰, te za艣 nie.

Na bia艂ej serwecie Janka roz艂o偶y艂a: zimne mi臋so, chleb, ser i pikle, Filip za艣 poda艂 kaw臋. Zauwa偶y艂, i偶 chodz膮c wspiera si臋 ju偶 chwilami ca艂ym ci臋偶arem na zwichni臋tej nodze.

Czy ju偶 lepiej? 鈥 spyta艂, wskazuj膮c ruchem g艂owy obanda偶owan膮 stop臋.

Znacznie lepiej. spr贸buj臋 nawet chodzi膰 normalnie. Ale nie teraz. Teraz umieram z g艂odu.

Nala艂a mu kaw臋, po czym sama zacz臋艂a je艣膰 艣niadanie z takim apetytem, 偶e nie m贸g艂 wprost od niej oczu oderwa膰. Jednak偶e g艂贸d w nim przem贸g艂; posilali si臋 oboje bez s艂owa niby dwoje zg艂odnia艂ych dzieci. Janka nalewa艂a mu w艂a艣nie drugi kubek kawy, gdy Filip zauwa偶y艂, 偶e r臋ka jej dr偶y.

Piotr tak by si臋 cieszy艂, gdyby tu by艂 razem z nami 鈥 rzek艂a. 鈥 Nie rozumiem, dlaczego prosi艂, by艣my jechali we dw贸jk臋 do Fortu Bo偶ego. Je艣li jest tylko lekko ranny, dlaczego nie ukry膰 si臋 gdziekolwiek i nie poczeka膰 na niego? Dogoni艂by nas jutro.

Wszystko to sta艂o si臋 tak szybko, 偶e nie mieli艣my czasu na omawianie szczeg贸艂贸w 鈥 odpar艂 Filip zmieszany mimo woli niespodziewanym pytaniem. Przypomnia艂 sobie Piotra; skrwawion膮, bezw艂adn膮 posta膰 mdlej膮c膮 nad urwiskiem. Konieczno艣膰 ok艂amywania Janki nadal sprawi艂a mu niewymown膮 przykro艣膰. Kto wie, czy Piotr w og贸le kiedykolwiek zejdzie do Churchill i wr贸ci do Fortu Bo偶ego?

Mo偶e Piotr mniema艂, 偶e b臋d膮 nas tropi膰 bez przerwy 鈥 zauwa偶y艂 g艂o艣no widz膮c, 偶e Janka ma nadal oczy niespokojne i badawcze. 鈥 W tym wypadku oczywi艣cie, im pr臋dzej by艣my trafili do Fortu Bo偶ego, tym lepiej. Pami臋taj, 偶e Piotr troszczy艂 si臋 przede wszystkim o ciebie, o twoje bezpiecze艅stwo. Nie dba艂 wcale o siebie. Up艂yn膮 zreszt膮 dwa lub trzy dni zanim b臋dzie prawid艂owo w艂ada艂 r臋k膮 鈥 zako艅czy艂 niemrawo.

Ach, wi臋c by艂 ranny w r臋k臋?

I w g艂ow臋. Ale rana w g艂ow臋 by艂a najzupe艂niej powierzchowna. Og艂uszy艂a go i tyle.

Janka wskaza艂a na odblask p艂omieni na rzece.

Je艣li b臋d膮 nas 艣ciga膰?...

Nie ma 偶adnego niebezpiecze艅stwa 鈥 upewni艂 Filip, jakkolwiek rozmy艣lnie odpi膮艂 przed chwil膮 futera艂 rewolweru. 鈥 Szukaj膮 nas w stronie Churchill.

Titus venit periculum cum cantemnitur (Tytus przeszed艂 niebezpiecze艅stwa ze 艣piewem) 鈥 zauwa偶y艂a Janka z p贸艂u艣miechem.

Zblad艂a troch臋, jakkolwiek Filip widzia艂, 偶e czyni du偶y wysi艂ek dla zachowania chocia偶by zewn臋trznego spokoju.

Mo偶e masz racj臋 鈥 odpar艂 Filip 鈥 przysi臋gam jednak, 偶e nie rozumiem o co chodzi. Powtarzam poprzednie swoje pytanie: czy nauczy艂a艣 si臋 艂aciny 偶yj膮c w艣r贸d Indian?

Dziewczyna pochyli艂a g艂ow臋, przy czym z臋by jej b艂ys艂y w u艣miechu.

Mam w domu nauczyciela. Poznasz go, gdy trafimy do Fortu Bo偶ego. To najmilszy cz艂owiek pod s艂o艅cem.

S艂owa jej wywar艂y na Filipie dziwne wra偶enie. Przepe艂nia艂a je czu艂o艣膰 i duma. Nie 艣mia艂 po prostu zadawa膰 dalszych pyta艅. Przypomnia艂 sobie, co m贸wi艂a poprzednio. "Zamieszkuj臋 Fort Bo偶y z ojcem, Piotrem i kim艣 trzecim". Ten trzeci by艂 w艂a艣nie niew膮tpliwie nauczycielem, przybyszem z cywilizowanych stron, kt贸ry nauczy艂 t臋 艣liczn膮 dziewczyn臋 wszystkiego, czym si臋 mog艂a poszczyci膰. A ona nazywa艂a go "najmilszym cz艂owiekiem pod s艂o艅cem!"

Nie bardzo rozumia艂, co si臋 z nim dzieje, wiedzia艂 tylko wstaj膮c od ognia, 偶e d藕wiga zn贸w na ramionach dawny ci臋偶ar, a samotno艣膰, odegnana na chwil臋, n臋ka mu serce. W milczeniu spakowa艂 rzeczy. Bez poprzedniego zapa艂u usadzi艂 Jank臋 w cz贸艂nie. Nie zauwa偶y艂 nawet, 偶e dziewczyna obserwuje go spod oka i 偶e otwiera usta jak gdyby chc膮c co艣 powiedzie膰. Zar贸wno ona jak i on poczynili wa偶ne odkrycia, nie daj膮ce si臋 jeszcze uj膮膰 w s艂owa.

Musz臋 przecie wiedzie膰 jedn膮 rzecz 鈥 rzek艂 Filip, gdy mieli ju偶 odbi膰 od brzegu. 鈥 Musz臋 wiedzie膰, gdzie mam szuka膰 Fortu Bo偶ego? Czy le偶y nad rzek膮 Churchill?

Nad Ma艂膮 Churchill. W pobli偶u jeziora Waskiaowaka.

Ciemno艣膰 zatai艂a wra偶enie jakie s艂owa te wywar艂y na Filipie; gapi艂 si臋 chwil臋 oszo艂omiony. Z trudem powstrzyma艂 okrzyk. Czu艂, 偶e dr偶y. Wiedzia艂, 偶e je艣li przem贸wi, niew膮tpliwie zdradzi go g艂os.

W pobli偶u jeziora Waskiaowaka! Jezioro Waskiaowaka le偶a艂o przecie o trzydzie艣ci mil niespe艂na od jego obozowiska nad jeziorem 艢lepego Indianina! Gdyby bomba wybuch艂a mu pod stopami nie zdziwi艂oby go to bardziej, ni偶 informacja udzielona przez Jank臋 g艂osem tak spokojnym. Fort Bo偶y o trzydzie艣ci mil zaledwie od miejsca, na kt贸rym rozegra si臋 niebawem 艣miertelny b贸j!

Zanurzy艂 wios艂o w wod臋 i cz贸艂no strzeli艂o naprz贸d. Krew pulsowa艂a w nim gor膮czkowo, jak w koniu wy艣cigowym dobiegaj膮cym mety. Spo艣r贸d wszystkich rzeczy jakich si臋 ostatnimi czasy dowiedzia艂, ta by艂a najbardziej znamienna, najwa偶niejsza. Niby ogie艅 po loncie, my艣li gna艂y ku jednemu celowi. Czy偶by Fort Bo偶y oraz jego mieszka艅cy stanowili j膮dro spisku przeciw Kompanii? Czy偶by tam nale偶a艂o szuka膰 rozwi膮zania zagadki?

Spojrza艂 na Jank臋. 艢wit ju偶 si臋 zaczyna艂, a pierwsze blaski zorzy rozprasza艂y mrok nocny. Ch艂贸d poranny, jak zwykle za nadej艣ciem dnia dawa艂 si臋 silnie we znaki, tote偶 dziewczyna otuli艂a si臋 w jedn膮 ze sk贸r nied藕wiedzich podci膮gaj膮c j膮 a偶 pod brod臋. G艂ow臋 mia艂a obna偶on膮. W艂osy wilgotne od mg艂y ciasno oblega艂y szyj臋 i czo艂o. Mia艂a w sobie co艣 dziecinnego: zdawa艂a si臋 tak s艂aba, tak bezradna, tak potrzebuj膮ca pomocy i tak pe艂na ufno艣ci w stosunku do swego opiekuna. Ze wstydem odrzuci艂 poprzednie podejrzenia. Janka, jak gdyby czuj膮c zwrot jego my艣li, spojrza艂a mu prosto w oczy i roze艣mia艂a si臋 porozumiewawczo, przy czym 艣miech ten starczy艂 za ca艂膮 przemow臋. Taki u艣miech, skierowany pod w艂a艣ciwym adresem, pomna偶a stokrotnie si艂y m臋偶czyzny. Filip powesela艂 od razu. Cokolwiek si臋 knuje w Forcie Bo偶ym, Janka z pewno艣ci膮 nic o tym nie wie.

Czy wiesz 鈥 rzek艂 鈥 偶e gdybym ci臋 nawet nigdy wi臋cej nie zobaczy艂, do ko艅ca 偶ycia b臋d臋 pami臋ta艂 trzy obrazki. Pierwszy, gdy ci臋 spotka艂em noc膮 nad urwiskiem. Drugi, gdy tak siedzisz teraz owini臋ta w sk贸ry nied藕wiedzie. Tylko wybra艂bym chwil臋, gdy si臋 u艣miechasz.

A trzeci obrazek? 鈥 spyta艂a Janka ani podejrzewaj膮c, co Filip ma na my艣li. 鈥 Mo偶e wtenczas, gdy g艂owni膮 sparzy艂am kark temu zbirowi?... Albo, albo...

Umilk艂a niespodziewanie wydymaj膮c usta, przy czym gwa艂towny rumieniec wyp艂yn膮艂 na jej blad膮 zazwyczaj twarz.

Albo wtenczas, gdy opatrywa艂em ci nog臋 鈥 doko艅czy艂 Filip, u艣miechaj膮c si臋 na widok jej 艣licznego grymasu. 鈥 Nie, to nie to, panno Janko! Trzeci obrazek, kt贸rego nigdy nie zapomn臋 ma jako t艂o kamienne molo w Churchill, gdzie rzuci艂a艣 si臋 na spotkanie prze艣licznej panny wysiadaj膮cej w艂a艣nie na l膮d.

Jance krew omal nie trysn臋艂a z twarzy. Kurczowo zacisn臋艂a wargi. W gwa艂townym ruchu sk贸ra nied藕wiedzia ze艣lizgn臋艂a si臋 jej z ramion. Oczy mia艂a pe艂ne skier ognistych. Tych par臋 s艂贸w przeobrazi艂o j膮 z naiwnego dziecka w kobiet臋, dygoc膮c膮 pod wp艂ywem niepoj臋tego jakiego艣 wzruszenia.

To by艂a pomy艂ka! 鈥 rzek艂a, przy czym g艂os dr偶a艂 jej nieco. 鈥 Pomyli艂am si臋 po prostu. S膮dzi艂am, 偶e j膮 znam, okaza艂o si臋 tymczasem, 偶e nic podobnego. Nie nale偶y pami臋ta膰 tej w艂a艣nie sceny!

Oczywi艣cie, g艂upiec ze mnie! 鈥 zawo艂a艂 Filip, doznaj膮c w stosunku do samego siebie uczucia wyra藕nego obrzydzenia. 鈥 Jestem najwi臋kszym idiot膮 pod s艂o艅cem. Ale prosz臋 mi wierzy膰, 偶e nie chcia艂em urazi膰...

Wcale mnie nie urazi艂e艣! 鈥 zaprzeczy艂a szybko na widok jego troski. 鈥 Nie powiedzia艂e艣 przecie nic z艂ego. Nie chc臋 tylko, 偶eby艣 to pami臋ta艂. Wspominaj lepiej chwil臋, gdy sparzy艂am szyj臋 tego draba!

艢mia艂a si臋 ju偶, mimo 偶e oddycha艂a szybciej ni偶 zazwyczaj i twarz mia艂a czerwon膮 jak w gor膮czce.

B臋dziesz o tym pami臋ta艂?

A偶 do 艣mierci!

Pogrzebawszy troch臋 na dnie 艂odzi Janka wyci膮gn臋艂a teraz drugie wios艂o.

Zachowywa艂am si臋 dotychczas jak prawdziwy le艅 鈥 rzek艂a kl臋kaj膮c w ten spos贸b, 偶e obr贸ci艂a si臋 do艅 plecami. 鈥 Gdy jad臋 z Piotrem pomagam mu w pracy. To ty mnie tak zba艂amuci艂e艣! Kl臋cz臋 zawsze na dziobie i wios艂uj臋. Doprawdy, wstydz臋 si臋 po prostu. Trudzi艂e艣 si臋 przecie ca艂膮 noc.

A czuj臋 si臋 tak wypocz臋ty, jakbym nic nie robi艂 od tygodnia 鈥 o艣wiadczy艂 Filip, po偶eraj膮c wzrokiem smuk艂膮 kibi膰 oddalon膮 na odleg艂o艣膰 wios艂a.

P艂yn臋li dobr膮 godzin臋 w g贸r臋 rzeki, zamieniaj膮c zaledwie od czasu do czasu par臋 kr贸tkich s艂贸w. Wios艂a unosi艂y si臋 i opada艂y w rytmicznym tempie; woda 艣piewnie bulgota艂a pod ruf膮; urok cichych brzeg贸w, pi臋kno budz膮cej si臋 wraz ze s艂o艅cem przyrody, zmusza艂y ich do nabo偶nego skupienia. Mg艂a rozprasza艂a si臋 z wolna. Pierwszy promie艅 s艂o艅ca pad艂 na ci臋偶ki, na po艂y rozpleciony warkocz Janki, zwieszony przez plecy na zalegaj膮ce dno 艂odzi baga偶e, przy czym w艂osy zyska艂y od razu takie bogactwo odcieni, a偶 si臋 Filip zadziwi艂. Poprzednio s膮dzi艂, 偶e s膮 jednolicie ciemne, teraz spostrzeg艂, 偶e igraj膮 w nich rudawe i z艂ote p艂omyki. A im d艂u偶ej obserwowa艂 sam膮 dziewczyn臋, tym mu si臋 wydawa艂a pi臋kniejsza. Ruchy ramion, skr臋t ca艂ego cia艂a, gdy silniej nalega艂a na wios艂o, osadzenie g艂owy, 艣liczny wykr贸j brody widzianej czasem z profilu 鈥 wszystko to sprawia艂o, i偶 czara zachwytu wype艂ni艂a si臋 po brzegi. Zdziwi艂 si臋 wspominaj膮c, 偶e Janka jest siostr膮 Piotra Couch~ee. Nie mia艂a w sobie nic z Metyski. Falisty w艂os; blade policzki o wyj膮tkowo delikatnej cerze. Dla wi臋kszej swobody ruch贸w zawin臋艂a szerokie r臋kawy prawie po 艂okcie, przy czym sk贸ra ramion mia艂a wyra藕Nie odcie艅 blador贸偶owy, jak u Europejki.

Zastanawia艂 si臋 w艂a艣nie nad dziwnym brakiem podobie艅stwa u tych dwojga, gdy Janka odwr贸ci艂a g艂ow臋 i po raz pierwszy przy 艣wietle dziennym zobaczy艂 jej oczy, b艂臋kitne jak poranne niebo. Nie, stanowczo by艂by przysi膮g艂, 偶e mi臋dzy ni膮 a Piotrem nie ma 偶adnych wi臋z贸w pokrewie艅stwa.

Zbli偶amy si臋 do pierwszych poroh贸w 鈥 o艣wiadczy艂a. 鈥 Zaczynaj膮 si臋 zaraz za t膮 brzydk膮 g贸r膮 naprzeciw. Trzeba b臋dzie przenie艣膰 cz贸艂no brzegiem oko艂o 膰wier膰 mili. Koryto rzeki jest pe艂ne wielkich g艂az贸w, a pr膮d tak bystry, 偶e jad膮c w d贸艂 omal 偶e艣my si臋 z Piotrem nie rozbili.

Od godziny by艂o to pierwsze, d艂u偶sze zdanie. Filip po艂o偶y艂 na chwil臋 wios艂o w poprzek 艂odzi i ziewn膮艂 jak gdyby si臋 dopiero co zbudzi艂 z g艂臋bokiego snu.

Biedny ch艂opak 鈥 rzek艂a Janka, przy czym uderzy艂o Filipa, 偶e Eileen gdyby si臋 tu znalaz艂a, mog艂a u偶y膰 tych samych s艂贸w, lecz zamiast szczerej przyja藕ni brzmia艂aby w nich nuta niemi艂ego spoufalenia.

MUsisz by膰 bardzo znu偶ony? 鈥 ci膮gn臋艂a Janka dalej. 鈥 Gdyby sz艂o o Piotra, kaza艂abym mu po prostu wypocz膮膰 dobrych par臋 godzin. Piotr s艂ucha mnie, gdy jeste艣my sami. Nazywa mnie swoim kapitanem. Mo偶e i ty przejdziesz pod moj膮 komend臋?...

Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮, kapitanie. Uczyni臋 tylko jedno zastrze偶enie: musimy d膮偶y膰 naprz贸d. Wydawaj jakie chcesz rozporz膮dzenia, ale musimy p艂yn膮膰 dalej za wszelk膮 cen臋. Dzisiejszej nocy b臋d臋 zreszt膮 spa艂. Spa艂 jak zabity. A wi臋c, kapitanie, czy mog臋 pracowa膰 za dnia?

Janka zwraca艂a ju偶 dzi贸b cz贸艂na ku brzegowi. Wykr臋ci艂a si臋 do艅 zn贸w plecami.

Nie masz nade mn膮 lito艣ci 鈥 rzek艂a. 鈥 Piotr z pewno艣ci膮 usi艂owa艂by mi dogodzi膰 i 艂owiliby艣my ca艂y dzie艅 ryby w pobliskim jeziorku. R臋cz臋, 偶e pe艂no tam pstr膮g贸w.

Kapry艣ny ton, 偶artobliwe s艂owa, stanowi艂y dla Filipa zupe艂n膮 nowo艣膰. By艂a doprawdy rozkoszna. M臋偶czyzna wybuchn膮艂 艣miechem dono艣nym i weso艂ym jak uczniak. Janka o艣wiadczy艂a z udan膮 powag膮, 偶e nie widzi wcale powodu do 艣miechu, po czym zaledwie cz贸艂no zary艂o dziobem w piasek, wyskoczy艂a na l膮d z lekko艣ci膮 sarny nie czekaj膮c, a偶 pomo偶e jej wysi膮艣膰. Potkn臋艂a si臋 jednak i upad艂a. Filip momentalnie ukl膮k艂 ko艂o niej.

Nie powinna艣 tak ryzykowa膰! Jako lekarz twierdz臋, 偶e noga nie jest jeszcze w porz膮dku.

Ale偶 jest 鈥 zaprzeczy艂a weso艂o. 鈥 To ten paskudny banda偶. Chinka, gdy jej po raz pierwszy spowij膮 stop臋, czuje si臋 z pewno艣ci膮 tak samo. Uf! Zaraz zdejm臋!

A, wi臋c znasz tak偶e Chiny 鈥 b膮kn膮艂 Filip pod nosem.

Wiem, 偶e zamieszkuj膮 je 偶贸艂te dziewcz臋ta, kt贸re 艣ciskaj膮 sobie nogi w ten spos贸b 鈥 o艣wiadczy艂a Janka, 艣ci膮gaj膮c mokasyn. 鈥 Odby艂am w艂a艣nie z moim profesorem rozkoszn膮 wycieczk臋 wzd艂u偶 Chi艅skiego Muru. Wybierali艣my si臋 samochodem do Pekinu, ale si臋 w ostatniej chwili zl臋k艂am.

Filip burkn膮艂 co艣 pod nosem. Uda艂 si臋 z powrotem do cz贸艂na, przy czym na ustach Janki zaigra艂 weso艂y u艣mieszek. Gdy wy艂adowawszy z 艂odzi zapasy Filip odwr贸ci艂 si臋 zn贸w, dziewczyna przechadza艂a si臋 po wybrze偶u utykaj膮c nieco na jedn膮 nog臋.

Jest w艂a艣ciwie zupe艂nie dobrze 鈥 rzek艂a uprzedzaj膮c jego pytanie. 鈥 Nie boli wcale, tylko stopa troch臋 mi zdr臋twia艂a. Czy mo偶esz rozpakowa膰 to ma艂e zawini膮tko. Musz臋 si臋 troch臋 ogarn膮膰, podczas gdy ty przeniesiesz 艂贸d藕.

W p贸艂 godziny p贸藕niej Filip zdj膮艂 z ramion cz贸艂no w g贸rnym kra艅cu poroh贸w (kamieniste progi na dnie rzeki). Jego przybory toaletowe zosta艂y w chacie pod opiek膮 Gregsona, wymy艂 si臋 wi臋c tylko w rzece, a w艂osy przeczesa艂 palcami. Gdy wr贸ci艂, Janka wyda艂a mu si臋 przeobra偶ona prawie do niepoznania. W艂osy uk艂ada艂y si臋 fali艣cie na kszta艂tnej g艂owie. Zmieni艂a poszargan膮 sukienk臋 na inn膮, z mi臋kko wyprawionej kremowej sk贸rki. Bluzk臋 艣ci膮gn臋艂a u szyi czerwon膮 kokard膮, kt贸rej odblask dodawa艂 jej policzkom r贸偶anej 艣wie偶o艣ci. Patrz膮c na ni膮 Filip przypomnia艂 sobie pewien wiecz贸r, gdy panna Brokaw, wspomagana przez pokoj贸wk臋, ubiera艂a si臋 na bal ca艂e dwie godziny. W sercu g艂uszy, w tak kr贸tkim czasie Janka potrafi艂a si臋 sta膰 stokro膰 pi臋kniejsza ni偶 Eileen. Wyobrazi艂 sobie co za sensacj臋 wywo艂a艂oby pojawienie si臋 takiego cudu na jakiejkolwiek sali balowej.

Przenosi艂 jeszcze p贸藕Niej cz贸艂no dwukrotnie, za drugim razem wspomagany przez Jank臋, kt贸ra upar艂a si臋, by nie艣膰 ma艂y tobo艂ek oraz dwa wios艂a. Mimo ca艂ej energii moralnej, mimo du偶ego zasobu si艂 fizycznych, Filip pocz膮艂 wreszcie odczuwa膰 skutki szalonego nat臋偶enia. Obliczy艂, 偶e przez ostatnie dwie doby spa艂 zaledwie sze艣膰 godzin. Mi臋艣nie ramion i r膮k cierp艂y ostrzegawczo. Wiedzia艂 wszak偶e, i偶 od Churchill dzieli ich jeszcze zbyt ma艂a odleg艂o艣膰. Mogli oczywi艣cie rozbi膰 ob贸z w g艂臋bi l膮du, tak by ich z rzeki nie wykryto, lecz w ten spos贸b po艣cig mia艂 mo偶no艣膰 wyprzedzi膰 zbieg贸w, co stwarza艂o zn贸w sytuacj臋 wysoce niebezpieczn膮.

Pochlebia艂 sobie, 偶e tak zr臋cznie ukrywa istotny stan rzeczy, i偶 Janka niczego nie zauwa偶y. Ani podejrzewa艂, 偶e dziewczyna wios艂uje sama z coraz wi臋kszym nat臋偶eniem, byle dopom贸c s艂abn膮cemu towarzyszowi.

Rzeka zw臋zi艂a si臋 znacznie, a pr膮d stawa艂 si臋 coraz bardziej rw膮cy. Od wschodu s艂o艅ca do jedenastej przed po艂udniem trzeba by艂o pi臋ciokrotnie przenosi膰 cz贸艂no brzegiem. Za pi膮tym razem zjedli obiad i wypocz臋li oko艂o dw贸ch godzin. Potem ruszyli dalej. O trzeciej Janka z艂o偶y艂a wios艂o w poprzek 艂odzi i obr贸ci艂a si臋 do Filipa. Rysy m臋偶czyzny zaostrzy艂y si臋 z wyczerpania. U艣miecha艂 si臋, lecz mimo najszczerszych usi艂owa艅 u艣miech ten wychodzi艂 偶a艂o艣nie. Na policzkach p艂on臋艂y mu gor膮czkowe rumie艅ce.

W miejscu, gdzie zosta艂 uderzony w walce, odczuwa艂 piek膮cy b贸l. Janka obserwowa艂a go dobr膮 chwil臋 w zupe艂nym milczeniu.

Filipie 鈥 rzek艂a, przy czym po raz pierwszy wymawia艂a w ten spos贸b jego imi臋. 鈥 呕膮dam stanowczo, 偶eby艣my natychmiast wysiedli! Je艣li nie przybijesz zaraz do brzegu, skacz臋 w wod臋, a ty mo偶esz sobie jecha膰 dalej!

S艂ucham, panie kapitanie 鈥 zgodzi艂 si臋 Filip na p贸艂 przytomnie.

Janka skierowa艂a 艂贸d藕 do brzegu i wyskoczy艂a pierwsza, podczas gdy Filip przy pomocy wios艂a opiera艂 si臋 pr膮dowi. Wskaza艂a zalegaj膮ce dno 艂odzi baga偶e.

Trzeba wy艂adowa膰 to wszystko wraz z namiotem. Zostajemy do jutra rana.

Skoro znale藕Li si臋 na sta艂ym l膮dzie os艂abienie Filipa cz臋艣ciowo min臋艂o. Wywl贸k艂 艂贸d藕 wysoko na l膮d, po czym wraz z Jank膮 uda艂 si臋 na zbadanie lesistego brzegu. Trzymali si臋 dobrze ubitej 艣cie偶yny 艂osiej, kt贸ra wywiod艂a ich niebawem na niewielk膮 polan臋 usian膮 tu i 贸wdzie z艂omami g艂az贸w. Opasywa艂y j膮 bia艂e pnie brz贸z, ciemne 艣wierki i jod艂y. Szlak 艂osi przecina艂 otwart膮 przestrze艅, by po drugiej stronie trafi膰 nad szemrz膮cy strumyk kr臋ty i w膮ski, zaros艂y mchem i paproci膮. By艂o to idealne miejsce na obozowisko, tote偶 Janka na widok ch艂odnej wody strumienia wyda艂a okrzyk rado艣ci.

Wr贸ciwszy nad rzek臋 Filip ukry艂 艂贸d藕 po艣r贸d szuwar贸w, zatar艂 wszelkie 艣lady i pocz膮艂 znosi膰 pakunki na polan臋. W uroczym zak膮tku poros艂ym bujn膮 muraw膮 ustawi艂 male艅ki jedwabny namiot Janki i o kilkana艣cie krok贸w rozpali艂 ogie艅. Z szczeg贸lnego rodzaju przyjemno艣ci膮 艣cina艂 ga艂膮zki jod艂owe na pos艂anie dla dziewczyny. Pracowa艂 tak zawzi臋cie, 偶e w lesie pociemnia艂o ju偶, zanim sko艅czy艂. Przy ciep艂ym 艣wietle ogniska policzki Janki rumieni艂y si臋 jak dojrza艂e jab艂ko. Obra艂a sobie p艂ask膮 ska艂臋 jako st贸艂, a rozk艂adaj膮c na niej zapasy wybuchn臋艂a niespodzianie 艣piewem, lecz przypomniawszy sobie, 偶e to nie Piotr jej towarzyszy, umilk艂a zmieszana. Filip, z ostatnim nar臋czem jedliny znajdowa艂 si臋 w艂a艣nie poza ni膮, wi臋c gdy si臋 obr贸ci艂a u艣miechn膮艂 si臋 wprost w jej rozradowane oczy.

LUbisz 偶ycie le艣ne? 鈥 spyta艂.

Szalenie!

Oczy jej b艂yszcza艂y. Rozgl膮da艂a si臋 wko艂o z widocznym zachwytem.

Czy偶 to nie cudne? 鈥 szepn臋艂a oddychaj膮c szybciej jak gdyby znu偶ona podziwem. 鈥 Za nic w 艣wiecie nie wyrzek艂abym si臋 tego 偶ycia. Urodzi艂am si臋 tu i tutaj chc臋 umrze膰. Tylko...

Cie艅 przebieg艂 po jej twarzy.

Wasza cywilizacja prze na p贸艂noc i psuje wszystko!

Odwr贸ci艂a si臋 w kierunku skalnej p艂yty imituj膮cej st贸艂. Filip rzuci艂 jedlin臋 na ziemi臋.

Jedzmy teraz kolacj臋 鈥 rzek艂 beztrosko i nadci膮gaj膮ca ju偶 burza min臋艂a szcz臋艣liwie.

Janka po raz pierwszy nadmieni艂a w paru s艂owach co my艣li o rdzennej ludno艣ci i o przybyszach. Obecny wybuch przypomnia艂 Filipowi jej nienawistny okrzyk w stosunku do Churchill. Teraz jednak uspokoi艂a si臋 zupe艂nie jedz膮c prawie w milczeniu, przy czym Filip spostrzeg艂, i偶 musi by膰 bardzo znu偶ona. Sko艅czywszy, siedzieli troch臋 przy ogniu, obserwuj膮c gr臋 p艂omieni. Ogie艅 stopniowo przygas艂; mrok naciera艂 zewsz膮d. G艂臋boka cisza le偶a艂a wok贸艂. W jedlinie opodal pohukiwa艂a sowa, czyni膮c to g艂osem st艂umionym i ostro偶nym, w obawie jak gdyby, 偶e nieopatrzny brzask m贸g艂by zbudzi膰 na nowo jasno艣膰 dzienn膮. 艢r贸d chaszczy rodzi艂y si臋 rozliczne d藕wi臋ki: szmery, chrz臋sty, szelesty, spowodowane by膰 mo偶e przez powiew wiatru, przez zwierz臋ta jakie艣 lub przez duchy. Ponad g艂owami ludzi 艣mig艂e sosny, jod艂y i 艣wierki gwarzy艂y szeptem. W oddali parskn膮艂 艂o艣, kt贸ry id膮c dobrze znajom膮 艣cie偶yn膮 zwietrzy艂 niespodzianie ludzk膮 obecno艣膰. Dalej jeszcze, na ma艂ym jeziorku w g艂臋bi boru, wielki nurek p贸艂nocny rzuci艂 g艂o艣ne wyzwanie ca艂emu 艣wiatu i co prdzej skry艂 si臋 pod wod臋. Ogie艅 tli艂 si臋 tu偶 przy ziemi. Filip przysun膮艂 si臋 nieco do Janki.

Janko 鈥 rzek艂 zwalczaj膮c z trudem ch臋膰 pochwycenia jej za r臋k臋 鈥 rozumiem ciebie doskonale. Przed dwoma laty sam zerwa艂em z cywilizacj膮, by tu zamieszka膰. Kocham ten kraj i nigdy go nie porzuc臋.

Dziewczyna milcza艂a.

Jednej tylko rzeczy nie pojmuj臋 鈥 ci膮gn膮艂 Filip. 鈥 Jeste艣 mieszkank膮 P贸艂nocy, nienawidzisz cywilizacji, a mimo to sprowadzi艂a艣 sobie cz艂owieka, kt贸ry by ci臋 uczy艂 rozlicznych spraw z t膮 cywilizacj膮 zwi膮zanych. Twierdzisz przy tym, 偶e jest to najmilszy cz艂owiek pod s艂o艅cem...

Czeka艂 dr偶膮c. Mia艂 wra偶enie, 偶e pomi臋dzy jego pytaniem a odpowiedzi膮 Janki mija wieczno艣膰. Rzek艂a wreszcie.

Cz艂owiek, o kt贸rym wspomnia艂am, to m贸j ojciec.

Teraz Filip po prostu straci艂 g艂os. Ciemno艣膰 kry艂a rysy obojga, tote偶 Janka nie mog艂a dostrzec co si臋 maluje w jego twarzy i ani podejrzewa艂a, 偶e chce jej pa艣膰 do n贸g.

Wspomina艂a艣 鈥 szepn膮艂 鈥 o sobie samej, o Piotrze, o ojcu i o kim艣 trzecim. W Forcie Bo偶ym mieszka was czworo. S膮dzi艂em, 偶e ten trzeci, a raczej czwarty, to w艂a艣nie tw贸j nauczyciel.

Nie, to siostra Piotra.

Twoja siostra? Masz wi臋c siostr臋?

Us艂ysza艂, 偶e Janka oddycha nier贸wno.

S艂uchaj 鈥 rzek艂a po chwili 鈥 musz臋 ci co艣 powiedzie膰 o Piotrze, pewn膮 rzecz, kt贸ra mia艂a miejsce przed wielu, wielu laty. Dzia艂o si臋 to po艣r贸d srogiej zimy, gdy Piotr by艂 jeszcze ch艂opakiem. Polowa艂 kiedy艣 i trafi艂 na dziwny trop: kobiety id膮cej pieszo. Woko艂o by艂o pustkowie. Piotr ruszy艂 艣ladem. Znalaz艂 kobiet臋 鈥 martw膮. Zgin臋艂a z g艂odu i ch艂odu. Godzina wcze艣niej i by艂by j膮 ocali艂, gdy偶 u piersi trupa odkry艂 malutkie dziecko, dziewczynk臋, jeszcze 偶yw膮. Przyni贸s艂 to dziecko do Fortu Bo偶ego, pod opiek臋 dobrego samotnika. Tam wychowa艂o si臋 i wyros艂o. Nikt nie wie kim jest, kim byli jej ojciec i matka, tote偶 Piotr, kt贸ry dziewczynk臋 znalaz艂 nazywa j膮 siostr膮, a cz艂owiek, kt贸ry j膮 wychowa艂 鈥 c贸rk膮.

Wi臋c tak膮 jest druga siostra Piotra? 鈥 zgadywa艂 Filip.

Janka wsta艂a ze skalnego z艂omu i majacz膮c w ciemno艣ci smuk艂膮 sylwetk膮 sz艂a w kierunku namiotu. Odpowiedzia艂a g艂osem zd艂awionym wzruszeniem czy te偶 艂zami.

Nie. Rodzona siostra Piotra przebywa obecnie w Forcie Bo偶ym. Ja jestem t膮, kt贸r膮 Piotr znalaz艂 w 艣niegach.

Rozp艂aka艂a si臋 i znik艂a w namiocie.

Rozdzia艂 XIV
Katastrofa

Filip siedzia艂 nadal nieruchomo. Gdyby nawet chcia艂, nie m贸g艂by chyba doby膰 g艂osu dla przywo艂ania Janki z powrotem. Jej 偶a艂osny p艂acz podzia艂a艂 na niego przygn臋biaj膮co. Czeka艂 zreszt膮, 偶e dziewczyna uka偶e si臋 zn贸w, lecz wiedzia艂, 偶e wtenczas tak偶e nie znajdzie s艂贸w odpowiednich.

Bezwiednie prawie dogrzeba艂 si臋 do jednej z tych ran, kt贸rych b贸l dokuczliwy trwa ca艂e 偶ycie; prosi膰 teraz o przebaczenie by艂oby tylko nowym nietaktem. Powodowany pragnieniem dowiedzenia si臋 o Jance czego艣 wi臋cej, postawi艂 j膮 w po艂o偶eniu bez wyj艣cia. Wykazawszy wi臋ksz膮 cierpliwo艣膰 m贸g艂by si臋 przecie dowiedzie膰 tego samego od Piotra lub od starego samotnika w Forcie Bo偶ym. Jak bardzo dziewczyna musi nim obecnie pogardza膰, 偶e tak nielito艣ciwie wyzyska艂 jej bezradno艣膰 i w艂asn膮 przewag臋. Ocali艂 j膮 od wrog贸w, to prawda, lecz w zamian za to otwar艂a przed nim serce, uczyni艂a to za艣 nie z w艂asnej woli, tylko pod przymusem.

Poprawi艂 ogie艅, przy czym rozproszone drobne ga艂膮zki zaj臋艂y si臋 od zarzewia, a jaskrawy cho膰 kr贸tkotrwa艂y p艂omie艅 o艣wietli艂 blad膮 jego twarz. Mia艂 ochot臋 zbli偶y膰 si臋 do namiotu i usprawiedliwi膰 si臋 przed Jank膮, wiedzia艂 wszak偶e, i偶 nie powa偶y si臋 uczyni膰 nic podobnego ani dzi艣, ani jutro, gdy偶 tym samym wyzna艂by sw膮 mi艂o艣膰. Ju偶 i tak, parokrotnie, omal si臋 nie zdradzi艂. Rozumia艂, i偶 w istniej膮cych warunkach uczucie to nale偶y zachowa膰 w g艂臋bokiej tajemnicy. Janka znajduje si臋 w sercu g艂uszy, pod jego opiek膮, zupe艂nie sama i bezbronna. C贸偶 st膮d, 偶e j膮 kocha, trzeba by by艂o jeszcze wiedzie膰 jakim uczuciem ona go darzy?!

Uda艂 si臋 mi臋dzy dwie ska艂y, gdzie poprzednio rzuci艂 nar臋cze jedliny na pos艂anie dla siebie. Po艂o偶ywszy si臋, przykry艂 si臋 kocem Piotra, lecz zar贸wno znu偶enie jak i ch臋膰 snu odbieg艂y go ca艂kowicie, tote偶 min臋艂o sporo czasu zanim zasn膮艂 wreszcie i we 艣nie zapomnia艂 o pope艂nionym g艂upstwie. Spa艂 zreszt膮 p贸藕niej jak zabity, nie s艂ysz膮c 偶adnych d藕wi臋k贸w nocnych. Male艅ka sowa 鈥 czarownica, wrzeszcz膮c przenikliwie 艣r贸d konar贸w, zbudzi艂a Jank臋 i poderwa艂a j膮 na pos艂aniu blad膮 i dr偶膮c膮. Filip ani si臋 ruszy艂. OBudzi艂 si臋 dopiero gdy co艣 ciep艂ego pocz臋艂o go 艂askota膰 po twarzy. W pierwszej chwili s膮dzi艂, 偶e to ciep艂o ogniska, lecz by艂o to s艂o艅ce. Wnet potem oprzytomnia艂 ca艂kowicie, s艂ysz膮c jak Janka 艣piewa w pobli偶u.

Z wieczora ba艂 si臋 pierwszego zetkni臋cia z dziewczyn膮. Poczucie winy ci膮偶y艂o mu niezno艣nie. Lecz ten g艂os niski i d藕wi臋czny, radosny niby 艣wiergot ptasi, wywo艂a艂 w nim od razu pogodny u艣miech. Najwidoczniej Janka zrozumia艂a wszystko, a zrozumiawszy przebaczy艂a cho膰 mo偶e nie zapomnia艂a urazy.

Zda艂 sobie raptem spraw臋 jak wysoko s艂o艅ce stoi na niebie i od razu siad艂 wyprostowany. Janka dostrzeg艂a g艂ow臋 jego i ramiona wyskakuj膮ce ponad g艂azy i wybuchn臋艂a weso艂ym 艣miechem.

艢niadanie czeka ju偶 od godziny! 鈥 wo艂a艂a. 鈥 Prosz臋 si臋 pr臋dko umy膰 albo zaczn臋 je艣膰 sama!

Filip wsta艂, w oszo艂omieniu spojrza艂 na zegarek.

脫sma godzina! 鈥 j臋kn膮艂. 鈥 Powinni艣my byli zrobi膰 ju偶 co najmniej dziesi臋膰 mil drogi!

Janka siedzia艂a przy ich kamiennym stole, 艣miej膮c si臋 nadal. Ten 艣miech, niby blask s艂o艅ca rozprasza艂 mrok nocnego przygn臋bienia. Rozejrzawszy si臋 po obozie Filip stwierdzi艂, 偶e dziewczyna wsta艂a ju偶 co najmniej przed dwoma godzinami. Tobo艂y by艂y spakowane i 艣ci膮gni臋te rzemieniami. Jedwabny namiot zwini臋ty. Podczas gdy on spa艂, Janka zebra艂a dostateczn膮 ilo艣膰 chrustu, rozpali艂a ogie艅 i przyrz膮dzi艂a 艣niadanie. Stoj膮c teraz w pewnym oddaleniu, zarumieniona pod jego wzrokiem, czeka艂a co powie.

To strasznie mi艂e! 鈥 wykrzykn膮艂 Filip gor膮co. 鈥 Nie zas艂u偶y艂em sobie doprawdy na tyle dobroci!

Och! 鈥 b膮kn臋艂a Janka i to by艂 ca艂y jej komentarz.

Pochyli艂a si臋 nad ogniem, podczas gdy Filip po艣pieszy艂 do rzeki. Postanowi艂 zachowywa膰 si臋 dzi艣 z wi臋ksz膮 rezerw膮. Nurzaj膮c twarz w ch艂odnej wodzie utwierdza艂 si臋 w tym postanowieniu. Pocz膮wszy od dnia dzisiejszego zapomni o wszelkich sentymentach, dbaj膮c jedynie o ca艂o艣膰 i bezpiecze艅stwo kobiety powierzonej jego pieczy.

Dopiero o dziewi膮tej odbili od brzegu. Wios艂owali bez przerwy do dwunastej. Po obiedzie Filip skonfiskowa艂 wios艂o Janki, ka偶膮c jej siedzie膰 w 艂odzi twarz膮 do siebie.

Ca艂e popo艂udnie min臋艂o Filipowi niby s艂odki sen. Nie napomyka艂 nawet w rozmowie o Forcie Bo偶ym ani o jego mieszka艅cach; nie wspomina艂 o Eileen Brokaw, o lordzie Fitzhugh Lee, czy o Piotrze. M贸wi艂 o sobie oraz o sprawach, z kt贸rymi by艂 zwi膮zany bezpo艣rednio. O nie偶yj膮cych ju偶 rodzicach, o ma艂ej siostrzyczce, kt贸ra dawno umar艂a. Przedstawia艂 sw膮 wielk膮 samotno艣膰 i widzia艂, jak b艂臋kitne oczy Janki nape艂niaj膮 si臋 tkliwym wsp贸艂czuciem.

Min臋艂o popo艂udnie; zrobili zn贸w trzydzie艣ci mil zanim rozbili ob贸z na noc. Dzie艅 drugi i trzeci up艂yn膮艂 w ten sam spos贸b. Czwartego dnia docierali do poroh贸w Big Thunder, w pobli偶u uj艣cia Ma艂ej Churchill, o sze艣膰dziesi膮t mil od Fortu Bo偶ego.

Dnie mija艂y dla Filipa z radosn膮 szybko艣ci膮 i jedno tylko mia艂 im do zarzucenia, 偶e trwaj膮 zbyt kr贸tko. Janka sta艂a si臋 dla niego wszystkim w 偶yciu. Ona wy艂膮cznie poch艂ania艂a serce jego i zmys艂y. My艣la艂 z 偶alem, 偶e tylko dwie doby drogi dziel膮 ich od Fortu Bo偶ego, po czym zajd膮 zmiany radykalne. Nawet w g艂uszy obowi膮zuj膮 pewne formy towarzyskie, o ile zejdzie si臋 wi臋cej ni偶 dwoje ludzi naraz. Zreszt膮 po parodniowym wypoczynku musi przecie rusza膰 do swego obozu, nad jeziorem 艢lepego Indianina.

Filip pochmurnia艂 nieraz od tego rodzaju my艣li, ale wnet humor mu si臋 poprawia艂. Po po艂udniu czwartego dnia wypogodzi艂 si臋 nawet zupe艂nie, powzi膮wszy wa偶ne postanowienie. Znaj膮 si臋 co prawda bardzo kr贸tko, lecz 艂膮czy ich tyle wsp贸lnych prze偶y膰 i upodoba艅, jak gdyby przebywali ze sob膮 od dawna. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by w Forcie Bo偶ym wyjawi艂 Jance jak bardzo j膮 kocha.

Janka obserwowa艂a go w艂a艣nie w tej chwili. ZObaczy艂a, i偶 z twarzy m臋偶czyzny znika pos臋pny wyraz, a na policzki wybija rumieniec. Gdy za艣 Filip pochwyci艂 na sobie jej wzrok, roze艣mia艂 si臋 bez widocznej przyczyny.

Je艣li to co艣 tak zabawnego 鈥 spyta艂a 鈥 to prosz臋 mi powiedzie膰?

Pokusa by艂a silna, lecz Filip zwalczy艂 j膮 m臋偶nie.

To tajemnica 鈥 rzek艂 鈥 wyjawi臋 j膮 dopiero w Forcie Bo偶ym.

Janka odwr贸ci艂a twarz w g贸r臋 pr膮du, nas艂uchuj膮c uwa偶nie. Czyni艂a to ju偶 kilkakrotnie w ci膮gu ostatniej p贸艂 godziny, przy czym Filip nas艂uchiwa艂 wraz z ni膮. Pocz膮tkowo s艂yszeli jedynie daleki szept, kt贸ry wraz z up艂ywem czasu przybiera艂 na sile, na wz贸r jesiennego wiatru hucz膮cego w ga艂臋ziach sosen. By艂 to, odleg艂y jeszcze, lecz coraz bli偶szy ryk wody 艣r贸d poroh贸w Big Thunder. Szept przeobra偶a艂 si臋 w wycie, wycie przechodzi艂o w 艂oskot, 艂oskot dudni艂 ju偶 na kszta艂t gromu. Pr膮d stawa艂 si臋 tak bystry, 偶e Filip musia艂 wyt臋偶y膰 ca艂膮 si艂臋 ramion by posuwa膰 cz贸艂no naprz贸d. Po chwili zreszt膮 skr臋ci艂 do brzegu.

Od miejsca, na kt贸rym wysiedli wydeptany szlak wi贸d艂 ku nagiej skale spi臋trzonej ponad porohami. Pr贸cz ska艂 nie by艂o tu nic wi臋cej. Niezliczone stopy ludzkie: bose, obute w mokasyny lub w trzewiki o twardych podeszwach wyg艂adzi艂y dro偶yn臋 tu偶 nad brzegiem. 艁apy ps贸w: wilczur贸w, huski, zwyk艂ych kundli, mia艂y tu r贸wnie偶 sw贸j udzia艂. Ludzie i zwierz臋ta po wielekro膰 przemierzali t臋 艣cie偶yn臋 przenosz膮c 艂odzie i wszelkie ci臋偶ary. Filip wzi膮艂 tob贸艂 na plecy i ruszy艂 wraz z Jank膮. Grzmot przybiera艂 na sile. Og艂usza艂 ich tak, 偶e nie s艂yszeli d藕wi臋ku w艂asnej mowy. Tu偶 ponad porohami szlak si臋 zw臋偶a艂, szeroki zaledwie na osiem st贸p, 艣ci艣ni臋ty pomi臋dzy przepa艣ci膮 a g贸rskim garbem. Filip, obejrzawszy si臋 zobaczy艂 Jank臋 przytulon膮 do ska艂y. W bladej twarzy dziewcz臋cej 艣wieci艂y jedynie przera偶one oczy. Przem贸wi艂 do niej uspokajaj膮co wiedz膮c z g贸ry, 偶e dostrze偶e tylko ruch warg. Potem, sk艂adaj膮c tob贸艂 na 艣cie偶ce, stan膮艂 nad sam膮 kraw臋dzi膮 przepa艣ci.

O sze艣膰dziesi膮t st贸p poni偶ej zobaczy艂 Big Thunder: chaos rozszala艂ych pian, po艣r贸d kt贸rych czarne 艂by g艂az贸w podwodnych, wyzieraj膮ce chwilami na powierzchni臋, sprawia艂y wra偶enie strasznych bestii graj膮cych w ciuciubabk臋. Oto jaki艣 g艂az wydziera艂 si臋 z toni, pi臋trzy艂 w g贸r臋, jakby go kto艣 podbija艂 od spodu i ton膮艂 znowu w zmydlonym kipielisku. Chaos zdawa艂 si臋 posiada膰 w艂asne 偶ycie, kt贸rego g艂osem by艂 grzmot. Filip sta艂 chwil臋 jak urzeczony gro藕nym pi臋knem krajobrazu. Kto艣 musn膮艂 go za r臋k臋: Janka. STa艂a tu偶 poza nim dygoc膮c, chc膮c spojrze膰 w d贸艂, a r贸wnocze艣nie nie 艣mi膮c tego uczyni膰. Filip uj膮艂 mocno obie jej d艂onie, czym o艣mielona da艂a jeszcze jeden krok. Cofn臋艂a si臋 zaraz i roztrz臋siona, plecami przylgn臋艂a do 艣ciany skalnej.

Dro偶yna sko艅czy艂a si臋 zreszt膮 niebawem, gdy偶 ca艂a jej d艂ugo艣膰 wynosi艂a niespe艂na dwie艣cie jard贸w. Dalej le偶a艂a zielona kotlinka, w kt贸rej wypoczywali zazwyczaj w臋drowcy rzeczni. Do zachodu s艂o艅ca brak艂o jeszcze oko艂o dw贸ch godzin, gdy Filip przenosi艂 ju偶 ostatnie pakunki.

Nie b臋dziemy tu obozowali 鈥 rzek艂 do Janki wskazuj膮c szcz膮tki licznych ognisk. 鈥 Okolica zanadto ucz臋szczana. Przy tym ten ha艂as og艂usza mnie po prostu.

Janka wzdrygn臋艂a si臋 wyra藕nie.

O, tak! 鈥 rzek艂a 艣piewnie. 鈥 Uciekajmy st膮d co pr臋dzej. Boj臋 si臋!

Filip zni贸s艂 cz贸艂no nad sam brzeg rzeki, gdy tymczasem Janka przyd藕wiga艂a sk贸r臋 nied藕wiedzia. Pr膮d p艂yn膮艂 tu leniwie powolnie wiruj膮c tylko miejscami i bulgocz膮c jak wrz膮cy na ogniu syrop. Filip umie艣ci艂 cz贸艂no na p贸艂 w wodzie, na po艂y jeszcze na piasku i wraca艂 po reszt臋 艂adunku zostawiwszy Jank臋 nad rzek膮. Kotlina by艂a oddalona zaledwie o strza艂 rewolwerowy. Obejrzawszy si臋 id膮c, Filip zobaczy艂 dziewczyn臋 schylon膮 nad 艂odzi膮. Potem zakry艂a j膮 wypuk艂o艣膰 gruntu. Gwi偶d偶膮c nachyli艂 si臋 nad baga偶ami, lecz niespodzianie dolecia艂 do艅 krzyk, podobny do szeptu na tle 艂oskotu wody. Wyprostowawszy si臋 s艂ucha艂 uwa偶nie.

Filipie, Filipie!

By艂o to w艂asne jego imi臋, rzucane w przestrze艅 g艂osem pe艂nym rozpaczliwego przera偶enia. Nie zwlekaj膮c d艂u偶ej, pogna艂 co si艂 z powrotem. Wydostawszy si臋 z kotliny poszuka艂 wzrokiem Janki. Znik艂a. Cz贸艂no znik艂o r贸wnie偶. Ze strachu zrobi艂o mu si臋 s艂abo. Nowy krzyk Janki podci膮艂 go niby batem.

Filipie! Filipie!

Jak szalony pogna艂 艣cie偶yn膮 nad urwiskiem, wzywaj膮c Jank臋, m贸wi膮c, 偶e jest blisko. Spojrza艂 w d贸艂 nachylony nad kraw臋dzi膮 przepa艣ci. W dole, pod sob膮, zobaczy艂 cz贸艂no i Jank臋. Walczy艂a daremnie z rozhukanym 偶ywio艂em; dostrzeg艂, jak pr膮d wydar艂 jej z r膮k wios艂o. Wzywa艂a go rozpaczliwie. Filip wrzasn膮艂, a dziewczyna natychmiast obr贸ci艂a ku niemu blad膮 twarz. O pi臋膰dziesi膮t jard贸w na przedzie czernia艂y pierwsze g艂azy. Jeszcze minuta, mniej ni偶 minuta i Janka roztrzaska si臋 na nich. My艣li mkn臋艂y mu przez g艂ow臋 szybciej, ni偶 mkn膮 w przestrzeni b艂yski 艣wiat艂a. C贸偶 m贸g艂 dla Janki uczyni膰? C贸偶 m贸g艂 zaradzi膰? Chyba 偶adna 偶ywa istota nie mog艂aby si臋 oprze膰 pot臋dze rozszala艂ych w贸d. A jednak dziewczyna wzywa艂a jego pomocy! Wyci膮ga艂a ku niemu r臋ce. Wierzy艂a w niego, ufa艂a mu nawet w obliczu 艣mierci.

Filipie! Filipie!

Id臋, Janko! Id臋! Trzymaj si臋 mocno 艂odzi!

P臋dzi艂, zdzieraj膮c po drodze ci臋偶k膮 kurt臋. Nieco poni偶ej kar艂owata sosna znalaz艂szy troch臋 ziemi w szczelinie skalnej, nurza艂a w wodzie pokr臋cone ga艂臋zie. Filip wgramoli艂 si臋 na pochy艂y pie艅 ze zr臋czno艣ci膮 wiewi贸rki i uczepiony obur膮cz wisia艂 w powietrzu, got贸w skoczy膰 w odpowiedniej chwili. Istnia艂a jedna tylko szansa ratunku, jedna na tysi膮c, na dziesi臋膰 tysi臋cy. Je艣li uda mu si臋 spa艣膰 we w艂a艣ciwym mgnieniu i chwyci膰 cz贸艂no za ruf臋, mo偶e potrafi sterowa膰 nim u偶ywaj膮c w艂asnego cia艂a zamiast steru.

Nadzieja pierzch艂a r贸wnie szybko jak si臋 narodzi艂a. Cz贸艂no gruchn臋艂o o pierwszy napotkany g艂az. Piana strzeli艂a niby gejzer i Janka znik艂a w jej oparach. Potem ukaza艂a si臋 zn贸w prawie pod zawieszonym na ga艂臋zi Filipem. M臋偶czyzna rzuci艂 si臋 w d贸艂 niby kamie艅. Szalonym wysi艂kiem pochwyci艂 dziewczyn臋 wp贸艂, obejmuj膮c j膮 lew膮 r臋k膮, tak i偶 praw膮 mia艂 woln膮.

Na przedzie kipia艂y wiry, z bliska jeszcze straszliwsze ni偶 gdy si臋 je ogl膮da艂o z wysoka. Ryk og艂usza艂, odbieraj膮c przytomno艣膰. Lecz pomi臋dzy dwojgiem ludzi a zapor膮 z g艂az贸w, le偶a艂a niewielka przestrze艅 g艂adkiej wody, g艂臋bokiej, czarnej i rw膮cej. W chwilowej ciszy Filip spojrza艂 na Jank臋. G艂owa dziewczyny spoczywa艂a na jego piersi. Spotkali si臋 wzrokiem i w ostatnim mgnieniu przed nieuniknion膮 艣mierci膮 mi艂o艣膰 wzi臋艂a g贸r臋 nad trwog膮. Umr膮 niebawem, lecz Janka umrze przynajmniej w jego obj臋ciach. Nale偶y do niego na zawsze. Przytuli艂 j膮 mocniej. Twarze si臋 zbli偶y艂y. Chcia艂 krzykn膮膰, wyzna膰 tajemnic臋, kt贸r膮 zamierza艂 wyjawi膰 dopiero w Forcie Bo偶ym. Lecz g艂os ludzki uton膮艂by niew膮tpliwie w tym grzmocie jak szept w czasie zawieruchy. Janka go nie zrozumie. K艂臋bowisko bia艂ych pian bluzga艂o im ju偶 w twarze. Filip pochyli艂 si臋, ca艂uj膮c dziewczyn臋 raz po raz, na o艣lep. Wir ich porywa艂. M臋偶czyzna zwin膮艂 si臋 ku przodowi, by w艂asnym cia艂em os艂oni膰 Jank臋 pod z臋bat膮 kraw臋dzi膮 g艂az贸w.

Wszystko umkn臋艂o mu teraz z pami臋ci poza tym jednym najwa偶niejszym nakazem: bra膰 ka偶dy cios zamiast niej. G艂azy zmia偶d偶膮 go, poszarpi膮, pokalecz膮 najstraszliwiej, lecz Janka tylko utonie. Wypycha艂 j膮 ku g贸rze, g艂ow膮 i ramionami os艂aniaj膮c jej piersi. Na p贸艂 przytomny walczy艂 rozpaczliwie. Czas wl贸k艂 si臋 w niesko艅czono艣膰, a 艂oskot i ryk wody nie tylko og艂usza艂, lecz wdziera艂 si臋 te偶 do m贸zgu. Mia艂 chwilami wra偶enie, 偶e to armaty brzmi膮 wko艂o zajadle. Nie czu艂 ani b贸lu, ani nawet uderze艅, jak gdyby zwalcza艂 jedynie d藕wi臋k. Lecz d藕wi臋k tak偶e zamiera艂 w oddali. Filip dozna艂 wielkiej ulgi i dziwna my艣l za艣wita艂a mu w m贸zgu. Opatrzno艣膰 dozwoli艂a mu przeby膰 porohy szcz臋艣liwie. Nie zawadzi艂 o ska艂y podwodne. Ocala艂. Jank臋 nadal trzyma艂 w obj臋ciach.

Gdy rzuci艂 si臋 w wod臋, by艂 jasny dzie艅. Teraz nasta艂a noc g艂臋boka. Czu艂 ziemi臋 pod stopami, wiedzia艂 zatem, 偶e wyni贸s艂 sw贸j ci臋偶ar na brzeg. S艂ysza艂 jak do艅 m贸wi, nazywaj膮c go po imieniu, wi臋c z rado艣ci rozp艂aka艂 si臋 sam, be艂kocz膮c niezrozumia艂e jakie艣 wyrazy. Panowa艂a zupe艂na ciemno艣膰, a znu偶enie coraz bardziej dawa艂o si臋 we znaki. Filip lecia艂 teraz, spada艂 gdzie艣 g艂臋Boko w d贸艂, Janka za艣 stara艂a si臋 utrzyma膰 go na powierzchni. PRosi艂a go tak偶e o co艣. Lecz nic nie zdo艂a艂o go wydrze膰 z obj臋膰 snu. Marzenia senne p艂yn臋艂y niepowstrzymanym korowodem. Noc i dzie艅 zmienia艂y si臋 z szybko艣ci膮 b艂yskawiczn膮. ZBudzi艂 si臋 wreszcie w pe艂nym dniu. Znajdowa艂 si臋 w namiocie, a na zewn膮trz p艂on臋艂o s艂o艅ce. Filip uni贸s艂 si臋 i siad艂 zdziwiony.

OBok, na ziemi siedzia艂 cz艂owiek: Piotr Couch~ee.

Niech Bogu b臋dzie chwa艂a! 鈥 ozwa艂 si臋 Metys. 鈥 Jest pan ocalony.

Piotrze! 鈥 b膮kn膮艂 Filip.

Wraca艂a mu pami臋膰. Czu艂 znaczne os艂abienie, lecz wiedzia艂 ju偶, 偶e nie 艣ni, 偶e to co dostrzega wko艂o nie jest wytworem maligny.

Przyby艂em tu nazajutrz po waszej przeprawie przez porohy 鈥 t艂umaczy艂 Piotr widz膮c oszo艂omienie Filipa. 鈥 Pan ocali艂 Jank臋. Nic si臋 jej nie sta艂o, ale pana pokaleczy艂o silnie. Mia艂 pan gor膮czk臋.

Janka zdrowa, na pewno?

Na pewno. Piel臋gnowa艂a pana, zanim ja przyby艂em. Teraz 艣pi.

Czy to trwa艂o bardzo d艂ugo? Moja choroba?

Przyby艂em wczoraj 鈥 rzek艂 Piotr. Pochylaj膮c si臋 nad Filipem doda艂: 鈥 Niech pan tylko le偶y spokojnie. Przywioz艂em panu list od pa艅skiego przyjaciela Gregsona, a podczas gdy b臋dzie pan czyta艂 ugotuj臋 panu zup臋.

Wyszed艂 z namiotu, Filip za艣 otworzy艂 list malarza. Gregson napisa艂 jedynie kilka wierszy.

"Drogi Fil, mam nadziej臋, 偶e mi przebaczysz. Znu偶y艂o mnie to wszystko. Nigdy nie lubi艂em okolicy zbytnio zalesionej, tote偶 pozwol臋 sobie wyjecha膰 st膮d, pozostawiaj膮c ci na po偶egnanie moc najlepszych 偶ycze艅. Walcz dalej! To przecie twoja specjalno艣膰, wi臋c na pewno zwyci臋偶ysz. Ja bym ci tylko zawadza艂. Odje偶d偶am na statku, kt贸ry opuszcza Churchill za trzy lub cztery dni. Zamierza艂em opowiedzie膰 ci to wszystko tej nocy, gdy tak niespodziewanie znik艂e艣. 呕a艂uj臋, 偶e nie mogli艣my si臋 przedtem po偶egna膰. Napisz prosz臋 co s艂ycha膰.

Tw贸j Tom"

Filipowi z oszo艂omienia list wypad艂 z r臋ki. Podni贸s艂szy oczy spojrza艂 na p贸艂 przytomnie i nagle dziwny krzyk wydar艂 mu si臋 z ust. Lecz nie sz艂o mu tym razem o doznany zaw贸d. Po prostu zobaczy艂 Jank臋.

Sta艂a w wej艣ciu do namiotu zupe艂nie niepodobna do dawnej Janki. Twarz mia艂a zoran膮 cierpieniem. Blade wargi, przymglone oczy, policzki wkl臋s艂e jak po chorobie. Niespodzianie upad艂szy na kolana utuli艂a obur膮cz jedn膮 z d艂oni Filipa.

Tak si臋 ciesz臋 鈥 szepn臋艂a przez 艂zy. 鈥 Tak si臋 ciesz臋!

Na mgnienie przytuli艂a policzek do jego r臋ki.

Tak si臋 okropnie ciesz臋!...

Wsta艂a zataczaj膮c si臋. Wysz艂a, lecz Filip s艂ysza艂, 偶e dziewczyna id膮c p艂acze.

Rozdzia艂 XV
Fort Bo偶y

Dopiero gdy jedwabne skrzyd艂o namiotu opad艂o za wychodz膮c膮 Jank膮, wr贸ci艂a Filipowi zdolno艣膰 mowy. Parokrotnie zawo艂a艂 jej imi臋, po czym z trudem zwalczaj膮c os艂abienie siad艂 na pos艂aniu. Wreszcie wsta艂. Co prawda ledwo m贸g艂 si臋 utrzyma膰 na nogach. Ostry b贸l niby wy艂adowania elektryczne przeszywa艂 mu cia艂o. Prawe rami臋 mia艂 sztywne i zdr臋twia艂e, zauwa偶y艂 przy tym, 偶e spowija je gruby banda偶. B贸l g艂owy dolega艂 silnie; nogi ugina艂y si臋 w kolanach. Usi艂owa艂 dotkn膮膰 czo艂a lew膮 r臋k膮, lecz podni贸s艂szy j膮 na wysoko艣膰 oczu u艣miechn膮艂 si臋 porozumiewawczo. By艂a opuchni臋ta i posiniaczona. 鈥 Ciekawe 鈥 pomy艣la艂 鈥 czy ca艂y jestem taki pi臋kny? 鈥 Wyczerpany do cna pad艂 z powrotem na pos艂anie. Po chwili nadszed艂 Piotr nios膮c misk臋 zupy.

Filip obserwowa艂 go wzrokiem bardziej przytomnym. Metys zmieni艂 si臋 r贸wnie偶, jakkolwiek w mniejszym stopniu ni偶 Janka. Twarz mu zeszczupla艂a. Oczy mia艂 pos臋pne i garbi艂 si臋, jakby go t艂oczy艂o wielkie znu偶enie. Filip przyj膮艂 misk臋 z zup膮 popijaj膮c j膮 wolno, w milczeniu. Poczu艂 si臋 znacznie silniejszy. Spojrza艂 zn贸w na Piotra. Metys postrada艂 dawn膮 dum臋. Pod badawczym spojrzeniem spu艣ci艂 wzrok.

Filip wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

Piotrze!

Metys uj膮艂 podawan膮 d艂o艅, a u艣cisn膮wszy j膮 mocno czeka艂 w milczeniu. Zaciska艂 tylko wargi.

Co si臋 sta艂o? 鈥 pyta艂 Filip. 鈥 Co jest Jance? Wspomina艂e艣 przecie, 偶e nie by艂a ranna?...

Na ciele jest zupe艂nie zdrowa 鈥 przerwa艂 Piotr kl臋kaj膮c obok pos艂ania. 鈥 Prosz臋 tylko s艂ucha膰. Lepiej powiem o co chodzi. Pan jako m臋偶czyzna zrozumie w p贸艂 s艂owa i nie trzeba b臋dzie nawet wyja艣nia膰 wszystkiego. OT贸偶 z Churchill przynios艂em wie艣ci, kt贸rymi musia艂em si臋 podzieli膰 z Jank膮. By艂y to straszne wie艣ci, za艂ama艂a si臋 wi臋c pod ich ci臋偶arem. Jako cz艂owiek honoru niech pan nie pyta o nic wi臋cej. Je艣li chce pan nam obojgu pom贸c, prosz臋 udawa膰, 偶e pan nie spostrzega jej cierpienia. Prosz臋 udawa膰, 偶e pan wierzy, i偶 s膮 to skutki nerwowego wstrz膮su spowodowanego niedawn膮 katastrof膮. Nieco p贸藕niej dowie si臋 pan o wszystkim i wtenczas pan zrozumie. Na razie musz臋 milcze膰. Ufam panu, gdy偶 wiem, gdy偶 zgad艂em...

Przymkn膮艂 oczy spozieraj膮c ponad g艂ow膮 Filipa gdzie艣 w dalek膮 przestrze艅.

Ufam panu 鈥 powt贸rzy艂 鈥 i prosz臋 o to wszystko, gdy偶 zgaduj臋, 偶e pan Jank臋 kocha...

Okrzyk rado艣ci wydar艂 si臋 z ust Filipa.

Kocham j膮, Piotrze! Naturalnie, 偶e j膮 kocham!

Zgad艂em to 鈥 rzek艂 Piotr. 鈥 Czy pomo偶e mi pan j膮 ocali膰?

Do ostatniego tchu.

W takim razie zechce pan nam towarzyszy膰 do Fortu Bo偶ego, stamt膮d za艣 uda si臋 pan niezw艂ocznie do swego obozowiska nad jeziorem 艢lepego Indianina.

Filip poczu艂, 偶e na czo艂o wyst臋puj膮 mu kropelki potu. Nie odzyska艂 jeszcze w pe艂ni dawnych si艂. GDy przem贸wi艂, g艂os mia艂 nienaturalny i dr偶膮cy.

Wi臋c ty wiesz? 鈥 wyj膮ka艂.

Wiem 鈥 odpar艂 Metys. 鈥 Wiem, 偶e pan jest tam szefem i Janka wie o tym r贸wnie偶. Wiedzieli艣my o tym, zanim wyznaczyli艣my panu spotkanie nad urwiskiem. MUsi pan wraca膰 do swoich ludzi.

Filip milcza艂. Nadzieja, kt贸r膮 si臋 tak d艂ugo syci艂 zamiera艂a w nim i gas艂a. Spojrza艂 na Piotra. Twarz Metysa pokrywa艂 silny rumieniec. Oczy lata艂y mu niespokojnie.

Czy to konieczne?

Konieczne, prosz臋 pana.

W takim razie dobrze, us艂ucham. Ale przede wszystkim Piotrze, musz臋 si臋 jednak paru rzeczy dowiedzie膰. Nie mog臋 tak b艂膮dzi膰 w ciemno艣ciach. Czy w Forcie Bo偶ym obawiaj膮 si臋 moich ludzi?

Nie, prosz臋 pana.

Jeszcze jedno pytanie. Kto to jest lord Fitzhugh Lee?

Oczy Piotra rozszerzy艂y si臋. 殴renice poczernia艂y, przy czym zamigota艂 w nich gro藕ny b艂ysk. Pochylaj膮c si臋 Metys opar艂 obie d艂onie na ramionach Filipa. Dobr膮 minut臋 dwaj m臋偶czy藕ni przygl膮dali si臋 sobie wzajem. Wreszcie Piotr przem贸wi艂. G艂os mia艂 zd艂awiony, niski, o brzmieniu tak niesamowitym, 偶e w serce Filipa wkrad艂 si臋 zi膮b.

Zabi艂bym pana raczej, ni偶 da艂 odpowied藕 na to pytanie! Nikt na 艣wiecie nie uczyni艂 tyle dla Janki i dla mnie, co pan w艂a艣nie. Winni艣my panu wdzi臋czno艣膰 bezgraniczn膮. Mimo to jednak, je偶eli powt贸rzy pan te s艂owa raz jeszcze, zyska pan we mnie zakl臋tego wroga. Je偶eli wspomni pan to imi臋 wobec Janki, utraci pan j膮 na zawsze.

Z tymi s艂owami opu艣ci艂 namiot.

Filip siedzia艂 d艂ugi czas bez ruchu. Mia艂 wra偶enie, 偶e ziemia umyka mu spod n贸g, a on sam trwa zawieszony w dziwacznym chaosie. Gregson zdezerterowa艂 haniebnie, bez s艂owa sensownego wyja艣nienia, chocia偶 got贸w by艂by 偶ycie w艂asne stawi膰 o zak艂ad, 偶e Gregson jest druhem wiernym i wypr贸bowanym. W zwyk艂ych warunkach ten fakt w艂a艣nie odsun膮艂by wszystkie inne na dalszy plan, lecz dzi艣 naczelne miejsce zajmowa艂a tajemnica Janki.

Przed dwoma dniami przecie by艂a rozbawiona i roze艣miana, ciesz膮c si臋, 偶e trafi膮 niebawem do Fortu Bo偶ego; z ka偶d膮 godzin膮 wzrasta艂a jej rado艣膰. Wraz z przybyciem Piotra zmieni艂o si臋 wszystko, a istotnym powodem musia艂 by膰 lord Fitzhugh Lee. Piotr zabroni艂 mu wspomina膰 nawet wobec Janki imienia lorda. Tymczasem przed paru dniami zaledwie, gdy wym贸wi艂 otwarcie to nazwisko, dziewczyna nie zdradzi艂a nie tylko obawy, lecz najmniejszego zainteresowania. Zapewni艂a go zreszt膮, 偶e s艂yszy to nazwisko po raz pierwszy w 偶yciu i 偶e w Forcie Bo偶ym nikt go nie zna.

Filip wspar艂 g艂ow臋 na r臋kach zaciskaj膮c palce we w艂osach. Co to wszystko znaczy? Wspomnia艂 moment nad urwiskiem, gdy Piotr na d藕wi臋k tego imienia ockn膮艂 si臋 z letargu. Usi艂owa艂 wysnu膰 jaki艣 wniosek z dziwacznych fragment贸w zdarze艅, kt贸re si臋 przytrafi艂y od chwili przybycia Gregsona do Churchill, lecz trafi艂 w taki wir przypuszcze艅, 偶e skronie mu p臋ka艂y. O tak niewielu rzeczach mia艂 wyrobione zdanie. Kocha Jank臋, tego by艂 najpewniejszy, jak i tego r贸wnie偶, 偶e dziewczyna nie jest zdolna do fa艂szywej gry. Nie s艂ysza艂a istotnie nazwiska lorda Fitzhugh Lee, dop贸ki Piotr nie u艣wiadomi艂 jej w tym wzgl臋dzie. C贸偶 zostawa艂o mu teraz? Chyba tylko i艣膰 za rad膮 Piotra i czeka膰 cierpliwie na rozw贸j wypadk贸w, w przekonaniu, 偶e wszystko si臋 sko艅czy pomy艣lnie.

Filip wsta艂 i zbli偶y艂 si臋 do drzwi namiotu. Niespodzianie przysz艂a mu do g艂owy my艣l tak k艂opotliwa, a偶 na blade policzki trysn膮艂 szkar艂atny rumieniec. Poca艂owa艂 przecie Jank臋 w parowie, gdy 艣mier膰 zagl膮da艂a im w oczy. Poca艂owa艂 nie raz, a wiele razy, zdradzaj膮c tym sw膮 mi艂o艣膰. By艂 teraz rad i zawstydzony r贸wnocze艣nie; rad, 偶e dziewczyna ju偶 wie, a zawstydzony, 偶e nie zdo艂a艂 utrzyma膰 si臋 na wodzie. Obawia艂 si臋 przy tym, 偶e wzajemny ich stosunek b臋dzie teraz mniej 艂atwy i prosty.

Janka dostrzeg艂a go pierwsza wychodz膮cego z namiotu. Siedzia艂a przed sza艂asem z jod艂owych ga艂臋zi, podczas gdy Piotr, obr贸cony plecami rozpala艂 w pobli偶u ogie艅. Spogl膮dali na siebie chwil臋 w milczeniu, po czym dziewczyna zbli偶y艂a si臋 wyci膮gaj膮c r臋ce. Usi艂owa艂a zachowywa膰 si臋 naturalnie, lecz przychodzi艂o to jej z trudno艣ci膮. R臋ka dr偶a艂a; wargi trz臋s艂y si臋. Po raz pierwszy spuszcza艂a przed nim oczy.

Piotr opowiedzia艂 ju偶 co zasz艂o 鈥 rzek艂a. 鈥 To by艂 istny cud, lecz w ka偶dym razie zawdzi臋czam ci 偶ycie. Dosta艂am za swoje, 偶e zachowa艂am si臋 tak nieostro偶nie. Co prawda, nie pokaleczy艂o mnie o ska艂y tak jak ciebie, ale jednak...

Roze艣mia艂a si臋, cofaj膮c d艂o艅. Filip, pomny przestr贸g Piotra, przybra艂 tak偶e ton pogodny i beztroski.

To rzeczywi艣cie by艂o straszne. Ale zachowa艂a艣 si臋 dzielnie. Byle teraz nerwy nie odm贸wi艂y pos艂usze艅stwa. Bywa tak nieraz, 偶e po pewnym czasie dopiero wyczerpanie wychodzi na jaw.

Piotr odwr贸ci艂 si臋 w艂a艣nie u艣miechni臋ty, rad 偶e Filip idzie za jego pro艣b膮.

Daj臋 s艂owo prosz臋 pana 鈥 rzek艂 鈥 偶e nie znam kobiety, kt贸ra by w podobnych okoliczno艣ciach zdo艂a艂a zachowa膰 tyle zimnej krwi, co Janka. O Bo偶e, gdy w dole rzeki znalaz艂em cz臋艣膰 strzaskanej 艂odzi, by艂em pewny, 偶e zgin臋li艣cie oboje!...

S艂uchaj膮c, Filip zaczyna艂 pojmowa膰, 偶e lekkomy艣lnie przeceni艂 swoje si艂y. Nogi mia艂 dziwnie wiotkie, a we krwi miast poprzedniej gor膮czki czu艂 lodowaty ch艂贸d. Janka po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ramieniu i popchn臋艂a go w kierunku namiotu.

Musisz si臋 szanowa膰 鈥 rzek艂a. 鈥 Musisz teraz wypocz膮膰 a偶 do obiadu.

Us艂ucha艂 ch臋tnie. Piotr odprowadzi艂 go do namiotu, przy czym w jakiej艣 chwili Filip zmuszony by艂 wesprze膰 si臋 na ramieniu Metysa.

To reakcja, prosz臋 pana 鈥 t艂umaczy艂 ten偶e. 鈥 Jest pan os艂abiony po gor膮czce. Gdyby pan m贸g艂 si臋 nieco przespa膰...

Mog臋 鈥 zapewni艂 Filip padaj膮c na pos艂anie. 鈥 Ale Piotrze, chcia艂bym co艣 powiedzie膰. Nie chodzi mi o 偶adne pytanie, tylko...

Nie teraz, prosz臋 pana, p贸藕niej.

Zaszele艣ci艂o skrzyd艂o namiotu i Piotr si臋 oddali艂. Filip wyci膮gn膮艂 si臋 wygodniej. Min臋艂y zawroty g艂owy i md艂o艣ci; przyszed艂 koj膮cy, g艂臋boki sen. Zbudziwszy si臋 po pewnym czasie Filip dozna艂 wra偶enia, 偶e wr贸ci艂a mu ca艂a poprzednia energia. Gdy wyjrza艂 z namiotu zobaczy艂 tylko Piotra, natomiast wej艣cie do sza艂asu os艂ania艂a rozpostarta dera. Na pytaj膮ce wejrzenie Filipa Metys skin膮艂 g艂ow膮 porozumiewawczo.

Filip posili艂 si臋 troch臋 po czym nachylony w stron臋 Piotra, rzek艂:

Przestrzega艂e艣 mnie przed zadawaniem pyta艅, nie zamierzam te偶 pyta膰 o nic. Nie zabroni艂e艣 mi jednak wyjawiania moich w艂asnych tajemnic, tote偶 opowiem ci co艣 nieco艣 o lordzie Fitzhugh Lee.

Ciemne oczy Piotra b艂ysn臋艂y.

Prosz臋 pana...

Czekaj偶e! 鈥 przerwa艂 Filip. 鈥 Wcale nie wyci膮gam ciebie na s艂owo. Musz臋 tylko powiedzie膰 co sam wiem o lordzie Fitzhugh Lee, cho膰by艣my si臋 mieli potem pobi膰. Zgaduj臋, 偶e cz艂owiek ten jest waszym wrogiem i 偶e on powoduje tragedi臋 Janki. OT贸偶 jest on r贸wnie偶 wrogiem moim. Skoro wyjawi臋 ci dlaczego, mo偶e zmienisz zdanie i b臋dziesz mi bardziej ufa艂. Je艣li za艣 nie, no to sobie milcz po dawnemu!

Szybko, nie spuszczaj膮c przy tym oczu z twarzy Piotra, Filip opowiedzia艂 wszystko co wiedzia艂 w sprawie tajemniczego lorda. W miar臋 jak m贸wi艂, Metys zmienia艂 si臋 nie do poznania. Gdy dosz艂o do listu, w kt贸rym planowano zag艂ad臋 Kompanii przy pomocy niegodnego podst臋pu, Piotr wyda艂 zd艂awiony okrzyk. Oczy wy艂azi艂y mu z orbit. Na czole pojawi艂y si臋 kropelki potu. Palcami kurczowo przebiera艂 w powietrzu. Skoro m贸wi膮cy umilk艂, Metys zakry艂 twarz r臋koma. Trwa艂 tak d艂ug膮 chwil臋, by niespodzianie podnie艣膰 zn贸w wzrok na Filipa. Sykn膮艂.

Je艣li to nieprawda, prosz臋 pana?... Je艣li to k艂amstwo!...

Umilk艂, pokonany. B臋d膮c sam niezmiernie odwa偶nym umia艂 si臋 pozna膰 na warto艣ci moralnej innych. Zrozumia艂, 偶e 偶adna si艂a nie zmusi艂aby Filipa do pope艂nienia tego rodzaju k艂amstwa.

To szczera prawda 鈥 rzek艂 Filip.

Metys roze艣mia艂 si臋, cho膰 najwidoczniej nie do 艣miechu mu by艂o, po czym wyci膮gn膮艂 r臋ce na znak zupe艂nej ufno艣ci.

Wierz臋 panu 鈥 o艣wiadczy艂, przy czym s艂owa wybiega艂y mu z trudem ze 艣ci艣ni臋tego gard艂a. 鈥 GDyby pan to co mnie teraz, powiedzia艂 poprzednio Jance, wie pan, co bym pomy艣la艂?

Nie mam poj臋cia.

Pomy艣la艂bym, 偶e umy艣lnie skoczy艂a w odm臋ty poroh贸w Big Thunder!

Co ty m贸wisz cz艂owieku?!

To ju偶 wszystko, prosz臋 pana. Nie powiem nic wi臋cej. O, Janka ju偶 si臋 zbudzi艂a! 鈥 doda艂 g艂o艣niej w formie przestrogi. 鈥 Zwiniemy teraz namiot i ruszymy dalej!

Zanim Filip si臋 odwr贸ci艂, Janka sta艂a ju偶 opodal. Przywitawszy go u艣miechem po艣Pieszy艂a pom贸c Piotrowi w uprz膮taniu obozu. Jasnym by艂o, 偶e unika rozmowy z poprzednim towarzyszem. Westchn臋艂a prawie z ulg膮, gdy znale藕li si臋 we tr贸jk臋 w cz贸艂nie Piotra. P艂yn臋li do p贸藕Nego wieczoru i rozstawiali namiot Janki dopiero przy 艣wietle gwiazd. O brzasku ruszyli dalej. Nazajutrz po po艂udniu rzeka toczy艂a leniwe fale przez kraj nizinny i bezle艣ny, zwany Pustkowiem Bia艂ego Lisa. Na horyzoncie czernia艂 b贸r i pi臋trzy艂y si臋 艂a艅cuchy wzg贸rz. S艂o艅ce gin臋艂o poza ich kraw臋dzi膮. W g臋stniej膮cym mroku jeden wierch 艂owi艂 szkar艂atne promienie zachodu, jarz膮c si臋 niby latarnia sygna艂owa.

艁贸d藕 stan臋艁a. OBoje, Janka i Piotr spogl膮dali w stron臋 samotnego szczytu.

Janka siedz膮ca jak zwykle na dziobie, obr贸ci艂a si臋 twarz膮 do Filipa, przy czym szkar艂atny blask ubarwi艂 jej blade zazwyczaj policzki.

To jest w艂a艣nie Fort Bo偶y 鈥 rzek艂a.

Rozdzia艂 XVI
Siedziba samotnika

G艂os Janki dr偶a艂 lekko. 艁贸d藕 skr臋caj膮c bokiem do leniwego pr膮du d膮偶y艂a teraz ku brzegowi. Filip gapi艂 si臋 na Piotra. Metys obna偶y艂 g艂ow臋, a twarz膮 zwr贸cony ku jarz膮cemu szczytowi g贸rskiemu ukl膮k艂 na dnie 艂odzi. Sprawia艂 wra偶enie rozmodlonego. Oczy mia艂 jednak szeroko otwarte, a twarz u艣miechni臋t膮. Duma i rado艣膰 zaj臋艂y miejsce wyczerpania oraz troski. Wygl膮da艂 na zjaw臋 sprzed stuleci, jak niegdy艣 na nadmorskim urwisku; brak艂o mu jedynie rapiera dla podkre艣lenia z艂udy. Janka niewygodnie skulona na dziobie cz贸艂na, wytwornym gestem sk艂oni艂a przed Filipem g艂ow臋.

Witamy w Forcie Bo偶ym, panie Filipie!

Dzi臋kuj臋! 鈥 odpowiedzia艂 Filip spozieraj膮c w kierunku migoc膮cej s艂o艅cem ska艂y.

Nie dostrzega艂 zreszt膮 nic wi臋cej pr贸cz tej ska艂y w艂a艣nie, czarnej smugi boru oraz n臋dznego pustkowia rozpostartego pomi臋dzy horyzontem a brzegiem. Je艣li Fort Bo偶y nie mie艣ci艂 si臋 po艣r贸d g艂az贸w, to kry艂a go chyba wzbieraj膮ca ciemno艣膰. 艁贸d藕 wolno ruszy艂a naprz贸d, przy czym Janka obr贸ci艂a si臋 nieco w ten spos贸b, by m贸c obj膮膰 wzrokiem g贸rny bieg rzeki. Las zbieg艂 teraz nad sam膮 wod臋, os艂aniaj膮c przed wzrokiem ludzkim nagie pustkowie. Koryto Ma艂ej Churchill zw臋zi艂o si臋 znacznie, przy czym stromy stok, zawalony ga艂臋Ziami, pi臋trzy艂 si臋 nieomal nad g艂owami jad膮cych. Milczeli wszyscy. Filip s艂ysza艂 za plecami nerwowy oddech Piotra. Pe艂ne szczeg贸lnego napi臋cia oczekiwanie tych dwojga, udzieli艂o si臋 tak偶e i jemu. Mimo 偶e nas艂uchiwa艂 pilnie, nie dolatywa艂 do艅 偶aden d藕wi臋k mog膮cy 艣wiadczy膰 o blisko艣ci jakiejkolwiek osady; w wielkiej ciszy nawet pies nie zawy艂. Cisza i mrok dzia艂a艂y przygniataj膮co. P艂yn臋li w ten spos贸b dobre p贸艂 godziny, po czym Piotr wp艂yn膮艂 cz贸艂nem w boczn膮 odnog臋, mi臋dzy g臋ste zaro艣la dzikiego ry偶u oraz szuwar贸w.

Drzewa iglaste, szeroko rozro艣ni臋ta leszczyna, zamkn臋艂y si臋 wok贸艂 podr贸偶nych. Wynios艂e cedry splata艂y ga艂臋zie na tle wieczornego nieba. Filip zaledwie rozr贸偶nia艂 na przedzie posta膰 Janki.

Niespodzianie nast膮pi艂a zupe艂na zmiana. Wybiegli z ciemno艣ci, niby z tunelu, przy czym wios艂o Piotra nurza艂o si臋 w wodzie tak ostro偶nie, i偶 o kilka metr贸w nie pos艂ysza艂by艣 plusku. Na przedzie czernia艂 wielki, mroczny masyw, nak艂uty paroma jarz膮cymi 艣wiat艂ami. 艁贸d藕 bez szmeru osiad艂a na piasku. Piotr wyskoczy艂 pierwszy; za nim Janka. Filip gramoli艂 si臋 na ostatku.

Metys wywl贸k艂 cz贸艂no na l膮d. Janka za艣 zbli偶y艂a si臋 do Filipa. Poda艂a mu obie r臋ce. W mroku majaczy艂a blada twarz dziewczyny, wypogodzona zn贸w i promienna.

Nie zbudzili艣my nawet ps贸w, czy偶 to nie pi臋knie? Sprawi臋 ojcu niespodziank臋, a ty p贸jdziesz z Piotrem. I jeszcze chcia艂am ci powiedzie膰...

Wspi臋艂a si臋 na palce, przy czym twarz jej znalaz艂a si臋 niebezpiecznie blisko twarzy Filipa.

Chcia艂am ci powiedzie膰, 偶e witamy ciebie w Forcie Bo偶ym ca艂ym sercem!

Umkn臋艂a i zagubi艂a si臋 w ciemno艣ci, obok Filipa za艣 stan膮艂 Piotr. Z臋by Metysa b艂yska艂y w dziwnym u艣miechu. Rzek艂:

Pierwszy raz s艂ysz臋 podobne s艂owa w Forcie Bo偶ym, prosz臋 pana. Nie witali艣my tu dotychczas 偶adnego cz艂owieka, kt贸ry by mia艂 w 偶y艂ach krew bia艂ego i wnosi艂 z sob膮 powiew cywilizacji. Przyjmujemy pana lepiej ni藕li kr贸la!

Ach, to dlatego Janka zachowuje tyle ostro偶no艣ci?! 鈥 wykrzykn膮艂 Filip. 鈥 Chce utorowa膰 drog臋 niepo偶膮danemu go艣ciowi! Rozumiem teraz!

Oczywi艣cie, 偶e gdyby nie pewne wst臋pne ostro偶no艣ci, przyj臋to by tu pana zupe艂nie inaczej ni藕li przyjm膮 teraz! 鈥 odpar艂 Piotr szczerze. 鈥 Ruszajmy zatem po cichu, by nie zepsu膰 plan贸w Janki.

Ruszy艂 pierwszy maj膮c Filipa tu偶 za sob膮. Rozr贸偶nia艂 coraz wyra藕niej zarysy wielkiego, czarnego gmachu, z kt贸rego bi艂o par臋 艣wiate艂. By艂a to dwupi臋trowa masywna budowla wzniesiona z grubych bali. Os艂ania艂 j膮 i ocienia艂 wynios艂y mur skalny. Oczy Filipa prze艣lizgn臋艂y si臋 po tym murze, przy czym nabra艂 pewno艣ci, 偶e jest to ta sama ska艂a, na kt贸rej 艂owi艂 niedawno blask zachodz膮cego s艂o艅ca. Nie by艂o wida膰 偶adnego innego domostwa, ani te偶 jakichkolwiek 艣lad贸w 偶ycia. Piotr kroczy艂 szybko. Min臋li o艣wietlone okno umieszczone tak wysoko, 偶e Filip nie si臋ga艂 do艅 nawet g艂ow膮, po czym skr臋cili za w臋gie艂. By艂o tu czarno jak w lochu.

Metys odszuka艂 w ciemno艣ci drzwi i mrukn膮艂 z zadowoleniem stwierdziwszy, i偶 nie s膮 zaparte na zasuw臋. Otworzywszy je uj膮艂 Filipa pod rami臋. Skoro weszli drzwi zamkn臋艂y si臋 cicho. W twarze wion臋艂o powietrze przyjemnie nagrzane, a stopy wyczu艂y co艣 mi臋kkiego: sk贸ry lub dywan. Z daleka kto艣 艣Piewa艂: niew膮tpliwie kobieta, cho膰 z pewno艣ci膮 nie Janka.

Filip usi艂owa艂 zachowa膰 spok贸j, jednak偶e serce ko艂ata艂o w nim mocno. Wkracza艂 oto w g艂膮b tajemniczego Fortu Bo偶ego, gdzie zdawa艂o si臋 czyha膰 tysi膮ce dziwnych gr贸藕b i tyle偶 niespodzianek. Piotr zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 chichocz膮c po cichu. W oddali umilk艂a pie艣艅, ozwa艂o si臋 natomiast ha艂a艣liwe ujadanie psa a wnet potem podniecone g艂osy. Jance powiod艂o si臋 sprawi膰 niespodziank臋. Piotr skierowa艂 Filipa przez pr贸g do s膮siedniego pokoju.

To b臋dzie pana pok贸j! 鈥 wyja艣ni艂. 鈥 Prosz臋 si臋 tu rozgo艣ci膰. Niew膮tpliwie w艂adca Fortu Bo偶ego zechce pana niebawem ujrze膰!

M贸wi膮c, potar艂 zapa艂k臋 i za艣wieci艂 lamp臋. Jeszcze par臋 sekund i znik艂.

Filip rozejrza艂 si臋. Znajdowa艂 si臋 w izbie mierz膮cej oko艂o siedmiu kwadratowych metr贸w, umeblowanej tak dziwacznie, 偶e z piersi go艣cia wydar艂 si臋 mimowolny okrzyk podziwu. W g艂臋bi sta艂o obszerne 艂o偶e mahoniowe, os艂oni臋te jedwabnymi firankami, kt贸re zn贸w podwi膮zywa艂y sznury z plecionego jedwabiu. W pobli偶u mahoniowa toaleta d藕wiga艂a staro艣wieckie kryszta艂owe zwierciad艂o, na wprost kt贸rego rozpiera艂 si臋 fotel o sztywnych por臋czach. Wsz臋dy kr贸lowa艂y zbytek i staro艣wiecczyzna. 艢wiat艂o dawa艂a wielka lampa z kutego br膮zu. St贸艂 kry艂a kapa z ci臋偶kiego adamaszku. Pod艂og臋 za艣ciela艂y mi臋kkie dywany. Ze 艣cian, uj臋te w z艂ocone ramy, dziwne oblicza 艣ledzi艂y intruza: twarze szczup艂e, pos臋Pne, surowe rysy. Kobiety o wynios艂ym wejrzeniu; m臋偶czy藕ni w misternie fryzowanych perukach.

Jeden obraz odwr贸cony by艂 twarz膮 do 艣ciany.

Filip rzuci艂 si臋 na fotel wy艣cielony aksamitem; na stole obok le偶a艂 stos ksi膮偶ek. Przejrza艂 pobie偶nie tytu艂y. "Utopia" Tomasza Moore'a, "Pawe艂 i Virginia" Bernardin de Saint Pierre'a. Po艣r贸d pi臋knie oprawnych tom贸w b艂膮ka艂 si臋 jeden kopciuszek, zu偶yty i wytarty z wyt艂oczonym na ok艂adce s艂owem: "Camilla". To samo imi臋 Filip wyczyta艂 niegdy艣 na jedwabnej chusteczce Janki. Wzi膮wszy tomik do r臋ki pocz膮艂 przerzuca膰 kartki. By艂y 偶贸艂te, zmursza艂e. Na karcie tytu艂owej widnia艂 grubszym drukiem napis: "Znaczenie Boga". Poni偶ej czyja艣 r臋ka skre艣li艂a nast臋puj膮cy aforyzm:

"Szpetne cia艂o mie艣ci nieraz pi臋kn膮 dusz臋; pod kobiec膮 urod膮 kryje si臋 cz臋sto piek艂o."

Filip od艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 z uczuciem strachu. Fort Bo偶y przyt艂acza艂 go sw膮 tajemniczo艣ci膮. Wzrok lgn膮艂 teraz mimo woli do obrazu zawieszonego twarz膮 do 艣ciany. Nie umiej膮c zwalczy膰 ciekawo艣ci, zbli偶ywszy si臋 obr贸ci艂 malowid艂o. Cofn膮艂 si臋 potem nieco z pomrukiem uznania.

Spo艣r贸d z艂otych ram u艣miecha艂a si臋 do niego twarz nieziemskiej urody. By艂a to m艂oda kobieta, tym bardziej nie na miejscu w艣r贸d reszty portret贸w, 偶e ona jedna nosi艂a str贸j wsp贸艂czesny. Filip kr膮偶y艂 po pokoju szukaj膮c najlepszego o艣wietlenia i z ka偶d膮 chwil膮 dostrzega艂 w tym wizerunku wi臋ksze podobie艅stwo do Janki. Oczy, w艂osy, s艂odki wykr贸j ust, wszystko to nawodzi艂o mu na pami臋膰 ukochan膮 le艣n膮 dziewczyn臋. Kobieta by艂a jednak wyra藕Nie starsza od Janki: Mo偶e matka lub siostra. Ale je艣li matka, to kto i kiedy m贸g艂 j膮 namalowa膰 w ten spos贸b dysz膮c膮 偶yciem i zdrowiem? Bo wszak偶e Piotr znalaz艂 Jank臋 w 艣niegach, a kobieta tul膮ca do piersi niemowl臋 by艂a ju偶 martwa.

Zawstydzony, jak gdyby uchyli艂 r膮bka tajemnicy, co pr臋dzej odwr贸ci艂 zn贸w portret do 艣ciany. Pot臋piaj膮c w duchu w艂asn膮 niewczesn膮 ciekawo艣膰 umy艂 si臋 troch臋 i przyg艂adzi艂 stargane w艂osy.

Po up艂ywie godziny kto艣 zapuka艂 do drzwi. Wszed艂 Piotr. Metys zmieni艂 si臋 nie do poznania. Nosi艂 wspania艂膮 kurtk臋 z mi臋kko wyprawionej 偶贸艂tej sk贸rki, spodnie spi臋te klamrami poni偶ej kolan i buty po staro艣wiecku poszerzone u g贸ry. U pasa po艂yskiwa艂 mu 艣wie偶y rapier, ciemne w艂osy za艣 mia艂 starannie zaczesane ku ty艂owi, przy czym d艂ugie, lekko faliste ko艅ce spada艂y mu na szyj臋. Sk艂oni艂 si臋 te偶 dworsko, jak niegdy艣.

Czy jest pan got贸w? 鈥 spyta艂.

Owszem.

Zaprowadz臋 pana do pana D'Arcambal, w艂a艣ciciela Fortu Bo偶ego.

Min臋li obszern膮 sie艅 o艣wietlon膮 teraz nieco, tote偶 Filip m贸g艂 dostrzec liczne drzwi oraz za艂omy, w kt贸rych czai艂 si臋 mrok. Skr臋cili do korytarza, w g艂臋bi kt贸rego po艂yskiwa艂o silne 艣wiat艂o. Przy tych drzwiach Piotr usun膮艂 si臋 na bok, z uk艂onem wskazuj膮c drog臋 towarzyszowi. Filip znalaz艂 si臋 w izbie dwakro膰 wi臋kszej ni偶 pok贸j przeznaczony dla niego. Trzy czy cztery lampy p艂on臋艂y u sufitu i na sto艂ach. Niezliczone p贸艂ki d藕wiga艂y ca艂e rz臋dy ksi膮偶ek. Na 艣cianach wisia艂y pi臋kne obrazy.

W bocznych drzwiach pojawi艂 si臋 w艂a艣nie jaki艣 cz艂owiek i Filip zobaczy艂 przed sob膮 w艂adc臋 Fortu Bo偶ego.

Rozdzia艂 XVII
Henryk D'Arcambal

By艂 to w艂a艣ciwie starzec, siwy jak go艂膮b. Wzrostem dor贸wnywa艂 Filipowi, lecz ramiona mia艂 szersze i g艂臋bsz膮 pier艣. W jarz膮cym 艣wietle lamp, z jedn膮 r臋k膮 na piersi, drug膮 wyci膮gni臋t膮 ku go艣ciowi, sprawia艂 wra偶enie dziwnie dostojne. Nosi艂 odzie偶 z mi臋kkich sk贸r, tak jak Piotr. Nadmiernie d艂ugich w艂os贸w i brody dawno zapewne nie tkn臋艂y no偶yce; spod krzaczastych brwi 艣wieci艂y oczy granatowosiwe, niby hartowana stal. Mimo podesz艂ego wieku m贸g艂 nakaza膰 nie tylko szacunek, lecz i pos艂uch, a nawet wzbudzi膰 trwog臋. Filip oczekiwa艂 g艂osu dudni膮cego na kszta艂t gromu, tymczasem zdziwi艂 si臋 niepomiernie s艂ysz膮c s艂owa wypowiedziane dr偶膮co, w podnieceniu tak silnym, 偶e duma i energia nie mog艂y go zr贸wnowa偶y膰.

Filipie Whittemore, jestem Henryk D'Arcambal. Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi za to, co艣 uczyni艂!

Zamkn膮艂 d艂o艅 przybysza w gar艣ci mocnej niby kleszcze, po czym zanim si臋 Filip po艂apa艂, starzec chwyci艂 go w ramiona i uca艂owa艂. Dwaj m臋偶czy藕ni kochaj膮cy Jank臋 D'Arcambal ponad wszystko na 艣wiecie, milcz膮co patrzyli sobie chwil臋 w oczy.

Powt贸rzyli mi wszystko 鈥 m贸wi艂 starzec. 鈥 Przywiod艂e艣 Jank臋 do domu poprzez 艣miertelne niebezpiecze艅stwa. Przyjmij prosz臋 b艂ogos艂awie艅stwo ojca i b膮d藕 w Forcie Bo偶ym jak u siebie w domu!

Cofn膮艂 si臋, ruchem r臋ki wskazuj膮c w ko艂o.

C贸偶 znaczy to wszystko 鈥 rzek艂 鈥 gdybym j膮 straci艂? Gdyby ona umar艂a, umar艂bym i ja. Ratuj膮c j膮, ocali艂e艣 tak偶e i mnie. Witam ci臋 jak syna. Odk膮d Janka wysz艂a z lat dzieci臋cych Fort Bo偶y go艣ci po raz pierwszy obcego cz艂owieka. Mo偶esz tu pozosta膰 jak d艂ugo trwa膰 b臋d膮 te mury. Trwaj膮 ju偶 od przesz艂o dw贸chset lat, nale偶y st膮d zatem wnioskowa膰, 偶e przyja藕艅 nasza tak pr臋dko si臋 nie sko艅czy.

Potrz膮sn膮艂 zn贸w d艂oni膮 Filipa, przy czym dwie 艂zy stoczy艂y si臋 po jego zwi臋dni臋tych policzkach. Filip z trudem hamowa艂 wzbieraj膮c膮 rado艣膰. Piotr zachowywa艂 si臋 tak opornie. Janka os艂ania艂a si臋 tak膮 tajemniczo艣ci膮, mo偶e sam D'Arcambal 艂atwiej rozproszy mrok, w kt贸rym tak trudno znale藕膰 jak膮艣 drog臋.

Ka偶dy na moim miejscu uczyni艂by to samo! 鈥 rzek艂 Filip. 鈥 Ciesz臋 si臋 tylko, 偶e ta rola mnie w艂a艣nie przypad艂a w udziale.

Mylisz si臋! 鈥 zaprzeczy艂 D'Arcambal, poufale ujmuj膮c go pod rami臋. 鈥 Jeste艣 jednym z tysi膮ca. Nie ka偶dy potrafi艂by przep艂yn膮膰 porohy Big Thunder i wyj艣膰 z 偶yciem z tej przeprawy. Jeden cz艂owiek tylko dokona艂 przed dwudziestu laty podobnego wyczynu, Henryk D'Arcambal we w艂asnej osobie. My troje: ty, Janka i ja nie dali艣my si臋 艣mierci. To co艣 jak palec Bo偶y!

My troje?

Tak, my troje. Tote偶 na r贸wni z nami nale偶ysz teraz do Fortu Bo偶ego.

Przeszli dalej w g艂膮b pokoju przy czym Filip widzia艂, 偶e wsz臋dzie pi臋trz膮 si臋 ksi膮偶ki; na p贸艂kach, na sto艂ach, nawet na pod艂odze zas艂anej zreszt膮 sk贸rami dzikich zwierz膮t. W otwartych szafach po艂yskiwa艂y flaszki, prob贸wki, przyrz膮dy: ca艂y arsena艂 uczonego dziwnym trafem przeniesiony w g艂usz臋. Tutaj zatem Janka pobiera艂a swoje nauki, st膮d wynios艂a t臋 wiedz臋, kt贸r膮 go tak oszo艂omi艂a w rozmowie.

Starzec wskaza艂 Filipowi krzes艂o, sam siadaj膮c obok. U ich st贸p znajdowa艂 si臋 niski sto艂ek, przykryty srebrzyst膮 sk贸r膮 rysia...

Tu siaduje Janka 鈥 t艂umaczy艂 D'Arcambal. 鈥 To jest od lat jej ulubione miejsce. Gdy jej nie ma, czuj臋 jak 偶ycie zamiera we mnie. Dzi艣 znajdujesz si臋 w Forcie Bo偶ym, gdy偶 tak nazwali艣my tych par臋 komnat, do kt贸rych obcy nie maj膮 wst臋pu. Reszta, to po prostu Dw贸r D'Arcambal, kt贸ry zwiedzisz jutro. Tam wchodzi ka偶dy przybysz, tutaj jest j膮dro, serce domu przeznaczone wy艂膮cznie dla swoich. Pozwoli艂em Jance, by po pewnym czasie opowiedzia艂a ci wszystko co uzna za wskazane. Lecz na razie musisz zaspokoi膰 moj膮 ciekawo艣膰. Jako stary cz艂owiek mam pierwsze艅stwo. Opowiedz mi szczeg贸艂owo o waszych przygodach...

Przesiedzieli tak wsp贸lnie dobr膮 godzin臋, przy czym Filip opowiada艂 o wszystkim, co si臋 przytrafi艂o od dnia spotkania nad urwiskiem pomijaj膮c jedynie te szczeg贸艂y, kt贸rych zapewne Piotr i Janka nie radzi byliby porusza膰. Po up艂ywie tego czasu Filip nabra艂 zupe艂nego przekonania, 偶e D'Arcambal ani podejrzewa istnienia chmury, kt贸ra niespodzianie pad艂a na 偶ycie jego c贸rki. Starzec zaciska艂 z臋by i je偶y艂 srogie brwi, gdy Filip odmalowywa艂 zasadzk臋, w kt贸r膮 wpadli Janka wraz z Piotrem, walk臋 i ran臋 Metysa oraz porwanie dziewczyny. Wyrazi艂 przypuszczenie, i偶 sz艂o tu zapewne o okup lub o dora藕ny 艂up w postaci klejnot贸w czy pieni臋dzy. Podobne wypadki mia艂y ju偶 miejsce poprzednio; porwano na przyk艂ad i przetrzymano czas d艂u偶szy ma艂膮 c贸reczk臋 agenta z Nelson House.

Rozmowa trwa艂aby bez ko艅ca, gdyby pod sto艂em nie ozwa艂 si臋 niespodzianie srebrny brz臋k dzwoneczka, D'Arcambal rozchmurzy艂 od razu nas臋pion膮 twarz.

Ach, zupe艂nie zapomnia艂em! 鈥 wykrzykn膮艂. 鈥 To偶 to obiad czeka na nas dobre p贸艂 godziny. Poza tym...

Wyci膮gaj膮c r臋k臋 zacisn膮艂 znajduj膮cy si臋 w pobli偶u dzwonek.

Poza tym jestem okropnym egoist膮...

Ledwo jego s艂owa przebrzmia艂y w powietrzu w korytarzu ozwa艂y si臋 kroki, a Filip skoczy艂 na r贸wne nogi, mimo 偶e od dawna przekonywa艂 sam siebie o konieczno艣ci wi臋kszego panowania nad nerwami. Do komnaty wesz艂a Janka i stan臋艂a opodal, tak 艣liczna i urocza, 偶e trudno by艂o dostrzec co艣 wi臋cej pr贸cz tego jedynego zjawiska. Przypomnia艂a mu te偶 do z艂udzenia obraz twarz膮 obr贸cony ku 艣cianie. Te same rysy, tylko wi臋cej w nich 偶ycia, wi臋cej zdrowia i barw. Nosi艂a sukni臋 o kroju staro艣wieckim 艣nie偶nobia艂膮 i tak powiewn膮, 偶e zdawa艂a si臋 sp艂ywa膰 z niej niby poranna mgie艂ka. U szyi pieni艂y si臋 delikatne koronki; ramiona by艂y obna偶one. W艂osy otacza艂y w l艣ni膮cych zwojach kszta艂tn膮 g艂ow臋, jeden za艣 kwiat o 偶ywych barwach wpi臋ty by艂 nisko, nad karkiem.

Wra偶enie by艂o pot臋偶ne, lecz po kr贸tkiej chwili zmieszania Filip opanowa艂 si臋 jako tako. Schyli艂 g艂ow臋, chc膮c ukry膰 gwa艂towny rumieniec. Janka odda艂a uk艂on z wdzi臋kiem niepor贸wnanym, po czym mijaj膮c przyjaciela rzuci艂a si臋 w wyci膮gni臋te ramiona ojca.

W艂adca Fortu Bo偶ego zerkn膮艂 na Filipa ponad g艂ow膮 c贸rki.

Oto co艣 dla mnie ocali艂! 鈥 rzek艂 rozpromieniony.

Po chwili dopiero Filip zda艂 sobie spraw臋, 偶e w pokoju znajduje si臋 kto艣 wi臋cej. Byli to: Piotr oraz dziewczyna, kt贸rej w艂osy w 艣wietle lampy l艣ni艂y niby skrzyd艂o kruka.

Wymkn膮wszy si臋 z ramion ojca Janka wyci膮gn臋艁a d艂o艅 do Filipa.

Panie Filipie 鈥 rzek艂a ceremonialnie 鈥 oto moja siostra, panna Couch~ee.

Filip u艣cisn膮艂 d艂o艅 siostry Piotra. D'Arcambal za艣 zauwa偶y艂 艣miej膮c si臋.

Jutro, w dworze D'Arcambal b臋dziesz j膮 nazywa艂 po prostu Otyli膮. Lecz dzisiejszej nocy znajdujemy si臋 w Forcie Bo偶ym. Ach, Janko, to tylko zawdzi臋czamy twoim czarom. Istna wr贸偶ka z ciebie!

Raczej anio艂... 鈥 b膮kn膮艂 Filip pod nosem.

T臋 m艂od膮 wr贸偶k臋 ma pan prowadzi膰 do sto艂u, panie Filipie 鈥 doda艂 starzec. 鈥 Dzi艣 wypada zdaje si臋, bym i ja nazywa艂 go艣cia swego "panem". Jutro natomiast gdy przywdziej臋 sk贸rzane spodnie oraz czap臋 futrzan膮, b臋d臋 m贸wi艂 po prostu 鈥 Fil. Po raz pierwszy prosz臋 pana, moj膮 Jank臋 prowadzi do sto艂u kto艣 inny, pr贸cz mnie lub Piotra. Nic dziwnego, 偶e zazdro艣膰 mnie n臋ka. Prosz臋 przodem!

Gdy Janka opar艂a mu d艂o艅 na ramieniu i razem wyszli do korytarza, Filip nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 od wyszeptania paru najcichszych s艂贸w.

Tak si臋 z tego ciesz臋...

A suknia panie Filipie! 鈥 wo艂a艂 z ty艂u D'Arcambal g艂osem uradowanego ch艂opca. 鈥 Mo偶na by膰 dumnym z towarzystwa samej takiej sukni, ju偶 nie m贸wi膮c o niezno艣nej dziewczynie, kt贸ra si臋 w niej mie艣ci. Suknia ta nale偶a艂a niegdy艣 do pi臋knej damy, imieniem Camilla, zmar艂ej przesz艂o sto lat temu.

Ojcze, obieca艂e艣, 偶e b臋dziesz grzeczny! 鈥 protestowa艂a Janka. 鈥 Pami臋taj, 偶e mi obieca艂e艣!

Ach, zapomnia艂em zupe艂nie, 偶e to ty masz opowiedzie膰 panu Filipowi ca艂膮 t臋 histori臋!

Weszli do nowej izby o艣wietlonej tylko ogromn膮 lamp膮 zawieszon膮 ponad sto艂em pokrytym najcie艅szym p艂贸tnem i pi臋knym, starym srebrem. Zamiast krzese艂 rozmieszczono wok贸艂 sto艂u co艣 na kszta艂t 艂aw wymoszczonych poduszkami z mi臋kkiej zielonej sk贸ry. Podobne 艂awy sta艂y pod 艣cianami. OD obraz贸w pocz膮wszy, a sko艅czywszy na stoj膮cych po k膮tach zbrojach wszystko tchn臋艂o zamierzch艂膮 staro艣wiecczyzn膮. Ponad otwartym kominkiem, na kt贸rym p艂on臋艂y olbrzymie k艂ody brzozowe, wisia艂y or臋偶a z ubieg艂ego stulecia: muszkiet, francuskie pistolety u偶ywane niegdy艣 w pojedynkach, kr贸tki rapier i ci臋偶kie szable. R臋koje艣ci pistolet贸w zdobi艂y kokardy z wst膮偶ki tak wyblak艂ej, 偶e niew膮tpliwie nie zmieniano ich od lat.

Podczas posi艂ku Filip zauwa偶y艂, 偶e Janka jest w stanie silnego podniecenia. Policzki mia艂a nienaturalnie szkar艂atnej barwy, a oczy bardziej b艂yszcz膮ce ni偶 kiedykolwiek. Sprawia艂a takie wra偶enie, jak gdyby trawi艂a j膮 gor膮czka. Wzdrygn臋艂a si臋 parokrotnie, jakby dreszcz j膮 przeszy艂. Piotr niew膮tpliwie r贸wnie偶 zdawa艂 sobie spraw臋 z dziwnego wygl膮du siostry i tylko nadrabia艂 humorem, gdy偶 艣miech jego by艂 zupe艂nie sztuczny. Jedynie stary D'Arcambal i Otylia promienieli szczer膮 rado艣ci膮. Nie wiadomo dlaczego Filip wspomnia艂 ostatni膮 kolacj臋 w Churchill, w towarzystwie Eileen i jej ojca. Panna Brokaw tak偶e by艂a wtenczas zdenerwowana i niespokojna, daremnie usi艂uj膮c ukry膰 gor膮czkowy nastr贸j pod p艂aszczykiem banalnej gaw臋dy.

Filip by艂 rad, gdy posi艂ek dobiega艂 ko艅ca i D'Arcambal wsta艂 z wys艂anej sk贸r膮 艂awy. Wtem Filip poczu艂 na sobie uparte i znacz膮ce spojrzenie Piotra.

Janka winna jest panu par臋 wyja艣nie艅 鈥 rzek艂 starzec k艂ad膮c d艂o艅 na g艂owie dziewczyny. 鈥 Usuniemy si臋 st膮d, ona za艣 wyja艣ni to i owo.

Wyszed艂 wraz z Otyli膮 i Piotrem. Po raz pierwszy od godziny Janka obdarzy艂a Filipa szczerym u艣miechem.

Niewiele mam do wyja艣nienia 鈥 rzek艂a. 鈥 Mo偶e mi pan nawet mie膰 za z艂e, 偶e nie wtajemniczy艂am pana w te drobne sprawy wcze艣niej, maj膮c tak wielki d艂ug wdzi臋czno艣ci do sp艂acenia. Czeka艂am jednak na pozwolenie ojca. Udziela mi go ledwie drugi raz w 偶yciu.

Ale偶 ja w og贸le niczego nie 偶膮dam! 鈥 zawo艂a艂 Filip gwa艂townie. 鈥 Nie jest mi pani nic winna! Zachowa艂em si臋 jak brutal usi艂uj膮c przenikn膮膰 cudze tajemnice. Wiem, 偶e Fort Bo偶y jest miejscem pe艂nym czaru i to mi wystarcza...

A ja w艂a艣nie b臋d臋 m贸wi膰! Po raz drugi w 偶yciu mog臋, bez skr臋powania, m贸wi膰 komu艣 o moim domu rodzinnym. Za pierwszym razem zreszt膮 nie sprawi艂o mi to najmniejszej przyjemno艣ci. Teraz to zupe艂nie co innego...

Wskaza艂a mu 艂aw臋 obok siebie, przy ogniu, czu艂 si臋 poruszony do g艂臋bi jej blisko艣ci膮, szelestem sukni, zapachem perfum. Wiedzia艂, 偶e oto nadchodzi chwila, gdy otworz膮 si臋 przed nim wrota raju lub te偶 runie na zawsze w przepa艣膰 bez dna. Janka zerkn臋艂a w g贸r臋, na wisz膮ce na 艣cianie pistolety. Refleksy ognia igra艂y w jej w艂osach, czepia艂y si臋 koronek przy piersi.

Niewiele mam w艂a艣ciwie do powiedzenia 鈥 zacz臋艂a g艂osem cichym niby szept. 鈥 Ale chc臋, 偶eby pan wiedzia艂 wszystko, by z czasem ka偶d膮 rzecz zrozumie膰. Ot贸偶, przed dwustu laty, ksi膮偶臋 Rupert wys艂a艂 w te okolice gromad臋 rycerskiej szlachty, polecaj膮c im za艂o偶y膰 Kompani臋 Zatoki Hudsona. To zreszt膮 nale偶y do historii i pan zapewne wie o tym wi臋cej ni偶eli ja. Jednym z tych rycerzy by艂 kawaler Grosellier. Pewnego lata p艂yn膮c w g贸r臋 Churchill zatrzyma艂 si臋 w pobli偶u wielkiej ska艂y, kt贸r膮 podziwiali艣my w艂a艣nie dzi艣 o zachodzie s艂o艅ca. I jego tak偶e uderzy艂 ten widok. Wracaj膮c niebawem do Francji postanowi艂, 偶e zbuduje sobie z czasem w tej okolicy zamek, co uczyni艂 istotnie w par臋 lat p贸藕Niej, nazywaj膮c sw贸j nowy dom Fortem Bo偶ym. Przez sto lat z ok艂adem bawiono si臋 tu hucznie. P贸藕niej na pocz膮tku dziewi臋tnastego wieku przeszed艂 we w艂adanie niejakiego D'Arcy, o kt贸rym ma艂o co wiemy, pr贸cz tego, 偶e sprasza艂 go艣ci i hula艂 na zab贸j. Nad kominkiem wisz膮 w艂a艣nie jego pistolety. Zgin膮艂 w pojedynku wynik艂ym na skutek ordynarnej zwady o kobiet臋 z jednym ze swych w艂asnych go艣ci. Na podstawie znalezionych list贸w s膮dzimy, i偶 ta kobieta zwa艂a si臋 Camilla. W pokoju swoim posiadam szafk臋 pe艂n膮 delikatnej bielizny, a wsz臋dzie widniej膮 b膮d藕 jej monogramy, b膮d藕 te偶 wyhaftowane ca艂e imi臋. Ta suknia pochodzi r贸wnie偶 z jej garderoby. Wszystkiego tego musz臋 u偶ywa膰 bardzo ostro偶nie, gdy偶 niezmiernie 艂atwo si臋 drze. Po panu D'Arcy Fort Bo偶y popad艂 w zapomnienie, a偶 przed czterdziestu laty mniej wi臋cej ojciec naby艂 t臋 posiad艂o艣膰. Oto w paru s艂owach dzieje Fortu Bo偶ego. Stare to imi臋 posz艂o dawno w niepami臋膰. Ludzie m贸wi膮 po prostu Dw贸r D'Arcambal.

Ta nazwa nieraz obija艂a mi si臋 o uszy 鈥 rzek艂 Filip.

Umilk艂, czekaj膮c, co mu Janka powie dalej, lecz ona zwija艂a nerwowo na kolanach skrawek wst膮偶ki.

Oczywi艣cie to ma艂o ciekawe 鈥 ozwa艂a si臋 po chwili. 鈥 艁atwo przyjdzie tak偶e odgadn膮膰 ci膮g dalszy. Mieszkali艣my tutaj 鈥 sami. Nikt z nas nie mia艂 ochoty porzuca膰 starych k膮t贸w. Mo偶e pan wierzy膰 lub nie, lecz nas doprawdy nie n臋ci szerszy 艣wiat. Nie lubimy go i drwimy ze艅. Tak mnie zreszt膮 uczono od dziecka.

G艂os Janki drgn膮艂 lekko i broda si臋 jej zatrz臋s艂a. Filip przemoc膮 odwr贸ci艂 wzrok od twarzy dziewczyny, a wlepiwszy oczy w ogie艅 usi艂owa艂 powstrzyma膰 s艂owa cisn膮ce si臋 na usta. Zamiast mi艂osnego wyznania powiedzia艂 z nut膮 goryczy.

Ja zn贸w nauczy艂em si臋 nienawidzi膰 艣wiata, w kt贸rym 偶y艂em, dopiero z biegiem lat. Dlaczego w艂a艣nie przem贸wi艂em do was wtenczas, na urwisku.

Przychodzi艂o mi na my艣l czasami 鈥 zacz臋艂a Janka 鈥 偶e post臋puj臋 nieuczciwie. Bo jak mo偶na pot臋pia膰 co艣, czego si臋 nie zna, a raczej zna wy艂膮cznie z opowiadania. Bo ojciec 偶yczy sobie, aby艣my wiedzieli o cywilizacji jak najwi臋cej, lecz nie stykali si臋 z ni膮 nigdy. Wystarcza nam to dworzyszcze i cienie ludzi zamieszkuj膮cych niegdy艣 Fort Bo偶y. Wielu znam nie tylko z opowiadania, lecz i z twarzy. Mam dagerotyp Camilli Poitiers i s膮dz臋, 偶e musia艂a by膰 bardzo pi臋kna. W szafach przechowa艂y si臋 jeszcze jej trzewiki najmniejsze w 艣wiecie i wst膮偶ki podobne do tych kokard na pistoletach. W pana pokoju jest r贸wnie偶 portret Kawalera D'Arcy, tu偶 obok obrazu obr贸conego twarz膮 do 艣ciany. Wsta艂a wyci膮gaj膮c d艂o艅 do Filipa. Oczy mia艂a wilgotne od 艂ez.

Chcia艂abym, 偶eby pan zobaczy艂 ten jej portret 鈥 szepn臋艂a.

Filip nie m贸g艂 doby膰 g艂osu. Janka wiod艂a go za r臋k臋 poprzez d艂ug膮, s艂abo o艣wietlon膮 sie艅. W otwartych drzwiach komnaty go艣cinnej przystan臋li. Janka dr偶a艂a wyra藕nie.

Pan mi powie prawd臋? 鈥 prosi艂a. 鈥 Pan mi powie co s膮dzi o tym portrecie?

Dobrze.

Wszed艂szy, pierwsza odwr贸ci艂a obraz w ten spos贸b, 偶e 艣liczna twarz u艣miechn臋艂a si臋 do nich w ca艂ej swojej porywaj膮cej krasie. W zachowaniu Janki by艂o teraz co艣 patetycznego. Spogl膮da艂a na Filipa wyczekuj膮co i b艂agalnie, jak gdyby niepewna, czy szcz臋艣cie j膮 zaraz spotka, czy wielka zgryzota. A ze z艂oconych ram patrzy艂a inna Janka, nieco starsza, 艣wiadoma w艂asnej urody, oczekuj膮ca uznania i ho艂d贸w. Ciemne oczy mia艂a szeroko rozwarte; bia艂e r臋ce ukryte w艣r贸d koronek na piersi.

Filip zamierza艂 co艣 powiedzie膰, lecz roze艣mia艂 si臋 tylko po cichu. Zdarza si臋 nieraz, 偶e cz艂owiek 艣miechem wypowiada nadmierne wzruszenie, lub nie mieszcz膮c膮 si臋 w sercu rado艣膰. Janka zrozumia艂a go na opak. Oczy zm臋Tnia艂y jej od b贸lu; dwie wielkie 艂zy sp艂yn臋艂y po policzkach; odwracaj膮c g艂ow臋 ukry艂a twarz w d艂oniach i rozp艂aka艂a si臋 g艂o艣no.

Wi臋c i ty z niej drwisz! 鈥 krzykn臋艂a. 鈥 Nienawidz膮 jej wszyscy: ojciec, Piotr. Czy偶by naprawd臋 by艂a tak zupe艂nie z艂a? A ja j膮 przecie kocham!

Trz臋s艂a si臋 od 艂ka艅, Filip postrada艂 na chwil臋 mow臋 i zdolno艣膰 ruch贸w, oprzytomniawszy podskoczy艂 i chwyci艂 dziewczyn臋 w ramiona.

Janko, Janko, pos艂uchaj tylko! Dzi艣 wiecz贸r, zanim pozna艂em twego ojca ogl膮da艂em ju偶 ten portret. Polubi艂em go od razu, bo tak bardzo przypomina mi ciebie. Janko najdro偶sza, czy偶 nie rozumiesz, 偶e ja ciebie kocham!

Osypa艂 twarz jej poca艂unkami. Ch臋tnie podawa艂a mu usta, a w pi臋knych oczach 艂owi艂 wyraz, kt贸ry omal mu nie odebra艂 zmys艂贸w z rado艣ci.

Kocham ci臋, kocham! 鈥 powtarza艂, nie umiej膮c znale藕膰 innych s艂贸w pr贸cz tych najprostszych.

Na kr贸tko obj臋艂a go za szyj臋, lecz niespodzianie ramionami odepchn臋艂a si臋 od piersi m臋偶czyzny, odtr膮ci艂a go i z bolesnym krzykiem wybieg艂a z pokoju.

Rozdzia艂 XVIII
Z艂amane serca

Filip sta艂 tam, gdzie go porzuci艂a Janka na p贸艂 wyci膮gn膮wszy r臋ce w kierunku drzwi, maj膮c wargi rozchylone jak do krzyku. Jednak偶e ani po艣pieszy艂 w 艣lad za dziewczyn膮, ani jej nawet nie przywo艂a艂. Przed chwil膮 jeszcze rado艣膰 osza艂amia艂a go niby narkotyk. Trzyma艂 Jank臋 w obj臋ciach i z bliska patrzy艂 w jej oczy pe艂ne poddania i mi艂o艣ci. Nale偶a艂a do niego przez mgnienie, teraz za艣 pozosta艂 sam.

Krzyk, kt贸ry wyda艂a wydzieraj膮c si臋 z jego ramion, brzmia艂 mu wci膮偶 w uszach. Odepchn臋艂a go, odtr膮ci艂a z pasj膮 jak gdyby j膮 zniewa偶a艂o samo dotkni臋cie. Wolno opuszczaj膮c r臋ce wzd艂u偶 cia艂a przeszed艂 do sieni. By艂a pusta. Panowa艂a te偶 kompletna cisza. Filip zawr贸ci艂 do siebie i zamkn膮艂 drzwi.

W艣r贸d powszechnego milczenia s艂ysza艂 ko艂atanie w艂asnego serca. Spojrza艂 na obraz wisz膮cy na 艣cianie i dozna艂 dziwnego wra偶enia, 偶e oczy portretu zamiast po dawnemu patrze膰 wprost na niego obr贸ci艂y si臋 ku drzwiom, przez kt贸re wybieg艂a Janka. Zaszed艂 nieco z boku i wra偶enie znik艂o. Zacz膮艂 si臋 baczniej przygl膮da膰 malowid艂u. W prawym rogu znalaz艂 podpis malarza: Bourret oraz dat臋 1888. Czy偶by to by艂 portret matki Janki? Odrzuci艂 rych艂o t臋 my艣l, jako zupe艂nie nieprawdopodobn膮. Matk臋 Janki znaleziono bowiem martw膮 w 艣niegach o pi臋膰 lat wcze艣niej. Zreszt膮 Piotr pochowa艂 j膮 w艂asnor臋cznie gdzie艣 w pustyni 艣nie偶nej, czyli 偶e nikt inny pr贸cz Metysa nie widzia艂 jej.

R臋kami dr偶膮cymi ze zdenerwowania Filip obr贸ci艂 portret twarz膮 do 艣ciany i pocz膮艂 si臋 przechadza膰 po pokoju dumaj膮c czy D'Arcambal po niego przy艣le. Mia艂 nadziej臋, 偶e zobaczy jeszcze Jank臋 dzisiejszego wieczoru. Lecz z drugiej strony Janka mog艂a si臋 uda膰 wprost do siebie, gdy tymczasem w艂adca Fortu Bo偶ego s膮dzi艂, 偶e nadal dotrzymuje go艣ciowi towarzystwa. Wtenczas oczywi艣cie nikt si臋 tu nie zjawi, czeka go zatem noc samotna i bezsenna, pe艂na dr臋cz膮cych przypuszcze艅.

Przeczeka艂 jeszcze trzy kwadranse zanim przysz艂o mu na my艣l, 偶e mo偶e sam odszuka膰 gospodarza pod jakimkolwiek pretekstem. Zamierza艂 ju偶 wykona膰 powzi臋ty plan, gdy w sieni ozwa艂y si臋 przyciszone kroki, a wnet potem kto艣, wyra藕nie cho膰 nie艣mia艂o, zapuka艂. Nie by艂o to pukanie m臋skie, tote偶 w nadziei 偶e Janka wraca dobrowolnie Filip co pr臋dzej podskoczy艂 do drzwi.

Us艂ysza艂 zn贸w zmykaj膮ce kroki, lecz w sieni panowa艂 zupe艂ny mrok, wi臋c nie zdo艂a艂 nic dojrze膰. Co艣 upad艂o mu do n贸g; pochylony podni贸s艂 to z pod艂ogi. By艂a to niewielka koperta, a wszed艂szy z powrotem do pokoju Filip stwierdzi艂, 偶e zaadresowana jest do niego, przy czym charakter pisma wskazywa艂 na r臋k臋 kobiec膮. Gdy otwiera艂 kopert臋 serce bi艂o w nim jak szalone pe艂ne radosnej nadziei. Przeczytawszy list do ko艅ca zblad艂 tak, a偶 twarz mu poszarza艂a.

"Panie Filipie, je艣li nie mo偶e pan przebaczy膰 mi tego, co uczyni艂am, prosz臋 przynajmniej nie my艣le膰 o mnie 藕le. Nikt bardziej ni偶 ja nie potrafi艂by oceni膰 pa艅skiej mi艂o艣ci, gdy偶 danym mi by艂o pozna膰 warto艣膰 cz艂owieka, kt贸ry mi t臋 mi艂o艣膰 ofiarowa艂. Mimo to nie mog臋 jej przyj膮膰, cho膰 nie wolno mi wyt艂umaczy膰 panu dlaczego. Nie b臋dzie pan zreszt膮 pyta艂, prawda? Po tym co zasz艂o dzisiejszego wieczoru nie b臋dziemy si臋 ju偶 mogli spotka膰, a teraz prosz臋, b艂agam, niech pan co pr臋dzej opu艣ci Fort Bo偶y. I niech nikt si臋 nie dowie co nas 艂膮czy. Odejdzie pan rano. Modlitwa moja p贸jdzie w 艣lad za panem.

Janka"

Papier wy艣lizn膮艂 si臋 ze sztywnych palc贸w Filipa i zlecia艂 na pod艂og臋. Par臋 razy w 偶yciu spada艂y na Filipa ciosy fizyczne tak silne, 偶e odbiera艂y mu przytomno艣膰. Dozna艂 obecnie wra偶enia, 偶e jeden z tych cios贸w dosi臋gn膮艂 go na nowo. 艢wiat zawirowa艂 w oczach. Po omacku doszed艂szy do fotela osun膮艂 si臋 na艅 bezw艂adnie, bezmy艣lnie gapi膮c si臋 wci膮偶 na bielej膮cy na pod艂odze skrawek papieru. Gdyby kto艣 przem贸wi艂 do niego w tej chwili, nie us艂ysza艂by z pewno艣ci膮. W podobnym wypadku Gregson chichota艂by nerwowo, 膰mi艂 niezliczone papierosy i uk艂ada艂 plany jutrzejszych zmaga艅. Lecz Whittemore umia艂 wojowa膰 tylko z m臋偶czyznami. Obna偶y艂 przed Jank膮 sw膮 dusz臋 i serce, wyjawi艂 sw膮 mi艂o艣膰 鈥 c贸偶 mia艂 uczyni膰 wi臋cej? Jak prze艂ama膰 jej dziwny up贸r?

D艂ugi czas przesiedzia艂 w fotelu patrz膮c to w pod艂og臋, to zn贸w na wisz膮cy na 艣cianie obraz. Potem, wstaj膮c podni贸s艂 z ziemi list i podszed艂 do male艅kiego okienka, za kt贸rym czernia艂a noc. Filip wiedzia艂, 偶e stoi twarz膮 ku p贸艂nocy, gdy偶 na horyzoncie ja艣nia艂a dot膮d smuga zorzy wieczornej. MRoczny wa艂 boru zamyka艂 nagi, sm臋tny przestw贸r pustkowi.

Spr贸bowa艂 uchyli膰 okna, lecz by艂o zamkni臋te tak mocno, 偶e nie da艂o si臋 otworzy膰. Wtenczas, przecinaj膮c izb臋 wyszed艂 do sieni, min膮艂 j膮 i znalaz艂 si臋 na dworze. 艢wie偶e czyste powietrze podzia艂a艂o na艅 orze藕wiaj膮co. Szybkim krokiem przeby艂 skrawek pustkowia zalany 艣wiat艂em ksi臋偶ycowym i dotar艂 niebawem do S艂onecznej Ska艂y. Pad艂 na艅 od razu cie艅 niby od postaci olbrzymiego wartownika. OKr膮偶aj膮c podn贸偶e ska艂y znalaz艂 si臋 w pobli偶u tego miejsca, na kt贸re wyci膮gn臋li z wieczora swoj膮 艂贸d藕. Spojrzawszy na rzek臋, stan膮艂. Obok 艂odzi Piotra le偶a艂o drugie cz贸艂no, na brzegu za艣 czernia艂y dwie ludzkie sylwetki.

Byli to niew膮tpliwie m臋偶czyzna i kobieta, w chwili za艣 gdy Filip na nich patrzy艂, m臋偶czyzna da艂 niespodzianie par臋 krok贸w i schwyta艂 kobiet臋 w obj臋cia. Jej oburzony okrzyk przypomnia艂 Filipowi g艂os Otylii siostry Piotra i mimo w艂asnych trosk Filip u艣miechn膮艂 si臋 na my艣l, 偶e nie on jeden w Forcie Bo偶ym pad艂 ofiar膮 mi艂o艣Ci. Odwr贸ci艂 si臋 co pr臋dzej i odchodzi艂 po cichu, by nie przeszkadza膰 zakochanym. Zaledwie jednak da艂 par臋 krok贸w us艂ysza艂 za sob膮 szybki tupot biegn膮cych n贸g. Dziewczyna ucieka艂a porzuciwszy towarzysza.

Filip cofn膮艂 si臋 w cie艅 ska艂y, by kobiety nie sp艂oszy膰, min臋艂a go wi臋c na odleg艂o艣膰 r臋ki ani podejrzewaj膮c jego obecno艣Ci. Zobaczy艂 teraz jej twarz i serce w nim zamar艂o. Ledwo powstrzyma艂 okrzyk b贸lu. To nie by艂a Otylia. To by艂a Janka.

W nast臋pnej chwili znik艂a mu z oczu. M臋偶czyzna pchn膮艂 cz贸艂no na 艣rodek rzeczu艂ki i pr膮d uni贸s艂 go szybko. Wtenczas dopiero Filip j臋kn膮艂. W pobli偶u us艂ysza艂 podobny j臋k niby echo w艂asnego g艂osu. Filip da艂 krok naprz贸d i oto stan膮艂 twarz膮 w twarz z Piotrem Couch~ee.

Metys przem贸wi艂 pierwszy.

呕al mi pana, gdy偶 wiem jak to boli. Mnie r贸wnie偶 p臋ka serce.

G艂os i zgn臋biona postawa Piotra uderzy艂y Filipa. Zajrzywszy z bliska w zbola艂e oczy wyci膮gn膮艂 d艂o艅 mocno potrz膮saj膮c r臋k膮 Metysa. Wszystko naraz zrozumia艂.

Ty tak偶e j膮 kochasz?

Kocham, prosz臋 pana. Nie jako brat, lecz jako m臋偶czyzna, kt贸ry ma z艂amane serce.

Tak. Teraz rozumiem.

Filip pu艣ci艂 r臋k臋 Piotra; g艂os mia艂 zupe艂nie bezbarwny.

Dosta艂em od niej list, w kt贸rym prosi, bym opu艣ci艂 Fort Bo偶y jutro rano. Wol臋 wyjecha膰 zaraz.

S膮dz臋, 偶e tak b臋dzie lepiej.

Mog臋 ju偶 do pokoju nie wraca膰 鈥 ci膮gn膮艂 dalej Filip 鈥 gdy偶 nie zostawi艂em tam 偶adnych rzeczy. Janka oczywi艣cie wszystko zrozumie, lecz musisz wyt艂umaczy膰 panu D'Arcambal, 偶e niespodzianie przyby艂 po mnie goniec znad jeziora 艢lepego INdianina i 偶e nie chcia艂em gospodarza po nocy budzi膰. Czy odprowadzisz mnie do p贸艂 drogi, Piotrze?

Odprowadz臋 pana a偶 do ko艅ca. To zaledwie dwadzie艣cia mil. Dziesi臋膰 wod膮, dziesi臋膰 l膮dem.

Na tym rozmowa si臋 urwa艂a. Obaj m臋偶czy藕ni zaj臋Li miejsca w cz贸艂nie, po czym odepchn膮wszy si臋 od l膮du pop艂yn臋li w t臋 sam膮 stron臋, w kt贸rej znik艂 niedawno tajemniczy adorator Janki. Nie dop臋dzili go zreszt膮. Skoro za艣 wyp艂yn臋li na szersze wody Churchill Piotr skierowa艂 cz贸艂no w g贸r臋 pr膮du. Jazda trwa艂a oko艂o dw贸ch godzin i przez ca艂y ten czas w臋drowcy nie zamienili ze sob膮 ani s艂owa. Wreszcie Metys skr臋ci艂 ku brzegowi.

St膮d p贸jdziemy pieszo, prosz臋 pana 鈥 rzek艂.

Ruszy艂 naprz贸d szerokim spr臋偶ystym krokiem, lecz zajrzawszy mu w twarz przy 艣wietle ksi臋偶yca Filip spostrzeg艂 odbicie rozpaczy r贸wnie silnej jak ta, kt贸ra szarpa艂a nadal w艂asne jego serce. Szlak wi贸d艂 najpierw wzd艂u偶 garbu wynios艂ego pag贸rka, po czym skr臋ca艂 na rozleg艂膮 r贸wnin臋. Szli wci膮偶 jeden za drugim, dwa ruchome milcz膮ce cienie na tle pustki na poz贸r bezkresnej. R贸wnina sko艅czy艂a si臋 jednak, a nowa wynios艂o艣膰 gruntu d藕wign臋艂a si臋 ku niebu. Po up艂ywie p贸艂 godziny stan臋li u jej szczytu. Piotr wskaza艂 w d贸艂, na le偶膮cy u st贸p krajobraz pe艂en ostrych 艣wiat艂ocieni.

Obozowisko pana znajduje si臋 po drugiej stronie tej 艂膮ki 鈥 rzek艂. 鈥 Czy poznaje pan okolic臋?

Polowa艂em na tych pag贸rkach 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 M贸j dom stoi zaledwie o trzy mile st膮d, a o p贸艂 mili mam ubity szlak. Tysi膮czne dzi臋ki, Piotrze.

Poda艂 Metysowi r臋k臋.

Do widzenia panu.

Do widzenia.

G艂osy obu m臋偶czyzn dr偶a艂y. Prawice zacisn臋艂y si臋 mocno. Gdy Piotr odwr贸ci艂 si臋 by odej艣膰, Filip poczu艂 jak mu co艣 zawadza w gardle. Wysoka sylwetka Metysa zgin臋艂a niebawem w mrocznej dali, Filip za艣 pocz膮艂 zst臋powa膰 w dolin臋. Po chwili obejrza艂 si臋 raz jeszcze. Zarys postaci Piotra majaczy艂 na tle ja艣niejszego nieba.

Do widzenia Piotrze! 鈥 krzykn膮艂 Filip.

Do widzenia panu! 鈥 dolecia艂o s艂abo z oddalenia.

Otoczy艂y go teraz jedynie noc i ciemno艣膰.

Rozdzia艂 XIX
Sfa艂szowany list

Rozstanie z Metysem sprawi艂o Filipowi wyra藕n膮 przykro艣膰, lecz zupe艂na samotno艣膰 przynios艂a mu poniek膮d pewn膮 ulg臋. Piotr przywodzi艂 mu wci膮偶 na pami臋膰 Jank臋, natomiast obecnie pocz臋艁o mu si臋 wydawa膰, 偶e bolesne zdarzenia ubieg艂ej nocy mia艂y miejsce nie wczoraj, lecz kiedy艣 bardzo ju偶 dawno. Mo偶e nawet by艂y raczej snem ni藕li jaw膮.

W臋drowa艂 wolno poprzez dolin臋, trafiwszy za艣 na szlak wydeptany kopytami w艂asnych zaprz臋g贸w trzyma艂 si臋 go ju偶 machinalnie. Mia艂 wra偶enie, i偶 bardzo niedawno, przed paroma godzinami zaledwie kroczy艂 t臋dy, jedynie w kierunku odwrotnym, udaj膮c si臋 do Churchill. Tygodnie nieobecno艣ci, ogl膮dane z daleka, skraca艂y si臋 do mikroskopijnych rozmiar贸w. Traci艂y nie tylko na d艂ugo艣ci, lecz r贸wnie偶 na znaczeniu. A jednak do艣wiadczy艂 w nich wi臋cej ni偶 kiedykolwiek przedtem w 偶yciu. Samo szcz臋艣cie, sama rado艣膰 i ten okrutny cios u podn贸偶a S艂onecznej Ska艂y.

Janka wspomina艂a mu niegdy艣, 偶e Fort Bo偶y zamieszkuje jedynie dw贸ch m臋偶czyzn: ojciec jej i brat. Kim wi臋c by艂 ten trzeci? Kochankiem, kt贸rego widuje ukradkiem. Filip wzdrygn膮艂 si臋 i przy艣pieszaj膮c kroku pocz膮艂 nabija膰 fajk臋. Mia艂 pewno艣膰 niezachwian膮, 偶e D'Arcambal nie wie tu o niczym, a Janka zn贸w nie podejrzewa, i偶 Piotr przejrza艂 jej tajemnic臋. Gdy偶 niew膮tpliwie Metys nie po raz pierwszy by艂 艣wiadkiem tajemnego spotkania. Mimo to wierzy艂 w Jank臋 i kocha艂 j膮 nadal.

Wtem spostrzeg艂 na przedzie co艣, co zmieni艂o zasadniczo ponury tok my艣li. By艂a to blada smuga przecinaj膮ca ubity szlak i p艂yn膮ca dalej poprzez 艂膮k臋 ku wschodowi. Filip podbieg艂 z okrzykiem zdziwienia i stan膮艂 przy 艣wie偶o wykonanej robocie swych ludzi. Gdy wyje偶d偶a艂 do Churchill smuga ta, stanowi膮ca ostatni odcinek drogi pomi臋dzy obozem, a przysz艂膮 lini膮 kolejow膮, by艂a o dwie mile kr贸tsza. W ci膮gu pi臋ciu tygodni zaledwie Mac Dougall wykona艂 ca艂膮 t臋 robot臋. Filip by艂 pewien, 偶e nie da si臋 tego sko艅czy膰 tej jesieni, tymczasem praca by艂a nieomal gotowa, a do zimy brak艂o jeszcze dobrych trzech tygodni.

Filipowi wr贸ci艂a dawna energia, krew szybciej pop艂yn臋艂a w 偶y艂ach. Pod膮偶y艂 艣Piesznie 艣wie偶o wytkni臋tym torem. O 膰wier膰 mili dalej trafi艂 na ko艅cowy odcinek rob贸t. Le偶a艂y tu stosy wszelakich narz臋dzi. 呕arzy艂y si臋 jeszcze g艂ownie wielkiego ogniska, przy kt贸rym zapewne gotowano posi艂ek dla robotnik贸w. Filip przystan膮艂 na chwil臋 spogl膮daj膮c w dal. O p贸艂torej mili le偶a艂o jezioro Szarego Bobra sk膮d nieprzerwany system wodny prowadzi艂 do nowej linii kolejowej biegn膮cej im na spotkanie od po艂udnia. Filipa ol艣ni艂a nowa my艣l. Je艣li Mac Dougall zbudowa艂 dwie i 膰wier膰 mili toru dla kolejki dojazdowej w ci膮gu pi臋ciu tygodni, zdo艂aj膮 wyko艅czy膰 reszt臋, p贸艂torej mili, zanim 艣niegi nie uniemo偶liwi膮 im pracy ca艂kowicie.

Oblicza艂, 偶e w ca艂o艣ci da im to oko艂o pi臋tnastu mil drogi, id膮cej brzegiem siedmiu jezior, czyli 偶e zim膮 b臋d膮 mie膰 wspania艂y szlak, po kt贸rym psy wraz z saniami i ludzie na rakietach 艣nie偶nych b臋d膮 mogli biec szybko i 艂atwo, a偶 do Szarego Bobra. Mi臋dzy Szarym Bobrem za艣 a now膮 lini膮 kolejow膮, le偶e膰 b臋dzie tylko dwadzie艣cia mil g艂adkiego lodu. Pocz膮tkowo zamierza艂 rozpocz膮膰 po艂owy dopiero wiosn膮, lecz w艂a艣ciwie m贸g艂 to uczyni膰 znacznie wcze艣niej zastawiaj膮c sieci w przer臋blach. Przy Lobstick Creek, dok膮d linia kolejowa dotrze w kwietniu lub maju, zamrozi si臋 ryby i z艂o偶y je na sk艂ad. Pi臋膰set, lub nawet tysi膮c ton zapasu to na pocz膮tek wcale niez艂e. Dadz膮 z punktu od czterdziestu do osiemdziesi臋ciu tysi臋cy dolar贸w, z kt贸rych po艂owa p贸jdzie na wyp艂at臋 dywidendy.

Zawr贸ci艂 pogwizduj膮c z cicha. Czu艂 si臋 tak pe艂en energii, jakby wst膮pi艂o we艅 nowe 偶ycie. Chcia艂 co pr臋dzej spotka膰 Mac Dougalla i mia艂 nadziej臋, 偶e Brokaw tak偶e niebawem znajdzie si臋 na miejscu. Id膮c obmy艣la艂 postoje przydro偶ne, gdzie ludzie i zwierz臋ta mieliby mo偶no艣膰 niezb臋dnego wypoczynku. Zbuduje si臋 jeden schron na wybrze偶u Szarego Bobra, a reszt臋 rozrzuci na lodzie w regularnych odst臋pach, co pi臋膰 mil.

Dotar艂 ju偶 do poprzecznej drogi i zamierza艂 skr臋ci膰 w kierunku obozu, gdy dostrzeg艂 czyj膮艣 sylwetk臋 skradaj膮c膮 si臋 opodal. Nieznajomy d膮偶y艂 tym samym szlakiem, kt贸rym Filip przyby艂 przed p贸艂godzin膮, a tajemnicze jego zachowanie sprawi艂o, 偶e Filip przykucn膮wszy za nasypem toru, postanowi艂 cz艂owieka 艣ledzi膰. W par臋 minut p贸藕Niej w臋drowiec znalaz艂 si臋 o kilka metr贸w. Co prawda twarz gin臋艂a w mroku, lecz obcy st膮pa艂 tak zgarbiony, krokiem tak niepewnym, 偶e Filip zrozumia艂, i偶 jest to po prostu kto艣 padaj膮cy ze znu偶enia, nie za艣 偶aden szpieg. Zdziwi艂o go, 偶e nie zauwa偶y艂 poprzednio tego cz艂owieka, gdy偶 id膮c o wiele szybciej, musia艂 go niew膮tpliwie wymin膮膰 gdzie艣 po drodze. Wobec faktu, 偶e by艂 tak wyczerpany i 偶e si臋 po drodze kry艂, Filip postanowi艂 go 艣ledzi膰. Ruszy艂 zatem przez 艂膮k臋 na prze艂aj, obserwuj膮c z dala, sam niewidziany.

W ci膮gu najbli偶szej mili nocny w臋drowiec przystawa艂 dwukrotnie dla nabrania tchu, lecz zaledwie znalaz艂szy si臋 po艣r贸d rozsianych barak贸w obozowiska, przy艣pieszy艂 kroku, da艂 nura w ciemno艣膰 i zatrzyma艂 si臋 wreszcie przed drzwiami niewielkiej drewnianej chatki, o strza艂 rewolwerowy od domku Filipa. Chata by艂a nowo zbudowana i spojrzawszy na ni膮 Filip gwizdn膮艂 przez z臋by. Od pocz膮tku chcia艂 mieszka膰 osobno, tote偶 zbudowa艂 sw贸j dom o par臋set jard贸w od brzegu jeziora, nad kt贸rym t艂oczy艂a si臋 wi臋kszo艣膰 cha艂up. Nowa chata sta艂a jeszcze o sto jard贸w dalej, na po艂y ukryta w艣r贸d iglastych zaro艣li.

Nieznajomy obr贸ci艂 widocznie klucz w zamku, gdy偶 Filip pos艂ysza艂 szcz臋k 偶elaza, a potem trzask otwieranych i zamykanych drzwi. W chwil臋 p贸藕Niej przez zas艂oni臋te firank膮 okno s艂abo b艂ysn臋艂o 艣wiat艂o zapalonej lampy.

Filip po艣pieszy艂 teraz ku chacie zajmowanej przez niego samego oraz in偶yniera Mac Dougalla. Nacisn膮艂 klamk臋, lecz drzwi by艂y zamkni臋te od wewn膮trz na sztab臋. Zapuka艂 wtenczas silnie i ko艂ata艂 p贸ty, a偶 w izbie b艂ysn臋艂o 艣wiat艂o. Us艂ysza艂 tak偶e g艂os in偶yniera tu偶 za progiem.

KTo tam?

Co tobie do tego! 鈥 burkn膮艂 Filip, kt贸remu strzeli艂 w艂a艣nie do g艂owy niewczesny 偶art. 鈥 Otw贸rz, kiedy stukam!

Zgrzytn臋艂a odsuwana zasuwa, drzwi uchyli艂y si臋 z wolna. Filip pchn膮艂 je ramieniem i wszed艂. W bladym 艣wietle kaganka zobaczy艂 czerwon膮 twarz Mac Dougalla i gro藕Nie b艂yszcz膮ce ma艂e oczka. Na r贸wnym z nimi poziomie l艣ni艂a lufa rewolweru.

Filip zatrzyma艂 si臋 niemile zdziwiony. In偶ynier opu艣ci艂 bro艅.

Niech nas B贸g ma w swej opiece! O ma艂o ci臋 nie przedziurawi艂em! 鈥 wykrzykn膮艂. 鈥 Ale bo te偶 nie pora uprawia膰 tego rodzaju 偶arty, szczeg贸lnie gdy si臋 ma do czynienia z Sandy Mac Dougallem!

Wyci膮gn膮艂 d艂o艅 ze 艣miechem ulgi, po czym obaj m臋偶czy藕ni u艣cisn臋li sobie prawice tak gwa艂townie, a偶 im palce 艣cierp艂y.

Czy w ten sam spos贸b przyjmujesz wszystkich swoich przyjaci贸艂 Mac?

Mac Dougall wzruszy艂 ramionami, k艂ad膮c rewolwer na stole po艣rodku izby.

O ile mi si臋 zdaje 鈥 rzek艂 z dziwnym grymasem 鈥 w ca艂ym obozie nie mam ani jednego przyjaciela. A teraz wyt艂umacz mi Fil, co mia艂e艣 na my艣li? Pr贸bowa艂em si臋 czego艣 sam dorozumie膰, lecz jestem jak tabaka w rogu.

Filip zawiesza艂 w艂a艣nie sw膮 kurt臋 i czapk臋 na jednym z licznych ko艂k贸w wbitych w 艣cian臋. Obr贸ci艂 si臋 szybko.

Czego nie mo偶esz zrozumie膰, Mac?

Twych polece艅 z Churchill 鈥 odpar艂 Mac Dougall, bior膮c ze sto艂u wielk膮 czarn膮 faj臋.

Filip siad艂 teraz z westchnieniem ulgi, skrzy偶owa艂 nogi i zapali艂 w艂asn膮 faj臋.

Och, Sandy, pisa艂em przecie do艣膰 jasno, nawet jak dla Szkota. Dowiedzia艂em si臋 w Churchill, 偶e wielka gra rozpocznie si臋 niebawem. Wkr贸tce przem贸wi膮 karabiny. Nakaza艂em ci wi臋c by艣 zarz膮dzi艂 ostre pogotowie na dalszych plac贸wkach, a tu w obozie uzbroi艂 wszystkich ludzi godnych zaufania. Nie mamy czasu do stracenia. Ale na mi艂o艣膰 bosk膮 cz艂owieku, czy偶 jeszcze nie rozumiesz? O co ci teraz chodzi?

Mac Dougall obserwowa艂 go, jakby mu odj臋艂o mow臋.

Kaza艂e艣 mi uzbroi膰 ludzi? 鈥 wyj膮ka艂.

Oczywi艣cie. Pos艂a艂em instrukcje przed dwoma tygodniami.

Mac Dougall stukn膮艂 parokrotnie w czo艂o kwadratowym paluchem.

Albo straci艂e艣 g艂ow臋, Fil albo znowu ze mnie kpisz! Daj ju偶 raz pok贸j niewczesnym 偶artom! S艂yszysz! 鈥 w g艂osie Szkota brzmia艂a nieomal pasja 鈥 mia艂em tu w czasie twojej nieobecno艣ci prawdziwe piek艂o. Gadaj偶e raz powa偶nie!

Teraz z kolei Filip wytrzeszczy艂 oczy. Omal si臋 na koleg臋 nie rzuci艂.

Czy chcesz przez to powiedzie膰, 偶e nie otrzyma艂e艣 listu, w kt贸rym ci polecam zarz膮dzi膰 w obozie ostre pogotowie?

Nie. Otrzyma艂em tylko ten drugi.

Drugiego listu nie by艂o!

Mac Dougall skoczy艂 na r贸wne nogi, podbieg艂 do swej koi i wr贸ci艂 z listem. Wetkn膮艂 go Filipowi w gar艣膰 prawie z pasj膮. Pot wyst膮pi艂 mu na czole, gdy spostrzeg艂 wra偶enie, jakie ten skrawek papieru wywar艂 na zwierzchniku. Filip bowiem zblad艂 jak 艣ciana.

Na mi艂o艣膰 bosk膮, Mac, ale ty chyba tego nie zrobi艂e艣?

C贸偶 innego mog艂em zrobi膰? 鈥 zaprzeczy艂 Mac Dougall. 鈥 Stoi przecie czarno na bia艂ym, mo偶e nie? Kaza艂e艣 wydzieli膰 sze艣膰 patroli, po dziesi臋膰 ludzi ka偶dy, da膰 im karabiny, rewolwery, dwumiesi臋czny zapas 偶ywno艣ci i rozes艂a膰 do ustalonych przez ciebie miejsc. Ten list otrzyma艂em przed dziesi臋cioma dniami, ostatni oddzia艂 za艣, pod dow贸dztwem Toma Billingera odmaszerowa艂 przed tygodniem. Kaza艂e艣 wybra膰 ludzi najbardziej zaufanych, uczyni艂em wi臋c temu zado艣膰. W obozie zosta艂y teraz same wybierki, a strzelb za ma艂o nawet do polowania.

To nie ja pisa艂em ten list 鈥 rzek艂 Filip, nie spuszczaj膮c oczu z Mac Dougalla. 鈥 Podpis jest sfa艂szowany. List, kt贸ry ci pos艂a艂em z Churchill i w kt贸rym donosi艂em co艣 innego, zosta艂 zamieniony w drodze. Czy rozumiesz co to znaczy?

Mac Dougall nie m贸g艂 najwidoczniej doby膰 g艂osu. Kwadratowe szcz臋ki zwar艂y mu si臋 kurczowo, niby stalowe sid艂a. S臋kate gar艣ci bezw艂adnie le偶a艂y na kolanach.

To oznacza walk臋 鈥 ci膮gn膮艂 dalej Filip. 鈥 Dzi艣, jutro, mo偶e nawet za chwil臋. Nie pojmuj臋 czemu cios nie spad艂 dotychczas.

W paru s艂owach zda艂 koledze spraw臋 ze wszystkiego, czego si臋 dowiedzia艂 w Churchill. Gdy sko艅czy艂, Szkot pochyli艂 si臋 poprzez st贸艂, chwyci艂 rewolwer i trzymaj膮c za luf臋 poda艂 go Filipowi.

Nafaszeruj mnie o艂owiem! Fil, b艂agam ci臋, uczy艅 to zaraz!

Filip 艣cisn膮艂 d艂o艅 Mac Dougalla, wybuchaj膮c r贸wnocze艣nie 艣miechem.

Przecie nie teraz, gdy przyda艂oby mi si臋 jeszcze paru tak dzielnych ludzi jak ty, Sandy! Szcz臋艣cie, 偶e艣my w por臋 spostrzegli. Do jutra b臋dziemy gotowi. Nie mamy ani godziny, kto wie, mo偶e nawet minuty do stracenia. Ilu pewnych ludzi masz jeszcze pod r臋k膮?

Najwy偶ej dziesi臋ciu lub dwunastu. Robotnicy kolejowi, kt贸rych spodziewali艣my si臋 z Grand Trunk Pacific przybyli w trzy dni po twoim odje藕dzie do Churchill. Jest ich dwudziestu o艣miu, o wygl膮dzie bandyt贸w, lecz do roboty jedyni. Mam wra偶enie zreszt膮, 偶e dadz膮 si臋 u偶y膰 do ka偶dej roboty, byle im dobrze zap艂aci膰. Ale mnie nie s艂uchaj膮 wcale. Dowodzi nimi niejaki Thorpe, nadzorca i tylko jego rozkazy s膮 spe艂niane. Thorpe m贸g艂by ich sk艂oni膰 do walki, jednak nie posiadaj膮 偶adnej broni, pr贸cz paru no偶y. Mnie pozosta艂o osiem fuzji. Zbior臋 te偶 o艣miu ludzi, gotowych broni膰 s艂usznej sprawy. Banda Thorpe'a mog艂aby by膰 straszna w walce wr臋cz, gdyby ju偶 do tego przysz艂o.

Szkot przeszed艂 si臋 niespokojnie po chacie, przegarniaj膮c palcami zmierzwione w艂osy.

呕a艂uj臋 prawie 鈥 doda艂 鈥 偶e艣my zaprosili t臋 ho艂ot臋. Sprawiaj膮 po prostu wra偶enie szajki bandyckiej, ale pracuj膮 jak konie. Nigdy nie widzia艂em nic podobnego. Za to ilekro膰 dosz艂o do b贸jki, zawsze niemal brali g贸r臋 nad naszymi lud藕mi. Tak, gdyby艣my si臋 mogli porozumie膰 z Thorpem...

Pogadamy z nim jeszcze dzisiejszej nocy 鈥 przerwa艂 Filip. 鈥 A raczej, aby by膰 艣cis艂ym, dzisiejszego ranka. Jest ju偶 godzina pierwsza. Ile czasu ci zajmie zgromadzenie najlepszych naszych ludzi?

P贸艂 godziny 鈥 tu Mac Dougall skoczy艂 偶wawo na r贸wne nogi. 鈥 Jest Roberts, Henshaw, Tom Cassidy, Lecault, s膮 dwaj Francuzi oraz dwaj bracia St. Pierre. Same asy. Daj ka偶demu fuzj臋 i rewolwer, a stanie za dwudziestu.

W chwil臋 p贸藕niej, zgasiwszy poprzednio 艣wiat艂o, obaj m臋偶czy藕ni wyszli z chaty, Filip zwr贸ci艂 uwag臋 kolegi na s艂abo o艣wietlone okno domu, do kt贸rego d膮偶y艂 przed godzin膮 tajemniczy w臋drowiec.

To mieszkanie Thorpe'a 鈥 wyja艣ni艂 Mac Dougall. 鈥 Nie widzia艂em go dzisiaj wcale. Przepada艂 gdzie艣 ca艂y dzie艅. A teraz wida膰 nie 艣pi.

Pogadamy najpierw z nim 鈥 rzek艂 Filip.

Na pukanie Mac Dougalla odpowiedzia艂a na razie cisza, po czym ozwa艂y si臋 ci臋偶kie kroki i kto艣 otworzy艂 drzwi. Sandy wszed艂 pierwszy, za nim Filip. Thorpe cofn膮艂 si臋 od progu. By艂 艣redniego wzrostu, lecz tak muskularny, 偶e wydawa艂 si臋 prawie wysoki. G艂adko ogolony, mia艂 czarne oczy i w艂osy. Zar贸wno wygl膮d jak i wyraz twarzy nie odpowiada艂y zupe艂nie poj臋ciu zwyk艂ego dozorcy rob贸t. Zachowanie oraz s艂owa, kt贸rymi powita艂 go艣ci, podkre艣li艂y tym bardziej dziwne wra偶enie.

Dobry wiecz贸r panom.

Dzie艅 dobry 鈥 poprawi艂 Mac Dougall, g艂ow膮 wskazuj膮c Filipa. 鈥 Thorpe, to jest pan Whittemore. ZObaczyli艣my, 偶e si臋 tutaj 艣wieci, s膮dzili艣my wi臋c, 偶e nie przeszkodzimy.

Filip i Thorpe u艣cisn臋li sobie wzajem d艂onie.

W sam膮 por臋, by wypi膰 kubek kawy! 鈥 zaprasza艂 gospodarz, pokazuj膮c dymi膮cy na piecu garnek. 鈥 Wracam w艂a艣nie z d艂ugiej wyprawy po nowym torze. Bada艂em teren na p贸艂nocnym brzegu Szarego Bobra, co mnie tak zaj臋艂o, 偶e pu艣ci艂em si臋 z powrotem do domu dopiero o zmierzchu. Niech偶e panowie spr贸buj膮. Ma艂o kto mo偶e mi dor贸wna膰 w przyrz膮dzaniu kawy.

Mac Dougall spostrzeg艂 w twarzy Filipa gwa艂town膮 zmian臋, a podczas gdy Thorpe 艣pieszy艂 zdj膮膰 z ognia pryskaj膮cy kaw膮 garnek, in偶ynier zauwa偶y艂, jak jego zwierzchnik czyni szybki ruch w kierunku sto艂u i chwyta stamt膮d co艣, co sprawia艂o wra偶enie kawa艂ka szmaty. Dziwny przedmiot znik艂 zreszt膮 momentalnie w d艂oni Filipa. Lecz twarz mia艂 zaczerwienion膮, a w oczach niepoj臋te b艂yski.

呕a艂uj臋 bardzo, jednak nie mo偶emy przyj膮膰 go艣ciny 鈥 rzek艂. 鈥 Jestem zm臋czony i chcia艂bym si臋 co pr臋dzej po艂o偶y膰. Zamierza艂em tylko wyrazi膰 swe uznanie dla wyt臋偶onej pracy pa艅skich ludzi. Post臋py w robocie s膮 doprawdy zdumiewaj膮ce.

Istotnie s膮 to dobrzy pracownicy 鈥 przyzna艂 Thorpe spokojnie. 鈥 Troch臋 sza艂awi艂y, ale roboty si臋 nie boj膮.

Odprowadzi艂 go艣ci swych do drzwi. Skoro si臋 troch臋 oddalili, Filip przem贸wi艂 do Mac Dougalla g艂osem dr偶膮cym z gniewu.

Id藕, zawo艂aj swych ludzi do biura, Sandy. Nie m贸wi艂em wcale z Thorpem, gdy偶 nie ufam k艂amcom, a Thorpe z punktu sk艂ama艂. Nie chodzi艂 dzi艣 wcale nad jezioro. Widzia艂em go wracaj膮cego ze strony przeciwnej. 艁偶e. Przysporzy nam jeszcze k艂opotu. Miej go na oku, Sandy, jego i t臋 jego szajk臋. A teraz 艣piesz si臋.

Rozdzielili si臋, przy czym Filip wr贸ci艂 do chaty, kt贸r膮 opu艣ci艂 przed kwadransem. Zapaliwszy na nowo lamp臋 wyci膮gn膮艂 do 艣wiat艂a 贸w ga艂ganek, zabrany z chaty Thorpe'a. Oddech ugrz膮z艂 mu w gardle. Wiedzia艂 ju偶 teraz, czemu Thorpe przyby艂 tej nocy od strony wzg贸rz, czemu by艂 tak wyczerpany i czemu k艂ama艂. 艢ciska艂 d艂o艅mi skronie nie mog膮c oczom uwierzy膰. J臋kn膮艂 g艂ucho. Uczyni艂 oto straszne odkrycie: Thorpe by艂 ukochanym Janki.

Ten ga艂ganek bowiem, zabrany z chaty dozorcy robotnik贸w, by艂 po prostu dobrze znajom膮 male艅k膮 b艂臋kitn膮 haftowan膮 chusteczk膮, zmi臋t膮 i wilgotn膮 od 艂ez.

Rozdzia艂 XX
Walka si臋 zaczyna

Filip sta艂 tak d艂ug膮 chwil臋 wpatrzony w ma艂y kwadracik batystu. W sercu czu艂 dziwny ch艂贸d; kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Z ka偶d膮 minut膮 ros艂y w nim 偶al i obrzydzenie. Janka i Thorpe! Tych dwoje, kt贸rych przepa艣膰 zdawa艂a si臋 dzieli膰, by艂o zatem zespolonych tak 艣ci艣le. Janka, pe艂na s艂odyczy i dystynkcji, pe艂na sn贸w poetycznych i roje艅 oraz Thorpe dozorca robotnik贸w! Przecie on sam czu艂 si臋 niegodnym tej wyj膮tkowej dziewczyny, ub贸stwia艂 j膮 nieomal na kolanach, a ona wzgardzi艂a nim, odepchn臋艂a jego mi艂o艣膰, by p贸j艣膰 za tym prostakiem...

Wzdrygn膮艂 si臋 jakby go ch艂贸d przeszy艂. Zbli偶ywszy si臋 do pieca rzuci艂 kawa艂 zmi臋tego papieru, na to chusteczk臋 Janki i przytkn膮艂 zapa艂k臋. P艂omie艅 buchn膮艂 od razu.

W par臋 chwil p贸藕niej drzwi si臋 otwar艂y i wszed艂 Mac Dougall. Towarzyszyli mu obaj bracia St. Pierre, my艣liwi obozowi. Filip przywita艂 si臋 z nimi, przy czym wszyscy trzej udali si臋 do dalszego pokoju znanego pod nazw膮 biura. W ci膮gu paru minut zjawili si臋: Cassidy, Henshaw i reszta. W 偶adnych oczach nie b艂ysn膮艂 niepok贸j, gdy Filip wyrazi艂 sw膮 propozycj臋. Oszcz臋dnie opowiedzia艂 to wszystko, co poprzednio zreferowa艂 koledze, zako艅czy艂 za艣 szczerym wyznaniem, 偶e dalszy bieg wypadk贸w zale偶y wy艂膮cznie niemal od ich uczciwo艣ci i dobrej woli.

Nie nale偶ycie do tego gatunku ludzi, co to w podobnych wypadkach ogl膮daj膮 si臋 przede wszystkim za zap艂at膮! Dlatego w艂a艣nie ufam wam. Jest w obozie p贸艂 setki drab贸w, kt贸rych m贸g艂bym wynaj膮膰 do obrony czy napa艣ci, lecz nie 偶ycz臋 sobie zaci臋偶nik贸w. Co mi po takich, kt贸rzy gotowi s膮 uciec za lada strza艂em! Chc臋 mie膰 towarzyszy gotowych odda膰 偶ycie dla s艂usznej sprawy. Nie proponuj臋 wam pieni臋dzy, natomiast, od tej chwili jeste艣cie udzia艂owcami Wielkiej P贸艂nocnej Kompanii Po艂owu Ryb. Skoro tylko b臋d臋 si臋 m贸g艂 skomunikowa膰 z dyrektorami, ka偶dy z was otrzyma sto imiennych akcji. Pami臋tajcie, i偶 nie jest to 偶adna gratyfikacja! Po prostu chytrze chc臋 was zainteresowa膰 w istnienie tej plac贸wki. Jest nas o艣miu. Skoro ka偶dy zaopatrzy si臋 w rewolwer, r臋cz臋, 偶e 偶adna si艂a nas nie zmo偶e!

W s艂abym 艣wietle dwu lamp olejnych twarze obecnych poczerwienia艂y z entuzjazmu. Cassidy pierwszy chwyci艂 d艂o艅 Filipa na znak zupe艂nej wierno艣ci.

Dadz膮 nam rad臋 dopiero gdy piek艂o zamarznie 鈥 rzek艂 鈥 gdzie m贸j rewolwer?

Mac Dougall przyni贸s艂 fuzj臋 oraz rewolwery.

Rankiem rozpoczniemy budow臋 nowego domu, tu偶 ko艂o tej chaty 鈥 rzek艂 Filip. 鈥 Dom nie jest wcale potrzebny, pozwoli to nam jednak trzyma膰 si臋 kupy oraz mie膰 bro艅 pod r臋k膮. Bro艅 i amunicj臋 z艂o偶ymy bowiem w tej izbie. Podzielimy si臋 na dwie zmiany, przy czym Cassidy poprowadzi robot臋, je艣li wy wszyscy nie macie nic przeciwko temu. Umie艣cimy tak偶e cztery nowe prycze, tak i偶 po艂owa ludzi b臋dzie zawsze spa艂a z nami, reszta natomiast mo偶e polowa膰 w pobli偶u obozu i oczywi艣cie zwa偶a膰 na to co si臋 dzieje. Jak si臋 wam ten plan podoba?

Doskona艂y! 鈥 pochwyci艂 Henshaw prze艂amuj膮c swoj膮 fuzj臋. 鈥 Nabijamy bro艅?

Oczywi艣cie.

W pokoju s艂yszano czas jaki艣 metaliczny szcz臋k otwieranych fuzji oraz zgrzyt zamk贸w. Po up艂ywie pi臋ciu minut Filip zosta艂 sam na sam z Mac Dougallem. Karabiny zaj臋艂y miejsca pod 艣cian膮, pi臋knie wyci膮gni臋te w rz膮d, przy czym na ka偶dej lufie wisia艂 pas pe艂en naboi.

Poszed艂bym o najwi臋kszy zak艂ad, 偶e ci ludzie nie skrewi膮! 鈥 wykrzykn膮艂 Filip. 鈥 Mac, czy nigdy nie przysz艂o ci na my艣l, 偶e je艣li potrzebujesz prawdziwych m臋偶czyzn, to winiene艣 ich szuka膰 przede wszystkim na Dalekiej P贸艂nocy! Ka偶dy z tych ch艂opc贸w przyszed艂 na 艣wiat tutaj w艂a艣nie, pr贸cz jednego Cassidy'ego, ale Cassidy to urodzony 偶o艂nierz. Umr膮, lecz si臋 nie cofn膮!

Mac Dougall zatar艂 d艂onie chichocz膮c.

Co dalej, Fil?

Musimy pos艂a膰 najlepszego szybkobiegacza w 艣lad za Billingerem oraz powiadomi膰 reszt臋 oddzia艂贸w, 偶eby wraca艂y co rychlej. Lecz tamci zapewne si臋 sp贸藕ni膮 mimo najwi臋kszego nawet po艣piechu, gdy tymczasem Billinger mo偶e przyby膰 w czas.

W艂a艣nie tydzie艅 temu wyruszy艂. Trudno uwierzy膰, by wr贸ci艂 wcze艣niej ni偶 za trzy tygodnie. Wy艣l臋 kuzyna St. Pierre, m艂odego Indianina imieniem Krucze Pi贸ro. Spakuje tylko tobo艂ek na drog臋 i jazda. A teraz Fil, id藕 spa膰. Wygl膮dasz raczej na trupa ni偶 na 偶ywego cz艂owieka.

Mimo okropnego fizycznego wyczerpania Filip wcale nie by艂 pewien, czy potrafi zasn膮膰. Rozko艂ysane nerwy wymaga艂y ci膮g艂ego ruchu. Zreszt膮 jedynie ustawiczny zam臋t dopomaga艂 do unikania my艣li o Jance i Thorpe'em. Skoro Mac Dougall poszed艂 odszuka膰 Krucze Pi贸ro, Filip rozebra艂 si臋 jednak i wyci膮gn膮艂 na pryczy. Dopiero zamkn膮wszy oczy odczu艂 w ca艂ej pe艂ni niezmierne znu偶enie. Gdy Mac Dougall wr贸ci艂 po up艂ywie godziny, Filip ju偶 spa艂. Zbudzi艂 si臋 o dziewi膮tej. Uda艂 si臋 wtenczas do chaty kucharza obozowego, spo偶y艂 gor膮ce 艣niadanie z艂o偶one z suchara i w臋dzonki, 艂ykn膮艂 mocnej kawy i odszuka艂 Szkota. Sandy wychodzi艂 w艂a艣nie z domku Thorpe'a.

Zabawny typ z tego Thorpe'a 鈥 rzek艂 in偶ynier po przywitaniu. 鈥 Nie tylko 偶e sam nic nie robi, ale nawet nie udaje zwyk艂ego robotnika. Zwr贸膰 tylko uwag臋 na jego r臋ce, gdy go spotkasz. S膮 tak wypieszczone jak na przyk艂ad r臋ce pianisty. Natomiast z innych potrafi wycisn膮膰 si贸dme poty. Chcesz mo偶e zobaczy膰 jak orz膮 jego ludzie.

W艂a艣nie id臋 do nich 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 Czy Thorpe jest u siebie?

Mia艂 wyj艣膰 przed chwil膮. A, ot贸偶 i on.

Mac Dougall gwizdn膮艂. Thorpe za艣, przechodz膮cy opodal, zatrzyma艂 si臋 oczekuj膮c zwierzchnika.

Chce pan zapewne obejrze膰 roboty? 鈥 spyta艂 uprzejmie, gdy Filip si臋 z nim zr贸wna艂.

Tak. Chc臋 zobaczy膰 jak pa艅scy ludzie daj膮 sobie rad臋 bez kierownictwa.

Umilk艂, zapalaj膮c fajk臋, po czym wskaza艂 gromad臋 robotnik贸w skupion膮 nad brzegiem jeziora.

Ci ludzie na przyk艂ad. Buduj膮 prom. Odbierz im dozorc臋, a nie b臋d膮 nawet warci tego co zjedz膮. Przywie藕li艣my ich z Winnipeg.

Thorpe zwija艂 w palcach papierosa. Pod pach膮 mia艂 lekkie sk贸rzane r臋kawiczki.

Moi ludzie s膮 innego pokroju 鈥 roze艣mia艂 si臋 beztrosko.

Wiem o tym 鈥 potwierdzi艂 Filip, obserwuj膮c uwa偶nie d艂ugie bia艂e i zr臋czne palce zagadkowego cz艂owieka. 鈥 Dlatego w艂a艣nie chcia艂bym ich zobaczy膰 przy pracy, bez pana.

Mam sobie za punkt honoru wiedzie膰 najdok艂adniej, czego pewna ilo艣膰 ludzi potrafi dokona膰 w okre艣lonym czasie 鈥 t艂umaczy艂 Thorpe, podczas gdy szli wsp贸lnie w stron臋 艂膮ki. 鈥 Ustaliwszy ten wymiar szukam tego rodzaju pracownik贸w, kt贸rzy nie potrzebuj膮 pilnowania ani ci膮g艂ych wskaz贸wek. Skoro dopi膮艂em jednego i drugiego, zadanie gotowe. Prawda jakie to proste?

Thorpe mia艂 w sobie niew膮tpliwie co艣 poci膮gaj膮cego. Nawet w obecnym stanie ducha Filip musia艂 to przyzna膰. Niezwyk艂y dozorca interesowa艂 go pod wieloma wzgl臋dami. Posiada艂 g艂os o brzmieniu niskim i przyjemnym. U偶ywa艂 wyra偶e艅 i zwrot贸w znamionuj膮cych pewn膮 kultur臋 duchow膮. Najbardziej intryguj膮ca wszak偶e by艂a jego powierzchowno艣膰. Thorpe min膮艂 zapewne czterdziestk臋, dobiega艂 mo偶e nawet lat czterdziestu pi臋ciu, by艂 zatem, dwa, a nawet trzy razy niemal starszy od Janki. Jednak偶e nieodparty urok dzia艂a艂 nawet na Filipa, c贸偶 dopiero na kobiet臋. My艣l膮c o tym wszystkim Filip zacisn膮艂 pi臋艣ci, a偶 mu paznokcie wesz艂y w cia艂o.

LUdzie Thorpe'a pracowali istotnie zaciekle. Ledwo ten i 贸w podni贸s艂 g艂ow臋 znad roboty. Tylko pewien drobny, szczup艂y, czerwonolicy cz艂owieczek dotkn膮艂 czapki na widok nadchodz膮cych.

To m贸j zast臋pca 鈥 wyja艣ni艂 Thorpe. 鈥 Ma mi co艣 do zakomunikowania. Przepraszam pana, musz臋 si臋 z nim rozm贸wi膰.

Oddali艂 si臋 nieco, podczas gdy Filip pod膮偶y艂 wzd艂u偶 linii rob贸t. Mijaj膮c ludzi kolejno pozdrawia艂 ich skinieniem g艂owy i u艣miechem. Mac Dougall mia艂 racj臋. Trudno by艂o o typy bardziej zb贸jeckie.

Podniesione g艂osy sprawi艂y, 偶e si臋 gwa艂townie odwr贸ci艂. ZObaczy艂 wtenczas, 偶e Thorpe oraz jego zast臋pca zbli偶yli si臋 do ogromnego draba o szerokich barach, z kt贸rym wiedli ma艂o przyjazn膮 dyskusj臋. Paru robotnik贸w, porzuciwszy prac臋, gromadzi艂o si臋 wok贸艂. S艂owa Thorpe'a rozlega艂y si臋 daleko.

Uczynisz to Blake, albo te偶 mo偶esz spakowa膰 rzeczy i jazda! Co dotyczy ciebie, dotyczy r贸wnie偶 twojej szajki. Wiem co zamy艣lasz, lecz to mi jest ca艂kiem oboj臋tne. Bierz kilof i wal. Chcesz, to dobrze, nie to nie!

Filip nie dos艂ysza艂 odpowiedzi draba, lecz niespodzianie pi臋艣膰 Thorpe'a strzeli艂a ku przodowi, wprost w szcz臋k臋 przeciwnika. W nast臋pnej chwili Thorpe uskoczy艂 wstecz, sam jeden stawiaj膮c czo艂a p贸艂 tuzinowi zacietrzewionych ludzi. W gar艣ci mia艂 ju偶 rewolwer, przy czym bia艂e z臋by l艣ni艂y w drapie偶nym u艣miechu.

Namy艣lcie si臋 dobrze, ch艂opcy 鈥 m贸wi艂 spokojnie. 鈥 Je艣li wam warunki nie dogadzaj膮, wieczorem mo偶ecie otrzyma膰 wyp艂at臋. Dostaniecie tak偶e dostateczn膮 ilo艣膰 zapas贸w na drog臋. Nie zamierzam was zmusza膰 do wype艂nienia umowy.

Sko艅czywszy, jak gdyby nigdy nic poszed艂 na spotkanie Filipa.

To nam op贸藕ni prac臋 co najmniej o tydzie艅 鈥 rzek艂, chowaj膮c rewolwer do pochwy chytrze ukrytej pod bluz膮. 鈥 Od dawna zreszt膮 spodziewa艂em si臋 zatargu z tym Blake'em i jego kompani膮. Ciesz臋 si臋, 偶e ju偶 po wszystkim. Blake grozi strajkiem, o ile nie mianuj臋 go swym zast臋pc膮 i nie podnios臋 dni贸wki robotnik贸w z sze艣ciu dolar贸w, na dziesi臋膰. Te偶 pomys艂! Strajk w miejscu tak odludnionym! Pocz膮tek cywilizacji, h臋?

Roze艣mia艂 si臋, i wobec tej wspania艂ej odwagi, Filip r贸wnie偶 nie m贸g艂 si臋 od 艣miechu powstrzyma膰.

S膮dzi pan, 偶e odejd膮? 鈥 spyta艂 z pewnym niepokojem.

Jestem tego zupe艂nie pewien. Ale o to mi w艂a艣nie chodzi.

W godzin臋 p贸藕niej Filip wr贸ci艂 do obozu. Nie spotyka艂 ju偶 Thorpe'a a偶 do pory obiadowej, po czym nadzorca sam go odnalaz艂. By艂 wyra藕nie strapiony.

Jest nieco gorzej ni偶 s膮dzi艂em 鈥 rzek艂. 鈥 Blake wraz z o艣miu innymi zerwali umow臋. Odebra艂 ju偶 pieni膮dze i rzeczy. Nie przypuszcza艂em, 偶e odejdzie wi臋cej ni偶 trzech lub czterech.

Dodam panu kilku ludzi 鈥 pociesza艂 Filip.

W tym w艂a艣nie szkopu艂 鈥 odpar艂 Thorpe skr臋caj膮c papierosa. 鈥 Wol臋 by moi ludzie pracowali oddzielnie. Skoro si臋 mi臋dzy nich wkr臋ci paru dyletant贸w, ucierpi na tym niew膮tpliwie tempo pracy, nie m贸wi膮c ju偶 o prawdopodobie艅stwie b贸jki. Zgadzam si臋 najzupe艂niej, 偶e to s膮 szorstkie typy. Lecz zw艂oki w robocie mo偶na unikn膮膰 w inny spos贸b. Niech pa艅scy ludzie rozpoczn膮 budow臋 drogi od jeziora Szarego Bobra, id膮c nam naprzeciw.

Wkr贸tce po tej rozmowie z Thorpe'em, Filip spotka艂 Mac Dougalla. In偶ynier nie ukrywa艂 zadowolenia wobec nowego obrotu spraw.

Ciesz臋 si臋, 偶e sobie poszli 鈥 rzek艂. 鈥 Je艣li dojdzie do jakichkolwiek zamieszek nieobecno艣膰 tej ho艂oty mo偶e nam tylko wyj艣膰 na korzy艣膰. Da艂bym ca艂omiesi臋czn膮 pensj臋, byle Thorpe zwolni艂 tak偶e reszt臋 swoich ludzi. Pracuj膮 doskonale, to prawda, ale w razie bijatyki wola艂bym ich widzie膰 jak najdalej st膮d.

Tego dnia Filip nie spotka艂 ju偶 wi臋cej Thorpe'a. Wybrawszy ludzi do pracy nad jeziorem Szarego Bobra, wys艂a艂 r贸wnocze艣nie zaufanego przewodnika na drog臋 wiod膮c膮 z Fort Churchill na spotkanie Brokawa. S膮dzi艂, 偶e Brokaw wraz z pann膮 Eileen pojawi膮 si臋 na horyzoncie w ci膮gu najbli偶szych dni, mimo to wyda艂 rozporz膮dzenie, by w razie przeciwnym, przewodnik dotar艂 a偶 do samych granic fortu.

Nad wieczorem, obaj bracia St. Pierre, Lecault oraz Henshaw odwiedzili szefa w biurze, sk艂adaj膮c sprawozdanie z dziennej pracy. Lecault ustrzeli艂 艂osia o trzy mile na po艂udnie, mi臋so za艣 zawiesi艂 na drzewie. Jeden z braci St. Pierre widzia艂 Blake'a wraz z przyjaci贸艂mi w臋druj膮cych w stron臋 Churchill. REszta nie umia艂a donie艣膰 nic godnego uwagi. O zmroku ju偶, Mac Dougall przyprowadzi艂 jeszcze dw贸ch zaufanych robotnik贸w, kt贸rych uzbrojono w staro艣wieckie odtylc贸wki. Innej broni ob贸z ju偶 nie posiada艂.

Maj膮c dziesi臋ciu ludzi w pogotowiu do odparcia napa艣ci, Filip poczu艂 si臋 niemal panem sytuacji. By艂o zupe艂n膮 niemo偶liwo艣ci膮, aby wrogowie mogli zaskoczy膰 ob贸z niespodzianie, przy czym wywiadowcy b艂膮dz膮cy co dzie艅 po puszczy okolicznej mieli zawsze czas, w razie us艂yszenia strzelaniny, przyj艣膰 z pomoc膮 napadni臋tym kolegom. Otrzymali zreszt膮 rozkaz, za najl偶ejszym podejrzanym objawem, podniesienia alarmu przy pomocy serii wystrza艂贸w, jak gdyby w po艣cigu za uciekaj膮cym 艂osiem.

Je艣li sz艂o o uczucia osobiste to Filip zwalcza艂 wci膮偶 nadaremnie wspomnienie o Jance. W ci膮gu dw贸ch lub trzech dni po powrocie do domu nie mia艂 w艂a艣ciwie chwili wytchnienia, zrywaj膮c si臋 o 艣wicie i k艂ad膮c spa膰 p贸藕No w nocy. Pada艂 na pos艂anie wyczerpany, w nadziei, 偶e sen zag艂uszy bolesne my艣li. Ci臋偶kie warunki duchowe i fizyczne wywar艂y na nim sw贸j wp艂yw, tote偶 wierny Mac Dougall ze wzrastaj膮c膮 trosk膮 obserwowa艂 zmienione oblicze zwierzchnika. Czwartego dnia Thorpe przepad艂 na ca艂膮 dob臋. Ka偶da godzina nieobecno艣ci tego cz艂owieka zdawa艂a si臋 Filipowi wieczno艣ci膮 pe艂n膮 nieludzkiego udr臋czenia, wiedzia艂 bowiem, 偶e nadzorca robotnik贸w poszed艂 na spotkanie z Jank膮. W trzy dni p贸藕Niej powt贸rzy艂o si臋 to samo i Filip po prostu dosta艂 gor膮czki.

Przepracowujesz si臋 stanowczo 鈥 rzek艂 Mac Dougall do Filipa. 鈥 艢pisz najwy偶ej pi臋膰 godzin na dob臋. MUsisz zmieni膰 tryb 偶ycia, albo przygotowa膰 si臋 na to, 偶e gdy przyjdzie do walki zamiast stan膮膰 z nami rami臋 przy ramieniu, legniesz w lazarecie.

Dni p艂yn臋艂y nadal ci臋偶kie i nu偶膮ce. Ani Filip, ani Mac Dougall nie mogli poj膮膰 dlaczego wypadki rozwijaj膮 si臋 z tak beznadziejn膮 powolno艣ci膮. Oczekiwali napadu z godziny na godzin臋, tymczasem, mimo starannego wywiadu, nie dostrzegano w pobli偶u obozu obecno艣ci jakichkolwiek obcych ludzi. Nie mogli tak偶e zrozumie膰, co si臋 dzieje w艣r贸d robotnik贸w Thorpe'a. Coraz kt贸ry艣 rzuca艂 prac臋. Liczebno艣膰 ich spad艂a z dziewi臋tnastu do pi臋tnastu, z pi臋tnastu za艣 na okr膮g艂y tuzin. Wreszcie Thorpe sam poprosi艂 o obni偶enie pensji o po艂ow臋, gdy偶 nie umie da膰 sobie rady z lud藕Mi. Tego偶 dnia odszed艂 zast臋pca Thorpe'a oraz jeszcze dwu innych, tak i偶 zosta艂o ich ju偶 zaledwie dziewi臋ciu.

Zagadkowa wydawa艂a si臋 tak偶e zw艂oka w przybyciu Brokawa. Min臋艂y dwa tygodnie, w ci膮gu kt贸rych Thorpe opuszcza艂 ob贸z trzykrotnie. Pi臋tnastego dnia wr贸ci艂 pos艂aniec, kt贸ry je藕dzi艂 do Fort Churchill. By艂 zupe艂nie oszo艂omiony, przywi贸z艂 przy tym dziwaczne wie艣ci. Oto Brokaw wraz z c贸rk膮 opu艣cili rzekomo Fort Churchill w dwa dni po wyje藕dzie Piotra Couch~ee. Odbywali podr贸偶 w dw贸ch pirogach. Pos艂aniec nie zauwa偶y艂 nigdzie na brzegu 艣ladu ich obecno艣ci.

Odebrawszy zdumiewaj膮c膮 wiadomo艣膰 Filip pos艂a艂 po Mac Dougalla. Szkot gapi艂 si臋 oszo艂omiony.

To jest pierwsze uderzenie naszych wrog贸w! 鈥 rzek艂 Filip, przy czym g艂os jego mia艂 stalowe brzmienie. 鈥 Uwi臋zili Brokawa. Trzymaj naszych ludzi pod r臋k膮, Sandy, gdy偶 mog膮 nam by膰 potrzebni ka偶dej chwili. Pi臋ciu niech 艣pi za dnia, a czuwa noc膮.

Up艂yn臋艂o pi臋膰 dni we wzgl臋dnym spokoju.

Sz贸stego dnia, nad wieczorem Mac Dougall wszed艂 do izby, w kt贸rej Filip przebywa艂 sam jeden. Twarz m艂odego Szkota, zazwyczaj rumiana mia艂a tym razem odcie艅 popielaty. Zgni贸t艂szy obur膮cz por臋cz najbli偶szego krzes艂a zakl膮艂 soczy艣cie. W ci膮gu d艂ugiej wsp贸艂pracy Filip s艂ysza艂 przyjaciela kln膮cego zaledwie trzy czy cztery razy.

Niech diabli porw膮 tego Thorpe'a!

Co si臋 sta艂o? 鈥 spyta艂 Filip, przy czym mi臋艣nie zesztywnia艂y mu ju偶 jak do walki.

Mac Dougall z pasj膮 wytrz膮sa艂 popi贸艂 z fajki.

Nie chcia艂em ci przysparza膰 trosk! 鈥 rzek艂. 鈥 Milcza艂em zatem o tym i owym. OT贸偶 Thorpe przywi贸z艂 ze sob膮 艂adunek whisky. Wiem dobrze, 偶e wykroczy艂 tym samym przeciw ustalonym przez ciebie prawom, ale i tak masz do艣膰 powod贸w do zatarg贸w z nim, wi臋c tej kwestii nie chcia艂em ju偶 porusza膰. Jednak偶e i z innych wzgl臋d贸w zachowuje si臋 jak 艣winia. Dwukrotnie odwiedza艂a go w obozie kobieta. Przekrada si臋 potajemnie, a dzi艣 przysz艂a znowu...

Filipa 艣cisn臋艂o co艣 za gard艂o. Mac Dougall, patrz膮c w innym kierunku, nie dostrzeg艂 drgania twarzy zwierzchnika, ani grymasu jaki na chwil臋 skazi艂 jego rysy.

Kobieta, Mac?...

M艂oda kobieta 鈥 podkre艣li艂 Mac Dougall z emfaz膮. 鈥 Nie wiem co to za jedna, lecz nie skrada艂aby si臋 jak z艂odziej, gdyby mia艂a prawo do tego m臋偶czyzny. Mo偶e jest 偶on膮 kt贸rego z robotnik贸w?... Znajduje si臋 tu z p贸艂 tuzina 偶onatych.

Czy m贸g艂by艣 j膮 pozna膰? Czy si臋 jej kiedy przyjrza艂e艣 z bliska?

Nie. Chodzi z zas艂oni臋t膮 twarz膮, nie szpiegowa艂em jej zreszt膮 specjalnie, bo co mi do tego. Teraz to twoja rzecz. R贸b co uwa偶asz za wskazane.

Filip wsta艂. Czu艂 przenikliwy ch艂贸d. W艂o偶y艂 zatem ciep艂膮 kurt臋, czapk臋 oraz przypasa艂 rewolwer. Spojrza艂 na Mac Dougalla. By艂 bardzo blady.

Czy jest u niego teraz?

Przekrad艂a si臋 do chaty przed p贸艂godzin膮 zaledwie. Widzia艂em j膮 ze skraju boru.

Sk膮d przysz艂a? Czy ze strony wzg贸rz?

Tak. Stamt膮d w艂a艣nie.

Filip zbli偶y艂 si臋 do drzwi.

Id臋 do Thorpe'a. Zabawi臋 tam pewno do艣膰 d艂ugo.

Wyszed艂szy na zewn膮trz zatrzyma艂 si臋 chwil臋, spozieraj膮c z dala w o艣wietlone okna nadzorcy. Potem ruszy艂 w stron臋 chaty. Zamiast jednak skierowa膰 si臋 do drzwi, opar艂 si臋 o 艣cian臋, w pobli偶u jednego z okien. Dreszcze ju偶 min臋艂y. W skroniach pulsowa艂a krew. Na d藕wi臋k g艂osu Thorpe'a wewn膮trz izby uczu艂 w 偶y艂ach istny ogie艅. My艣la艂, 偶e je艣li tajemnicz膮 kobiet膮 oka偶e si臋 Janka, w takim razie zastrzeli Thorpe'a. Je艣li to jaka艣 inna kobieta, pozwoli mu odej艣膰, byle si臋 jeszcze dzisiejszej nocy wyni贸s艂. Czeka艂. G艂os Thorpe'a dolatywa艂 cz臋sto, a raz dozorca wybuchn膮艂 艣miechem drwi膮cym i prawie obel偶ywym. Kobieta przem贸wi艂a tylko dwukrotnie. Minuty mija艂y; up艂yn臋艂a godzina, jedna, potem druga. Wreszcie 艣wiat艂o zgas艂o; wtenczas Filip przyczai艂 si臋 za progiem.

Po chwili drzwi si臋 otwar艂y i wymkn臋艂a si臋 z nich zakapturzona posta膰 d膮偶膮c 艣piesznie ku najbli偶szej g臋stwinie. Wybieg艂szy zza w臋g艂a Filip pod膮偶y艂 jej 艣ladem. Dogoni艂 tajemnicz膮 osob臋 na niewielkiej polance. Skoro po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu nieznajomej, ta odwr贸ci艂a si臋 z przera偶onym okrzykiem. Filip da艂 krok wstecz.

Na mi艂o艣膰 bosk膮, Janko, wi臋c to ty?!

G艂os mia艂 ochryp艂y, jakby si臋 dusi艂. Na sekund臋 zobaczy艂 przed sob膮 jej blad膮, przera偶on膮 twarz. Potem, bez s艂owa pocz臋艂a ucieka膰 w las.

Filip nie usi艂owa艂 nawet jej 艣ciga膰. Dobr膮 chwil臋 trwa艂 bez ruchu, jak skamienia艂y. Niebawem jednak wr贸ci艂 na skraj g臋stwiny. Tu doby艂 rewolweru i zarepetowa艂 go. W 艣wietle gwiazd rysy jego by艂y ska偶one w艣ciek艂o艣ci膮 i cierpieniem. U艣miecha艂 si臋 z艂owrogo, niby cz艂owiek zdecydowany na wszystko.

Rozdzia艂 XXI
艢mier膰

Zbli偶aj膮c si臋 do chaty Filip dostrzeg艂 now膮 sylwetk臋 uciekaj膮c膮 w mroku. Od razu przysz艂o mu na my艣l, 偶e wida膰 wr贸ci艂 zbyt p贸藕no dla wywarcia zemsty na Thorpe'ie, przy艣pieszy艂 zatem kroku. Cz艂owiek na przedzie kierowa艂 si臋 wprost do obozowego magazynu, gdzie robotnicy gromadzili si臋 zazwyczaj na pogaw臋dki lub gr臋 w karty. Budynek ten, ja艣niej膮cy 艣wiat艂ami, le偶a艂 zaledwie o dwie艣cie jard贸w od mieszkania dozorcy, tote偶 Filip zrozumia艂, i偶 nie ma chwili czasu do stracenia, je艣li chce wywrze膰 zemst臋 swoj膮 bez 艣wiadk贸w.

Pocz膮艂 biec, tak cicho jednak, 偶e nawet gdy od 艣ciganego osobnika dzieli艂o go ju偶 tylko kilkana艣cie krok贸w, tamten nie podejrzewa艂 wci膮偶 niczego. Lecz Filip stan膮艂 w pewnej chwili sam, uczyniwszy osza艂amiaj膮ce odkrycie: cz艂owiek na przedzie nie by艂 Thorpe'em. Thorpe znajdowa艂 si臋 jeszcze dalej: wchodzi艂 w艂a艣nie do wn臋trza magazynu. Przy otwarciu drzwi chlusn臋艁o na艅 艣wiat艂o, tote偶 Filip pozna艂 nie tylko ruchy znienawidzonego rywala, lecz i jego twarz. M臋偶czyzna natomiast, skradaj膮cy si臋 pomi臋dzy Thorpem a Filipem, zr臋czny, szczup艂y, 偶ylasty przypomina艂 kogo艣 znajomego. Filip omal go nie przywo艂a艂 g艂o艣no. Tak, nie mog艂o ju偶 by膰 w膮tpliwo艣ci: to by艂 Metys Piotr Couch~ee.

Drzwi magazynu otwar艂y si臋 zn贸w i Piotr znik艂 wewn膮trz o艣wietlonej izby. Filip poczu艂 naraz niewyt艂umaczony l臋k, tote偶 p臋dem ruszy艂 przed siebie. W progu budynku stan膮艂. Thorpe przechyla艂 si臋 w艂a艣nie przez w膮sk膮 lad臋, gdy Metys co艣 do艅 m贸wi艂. KR贸tk膮 chwil臋 trwa艂a szeptana dyskusja. Potem, r贸wnocze艣nie nadzorca si臋gn膮艂 do pochwy, Piotr za艣 doby艂 no偶a. W tej samej sekundzie b艂ys艂a wyostrzona stal i hukn膮艂 strza艂 rewolwerowy. Thorpe, chwytaj膮c si臋 za piersi, run膮艂 na kontuar, Metys natomiast chwiejnie obr贸ci艂 si臋 do drzwi i zobaczy艂 Filipa. W oczach za艣wieci艂 mu b艂ysk rado艣ci; wyci膮gn膮艂 r臋ce, lecz zamiast s艂贸w z gard艂a wydar艂 mu si臋 j臋k. A na zewn膮trz hucza艂y ju偶 g艂osy i dudni艂y kroki biegn膮cych robotnik贸w. Ca艂a gromada wt艂oczy艂a si臋 przez drzwi, ale Mac Dougall z rewolwerem w gar艣ci rozepchn膮艂 wszystkich. Tymczasem Filip podtrzymywa艂 z trudem omdla艂ego Metysa.

Pom贸偶 mi zanie艣膰 go do chaty, Mac 鈥 powiedzia艂. Rozejrzawszy si臋 pobie偶nie po obecnych stwierdzi艂 z niejakim zdziwieniem, 偶e nie ma w艣r贸d nich wcale ludzi Thorpe'a. Spyta艂:

A jak tam Thorpe? Czy ci臋偶ko ranny?

Umar艂 鈥 odpowiedzia艂 kto艣.

W tej偶e chwili Metys z wysi艂kiem otwar艂 oczy.

Umar艂?! 鈥 wyszepta艂, a 艣ciszony i przerywany jego g艂os by艂 pe艂en rado艣ci i triumfu.

Zabierzcie Thorpe'a do jego chaty 鈥 zakomenderowa艂 Filip. 鈥 Ja odpowiadam za tego cz艂owieka.

Obaj z Mac Dougallem unie艣li Piotra. 艢piesz膮c ku najbli偶szej chacie s艂yszeli urywany i ci臋偶ki oddech rannego. Gdy z艂o偶yli bezw艂adne cia艂o na pryczy, Metys otworzy艂 powieki i wzrokiem poszuka艂 Filipa.

Prosz臋 pana 鈥 wyj膮kn膮艂 鈥 chc臋 wiedzie膰, tylko pr臋dko, czy mam umrze膰?

Mac Dougall, kt贸ry kiedy艣 studiowa艂 medycyn臋 zanim si臋 przerzuci艂 na in偶ynieri臋, przyj膮艂 na siebie rol臋 lekarza. Rozpi膮wszy zatem kurt臋 rannego obna偶y艂 mu pier艣. Spojrzawszy tylko, skoczy艂 do swej koi, pod kt贸r膮 trzyma艂 narz臋dzia chirurgiczne i opatrunki. Filip pochyli艂 si臋 nad Piotrem. Z przebitej prawej piersi s膮czy艂a si臋 struga krwi, a tu偶 obok rany, zawieszony na szyi na cienkim rzemyku, le偶a艂 dziwnego kszta艂tu medalion.

Piotr gor膮czkowo uchwyci艂 d艂o艅 Filipa.

Niech pan mi powie prawd臋 鈥 b艂aga艂. 鈥 Czy ja umr臋? Bo je艣li mam umrze膰, musz臋 wpierw wyjawi膰 pewne rzeczy dotycz膮ce Janki. Nie boj臋 si臋 艣mierci, doprawdy, 偶e si臋 wcale nie boj臋. Wi臋c niech pan mnie nie oszcz臋dza!...

Us艂yszysz prawd臋 鈥 zapewni艂 Filip.

I jemu tak偶e rozmowa przychodzi艂a z trudno艣ci膮, manewrowa艂 przy tym w ten spos贸b, by ranny nie widzia艂 jego twarzy. Chrapliwy ton oddechu Piotra mia艂 znaczenie, co do kt贸rego nie spos贸b by艂o si臋 艂udzi膰. Ile偶 to razy s艂ysza艂 podobny oddech 艂osia lub karibu o przestrzelonych p艂ucach.

Mac Dougall zakrz膮tn膮艂 si臋 przy chorym, lecz nie up艂yn臋艂o nawet pi臋膰 minut, gdy wyprostowa艂 si臋 zn贸w. Zrobi艂 ju偶 wszystko, co m贸g艂 zrobi膰. Filip wyprowadzi艂 przyjaciela do s膮siedniej izby. Spyta艂, samym prawie tylko ruchem warg.

Umrze?

Tak 鈥 odpar艂 Mac Dougall. 鈥 Nie ma najmniejszej nadziei. Do偶yje najwy偶ej do rana.

Przysun膮wszy sobie krzes艂o Filip siedzia艂 obok Metysa. Twarz rannego nie zdradza艂a cienia obawy. Oczy mia艂 spokojne. G艂os nawet nieco silniejszy.

Umr臋, prawda prosz臋 pana?

Obawiam si臋, 偶e tak.

Wilgotne palce Piotra zacisn臋艂y si臋 wok贸艂 d艂oni Filipa. Na usta wyp艂yn膮艂 mu u艣miech.

To mo偶e nawet lepiej. Jestem z tego rad. Ale po偶yj臋 jeszcze jaki艣 czas?

Par臋 godzin.

B贸g jest na mnie 艂askaw 鈥 wyszepta艂 Metys nabo偶nie. 鈥 Niech偶e mu b臋d膮 dzi臋ki. Czy nie ma tu nikogo wi臋cej, pr贸cz pana i mnie?

Chcesz, aby艣my zostali we dw贸jk臋, Piotrze?

Tak.

Filip skin膮艂 na Mac Dougalla, a Szkot pos艂usznie wyszed艂 do s膮siedniego pokoju.

Umr臋 鈥 zacz膮艂 Piotr pogodnie. 鈥 Wraz ze mn膮 umar艂aby niejedna tajemnica, gdyby nie to, 偶e wiem, i偶 kocha pan Jank臋 i b臋dzie o ni膮 dba艂, gdy odejd臋. Wspomnia艂em kiedy艣, 偶e kocham j膮 tak偶e. Ma艂o kocham, wielbi臋! Odchodz臋 szcz臋艣liwy, gdy偶 danym mi by艂o wy艣wiadczy膰 jej przed 艣mierci膮 przys艂ug臋. Zreszt膮 偶yj膮c cierpia艂bym bardziej, bowiem ona mnie nie kocha. Nie wie nawet, 偶e trawi mnie uczucie zgo艂a inne ni偶 przyja藕艅 braterska. B贸g mi 艣wiadkiem prosz臋 pana, B贸g i Naj艣wi臋tsza Panna, 偶e Janka kocha艂a w 偶yciu tylko jednego cz艂owieka, a tym cz艂owiekiem jest pan!

Piotr umilk艂 艂api膮c oddech. Filipa zala艂a ciep艂a fala szcz臋艣cia. Czy dobrze s艂yszy? Czy mo偶e temu uwierzy膰? Kl臋kaj膮c obok pos艂ania troskliwie odsun膮艂 ciemne, zmierzwione w艂osy z twarzy konaj膮cego.

Tak, kocham j膮 鈥 przyzna艂. 鈥 Lecz nie wiedzia艂em, 偶e ona kocha mnie r贸wnie偶...

Mniema艂 pan tak, nie rozumiej膮c wielu rzeczy 鈥 rzek艂 Piotr, przy czym nie spuszcza艂 z twarzy Filipa spokojnych oczu. 鈥 Lecz teraz pan zrozumie. Opowiem wszystko, od pocz膮tku. Mo偶e post臋powa艂em 藕le, nie tak jak powinienem. Zaraz pan os膮dzi. Janka wspomnia艂a panu o kobiecie, kt贸r膮 znalaz艂em zmarzni臋t膮 w 艣niegach. To by艂 dla mnie pocz膮tek ci臋偶kiej walki. Ale pan tego nikomu nie powt贸rzy, prawda, prosz臋 pana?

Nikomu! Mo偶esz by膰 pewien.

Piotr umilk艂 znowu, najwidoczniej gromadz膮c my艣li, usi艂uj膮c dobra膰 s艂owa odpowiednie dla odmalowania jak najkr贸cej wieloletniego dramatu. Na policzkach p艂on臋艂y mu dwie szkar艂atne plamy, r臋ka za艣, spoczywaj膮ca na d艂oni Filipa by艂a gor膮ca i mokra.

Przed wielu laty 鈥 zacz膮艂 鈥 niemal dwudziestu, przyby艂 do Fortu Bo偶ego pewien cz艂owiek. By艂 m艂ody i przychodzi艂 z Po艂udnia. D'Arcambal dobiega艂 ju偶 kresu m臋skich si艂, 偶on臋 natomiast mia艂 m艂od膮 i 艣liczn膮. Janka mi wspomnia艂a, 偶e widzia艂 pan jej portret na 艣cianie swego pokoju. D'Arcambal kocha艂 j膮 nieprzytomnie. By艂a 艣wiat艂em jego oczu. Zgaduje pan co zasz艂o dalej. Przybysz z Po艂udnia, pi臋kna 偶ona... tak, uciekli razem.

Piotr kaszln膮艂, przy czym nieco krwi zabarwi艂o jego wargi. Filip otar艂 je delikatnie w艂asn膮 chusteczk膮, zatajaj膮c krwaw膮 plam臋 przed oczyma rannego.

Rozumiem 鈥 rzek艂.

Fakt ten z艂ama艂 serce D'Arcamabala 鈥 ci膮gn膮艂 Piotr dalej. 鈥 Zrozpaczony zniszczy艂 wszystko cokolwiek mu przypomina艂o niewiern膮. Portret jej odwr贸ci艂 do 艣ciany. Nienawi艣膰 zaj臋艂a z czasem miejsce mi艂o艣ci. W dwa lata p贸藕niej, w臋druj膮c raz przez o艣nie偶one pustkowie znalaz艂em malutk膮 Jank臋 u skostnia艂ej piersi matki. Ta kobieta prosz臋 pana, matka Janki, by艂a 偶on膮 D'Arcambala. Wraca艂a do Fortu Bo偶ego, lecz sprawiedliwo艣膰 bo偶a dosi臋g艂a jej niemal u progu domostwa. Zanios艂em malutk膮 Jank臋 do mojej matki Indianki, po czym zamierza艂em odnie艣膰 trupa kobiety do dworu D'Arcambala. Razi艂a mnie jednak偶e straszna my艣l, przecie Janka nie jest c贸rk膮 D'Arcambala, lecz tego drugiego, uwodziciela i z艂odzieja. Postanowili艣my zatem wraz z matk膮 dochowa膰 wiecznej tajemnicy. Pogrzebali艣my zw艂oki, a Jank臋 odnios艂em do Fortu Bo偶ego jako obce jakie艣 dziecko. Nikt nigdy nie pozna艂 prawdy...

Piotr umilk艂 znowu dla nabrania tchu. Spyta艂 ledwo dos艂yszalnym szeptem.

Czy tak by艂o dobrze?

By艂o wspaniale! 鈥 potwierdzi艂 Filip wzruszony.

I koniec by艂by niew膮tpliwie dobry 鈥 zacz膮艂 Piotr znowu 鈥 gdyby nie niespodziany powr贸t jej ojca. B臋d臋 si臋 streszcza艂, prosz臋 pana, gdy偶 trudno mi ju偶 m贸wi膰. Ot贸偶 jej ojciec przyby艂 jako艣 przed rokiem i da艂 si臋 pozna膰 Jance. Opowiedzia艂 jej wszystko. D'Arcambal jest bardzo bogaty, zatem my oboje z Jank膮 tak偶e mamy pieni膮dze. Grozi艂. Musieli艣my go przekupi膰. Za wszelk膮 cen臋 usi艂owali艣my nadal ukry膰 przed D'Arcambalem straszn膮 prawd臋. Wzi膮wszy znaczn膮 sum臋, wyjecha艂. Niestety wr贸ci艂 niebawem. Tam nad rzek膮, pami臋ta pan, to w艂a艣nie od niego przywioz艂em Jance wiadomo艣膰. Proponowa艂em, 偶e go zabij臋, lecz Janka nie chcia艂a nawet o tym s艂ysze膰. Ale wielki B贸g zrz膮dzi艂 jednak inaczej. Pad艂 z mojej r臋ki...

Mimo cierpienia i wsp贸艂czucia jakiego doznawa艂, Filip czu艂 r贸wnocze艣nie niezmiern膮 ulg臋. Zamiast wyrazi膰 s艂owami ogromne swoje wzruszenie, u艣cisn膮艂 siln膮 d艂o艅 Metysa. Ten u艣miechn膮艂 si臋 blado.

Prosz臋 pana, teraz najwa偶niejsze. Ten cz艂owiek, Thorpe, ojciec Janki by艂 lordem Fitzhugh Lee.

Zakaszla艂 gwa艂townie, wi臋c Filip co pr臋dzej uni贸s艂 mu g艂ow臋, wspieraj膮c j膮 o swe rami臋. Po chwili zn贸w spu艣ci艂 j膮 na poduszki. Twarze obu m臋偶czyzn by艂y blade 艣miertelnie, cho膰 ka偶da z innego powodu.

Tego wieczoru, przed zasadzk膮 na nas w pobli偶u Churchill, rozmawia艂em z nim w cztery oczy 鈥 ci膮gn膮艂 Piotr chrapliwie. 鈥 Kry艂 si臋 w lasach i tego samego dnia ruszy艂 w drog臋 powrotn膮 do Fortu Bo偶ego. Janka dowiedzia艂a si臋 o tej rozmowie dopiero nad rzek膮, w pobli偶u poroh贸w. Pami臋ta pan jej nocne spotkanie w艂a艣nie z nim, z jej ojcem. Zjawia艂 si臋 dwa, trzy razy w tygodniu i zadr臋cza艂 dziewczyn臋. Op艂acali艣my jego milczenie, obiecywali艣my mu nawet wi臋ksz膮 sum臋: pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w w ci膮gu trzech lat, byle si臋 wyni贸s艂 st膮d na sta艂e. ZGodzi艂 si臋 ostatecznie, lecz odej艣膰 mia艂 dopiero po uko艅czeniu swego zadania tutaj, a tym zadaniem by艂o zrujnowa膰 pana. Odkry艂 Jance ca艂膮 spraw臋, 偶eby j膮 jeszcze bardziej sterroryzowa膰. Zmusi艂 j膮, by odwiedza艂a go w obozie. Traktowa艂 j膮 jak niewolnic臋. Co za pod艂y cz艂owiek! To przecie on przechwyci艂 list pana do in偶yniera Mac Dougalla i sfa艂szowa艂 to drugie pismo, maj膮c pozbawi膰 was wszystkich mo偶liwo艣ci obrony... Tymczasem Janka...

Spazm b贸lu przebieg艂 mu po twarzy. Na ustach pojawi艂a si臋 znowu krew. J臋kn膮艂.

Na mi艂o艣膰 Bosk膮, prosz臋 pana, wody... 鈥 musz臋 przecie sko艅czy膰!...

Filip opar艂 raz jeszcze g艂ow臋 Metysa na swym ramieniu. W drzwiach pojawi艂a si臋 niespokojna twarz Mac Dougalla. Po chwili Piotr zacz膮艂 zn贸w.

Janka zamierza艂a powiadomi膰 pana o wszystkim, lecz nie chcia艂a zdradzi膰 ojca. Tymczasem Thorpe powzi膮艂 szata艅ski plan. LUdziom swym kaza艂 si臋 przebra膰 w stroje india艅skie i napa艣膰 na ob贸z jutro w nocy. Przed dziesi臋ciu dniami udali艣my si臋 oboje do starego wodza Cree, Sashigo, kt贸ry kocha Jank臋 jak w艂asne dziecko. To by艂 pomys艂 Janki, dla ocalenia pana. Powt贸rzy艂a wodzowi, 偶e Thorpe, dokonawszy gwa艂tu, zamierza zrzuci膰 odpowiedzialno艣膰 w艂a艣nie na jego plemi臋. Sashigo ukrywa si臋 teraz w pobli偶u, po艣r贸d wzg贸rz, z trzydziestoma doborowymi wojownikami. Obmy艣lili艣my wszystko dok艂adnie. Wiemy, gdzie si臋 czaj膮 ludzie Thorpe'a. JUtrzejszej nocy, gdy rozpoczn膮 atak, zapalimy wielkie ognisko na skale w pobli偶u jeziora. Na ten sygna艂 Sashigo urz膮dzi zasadzk臋 w kotlinie mi臋dzy dwoma pasmami wzg贸rz. 呕aden z napastnik贸w nie ujdzie z 偶yciem. I nikt si臋 nigdy nie dowie, co zasz艂o, bowiem INdianie umiej膮 dochowywa膰 tajemnicy. Tylko 偶e ja tego wszystkiego nie doczekam. Zanim rozgorzeje walka, umr臋. Stos sygna艂owy jest ju偶 got贸w: brzozowa kora u samego szczytu ska艂y. Janka czeka na mnie na 艂膮ce, lecz ja nie przyjd臋. Zapali pan ogie艅, prosz臋 pana, skoro tylko 艣ciemnieje. Nikt si臋 nigdy nie dowie. Ojciec Janki umar艂. Czy zachowa pan w tajemnicy tragedi臋 jej matki?... Zachowa na zawsze.

Na zawsze! 鈥 upewni艂 Filip gor膮co.

Do pokoju wszed艂 Mac Dougall, nios膮c kubek wype艂niony do po艂owy kolorowym p艂ynem. Przytkn膮艂 go do ust Piotra. Metys prze艂kn膮艂 z trudem nieco lekarstwa, po czym in偶ynier wyszed艂 zn贸w, uczyniwszy poprzednio w kierunku Filipa znacz膮cy gest.

M贸j Bo偶e, jak piecze 鈥 szepn膮艂 Piotr, jak gdyby m贸wi膮c sam do siebie. 鈥 Czy mog臋 si臋 zn贸w wyci膮gn膮膰, prosz臋 pana?

Filip ostro偶nie opu艣ci艂 go na poduszki. Nie usi艂owa艂 wcale m贸wi膰. Oczy Piotra szuka艂y jego wzroku. By艂y pe艂ne ognia, o偶ywione na chwil臋 dzia艂aniem podniecaj膮cego lekarstwa.

Widzia艂em si臋 z Thorpe'em zn贸w dzisiejszego popo艂udnia 鈥 rzek艂 g艂osem nieco spokojniejszym. 鈥 D'Arcambal s膮dzi艂, 偶e zabra艂em Jank臋 z wizyt膮 do 偶ony pewnego trapera nad rzek膮 Churchill. Thorpe by艂 pijany. Drwi艂 z nas obojga, m贸wi膮c, 偶e jeste艣my par膮 durni贸w, 偶e nie odejdzie wcale, jak nam to przyobieca艂, lecz zostanie tu na sta艂e. Skoro Janka odesz艂a; raz jeszcze usi艂owa艂em mu przem贸wi膰 do rozs膮dku. Grozi艂em, 偶e go zabij臋, je艣li nie opu艣ci tych stron. Parskn膮艂 艣miechem i uderzy艂 mnie. Zanim si臋 zerwa艂em na nogi, on ju偶 wyszed艂 z chaty. Pu艣ci艂em si臋 za nim w pogo艅. Pan wie co zasz艂o dalej. Pan wyt艂umaczy Jance tak, by zrozumia艂a...

Czy nie mogliby艣my po ni膮 pos艂a膰? 鈥 spyta艂 Filip. 鈥 Musi by膰 niedaleko.

Nie, prosz臋 pana. Po co? Zmartwi艂aby si臋 ogromnie widz膮c mnie w takim stanie. Mieli艣my si臋 spotka膰 z ni膮 dzi艣, o p贸艂nocy w miejscu gdzie si臋 przecinaj膮 dwie drogi. Niech pan tam p贸jdzie zamiast mnie. Dopiero gdy us艂yszy wszystko, mo偶e sobie przyj艣膰, je艣li zechce. JUtro zn贸w zapalicie z ni膮 razem ognisko sygna艂owe...

Ale Thorpe umar艂 鈥 rzek艂 Filip. 鈥 Czy偶 napadn膮 bez niego?

Pr贸cz Thorpe'a jest tam jeszcze kto艣 inny. Thorpe trzyma艂 w tajemnicy przed Jank膮 kim jest 贸w drugi, ten, kt贸ry op艂aca ludzi dybi膮cych na pana zgub臋. Atak niew膮tpliwie b臋dzie mia艂 miejsce.

Filip schyli艂 si臋 nisko nad Piotrem.

Od dawna domy艣la艂em si臋 podobnego spisku. Wiedzia艂em, 偶e ten Thorpe, kt贸ry dla jakich艣 tajemniczych powod贸w przybra艂 nazwisko lorda Fitzhugh Lee, jest tylko p艂atnym narz臋dziem w r臋ku gro藕Niejszego przeciwnika. Czy艣 mi wszystko opowiedzia艂 Piotrze, czy ju偶 nic wi臋cej nie masz do wyja艣nienia?!

Nic, prosz臋 pana.

Czy to Thorpe napad艂 was na urwisku w pobli偶u Churchill?

Nie. To z pewno艣ci膮 nie by艂 on. Nie mam poj臋cia kto w艂a艣ciwie, ale jednak nie on. S膮dz臋, 偶e gromada w艂贸cz臋g贸w chcia艂a mnie zamordowa膰 i ograbi膰, a porwa膰 Jank臋.

Ja zn贸w w膮tpi臋, 偶eby napa艣膰 by艂a czym艣 przypadkowym. Przypomnij sobie Piotrze, czy Thorpe spotyka艂 si臋 z kimkolwiek w Churchill?

Nie wiem. UKrywa艂 si臋 w lasach okolicznych.

Cia艂o Metysa przebieg艂 nagle gwa艂towny dreszcz. J臋cz膮c chwyci艂 za rzemyk przytrzymuj膮cy mu na szyi szczeg贸lnego kszta艂tu medalion.

Prosz臋 pana 鈥 szepn膮艂 鈥 ten medalion nosi艂a Janka, gdy j膮 w 艣niegu znalaz艂em. Zdj膮艂em go z jej szyi, gdy偶 monogram wskazuje zbyt wyra藕nie na 偶on臋 D'Arcambala. G艂upi jestem, prosz臋 pana, wariat, lecz chcia艂bym, 偶eby ten medalion pochowano wraz ze mn膮 pod starym drzewem, gdzie si臋 znajduje mogi艂a matki Janki. I je艣li b臋dzie pan m贸g艂, je艣li to mo偶liwe, prosz臋 mi w艂o偶y膰 do r臋ki, gdy ju偶 umr臋, jaki艣 drobiazg nale偶膮cy do niej, jak膮艣 najb艂ahsz膮 pami膮tk臋. B臋dzie mi si臋 spokojniej spa艂o w grobie...

Filip schyli艂 g艂ow臋 w milczeniu, na znak solennej obietnicy. Oczy mia艂 gor膮ce i 艣lepe od 艂ez. Piotr 艣ciska艂 go za r臋k臋.

Kocha pana r贸wnie silnie, jak ja kocham j膮 鈥 szepta艂 ledwo dos艂yszalnie. 鈥 Musi pan jej odp艂aci膰 zawsze tym samym uczuciem. Je艣li pan j膮 kiedy zdradzi, dobry B贸g ze艣le na pana przekle艅stwo Piotra Couch~ee.

Z trudem wstrzymuj膮c 艂kanie Filip ukl膮k艂 obok po艣cieli, kryj膮c twarz w d艂oniach niby roz偶alone dziecko. Czas jaki艣 trwa艂a cisza podkre艣lana jedynie ci臋偶kim oddechem umieraj膮cego. Wtem usta艂 r贸wnie偶 i ten d藕wi臋k, wi臋c Filip uczu艂 w sercu ch艂贸d przenikliwy. By艂 pewien, 偶e us艂yszy zaraz rz臋偶enie przed艣miertne. Raptem Piotr krzykn膮艂 przera藕liwie. Podni贸s艂szy g艂ow臋 Filip patrzy艂 nic nie rozumiej膮c. Metys, o twarzy zroszonej potem, bladej jak p艂贸tno poderwa艂 si臋 na 艂贸偶ku, szeroko rozwarte gorej膮ce oczy wlepiwszy w okno izby. Okno wychodzi艂o na jezioro, a o p贸艂 mili dalej stercza艂a samotna zatoka. Niebo ponad ni膮 r贸偶owi艂o si臋 z艂oci艣cie jak od rannej zorzy. Ze szczytu ska艂y za艣 buchn膮艂 p艂omie艅.

Piotr wyci膮gn膮艂 ku niemu ramiona, j臋cz膮c:

Janko, och Janko!...

Chwiej膮c si臋 opad艂 wstecz. S艂owa wybiega艂y mu z ust chrapliwie i nier贸wno.

To sygna艂! 鈥 be艂kota艂. 鈥 To nasz sygna艂! Janka rozmawia艂a z Thorpe'em. Wida膰 zmieni艂 plan... Napad dzisiejszej nocy... Janka zapali艂a ogie艅...

Dreszcz przebieg艂 raz jeszcze jego cia艂o, po czym ranny wypr臋偶y艂 si臋 i znieruchomia艂.

Przez uchylone drzwi wbieg艂 Mac Dougall i nachylony przy艂o偶y艂 ucho do piersi Piotra.

Umar艂? 鈥 spyta艂 Filip.

Jeszcze nie.

Odzyska jeszcze przytomno艣膰?

By膰 mo偶e.

Filip uj膮艂 Mac Dougalla za rami臋.

Atak odb臋dzie si臋 dzi艣 w nocy, Mac. Musisz przestrzec ludzi. Niech b臋d膮 gotowi. Ale ty sam nie odst臋puj tego cz艂owieka i postaraj si臋 utrzyma膰 go przy 偶yciu.

Wyskoczy艂 za drzwi i znik艂 w ciemno艣ci nocnej. Ognisty sygna艂 bi艂 wysoko w niebo. Wierzcho艂ek wzg贸rza oraz wody jeziora r贸偶owia艂y niby o 艣witaniu. Biegn膮c co tchu Filip powtarza艂 raz po raz s艂owa umieraj膮cego Metysa.

Janka! Moja Janka!

Rozdzia艂 XXII
Wyznanie

Wie艣膰 o podw贸jnej tragedii szybko rozesz艂a si臋 po obozie, tote偶 ludzie t艂oczyli si臋 grupami komentuj膮c wypadki. Filip, nie 偶ycz膮c sobie by go poznano, wymin膮艂 zbiegowisko, zboczy艂 w las i wykr臋ciwszy niebawem po艣r贸d niskich chaszczy bieg艂 ku jezioru. Nie czu艂 wcale znu偶enia. Mimo 偶e kolczaste krzewy smaga艂y go, nie czu艂 uk艂u膰 ani zadrapa艅. Nie zdawa艂 sobie nawet sprawy, 偶e dyszy ci臋偶ko docieraj膮c do podn贸偶a g贸ry. Przeczucie najwy偶szego szcz臋艣cia przysparza艂o mu si艂. Janka go kocha! Najcudniejsza prawda objawia艂a mu si臋 na nowo za ka偶dym krokiem. Powtarza艂 j膮 bezustannie.

P艂omie艅 ogniska wskazywa艂 mu drog臋, pi膮艂 si臋 zatem coraz wy偶ej ze ska艂y na ska艂臋. Dotar艂szy do wierzcho艂ka upad艂 na twarz i mdlej膮c niemal z utrudzenia ci臋偶ko 艂apa艂 oddech.

Ogie艅 rozniecono u st贸p wielkiej, usch艂ej sosny, przy czym gorej膮cy jej pie艅 strzela艂 teraz p艂omieniem na sto st贸p w g贸r臋. Filip czu艂 na twarzy buchaj膮cy 偶ar. Potwornej wielko艣ci pochodnia rozja艣nia艂a mroki. Na skalnej platformie widno by艂o niby w dzie艅. Filip wzrokiem poszuka艂 Janki. ZObaczy艂 j膮 stoj膮c膮 na samej kraw臋dzi, po przeciwnej stronie urwiska. Os艂aniaj膮c d艂oni膮 oczy spoziera艂a na po艂udnio_zach贸d.

Wykrzykn膮艂 jej imi臋. Zaskoczona obr贸ci艂a si臋 ku niemu, lecz zanim zd膮偶y艂a zrozumie膰 co si臋 dzieje, znalaz艂 si臋 obok. Janka mia艂a twarz blad膮 i znu偶on膮, gdy za艣 pozna艂a kto j膮 wo艂a, rysy jej nabra艂y wyrazu cierpienia. Milcza艂a, oczami jedynie wyra偶aj膮c ca艂膮 m臋k臋. Filip usi艂owa艂 przem贸wi膰, lecz i jemu r贸wnie偶 brak艂o s艂贸w. Wtenczas, niespodzianie wyci膮gn膮wszy ramiona obj膮艂 j膮 tak ciasno, tak szybkim ruchem, 偶e nie zdo艂a艂a tego przewidzie膰, ani temu zapobiec. G艂owa dziewczyny leg艂a na piersi m臋偶czyzny. Czu艂, jak wyrywa, jak pr臋偶y mi臋艣nie zamierzaj膮c si臋 wyzwoli膰 z u艣cisku. Przem贸wi艂 wi臋c 艂agodnie i przekonywaj膮co.

Pos艂uchaj Janko 鈥 rzek艂 鈥 to Piotr mnie przysy艂a. Opowiedzia艂 mi wszystko, rozumiesz, wszystko! 鈥 po艂o偶y艂 nacisk specjalny na ostatnich s艂owach. 鈥 Kochanie, nie ma ju偶 rzeczy, kt贸r膮 by艣 przede mn膮 musia艂a ukrywa膰. Nie tylko wiem, ale i rozumiem...

Dr偶a艂a mu teraz w ramionach. Podnios艂a na niego oczy pe艂ne zdziwienia i niewiary. Przyci膮gn膮艂 j膮 bli偶ej jeszcze, a偶 poczu艂 na ustach tchnienie jej warg.

Janeczko 鈥 szepta艂 dziewczynie na ucho, podczas gdy trzask p艂on膮cej sosny t艂umi艂 ju偶 i tak ciche s艂owa. 鈥 Janeczko, Piotr opowiedzia艂 mi wszystko, rozumia艂 bowiem, 偶e ci臋 kocham... Powiedzia艂 dlatego tak偶e...

S艂owa ugrz臋z艂y mu w gardle. Wyczuwaj膮c wahanie jego i niepok贸j, Janka odrzucaj膮c g艂ow臋 zajrza艂a w oczy Filipa. Wargi dr偶a艂y jej jak do p艂aczu. Filip uca艂owa艂 te dr偶膮ce usta i oto up贸r dziewczyny zmi臋k艂: rozszlocha艂a si臋 po dziecinnemu g艂o艣no.

Janko 鈥 powtarza艂 Filip. 鈥 Janko...

艁kanie dziewczyny cich艂o. Filip, odzyskuj膮c wreszcie przytomno艣膰 umys艂u rozwa偶a艂, jakich s艂贸w tu dobra膰, by w spos贸b najdelikatniejszy donie艣膰 o ci臋偶kim stanie Piotra. Rozumia艂, i偶 przez nieopanowanie i egoizm zmarnowa艂 ju偶 niejedn膮 cenn膮 chwil臋. Czule uj膮艂 w obie d艂onie mokr膮 od 艂ez twarzyczk臋 dziewczyny.

Piotr powt贸rzy艂 mi wszystko 鈥 rzek艂 鈥 wszystko od dnia gdy znalaz艂 ci臋 w 艣niegach tak膮 malutk膮, do chwili, gdy ojciec tw贸j wr贸ci艂, by ci臋 zadr臋cza膰. Dzi艣 wiecz贸r, kochanie, wybuch艂y w obozie zamieszki. Piotr jest ranny i prosi, 偶eby艣 do niego przysz艂a. A Thorpe... Thorpe... umar艂.

Filip dozna艂 na moment uczucia ogromnego przera偶enia. Janka przesta艂a oddycha膰. Zaci膮偶y艂a mu te偶 w ramionach, jak martwa. Wtem wydar艂a si臋 z jego obj臋膰 i 艣miertelnie blada za艂ama艂a r臋ce.

Umar艂? Umar艂?!

Tak.

To Piotr go zabi艂?

Filip usi艂owa艂 obj膮膰 j膮 na nowo, lecz nie da艂a si臋 pochwyci膰. Wyczyta艂a zreszt膮 odpowied藕 z jego twarzy.

Piotr jest ranny? 鈥 pyta艂a dalej, nie spuszczaj膮c oczu z jego 藕renic.

Zdo艂a艂 pochwyci膰 jej r臋ce. 艢cisn膮艂 je silnie, jak gdyby czu艂ym dotkni臋ciem dodaj膮c dziewczynie odwagi do zniesienia okrutnego ciosu.

Tak, Janko, jest ci臋偶ko ranny. Musimy 艣pieszy膰 co pr臋dzej, obawiam si臋 bowiem, i偶 nie ma czasu do stracenia.

Umrze?

S膮dz臋, 偶e tak.

Odwr贸ci艂 oczy nie mog膮c znie艣膰 wyrazu cierpienia jakie odmalowa艂o si臋 w jej rysach. Mocno trzymaj膮c za r臋k臋 prowadzi艂 j膮 wok贸艂 ognia, a偶 do 艂agodniejszego stoku po stronie przeciwnej. Wtem Janka stan臋艂a jak wryta. Palce jej zacisn臋艂y si臋 kurczowo wok贸艂 d艂oni Filipa. Uparcie patrzy艂a na po艂udnio_zach贸d, k臋dy le偶a艂 przestw贸r 艂膮k i boru. Daleko, o mil臋, mo偶e o dwie nowy s艂up ognia rozdziera艂 nocn膮 ciemno艣膰. W oczach dziewczyny b艂ysn臋艂a rado艣膰.

Nadchodz膮! 鈥 szepn臋艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem. 鈥 To Sashigo oraz india艅scy wojownicy! Nadchodz膮!

Schodzili ze wzg贸rza w milczeniu. W jakim艣 miejscu mniej stromym, Filip przyci膮gn膮艂 zn贸w Jank臋 do siebie i poca艂owa艂 j膮 w usta. R臋ka w r臋k臋 d膮偶yli potem przez rzadki, iglasty zagajnik do o艣wietlonej chaty, w kt贸rej kona艂 Piotr. Gdy weszli Mac Dougall siedzia艂 w艂a艣nie u wezg艂owia rannego, lecz na ich widok podni贸s艂 si臋 i na palcach opu艣ci艂 izb臋. Filip podprowadzi艂 Jank臋 do 艂贸偶ka. Na d藕wi臋k cichych s艂贸w Metys otworzy艂 oczy. Zobaczy艂 dziewczyn臋 i pozna艂 j膮. W m臋tnych oczach zab艂ys艂o przedziwne 艣wiat艂o. Poruszaj膮c wargami usi艂owa艂 unie艣膰 r臋k臋 z ko艂dry. Janka pad艂a obok na kolana. Musia艂a zrozumie膰 w tej chwili jakiego rodzaju mi艂o艣ci膮 kocha艂 j膮 ten przybrany brat. Ujmuj膮c g艂ow臋 jego w obie d艂onie pochyli艂a si臋 tak nisko, 偶e rozpuszczone jej w艂osy przys艂oni艂y obie twarze niby welon. Filip zacisn膮艂 z臋by, by nie j臋kn膮膰. W pokoju zapad艂a 艣miertelna cisza.

Wyda艂o mu si臋 偶e min臋艂a wieczno艣膰 zanim Janka podnios艂a wreszcie g艂ow臋. Uczyni艂a to ostro偶nie, pieczo艂owicie, w obawie jak gdyby, 偶e zbudzi 艣pi膮ce dziecko. Wyczyta艂 prawd臋 z jej twarzy zanim otworzy艂a usta. G艂os mia艂a niski, 艂agodny i tkliwy. Na taki g艂os mo偶e si臋 tylko zdoby膰 kobieta w chwili najwy偶szego cierpienia.

Zostaw nas samych, Filipie 鈥 rzek艂a. 鈥 Piotr nie 偶yje.

Rozdzia艂 XXIII
Okropna prawda

Filip milcz膮co schyli艂 g艂ow臋 i wyszed艂 jak najciszej. Zamykaj膮c za sob膮 drzwi obr贸ci艂 si臋 nieco, a z pochylonej postaci Janki wyczyta艂, 偶e dziewczyna modli si臋 przy zw艂okach. Uprzytomni艂 sobie innego rodzaju obrazek: pustynia 艣nie偶na przed laty i Piotr kl臋cz膮cy obok trupa grzesznicy. W zamian za tamten pacierz Piotr dozna艂 chocia偶by tej pociechy, 偶e istota, kt贸r膮 kocha艂 tak gor膮co, by艂a przy nim w godzinie zgonu.

Wychodz膮c do biura Filip ma艂o co widzia艂. O艣lepia艂y go 艂zy. Ani dbaj膮c, 偶e Mac Dougall na niego patrzy, otar艂 chustk膮 oczy. Wtenczas dopiero spostrzeg艂, 偶e pr贸cz m艂odego Szkota w izbie znajduje si臋 kto艣 jeszcze. Ten kto艣 wsta艂 z 艂awy, gdy za艣 zbli偶y艂 si臋 do lampy Filip omal nie krzykn膮艂 ze zdumienia. By艂 to bowiem Gregson!

Przykro mi, Fil 鈥 rzek艂 malarz st艂umionym g艂osem 鈥 偶e przybywam w chwili tak dla ciebie bolesnej.

Filip gapi艂 si臋 jak na ducha. Nie tylko oszo艂omi艂o go niespodziane pojawienie Gregsona, ale i jego zachowanie. Malarz nie zbli偶a艂 si臋 wi臋cej, nie wyci膮gn膮艂 d艂oni na powitanie. Twarz mia艂 przy tym dziwnie pos臋pn膮. Od czasu do czasu spogl膮da艂 w kierunku drzwi, za kt贸rymi le偶a艂y zw艂oki Piotra i rysy przebiega艂 mu skurcz. Filip poda艂 przyjacielowi r臋k臋, lecz ten cofn膮艂 si臋 natychmiast.

Teraz nie 鈥 rzek艂. 鈥 Poczekaj, a偶 ci co艣 opowiem.

Wobec dziwnego brzmienia g艂osu Filip och艂贸d艂. Pochwyci艂 tak偶e wzrok Gregsona zwr贸cony w kierunku Mac Dougalla. Zbli偶ywszy si臋 do in偶yniera szepn膮艂 mu na ucho:

S艂uchaj, Sandy, Janka jest tutaj obok, z Piotrem. Chcia艂a zosta膰 na chwil臋 sama przy zw艂okach. Czy zechcesz poczeka膰 na ni膮 na dworze, a potem zaprowadzi膰 j膮 do 偶ony Cassidy'ego? Wyt艂umacz jej prosz臋, 偶e zaraz do niej przyjd臋.

Zamkn膮wszy drzwi za Mac Dougallem, odwr贸ci艂 si臋 zn贸w do Gregsona. Malarz zaj膮艂 w艂a艣nie miejsce przy stole, wi臋c Filip siad艂 naprzeciw powt贸rnie wyci膮gaj膮c r臋k臋.

Co si臋 sta艂o, Greggy? O co chodzi?

LEcz Gregson nie poda艂 mu r臋ki.

Nie pora na d艂ugie ceregiele 鈥 rzek艂. 鈥 P贸藕Niej mo偶emy raz jeszcze poruszy膰 niekt贸re kwestie, dzi艣 tylko chc臋, by艣 zrozumia艂, czemu nie mog臋 u艣cisn膮膰 twojej d艂oni. Byli艣my przyjaci贸艂mi od wielu lat. W ci膮gu paru minut mo偶emy si臋 sta膰 zaciek艂ymi wrogami, ty w ka偶dym razie moim wrogiem. Zanim wyjawi臋 ci prawd臋, musz臋 prosi膰 by艣, czegokolwiek si臋 dowiesz, oszcz臋dza艂 cze艣膰 Eileen Brokaw. Nie tylko prosz臋 o to. 呕膮dam tego stanowczo. Uprzedzaj膮c twoje zarzuty przyznam zreszt膮, 偶e dusza jej b艂膮dzi艂a czas jaki艣 po manowcach, lecz nale偶y to ju偶 do zamierzch艂ych dziej贸w. Eileen jest teraz czysta i godna czci. Kocham j膮. Los sprawi艂, 偶e i ona mnie kocha. Mamy si臋 pobra膰.

Filip wci膮偶 jeszcze wyci膮ga艂 d艂o艅 przez st贸艂.

Greggy 鈥 zawo艂a艂 serdecznie 鈥 Greggy! Rozumiem ciebie tak dobrze, gdy偶 rozumiem mi艂o艣膰. Wiem, co znaczy kocha膰 i by膰 kochanym. Czemu偶 mia艂bym si臋 sta膰 twoim wrogiem? Czy偶 dlatego, 偶e Eileen odzyska艂a z艂ote serce i da艂a je tobie? Daj 艂ap臋 Greggy!

Czekaj 鈥 odburkn膮艂 Gregson mrukliwie 鈥 Fil, 艂amiesz mi serce! S艂uchaj! Otrzyma艂e艣 niew膮tpliwie m贸j list. Ale nie pope艂ni艂em wcale haniebnej dezercji. Ostatniej nocy twego pobytu w Churchill dokona艂em pewnego odkrycia. Wiem ju偶 kto ci臋 zwalcza! Wiem, kto stoi na czele spisku. Wiem, kto kierowa艂 zbrodniami Thorpe'a i kto jest za nie odpowiedzialny! KTo ma na sumieniu tego trupa!...

Pochylony przez st贸艂 wskazywa艂 drzwi, poza kt贸rymi styg艂y zw艂oki Piotra Couch~ee.

A tym cz艂owiekiem jest...

S艂owa grz臋z艂y mu w gardle. Zakrztusi艂 si臋 nimi.

Tym cz艂owiekiem jest Brokaw, ojciec mojej narzeczonej!

Na mi艂o艣膰 Bosk膮! 鈥 wykrzykn膮艂 Filip. 鈥 Zwariowa艂e艣, Gregson?!

Omal nie zwariowa艂em, poczyniwszy to odkrycie. Ale teraz jestem najzupe艂niej przytomny. Sz艂o mu o to, by rz膮d cofn膮艂 twoj膮 koncesj臋. Thorpe wraz ze swoj膮 szajk膮 mieli zniszczy膰 ob贸z i zamordowa膰 ciebie. Brokaw zarabia艂 na tym z punktu, na czysto z g贸r膮 p贸艂 miliona dolar贸w. Szczeg贸艂贸w udziel臋 ci p贸藕Niej, gdy偶 teraz czas nagli. Brokaw zna艂 Thorpe'a ju偶 poprzednio, tote偶 przyj膮艂 go jako agenta. Thorpe lubi艂 zawsze szumne tytu艂y i dlatego w艂a艣nie obra艂 sobie imi臋 lorda Fitzhugh Lee, zamiast czego艣 skromniejszego i mniej wpadaj膮cego w oczy. Chc膮c pos艂a膰 agentowi tajemne instrukcje, kt贸rych nie 艣mia艂 zawierzy膰 poczcie, Brokaw wydelegowa艂 na Dalek膮 P贸艂noc swoj膮 c贸rk臋, Eileen. Przyby艂a do Kanady o trzy miesi膮ce wcze艣niej ni偶 ojciec. Sp臋dzi艂a tydzie艅 w Forcie Bo偶ym. Potem przyby艂a do Churchill, gdzie j膮 spotka艂em. Tymczasem Brokaw op艂aci艂 kapitana, kt贸ry noc膮 podp艂yn膮艂 blisko 艢lepego INdianina i wzi膮艂 na pok艂ad zar贸wno Eileen, jak i Thorpe'a. Pami臋tasz, jak dziewczyna z Fortu Bo偶ego rzuci艂a si臋 Eileen na szyj臋? Eileen odtr膮ci艂a j膮, by si臋 przed tob膮 nie zdradzi膰, bo jakim cudem mog艂aby ci wyt艂umaczy膰 t臋 znajomo艣膰? Tymczasem Thorpe i Brokaw obmy艣lili pierwszy cios. Zabi膰 Piotra Couch~ee i porwa膰 jego siostr臋. Mieli gromad臋 zaufanych zbir贸w do dyspozycji, wi臋c plan na pierwszy rzut oka nie przedstawia艂 偶adnych trudno艣ci. Daliby p贸藕Niej zna膰 do Fortu Bo偶ego o tym tragicznym wydarzeniu, zwalaj膮c ca艂膮 win臋 na twoich ludzi rzekomo przebywaj膮cych w Churchill. Twoja interwencja w sam膮 por臋 popsu艂a im szyki. Szcz臋艣cie u艣miechn臋艂o si臋 do ciebie, ale i do mnie r贸wnie偶, gdy znalaz艂em Eileen i mog臋 przysi膮c, 偶e moja narzeczona nie mia艂a poj臋cia o zamierzonym porwaniu, ani o ca艂ym tym ohydnym spisku. Ojciec oszukiwa艂 j膮 na r贸wni z tob膮. S艂uchaj, Fil...

Gregson pochyli艂 si臋 przez st贸艂 i po raz pierwszy w jego oczach b艂ys艂a pokorna pro艣ba.

S艂uchaj Fil, gdyby nie Eileen, nie by艂oby mnie tutaj. Omal nie odebra艂a sobie 偶ycia dowiedziawszy si臋 wszystkiego o ojcu. Wtenczas w艂a艣nie, widz膮c j膮 tak doszcz臋tnie z艂aman膮, wyzna艂em swoj膮 mi艂o艣膰. U艂o偶yli艣my wsp贸lnie pewien plan. Towarzyszy艂em im w podr贸偶y. Okre艣lonego dnia Eileen uda艂a, 偶e jest chora. Rozbili艣my ob贸z nieco w g艂臋bi l膮du. Obu india艅skich przewodnik贸w odes艂a艂em do Churchill z powrotem, gdy偶 nie 偶yczy艂em sobie 艣wiadk贸w decyduj膮cej rozmowy. Wyznam ci jeszcze jedno: przez egoizm i dla 艣wi臋tego spokoju, zamierza艂em sk艂ama膰. Brokaw op艂aci艂by milczenie Thorpe'a, przela艂by na ciebie swoje prawa w sp贸艂ce i ty nigdy nie dowiedzia艂by艣 si臋 niczego. Tu Eileen kaza艂a wyzna膰 ci prawd臋. To jest jej spowied藕, nie moja. Na zako艅czenie us艂ysza艂em z jej ust s艂owa nast臋puj膮ce: "Wiem, 偶e mnie kochasz. Ale 偶on膮 twoj膮 b臋d臋 mog艂a zosta膰 dopiero wtenczas, gdy Filip nam przebaczy. Wiem zreszt膮, 偶e na przebaczenie nie zas艂uguj臋".

C贸偶 ci jeszcze doda膰? Pokaza艂em Brokawowi cie艅 nadziei. Przeleje na ciebie sw贸j urz膮d w Kompanii oraz odda ci te sze艣膰set tysi臋cy dolar贸w, kt贸re si臋 obecnie znajduj膮 w kasie, a kt贸re zamierza艂 sobie przyw艂aszczy膰. Ponadto, za straty poniesione z jego winy zap艂aci ci jeszcze p贸艂 miliona, niemal wszystko co posiada. Zniknie z horyzontu raz na zawsze. My oboje z Eileen znajdziemy sobie jaki艣 spokojny zak膮tek i obiecuj臋, 偶e nigdy ju偶 o nas nie us艂yszysz. OTo co mog臋 ofiarowa膰 w zamian za nieoddawanie sprawy do s膮du.

W ci膮gu tak d艂ugiej przemowy przyjaciela, Filip nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Siedzia艂 jak skamienia艂y. W艣ciek艂o艣膰, zdumienie, oburzenie 艣ciera艂y si臋 w nim na przemian. Dopiero lekkie pukanie do zamkni臋tych drzwi przywo艂a艂o go do rzeczywisto艣ci. Zasuwa podnios艂a si臋 wolno i w progu stan臋艂a Janka. Poprzez 艂zy nie dostrzeg艂a nic wi臋cej, pr贸cz sylwetki ukochanego cz艂owieka. Z g艂o艣nym p艂aczem wyci膮gn臋艂a do niego r臋ce, Filip za艣, skoczywszy naprzeciw porwa艂 j膮 w ramiona.

Tul膮c dziewczyn臋 do piersi, ponad jej schylon膮 g艂ow膮 Filip zobaczy艂 Gregsona, kt贸ry ze zwieszonym czo艂em opuszcza艂 w艂a艣nie izb臋 smutny i przybity, jakby go gniot艂o brzemi臋 wstydu. Czyni膮c d艂oni膮 przyjazny gest, Filip zawo艂a艂.

Greggy, stary przyjacielu, podzi臋kuj Bogu, je艣li znalaz艂e艣 mi艂o艣膰 r贸wnie siln膮. Straci艂bym w艂asne szcz臋艣cie, gdybym nie potrafi艂 uszanowa膰 twojego. Wracaj do Eileen. Powiedz Brokawowi, 偶e zgadzam si臋 na wszystko. Potem przywie藕 tu do nas Eileen. Janka pokocha j膮 z pewno艣ci膮!

Janka, odwr贸ciwszy si臋 szybko zobaczy艂a ju偶 tylko w drzwiach plecy Gregsona.

Rozdzia艂 XXIV
Karta z medalionu

Po wyj艣ciu Gregsona, oboje, Filip i Janka milczeli czas jaki艣. M臋偶czyzna g艂adzi艂 tylko pieszczotliwym gestem mi臋kkie w艂osy dziewczyny. Serca mieli zbyt pe艂ne uczucia i po prostu brak艂o im s艂贸w. Lecz Filip wiedzia艂, 偶e nie wolno mu traci膰 g艂owy. Rewelacje Gregsona, wraz z kt贸rymi dobiega艂a ko艅ca zbrodnicza kampania prowadzona przeciw niemu osobi艣cie, mniej zaprz膮ta mu my艣li, ni藕li dalszy los Janki. Umarli, zar贸wno ojciec dziewczyny, jak i Piotr, wraz z nimi za艣 zesz艂a do grobu ci臋偶ka tajemnica. PR贸cz niego i Janki nikt nie by艂 jej 艣wiadom.

Janka podnios艂a naraz oczy spogl膮daj膮c na niego z ufno艣ci膮 i oddaniem. Spyta艂a bardzo prosto i spokojnie:

Kochasz mnie?

Ponad wszystko na 艣wiecie 鈥 odpar艂 Filip.

Obserwowa艂a go nadal tak uwa偶nie, jak gdyby poprzez okienka 藕renic usi艂uj膮c zajrze膰 w g艂膮b duszy.

Czy wiesz o wszystkim? 鈥 szepn臋艂a po chwili milczenia.

Przygarn膮艂 j膮 zn贸w bli偶ej.

Janko, wszystko jest w艂a艣nie tak, jak by膰 powinno. Jak to dobrze, 偶e znaleziono ci臋 w 艣niegach. Jak to dobrze, 偶e ta 艣liczna kobieta z fotografii jest twoj膮 matk膮. Nie chcia艂bym zmieni膰 niczego, gdy偶 gdyby cokolwiek podleg艂o zmianie najmniejszej, nie by艂aby艣 t膮 Janeczk膮, kt贸r膮 tak kocham. Nacierpia艂a艣 si臋 moje biedactwo, lecz ja r贸wnie偶 mia艂em swoj膮 doz臋 cierpienia. B贸g pozwoli艂 nam wreszcie znale藕膰 si臋 nawzajem. Wszystko b臋Dzie ju偶 odt膮d dobrze, moje ty kochanie najmilsze!...

Gregson, wychodz膮c zostawi艂 drzwi uchylone. Powiew wiatru rozwar艂 je teraz szerzej. Z zewn膮trz dolecia艂 naraz d藕wi臋k, wobec kt贸rego s艂owa zamar艂y na ustach Filipa. Janka za艣 drgn臋艂a wyra藕nie. OBoje nie 艂udzili si臋 ani chwili co do natury dalekiego ha艂asu. W oddaleniu, poza 艂a艅cuchem wzg贸rz, na kra艅cu jeziora g臋sto hucza艂y wystrza艂y. R臋ka w r臋k臋 podbiegli do drzwi.

To w贸dz Sashigo! 鈥 dysza艂a Janka. 鈥 Zapomnia艂am o nim zupe艂nie. Tam si臋 bij膮!

Do chaty wszed艂 Mac Dougall, kt贸ry nadaremnie oczekiwa艂 do tej pory nadej艣cia Janki.

Strzelaj膮! 鈥 rzek艂, ruchem g艂owy wskazuj膮c kierunek. 鈥 Co to znaczy?

Zaczekamy i zobaczymy 鈥 odpar艂 Filip. 鈥 Po艣lij paru ludzi na zwiady, Mac. Gdy odprowadz臋 pann臋 D'Arcambal do 偶ony Cassidy'ego, przyjd臋 r贸wnie偶.

Oddali艂 si臋 szybko wraz z Jank膮. Nag艂y powiew wiatru z po艂udnia przywia艂 wyra藕Niejszy huk palby karabinowej. Wkr贸tce zreszt膮 strza艂y zrzed艂y, odzywaj膮c si臋 zupe艂nie pojedynczo, w znacznych odst臋pach. Wreszcie nasta艂a d艂u偶sza cisza, a偶 zabrzmia艂 daleki, gard艂owy wrzask triumfu Indian Cree: wrzask zrodzony z le艣nego echa, wycie wilcze na krwawym tropie. Potem cisza zapad艂a znowu, tym razem na dobre.

Poczu艂 jak palce Janki zaciskaj膮 si臋 na jego d艂oni.

Nikt si臋 nigdy nie dowie 鈥 uspokoi艂 j膮 Filip. 鈥 Nawet Mac Dougall nie zgadnie co zasz艂o tam dzisiejszej nocy.

Zatrzyma艂 si臋 o kilka krok贸w od chaty Cassidy'ego. Okna 艣wieci艂y przyja藕nie, z wn臋Trza za艣 dobiega艂 weso艂y 艣miech dwojga dzieci. Czule przyci膮gn膮艂 dziewczyn臋 do siebie.

Prze艣pisz si臋 dzisiaj tu, a jutro udamy si臋 razem do Fortu Bo偶ego.

Musz臋 wr贸ci膰 dzi艣 鈥 sprzeciwi艂a si臋 Janka. 鈥 Po艣lij ze mn膮 kogokolwiek, sam za艣 przyb臋dziesz jutro... z Piotrem.

Pog艂adzi艂a mu pieszczotliwie twarz, przy czym to delikatne dotkni臋cie wyrazi艂o wi臋ksz膮 mi艂o艣膰 ni偶 najczulsze s艂owa.

Rozumiesz, kochanie 鈥 t艂umaczy艂a, dostrzegaj膮c niepok贸j w jego oczach 鈥 dzi艣 jestem silna. Potrafi臋 przygotowa膰 ojca zanim ty przyb臋dziesz.

Po艣l臋 z tob膮 Mac Dougalla 鈥 zgodzi艂 si臋 Filip po chwili namys艂u. 鈥 P贸藕niej udam si臋 za wami.

Z Piotrem?

Tak, z Piotrem.

Stali jeszcze chwil臋 nie wchodz膮c do chaty, po czym Filip, unosz膮c ku sobie twarz dziewczyny poprosi艂 serdecznie:

Czy chcesz mnie poca艂owa膰, kochanie? Z w艂asnej woli, po raz pierwszy?

To wcale nie b臋dzie pierwszy raz 鈥 wyzna艂a Janka szeptem. 鈥 Bo wtenczas, gdy uratowa艂e艣 mnie z poroh贸w i s膮dzi艂am, 偶e umrzesz...

** ** **

Po up艂ywie pi臋ciu minut Filip wr贸ci艂 do Mac Dougalla. W izbie, pr贸cz m艂odego in偶yniera znajdowali si臋 jeszcze: Robert, Henshaw, Cassidy i LEcault.

Wys艂a艂em braci St. Pierre dla zbadania przyczyny strza艂贸w 鈥 rzek艂 Szkot. 鈥 Patrz, ilu robotnik贸w t艂oczy si臋 ko艂o magazynu. A tam na g贸rze p艂onie ognisko. LUdzie s膮dz膮, 偶e to Indianie zdybali par臋 艂osi i poluj膮 przy 艣wietle ogni.

Maj膮 zapewne s艂uszno艣膰 鈥 spokojnie przy艣wiadczy艂 Filip. 鈥 Chod藕 no tutaj, Mac, chc臋 ci co艣 powiedzie膰.

Odeszli nieco na stron臋, po czym Filip opowiedzia艂 w paru s艂owach to, co uwa偶a艂 za stosowne wyjawi膰; zatem o roli Thorpe'a i co艣 nieco艣 z wie艣ci przyniesionych przez Gregsona. Potem przeszed艂 do spraw tycz膮cych bezpo艣rednio Janki.

Mam wra偶enie, 偶e wraz ze 艣mierci膮 Thorpe'a ko艅cz膮 si臋 nasze k艂opoty, Mac. Ofiaruj臋 ci zaj臋cie znacznie milsze ni偶 walka o ca艂o艣膰 obozu. Panna D'Arcambal musi koniecznie wr贸ci膰 do domu przed 艣witem i dla towarzyszenia jej w tej podr贸偶y wybra艂em ciebie w艂a艣nie. Mac, ona zostanie wkr贸tce moj膮 偶on膮 i ty zupe艂nie nie masz poj臋cia, jaki ja jestem okropnie szcz臋艣liwy!

Mac Dougall nie okaza艂 zbytniego zdziwienia.

Zgad艂em ju偶 鈥 rzek艂 kr贸tko, po czym szeroko u艣miechni臋ty wyci膮gn膮艂 do kolegi prawic臋. 鈥 艢lepy spostrzeg艂by to. No, a ta strzelanina w oddali i 艣mier膰 tego Metysa czy tak偶e maj膮 co艣 wsp贸lnego?...

Dowiesz si臋 niebawem! 鈥 przerwa艂 mu Filip. 鈥 Dzi艣 lepiej nie zastanawiaj si臋 nad niczym. Panna D'Arcambal musi natychmiast wraca膰 do domu. Czy mo偶esz jej towarzyszy膰?

Ale偶 z przyjemno艣ci膮.

Mo偶e jecha膰 konno do rzeki, a tam wska偶e ci miejsce gdzie si臋 znajduje 艂贸d藕. Rankiem pod膮偶臋 za wami i przywioz臋 zw艂oki Piotra.

W kwadrans p贸藕Niej Janka z Mac Dougallem odjechali w kierunku Churchill, gdy tymczasem Filip 艣ciga艂 ich wzrokiem dop贸ki nie znikli w mroku nocnym. Bracia St. Pierre wr贸cili dopiero po up艂ywie godziny. Filip czu艂 si臋 do艣膰 nieswojo, gdy ci dwaj ciemnolicy my艣liwi, wszed艂szy do biura oparli najpierw o 艣cian臋 d艂ugie swoje rusznice. Istnia艂a obawa, i偶 Sashigo zostawi na polu walki niepo偶膮dane jakie艣 艣lady, ni膰, po kt贸rej b臋dzie mo偶na doj艣膰 do k艂臋bka. Lecz bracia St. Pierre nie znale藕li nic zgo艂a, tote偶 t艂umaczyli pow贸d strzelaniny tak samo jak Mac Dougall. Widocznie INdianie napsuli tyle prochu w daremnym po艣cigu za stadem 艂osi, a ogie艅 rozpalili dla o艣wietlenia terenu 艂ow贸w.

Dopiero ko艂o p贸艂nocy Filip odzyska艂 nieco spokoju, nabrawszy przekonania, 偶e istotnie wszyscy ludzie Thorpe'a padli w walce z Indianami i 偶e obozowi nic ju偶 nie grozi. Rozpu艣ci艂 wtenczas swoich robotnik贸w zatrzymuj膮c jednego tylko Cassidy'ego, kt贸remu poleci艂 sp臋dzi膰 noc w biurze. Sam zamierza艂 przygotowa膰 cia艂o Piotra do ostatniej podr贸偶y.

Ko艂o pryczy, na kt贸rej le偶a艂 Metys, p艂on臋艂a s艂abym ogniem lampa olejna. Filip wy偶ej podkr臋ci艂 knot, chc膮c zyska膰 nieco wi臋cej 艣wiat艂a. Z uczuciem zdziwienia oraz g艂臋bokiego 偶alu stwierdzi艂, 偶e zastyg艂e rysy nosz膮 pi臋Tno czu艂ego u艣miechu. Ani chwili nie w膮tpi艂, 偶e Piotr skona艂 z imieniem Janki na ustach. Zdawa艂o si臋 nawet, 偶e cz艂owiek ten nie umar艂 wcale, tylko po prostu 艣pi marz膮c o swojej wielkiej dozgonnej mi艂o艣ci.

Niech ci B贸g b艂ogos艂awi, Piotrze, stary przyjacielu 鈥 powiedzia艂 Filip g艂o艣no, czuj膮c jak go co艣 艣ciska za gard艂o.

Usun膮艂 nieco zimne r臋ce skrzy偶owane na piersi, uchyli艂 koca, kt贸ry zakrywa艂 na艂o偶one po艣piesznie banda偶e. Na obna偶onym ciele w pobli偶u serca spoczywa艂 z艂oty medalion. Po raz pierwszy przyjrza艂 mu si臋 uwa偶niej. By艂 wielko艣ci po艂owy d艂oni m臋skiej, p艂aski, silnie pogi臋ty. Filip wzdrygn膮艂 si臋 zrozumiawszy co zasz艂o. Oto kula, kt贸ra zabi艂a Piotra, ugodzi艂a wpierw medalion naruszaj膮c zamkni臋cie. Filip wzi膮艂 klejnot do r臋ki. Wtenczas zobaczy艂, 偶e przez powsta艂膮 szczelin臋 wygl膮da cienki skrawek papieru. Odkrycie to kaza艂o mu nawet zapomnie膰 na chwil臋 o obecno艣ci trupa. Piotr nigdy nie otwiera艂 medalionu, gdy偶 staro艣wiecki kluczyk dopasowany do miniaturowego zameczka musia艂 si臋 gdzie艣 zgubi膰. Ale przecie medalion ten nosi艂a na szyi Janka. KTo wie, czy 贸w skrawek papieru nie kryje w sobie jakiej艣 tajemnicy.

Ostro偶nie, by nie uszkodzi膰 cienkiej bibu艂ki, Filip wyj膮艂 papier ze z艂otego wn臋trza. Jak si臋 spodziewa艂, zobaczy艂 nakre艣lone kobiecym pismem wyrazy. Ledwo m贸g艂 je odczyta膰 pochylony nisko nad lamp膮, tak silnie wyblak艂y z biegiem lat. Bo te偶 kre艣lono je przed laty niemal osiemnastu. Brzmia艂y za艣 jak nast臋puje:

"M贸j m臋偶u, nawet B贸g nie zdo艂a ju偶 odmieni膰 tego, co uczyni艂am. Wlok臋 si臋 oto z powrotem, pe艂na 偶alu i wyrzut贸w sumienia, kochaj膮ca ci臋 bardziej ni偶 kiedykolwiek, by zwr贸ci膰 ci nasze dziecko. Jest twoj膮 c贸rk膮, twoj膮 i moj膮. Urodzi艂a si臋 贸smego wrze艣nia, w siedem miesi臋cy po opuszczeniu przeze mnie Fortu Bo偶ego. Nale偶y do ciebie, wi臋c ci j膮 zwracam, prosz膮c Boga r贸wnocze艣nie, by to dziecko z艂agodzi艂o krzywd臋 jakiej zazna艂e艣 ode mnie. Nie b艂agam ci臋 nawet o przebaczenie, gdy偶 wiem, 偶e na nie nie zas艂u偶y艂am. Skona艂abym u twoich n贸g, gdyby艣 na mnie spojrza艂. 呕yj臋 ju偶 tylko ze wzgl臋du na nasze dziecko. ZOstawi臋 t臋 ma艂膮 w takim miejscu, 偶e j膮 na pewno znajdziesz, sama za艣 odpokutuj臋 niebawem za sw贸j grzech, za moje bezprzyk艂adne szale艅stwo. Je艣li za艣 B贸g pozwoli, duch m贸j zawsze unosi膰 si臋 b臋dzie w pobli偶u ciebie i mo偶e w 艣mierci znajd臋 wreszcie to, czego nie mog艂am znale藕膰 za 偶ycia, to jest spok贸j.

Twoja 偶ona"

Filip wyprostowa艂 si臋 z wolna, patrz膮c w nieruchome rysy Piotra. Szepta艂:

Czemu艣 tego nie otworzy艂? Czemu? O, Bo偶e, ilu偶 nieszcz臋艣膰 da艂oby si臋 unikn膮膰!...

Czeka艂, w przekonaniu, 偶e blade usta porusz膮 si臋 jednak i dadz膮 mu odpowied藕. Potem wspomnia艂 Jank臋, jej po艣pieszn膮 w臋dr贸wk膮 do Fortu Bo偶ego i te okropne rzeczy, kt贸re b臋dzie musia艂a wyjawi膰 panu D'Arcambal. ILu cierpie艅 zaoszcz臋dzi obojgu, je艣li zd膮偶y na czas. Rzuciwszy okiem na zegarek stwierdzi艂, 偶e Janka odjecha艂a przed trzema godzinami. Mowy nie by艂o o nadrobieniu straconego czasu, chyba 偶e jaka艣 powa偶na przeszkoda zatrzyma艂a j膮 w drodze.

Filip zbudzi艂 艣piesznie drzemi膮cego ju偶 Cassidy'ego, wyja艣niaj膮c mu w paru s艂owach, 偶e musi natychmiast gna膰 do Fortu Bo偶ego, 偶e zatem poleca mu bezpiecze艅stwo obozu, cia艂o Piotra za艣 ma by膰 odes艂ane nast臋pnego dnia z nale偶nymi honorami i odpowiedni膮 eskort膮.

Nie trzeba ci chyba szczeg贸艂owo wyja艣nia膰? 鈥 doda艂 Filip na zako艅czenie. 鈥 B臋dziesz wiedzia艂 jak nale偶y post膮pi膰?

A Cassidy, kt贸ry przed p贸艂 rokiem pochowa艂 najm艂odsze swoje dziecko, w milczeniu skin膮艂 tylko g艂ow膮.

Filip po艣pieszy艂 do stajen, po czym, wybrawszy jednego z naj艣ciglejszych koni pocwa艂owa艂 w stron臋 Churchill. Od zatoki Hudsona d膮艂 ch艂odny wiatr bole艣nie k艂uj膮c oczy drobinami gradu. To by艂a zapowied藕 zamieci. Je艣li wiatr skr臋ci troch臋 bardziej na p贸艂noco_wsch贸d, kruszyny gradu przeobra偶膮 si臋 w 艣nieg. Do rana ziemia zniknie pod bia艂ym ca艂unem. Nim je藕dziec dotar艂 do kraw臋Dzi lasu poza pasmem wzg贸rz, wiatr d膮艂 ju偶 na ca艂ego, a drzewa skr臋cane przemoc膮 j臋cza艂y jak 偶ywe. Wspominaj膮c sztywne ju偶 zw艂oki Metysa Filip wzdrygn膮艂 si臋 mimo woli. Tej nocy, gdy Piotr znalaz艂 w 艣niegu Jank臋 wraz z jej nie偶yw膮 matk膮, pogoda musia艂a by膰 mniej wi臋cej taka sama. Wiatr zmienia艂 ju偶 kierunek. P艂atki 艣niegu polatywa艂y coraz g臋艣ciej. Niebawem bia艂y potop zasypa艂 wszelkie 艣lady, zg臋szczaj膮c mrok do zupe艂nej ciemno艣ci.

U ko艅ca l膮dowej dro偶yny, ponad wod膮 le偶a艂y dwa cz贸艂na, wi臋c Filip wybra艂 mniejsze i l偶ejsze. Stara艂 si臋 wios艂owa膰 jak najszybciej, n臋ka艂a go jedynie obawa, 偶e przegapi uj艣cie strugi skr臋caj膮cej ku Fortowi Bo偶emu. Wed艂ug zegarka wyznaczy艂 czas odpowiedni, a po up艂ywie godziny trzymaj膮c si臋 tu偶 ko艂o zachodniego brzegu, zacz膮艂 wios艂owa膰 niezmiernie wolno i ostro偶nie. W tym tempie robi艂 najwy偶ej mil臋 drogi na godzin臋. Niebawem, gdzie艣 niedaleko ozwa艂o si臋 t臋skne wycie psa. Najwidoczniej Fort Bo偶y by艂 tu偶. Istotnie Filip znalaz艂 czarny tunel wiod膮cy w g艂膮b l膮du, gdy za艣 wci膮gn膮艂 cz贸艂no na l膮d, okna domu b艂ysn臋艂y ku niemu jarz膮cymi ognikami 艣wiate艂. Lampy p艂on臋艂y w pokoju samego D'Arcambala. Drzwi dworu by艂y tylko przymkni臋te. Po cichu Filip wszed艂 do sieni i znajom膮 drog膮 skr臋ci艂 do korytarza. W zupe艂nym milczeniu dotar艂 pod znajomy pr贸g.

Wolno nacisn膮艂 klamk臋. W艂adca Fortu Bo偶ego siedzia艂 z pochylon膮 g艂ow膮 w obszernym swoim fotelu, Janka za艣 kl臋cza艂a u jego n贸g. Znajdowali si臋 tak blisko jedno drugiego, 偶e rozpuszczone w艂osy dziewczyny kry艂y twarz starego cz艂owieka. Na szmer krok贸w Filipa starzec podni贸s艂 g艂ow臋, a poznawszy kto przed nim stoi wyci膮gn膮艂 d艂o艅 do przybysza.

M贸j synu! 鈥 powiedzia艂.

Filip znalaz艂 si臋 od razu na kolanach obok Janki, za艣 d艂o艅 D'Arcambala opad艂a mu na rami臋, tak ci臋偶ko, 偶e Filip odgad艂 natychmiast, i偶 przyby艂 zbyt p贸藕no by oszcz臋dzi膰 tym dwojgu cierpie艅 zwi膮zanych z rozpami臋tywaniem spraw dawno minionych, kt贸rych istotnej tre艣ci zreszt膮 nikt nie umia艂 odgadn膮膰. Janka ani drgn臋艂a dostrzeg艂szy go obok siebie. Znalaz艂 po omacku jej d艂o艅: by艂a ch艂odna i sztywna.

Gna艂em z obozu na 艂eb na szyj臋 鈥 rzek艂 Filip. 鈥 Stara艂em si臋 do艣cign膮膰 Jank臋. Na szyi Piotra wisia艂 medalion, a w medalionie by艂o to.

Wr臋czy艂 panu D'Arcambal skrwawion膮 kartk臋 papieru, po czym na wiodok zmienionej nie do poznania twarzy starca zrozumia艂, 偶e tych dwoje, ojca i c贸rk膮 nale偶y teraz zostawi膰 samych.

Poczekam w sali portretowej 鈥 rzek艂, po czym wstaj膮c przycisn膮艂 do ust d艂o艅 Janki.

W starym pokoju nic si臋 nie zmieni艂o w ci膮gu tych paru tygodni. Portret matki Janki wisia艂 nadal twarz膮 do 艣ciany. Na zewn膮trz szala艂a wichura przes艂aniaj膮c 艣niegiem szyby. Zbli偶ywszy si臋 do okna Filip d艂ug膮 chwil臋 usi艂owa艂 co艣 dojrze膰, na pr贸偶no, gdy偶 bia艂y tuman k艂臋bi艂 si臋 g臋sty i nieprzenikniony. Wtem pos艂yszawszy kroki obr贸ci艂 si臋 do drzwi. W progu stali Janka z ojcem.

Twarz starego cz艂owieka promienia艂a nieziemskim szcz臋艣ciem. Zdawa艂 si臋 nie widzie膰 Filipa, nie widzie膰 w og贸le nikogo i niczego pr贸cz odwr贸conego portretu na 艣cianie. Przemierzy艂 pok贸j, wyprostowany, barczysty, wysoko nios膮c siw膮 g艂ow臋 i dumnym gestem jak kto艣, kto objawia 艣wiatu d艂ugo tajone arcydzie艂o, obr贸ci艂 portret od 艣ciany. Promienna twarz matki i 偶ony u艣miechn臋艂a si臋 do obecnych. Jednak偶e Filip dozna艂 wra偶enia, 偶e na kr贸tk膮 chwil臋 u艣miech opu艣ci艂 drobne wargi, w oczach za艣 b艂ys艂a pro艣ba o przebaczenie. Filip zadr偶a艂. Zbli偶ywszy si臋 do niego Janka wtuli艂a mu si臋 w ramiona. Wtem stary D'Arcambal wyci膮gn膮艂 do obojga swe wielkie, silne d艂onie.

Moje dzieci!... 鈥 rzek艂.

Rozdzia艂 XXV
Szcz臋艣cie

Przez ca艂膮 noc d膮艂 z p贸艂noco_wschodu silny wiatr. W par臋 godzin po odej艣ciu Janki wraz z ojcem Filip po cichu opu艣ci艂 izb臋, a wyszed艂szy do sieni otworzy艂 zewn臋Trzne drzwi. S艂ysza艂, jak zawodzi wichura ponad szczytem S艂onecznej Ska艂y, jak si臋 zmaga z drzewami lasu, lecz mimo to staranie zamykaj膮c drzwi znalaz艂 si臋 na dworze.

By艂o ciemno i zimno. K艂uj膮ce 艣nie偶ynki na kszta艂t drobnego 艣rutu bi艂y po g艂owie i twarzy. Kul膮c g艂ow臋 w ramiona Filip 艣pieszy艂 pod os艂on臋 ska艂y, gdzie stan膮艂 nas艂uchuj膮c burzliwej pie艣ni 偶ywio艂贸w. My艣la艂 o rycerzu Grosellier, kt贸ry przed dwustu z g贸r膮 laty odkry艂 czarowny ten zak膮tek. Czu艂 si臋 na zawsze zespolony z t膮 ziemi膮, kt贸rej nigdy ju偶 nie zamierza艂 opuszcza膰. Tu mieszka艂o jego szcz臋艣cie najwy偶sze; tu, lepiej ni偶 gdziekolwiek indziej pozna艂 wszechmoc bo偶膮. Nigdy ju偶 nie porzuci tych stron. Obejrza艂 si臋 na Fort Bo偶y. Wszystkie 艣wiat艂a ju偶 pogas艂y i je艣li nie sen, to spok贸j zupe艂ny ukoi艂y wreszcie udr臋czone dusze mieszka艅c贸w. Wracaj膮c do starego dworu Filip mia艂 wra偶enie, 偶e wiatr nie zawodzi mu, tylko 艣piewa.

Zdrzemn膮艂 si臋 dopiero nad ranem. Zbudziwszy si臋 stwierdzi艂, 偶e zamie膰 ucich艂a, a nad nieskalan膮 biel膮 艣niegu 艣wieci wspania艂e s艂o艅ce. U szczytu S艂onecznej Ska艂y zdawa艂o si臋 p艂on膮膰 jarz膮ce ognisko; udr臋czony w ci膮gu nocy las otuli艂 srebrny puch. Sprawia艂o wra偶enie, i偶 miniony huragan zostawi艂 po sobie jedynie pi臋kno, szcz臋艣cie i spok贸j.

Podniecony i radosny Filip wyszed艂 ze swego pokoju, min膮艂 d艂ug膮 sie艅 i w艂a艣nie na swojej drodze zobaczy艂 鈥 Jank臋. Przez przezrocze szyby pobliskiego okna s艂o艅ce zlewa艂o na ni膮 ca艂y sw贸j blask. Promienia艂a szcz臋艣ciem i urod膮. Spuszczaj膮c oczy szepn臋艂a:

Filipie!...

Janko!...

Po c贸偶 wargi mia艂y si臋 trudzi膰 nad uk艂adaniem pr贸偶nych s艂贸w, gdy serca dopowiada艂y wszystko. Przytuleni ciasno wygl膮dali oknem. Jak daleko si臋ga艂 wzrok le偶a艂a bia艂a pustka, po kt贸rej przed laty Metys Piotr przyni贸s艂 malutk膮 Jank臋. Dziewczyna za艂ka艂a kr贸tko. Podnios艂a na Filipa oczy pe艂ne mi艂o艣ci i 艂ez. W obie d艂onie uj臋艂a jego twarz.

Czy dzi艣 przywioz膮 Piotra? 鈥 spyta艂a szeptem.

Tak.

Pochowamy go tam 鈥 rzek艂a jeszcze Janka, a Filip wiedzia艂, 偶e my艣li o samotnym drzewie, pod kt贸rym spoczywa jej matka.

Czy kochasz mnie? 鈥 spyta艂a po chwili. 鈥 Czy kochasz mnie tak bardzo, by zosta膰 tu ze mn膮 na zawsze? Bo ja nie chc臋 szuka膰 szcz臋艣cia gdzie indziej. Zamieszkamy tutaj we dwoje, tylko my, nikt inny.

Na zawsze tutaj i na zawsze razem 鈥 z powag膮 potwierdzi艂 Filip.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozdzia艂 17 Kwiat p贸艂nocy
Curwood James KWIAT DALEKIEJ P脫艁NOCY
Curwood James Oliver Kwiat dalekiej p贸艂nocy
Curwood James Oliver Kwiat dalekiej polnocy
Curwood James Kwiat dalekiej p贸艂nocy
Curwood James Oliver Kwiat dalekiej polnocy
Curwood James Oliver Kwiat dalekiej P贸艂nocy
Curwood James Kwiat dalekiej p贸艂nocy 2
bradsot polnocny owiec
Rawenna miasto i gmina w p贸艂nocnych W艂oszech
ABZ plants kwiat lotosu
PRAWO HARCERSKIE W HUFCU WARSZAWA PRAGA P脫艁NOC
ZJEDNOCZONE KR脫LESTWO WIELKIEJ BRYTANII I P脫艁NOCNEJ IRLANDII, WNPiD, moje, ChomikBox, wsp贸艂czesne sy
Narastanie konfliktu polnoc-poludnie w kontek艣cie globalizacji, 鈽 Studia, Bezpiecze艅stwo Narodowe, M
kwiat
PARASZELESTNICA bradsot p贸艂nocny
KWIAT PAPROCI
P贸艂nocnoameryka艅ski Uk艂ad Wolnego Handlu
kwiat fr