Virginia Woolf
Nawiedzony Dom
Opowiadania zebrane
Przełożyła Magda Heydel
W tych naszych dziwnych czasach, kiedy coraz częściej domagamy się portretów ludzi, ich umysłów i ich płaszczy, wierny szkic, narysowany bez wielkiej wprawy, ale za to zgodnie z prawdą, może mieć pewną wartość.
Niech każdy, usłyszałam któregoś dnia, opisze ze szczegółami własny dzień pracy; nasi potomni będą zadowoleni z posiadania takiego katalogu tak samo jak my, gdybyśmy dostali zapis, jak odźwierny w teatrze Globe oraz dozorca parku spędzili sobotę, 18 marca roku Pańskiego 1568.
A ponieważ istniejące portrety dotyczą niemal wyłącznie płci męskiej, z większą mocą wkraczającej na scenę, to warto, jak sądzę, wziąć za model jedną z licznych kobiet, które przycupnęły w cieniu. Studia nad historią i biografią przekonają bowiem każdego rozsądnego człowieka, że nieznane osoby grają rolę łudząco podobną do tej, którą w tańcu marionetek odgrywa ręka lalkarza: jego palec dotyka ich serca. To prawda, przez wiele lat nasze naiwne oczy wierzyły, że postaci tańczą z własnej woli i wycinają takie hołubce, jakie sobie zamyślą, tymczasem owo stronnicze światło, którym powieściopisarze i historycy zaczęli od jakiegoś czasu rozjaśniać ciemne i tłoczne przestrzenie za sceną, nie przyniosło jak dotąd wiele, lecz ujawniło, ile tam trzymanych w niewidocznych rękach drucików, których ruchy i szarpnięcia decydują o tańcu całej figurki. Niniejszy wstęp wiedzie nas do punktu wyjścia: zamierzamy przyjrzeć się możliwie najspokojniej niewielkiej grupce ludzi żyjących w tej chwili (20 czerwca 1906 roku); z powodów, które zaraz ujawnimy, wydaje się nam, że uosabia ona cechy wielu podobnych grupek. Jest to przypadek powszechny, ostatecznie bowiem istnieje bardzo wiele młodych kobiet urodzonych w bogatych, szanowanych urzędniczych rodzinach i wszystkie z pewnością napotykają ten sam rodzaj problemów, wobec czego nie może być, niestety mowy o znacznych różnicach w odpowiedziach, jakich udzielają.
Jest ich pięć, same córki, co ze smutkiem podkreślają: przez całe życie w imieniu rodziców, jak się wydaje, wyrażają żal z powodu tego początkowego błędu. Ponadto podzielone są na obozy: dwie starsze pozostają w opozycji wobec dwóch młodszych. Piąta waha się między obozami. Natura zdecydowała, że dwie z nich odziedziczą nieugiętego walecznego ducha, który z powodzeniem i bez przykrości podejmuje kwestie ekonomii politycznej i problemów społecznych, podczas gdy pozostałe dwie uczyniła figlarnymi domatorkami o łatwiejszych i wrażliwszych charakterach. To one zatem skazane zostały na los – jak to się określa w narzeczu naszego stulecia – „córek w domu”. Ich siostry, zdecydowane kształcić swój intelekt, idą na studia, dobrze sobie radzą i wychodzą za profesorów. Ich kariery są tak podobne do tych, które robią mężczyźni, że właściwie nie warto poddawać ich szczegółowej analizie. Piąta siostra ma mniej wyraźny charakter niż cztery pozostałe, ale wychodzi za mąż w wieku dwudziestu dwóch lat, tak że prawie nie ma czasu, by rozwinąć indywidualne cechy młodej damy, które zamierzamy tu opisywać. Tymczasem owe dwie „córki w domu”, czyli Phyllis i Rosamond, jak je nazwiemy, są doskonałym materiałem do studiów.
Parę faktów pozwoli nam umieścić je na właściwych miejscach, zanim zagłębimy się w analizę. Phyllis ma lat dwadzieścia osiem, Rosamond – dwadzieścia cztery. Są ładne i żywe, mają różowe liczka, dociekliwe oko nie dostrzeże w nich zwykłego piękna rysów, lecz strój i zachowanie nadawały im pozór piękna, choć pozbawionego substancji. Wydaje się, że są rdzennymi mieszkankami saloniku, zupełnie jakby urodziły się w jedwabnych sukniach wieczorowych i nigdy nie stąpały po gruncie mniej równym niż turecki dywan ani nie spoczywały na podłożu twardszym niż fotel czy sofa. Zobaczyć je w salonie wypełnionym dobrze ubranymi mężczyznami i kobietami to tak jak zobaczyć kupca w budynku giełdy albo prawnika w sądzie. To właśnie – przekonuje nas o tym każdy gest i każde słowo – jest ich rodzinna atmosfera, ich środowisko zawodowe, ich arena. To tutaj uprawiają sztuki doskonalone od dzieciństwa. Tutaj zapewne odnoszą swe zwycięstwa i tu zarabiają na chleb. Ale ciągnąć tę metaforę dalej, do momentu aż będzie doskonała we wszystkich swoich składnikach, byłoby równie niepoczciwe, co łatwe. Ta metafora zawodzi, ale stwierdzenie gdzie i dlaczego wymaga nieco czasu i uwagi.
Trzeba mieć możliwość podążenia za tymi młodymi damami do domu i posłuchania tego, o czym mówią przy blasku świecy w sypialni. Trzeba tam być także wtedy, gdy obudzą się następnego ranka, i przez cały dzień pilnie śledzić ich działania. Tylko wtedy, i to nie na podstawie jednego dnia, ale wielu dni, można ocenić wartość wrażenia, jakie owe damy wywierają wieczorami w salonie.
Z użytej metafory zachowajmy tylko tyle: salon oznacza dla nich pracę, a nie zabawę. To staje się całkiem oczywiste już w scenie powrotu powozem do domu. Lady Hibbert jest surową jurorką podobnych występów, stwierdza, czy jej córki wyglądały dobrze, czy dobrze się odzywały, zachowywały, czy skupiły na sobie uwagę odpowiednich osób i odstraszyły niewłaściwe, czy ogólne wrażenie, jakie pozostawiły, jest pozytywne. Z liczby i szczegółowości jej uwag można wywnioskować, że takie dwugodzinne przyjęcie dla artystek ich pokroju jest zadaniem szalenie subtelnym i skomplikowanym. A od tego, jak się spiszą, zależy – takie można odnieść wrażenie – bardzo wiele. Córki odpowiadają pokornie, a potem milczą, bez względu na to, czy matka chwali je, czy gani; a jej ocena jest surowa. Kiedy wreszcie są same – dzielą niewielką sypialnię na najwyższym piętrze paskudnego domu – przeciągają się i wzdychają z ulgą. Ich rozmowa nie jest zbyt budująca, przypomina handlowe rozmowy ludzi biznesu; obliczają zyski i straty i robi się jasne, że mają na względzie wyłącznie własny interes. A przecież można było usłyszeć, jak szczebiocą o książkach i przedstawieniach teatralnych, i o malarstwie, jakby to były kwestie najbardziej zajmujące, jakby rozmowa o nich była jedyną motywacją do tego, by pojawić się na „przyjęciu”.
A jednak w tej godzinie niezbyt pięknej otwartości można dostrzec także coś niezwykle szczerego. Siostry naprawdę bardzo się lubią. Ich uczucie przybrało zasadniczo postać loży masońskiej, w której nie ma krzty sentymentalizmu – podzielają wszelkie nadzieje i obawy – i wbrew pozorom jest to uczucie autentyczne i głębokie. We wszystkich wspólnych działaniach są bardzo uczciwe, a w podejściu młodszej siostry do starszej objawia się wręcz pewna rycerskość. To ona, jako słabsza ze względu na swój wiek, musi zawsze otrzymać wszystko, co najlepsze. Jest coś patetycznego we wdzięczności, z jaką Phyllis przyjmuje owe względy. Ale robi się późno, więc z szacunku dla swojej cery młode kobiety interesu upominają się nawzajem, że czas najwyższy zgasić światło.
Pomimo tej przezorności, kiedy rano zostają zbudzone, chętnie by jeszcze pospały. Ale Rosamond wyskakuje z łóżka i potrząsa Phyllis.
– Phyllis, spóźnimy się na śniadanie!
Argument ten musiał mieć znaczną siłę, bowiem Phyllis wstała i w ciszy zaczęła się ubierać. Pomimo pośpiechu siostry odziały się jednak z wielką starannością i zręcznością, a zanim zeszły na dół, rezultat poddały szczegółowej wzajemnej inspekcji. Kiedy wchodziły do pokoju jadalnego, zegar wybił dziewiątą: ojciec już tam był, obdarzył każdą zdawkowym całusem, podsunął swoją filiżankę, by nalano mu kawy, przejrzał gazetę i zniknął. Posiłek mijał w milczeniu. Lady Hibbert jadała u siebie, a córki po śniadaniu musiały złożyć jej wizytę, by odebrać polecenia na cały dzień; podczas gdy jedna notowała coś dla matki, druga szła do kucharki zaordynować obiad i kolację. O jedenastej były wolne na jakiś czas i spotykały się w pokoju lekcyjnym, gdzie Doris, ich najmłodsza siostra, lat szesnaście, pisała po francusku wypracowanie o Magna Charta. Narzekania, że jej przeszkadzają – bo Doris już marzyła o najwyższej ocenie – nie spotkały się ze zrozumieniem.
– Musimy tu siedzieć, nie ma innego miejsca – stwierdziła Rosamond.
– Nie musisz dotrzymywać nam towarzystwa.
Uwagi te wygłoszone zostały bez goryczy, ot, zwykłe codzienne stwierdzenia.
A jednak z szacunku dla siostry Phyllis wzięła do ręki tom Anatola France’a, a Rosamond otworzyła Studia greckie Waltera Patera. Przez parę minut czytały w ciszy, potem zapukała pokojówka i bez tchu wysapała:
– Pani prosi panienki do salonu.
Jęknęły. Rosamond zaproponowała, że pójdzie sama, Phyllis powiedziała: nie, przecież obie są ofiarami, i rozmyślając, jakie otrzymają polecenie, nadąsane zeszły na dół. Lady Hibbert oczekiwała ich z niecierpliwością.
– No, są wreszcie! – wykrzyknęła. – Wasz ojciec przysłał wiadomość, że na lunch zaprosił pana Middletona i sir Thomasa Carewa. Czy to nie kłopotliwe? Zachodzę w głowę, co go podkusiło, żeby ich zaprosić, a lunchu nie ma – i widzę, Phyllis, że nie ułożyłaś kwiatów. Rosamond, a ty musisz mi przyszyć świeży żabocik do tej kasztanowej sukni. O mój Boże, jacy bezmyślni są mężczyźni.
Córki były przyzwyczajone do takich oskarżeń pod adresem ojca; na ogół stały po jego stronie, ale nigdy tego nie okazywały.
W ciszy oddaliły się, by wykonać polecenia. Phyllis musiała wyjść i kupić kwiaty oraz dodatkowe danie na lunch, Rosamond zabrała się do szycia.
Z trudem zdołały wypełnić zadania na czas, by przebrać się przed posiłkiem. Niemniej o pierwszej trzydzieści, zaróżowione i uśmiechnięte, weszły do ogromnego, pompatycznego pokoju jadalnego. Pan. Middleton, sekretarz sir Williama Hibberta, był młodym człowiekiem o pewnej pozycji i perspektywach, jak określała go lady Hibbert, można go było więc ośmielać. Sir Thomas, urzędnik w tym samym biurze, przysadzisty i podagryczny, to niezła figura na szachownicy, ale jako osoba nie miał większego znaczenia.
Przy stole rozwinęła się żartobliwa rozmowa między panem Middletonem a Phyllis, tymczasem starsi głębokimi, dźwięcznymi głosami wygłaszali banały. Rosamond zasadniczo milczała, jak to miała w zwyczaju, rozmyślając intensywnie nad charakterem sekretarza, który może zostać jej szwagrem, i weryfikując teorie, które snuła przy każdym kolejnym wypowiadanym przez niego słowie. Pan Middleton był, za obopólną zgodą, zdobyczą jej siostry, nie wchodziła więc w szkodę. Gdyby ktoś mógł odczytać jej myśli, kiedy przysłuchiwała się opowieściom sir Thomasa o Indiach lat sześćdziesiątych, odkryłby, że zajmowały ją dość zawiłe kalkulacje: Middletonik, jak go nazwała, nie był wcale taki zły, miał swój rozum, z tego, co wiedziała, był dobrym synem, będzie więc i dobrym mężem. Do biednych nie należał, miał szanse na awans w administracji. Psychologiczne wyczucie mówiło jej jednak, że jest raczej ograniczony, że nie ma za grosz tego, co uznawała za wyobraźnię czy intelekt, a poza tym zbyt dobrze znała swoją siostrę, by nie wiedzieć, że owego wydajnego, pracowitego człowieczka ona nigdy nie pokocha, choć będzie go szanowała. Pytanie brzmiało: czy powinna za niego wychodzić? Do tego punktu doszła w momencie, kiedy zamordowano lorda Mayo, a podczas gdy jej usta wydawały ochy i achy przerażenia, wzrok telegraficznie nadał ponad stołem wiadomość: „Mam wątpliwości”. Gdyby skinęła głową, jej siostra zaczęłaby uprawiać sztuczki, dzięki którym już wiele razy złożono oświadczyny. Rosamond jednak wciąż nie miała wystarczających danych, by podjąć decyzję. Zatelegrafowała więc tylko: „Graj dalej”.
Panowie wyszli zaraz po lunchu, a lady Hilbert szykowała się do drzemki. Zanim jednak wyszła, przywołała do siebie Phyllis.
– No, cóż tam, moja droga – powiedziała z większą czułością niż okazywana dotychczas – czy przyjemnie spędziłaś czas? Czy pan Middleton był miły?
Poklepała córkę po policzku i żarliwie spojrzała jej w oczy. Po twarzy Phyllis przemknął wyraz rozdrażnienia i odpowiedziała apatycznie:
– Ach, nie jest z niego zły człowieczek, ale jakoś mnie nie zachwyca.
Twarz lady Hibbert zmieniła się w okamgnieniu: jeśli wyglądała przed chwilą na dobroduszną kotkę, która z powodów filantropijnych zabawia się myszką, teraz zmieniła się w najprawdziwsze zwierzę.
– Pamiętaj – warknęła – że to nie może trwać wiecznie. Spróbuj odrobinę powściągnąć swój egoizm, moja droga.
Gdyby otwarcie zaklęła, jej słowa nie byłyby przykrzejsze.
Zabrała się i poszła, a dziewczęta spojrzały po sobie z pełnym wyrazu grymasem.
– Nie mogłam się powstrzymać – odezwała się Phyllis z lekkim uśmieszkiem. – Chodźmy trochę odpocząć. Jaśnie pani nie wezwie nas przed czwartą.
Weszły na górę do sali lekcyjnej, teraz pustej, i opadły na fotele. Phyllis zapaliła papierosa, a Rosamond ssała miętówki, jakby mogły jej pomóc w myśleniu.
– No cóż, moja droga – odezwała się wreszcie Phyllis – co postanowimy? Mamy czerwiec, rodzice dali mi czas do lipca, a Middletonik jest jedyny.
– Poza... – zaczęła Rosamond.
– Tak, ale o nim nie mam co nawet myśleć.
– Moja biedna Phyllis! Wiesz, on nie jest taki zły.
– Czysty i trzeźwy, szczery i pracowity. Ach, stworzymy wzorową parę! Będziesz nas odwiedzać w Derbyshire.
– Mogłabyś zdobyć lepszą partię – ciągnęła Rosamond. – Ale oni dłużej już nie wytrzymają.
„Oni” oznaczało sir Williama i lady Hibbert.
– Ojciec zapytał mnie wczoraj, czym mogłabym się zająć, gdybym nie wyszła za mąż. Nic mi nie przyszło do głowy.
– Nie, bo my jesteśmy wychowane do małżeństwa.
– Ty mogłabyś się zająć czymś lepszym. Ale ja oczywiście jestem głupia, więc nie ma o czym mówić.
– A ja uważam, że małżeństwo to najlepsza rzecz, jaka może się zdarzyć, ale pod warunkiem, że wychodzisz za tego, za kogo chcesz.
– Tak, tak, wiem. To takie podłe. Ale nie ma co przeczyć faktom.
– Middleton – odrzekła krótko Rosamond. – Chwilowo on tu jest faktem. Czujesz coś do niego?
– Ani odrobinki.
– Mogłabyś za niego wyjść?
– Gdyby jaśnie pani mi kazała.
– To w każdym razie może być jakieś wyjście.
– Jak go oceniasz? – zapytała Phyllis, która na podstawie opinii siostry gotowa była zaakceptować albo odrzucić oświadczyny każdego mężczyzny. Rosamond, posiadaczka przenikliwego i bystrego umysłu, karmiła go jedynie ludzkim charakterem, a jej badania naukowe, z lekka zmącone osobistymi urazami, przynosiły zazwyczaj wiarygodne rezultaty.
– Jest bardzo dobry – zaczęła. – Doskonałe przymioty moralne: jasny umysł, da sobie radę w życiu, za grosz wyobraźni czy romantyczności, będzie dla ciebie bardzo sprawiedliwy.
– Krótko mówiąc, stworzymy dostojną parę, taką jak rodzice!
– Pytanie brzmi – kontynuowała Rosamond – czy warto przecierpieć jeszcze jeden rok niewolnictwa, zanim pojawi się kolejny kandydat? I kto to będzie? Simpson? Rogers? (Leiscetter?)
Każde z tych nazwisk wywoływało u jej siostry grymas.
– Zdaje się, że odpowiedź brzmi: dreptać w miejscu i utrzymywać pozory!
– Och, cieszmy się życiem póki czas! Gdyby nie ty, Rosamond, to już dziesięć razy wyszłabym za mąż.
– Trafiłabyś do sądu rozwodowego, moja droga.
– Na to jestem doprawdy zbyt porządna. Bez ciebie jestem taka słaba. Ale teraz mówmy o twoich sprawach.
– Moje sprawy mogą poczekać – odrzekła Rosamond rezolutnie.
I młode kobiety zajęły się omawianiem charakterów swoich znajomych, okazując przy tym sporo surowości i ani odrobiny miłosierdzia, aż nadeszła pora, by znowu się przebrać. Warto jednak zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, wielkim poważaniem darzyły intelekt i traktowały go jako zasadniczy punkt swoich rozważań; po drugie, kiedy podejrzewały nieudane życie rodzinne, bądź też zawód w uczuciach, nawet jeśli chodziło o postaci najmniej atrakcyjne, ich oceny niezmiennie łagodniały i przepełniało je współczucie.
O czwartej wraz z lady Hibbert ruszyły składać wizyty. Czynność ta polegała na dostojnym przemieszczaniu się od domu do domu, wszędzie tam, gdzie bywały na obiedzie lub miały nadzieję bywać, i przekazywaniu lokajowi dwóch czy trzech bilecików. W jednym miejscu wypiły po filiżance herbaty, rozmawiając przy tym o pogodzie dokładnie przez kwadrans. Na koniec przetoczyły się wolno przez park w jednej z parad pięknych powozów, które o tej porze w spacerowym tempie okrążały statuę Achillesa. Na obliczu lady Hibbert gościł niezmienny i nieruchomy uśmiech.
Na szóstą wróciły do domu, gdzie sir William podejmował właśnie herbatą jednego ze swoich starszych kuzynów z małżonką. Tych ludzi można było traktować bez ceremonii, lady Hibbert poszła więc do siebie, żeby się położyć, zostawiając córkom pytania o to, jak się ma John i czy Milly wyszła już ze świnki.
– Pamiętaj, Williamie, na ósmą idziemy na kolację – powiedziała lady Hibbert, wychodząc z pokoju.
Phyllis pojechała z nimi; przyjęcie wydawał znany sędzia, a ona miała zabawiać pewnego szacownego członka palestry. Przynajmniej wobec niego nie musiała się tak starać, matka zaś ogarniała ją obojętnym wzrokiem. To było jak strumień czystej, zimnej wody, skonstatowała Phyllis, taka rozmowa na niezobowiązujące tematy z inteligentnym starszym panem. Nie prowadzili może abstrakcyjnych rozważań, niemniej on przedstawiał jej pewne fakty, a ona z przyjemnością stwierdzała, że świat wypełniony jest konkretnymi rzeczami, zupełnie niezależnymi od jej życia.
Kiedy wychodzili, Phyllis oświadczyła matce, że wybiera się do Tristramów, gdzie ma spotkać się z Rosamond. Lady Hibbert zasznurowała usta, wzruszyła ramionami i powiedziała: „Świetnie”, tonem wskazującym, że przeszkodziłaby temu, gdyby tylko potrafiła wymyślić odpowiedni powód. Ale ponieważ sir William czekał, zamiast się sprzeczać, zmarszczyła brwi.
Wobec tego Phyllis sama udała się do odległej i niemodnej dzielnicy, gdzie mieszkali Tristramowie. Już to było powodem do zazdrości. Zdobione stiukami frontony, nieskazitelne rzędy domów Belgravii i South Kensington stanowiły dla Phyllis obraz jej losu, życia w tresurze, by rozwijać się zgodnie z paskudnym wzorem, odpowiadającym utrwalonemu paskudztwu otoczenia. Tymczasem ktoś, kto mieszka w Bloomsbury, rozmyślała, machając ręką, kiedy jej taksówka przejeżdżała przez te wielkie spokojne place, pod bladą zielenią cienistych drzew, może się rozwijać, jak chce. Tu są przestrzeń i wolność, a z gwaru i cudowności Strandu wyczytywała życiowe prawdy świata, przed którym tak skutecznie chroniły ją stiuki i kolumienki.
Taksówka zatrzymała się przed oświetlonymi oknami, z których – w letni wieczór były szeroko otwarte – rozmowy i życie toczące się wewnątrz sączyły się na ulicę. Niecierpliwie czekała, aż otworzą jej drzwi i zostanie zaproszona do środka. Kiedy jednak stała już w pokoju, w pełni uświadomiła sobie, że jej wygląd pasował do takich okazji jak suknie dam z obrazów Romneya. Ujrzała samą siebie, jak wkracza do zadymionego pomieszczenia, gdzie ludzie siedzą na podłodze, gospodyni jest ubrana w myśliwską kurtkę, trzyma drobną głowę wysoko, a usta ma zaciśnięte, jakby miała wygłosić epigram. W białym jedwabiu z wiśniowymi kokardkami Phyllis zwracała na siebie uwagę. Z niejakim poczuciem inności oddzielającej ją od reszty siedziała cichutko, niemal nie korzystając z momentów, kiedy starano się zachęcić ją do rozmowy. Przypatrywała się kilkunastu osobom usadowionym wokół z poczuciem zdumienia. Rozmowa dotyczyła pewnych obrazów, które wtedy wystawiano, a ich zalety omawiane były z dość technicznego punktu widzenia. Od czego Phyllis miałaby zacząć? Widziała te obrazy, ale czuła, że jej frazesy nie przetrwają niewątpliwej próby pytań i krytyki. Nie było tu też miejsca, wiedziała, na kobiece wdzięki, które mogą zdziałać tak wiele. Czas minął; dyskusja była gorąca i poważna, a żaden z przeciwników nie życzyłby sobie, by ją zakłócać nielogicznymi uwagami. Więc siedziała tylko i słuchała, czując się jak ptak z podciętymi skrzydłami; była bardziej, bo dotkliwiej, niepewna niż na balu czy w teatrze. Powtarzała sobie swój mały, gorzki aksjomacik, że jest między młotem a kowadłem, i starała się trzeźwo skupiać na tym, o czym była mowa. Z drugiego końca pokoju Rosamond dawała jej znać, że jest w takiej samej sytuacji.
W końcu dyskusja się zakończyła i rozmowa znów zeszła na ogólniejsze tematy, nikt jednak nie przepraszał za ścisły charakter, jaki przybrała, a konwersacja ogólna, jak skonstatowały panny Hibbert, nawet jeśli dotyczyła bardzie trywialnych zagadnień, z wyraźną pogardą odnosiła się do komunałów i nie miała żadnych zahamowań, by o tym informować. Było jednak zabawnie, a Rosamond całkiem dobrze spisała się w dyskusji nad pewną przywołaną postacią, chociaż nie bez zdziwienia stwierdziła, że jej najgłębsze obserwacje traktowane są jako punkty wyjścia do dalszych rozważań, a nie jako wnioski.
Poza tym panny Hibbert ze zdumieniem i lekkim niesmakiem odkryły, jak bardzo przylgnęło do nich wychowanie. Phyllis była gotowa sama wymierzyć sobie karę za moment instynktownego oburzenia na żart z chrześcijaństwa, który u Tristramów został opowiedziany i nagrodzony śmiechem tak swobodnie, jakby religia była sprawą zupełnie nieważną.
Jeszcze większe zdumienie jednak wywołał u nich sposób załatwiania tu spraw, na których się znały; przypuszczały bowiem, że nawet w tej dziwnej atmosferze „sprawy życiowe” zachowują znaczenie. Panna Tristram, młoda kobieta wielkiej urody i dobrze zapowiadająca się artystka, dyskutowała na temat małżeństwa z dżentelmenem, który przypuszczalnie był tą kwestią osobiście zainteresowany. Jednak swoboda i szczerość, z jaką oboje przedstawiali swoje poglądy i snuli refleksje na temat miłości i matrymonium, rzucała na rzecz całą nowe i absolutnie zaskakujące światło. Fascynowało to młode damy bardziej niż wszystko, co kiedykolwiek widziały czy słyszały. Pochlebiały sobie dotychczas, że znany jest im każdy pogląd i każda strona tego zagadnienia, a tymczasem zobaczyły coś nie tylko całkiem nowego, ale i niewątpliwie szczerego.
– Nigdy jeszcze nikt mi się nie oświadczył. Zastanawiam się, jakie to uczucie – rozległ się naturalny i pełen zaciekawienia głos młodszej panny Tristram; a Phyllis i Rosamond poczuły, że powinny podzielić się swoimi doświadczeniami i pouczyć towarzystwo. Nie potrafiły jednak przyjąć tego dziwnego, nowego punktu widzenia, ich doświadczenia zresztą były zupełnie innego rodzaju. Dla nich miłość wynikała z pewnych zaplanowanych działań, a pielęgnowało się ją w salach balowych, w pachnących oranżeriach, przez ukradkowe spojrzenia, machnięcia wachlarzy i łamiące się sugestywnie tony. Tutaj miłość była krzepką, prostoduszną sprawą, widoczną dobrze w jasnym świetle dnia, nagą i solidną, którą można pomacać i obejrzeć, jeśli tylko ma się ochotę. Nawet gdyby pozwolono im kochać według własnego uznania, Phyllis i Rosamond nie były pewne, czy umiałyby kochać w ten sposób. W nagłym młodzieńczym odruchu całkowicie potępiły same siebie i nabrały przekonania, że wszelkie próby osiągnięcia wolności muszą spełznąć na niczym: długi czas spędzony w niewoli zepsuł je do szpiku kości.
Siedziały więc, nieświadome własnego milczenia, niczym osoby na chłodzie i wietrze odizolowane od toczącej się obok wesołej zabawy, niewidoczne dla bawiących się w ciepłym wnętrzu. Tak naprawdę jednak dla reszty towarzystwa obecność tych dwóch milczących młodych kobiet o wygłodniałych spojrzeniach była uciążliwa, choć trudno by było powiedzieć dlaczego, może się nudziły? Panny Tristram jednakże miały poczucie odpowiedzialności, dlatego panna Sylvia, młodsza z sióstr, po dłuższych naradach szeptem podjęła osobną rozmowę z Phyllis. Ona zaś rzuciła się na tę konwersację niczym pies na kość; jej twarz rzeczywiście przybrała surowy, wygłodniały wyraz, kiedy dostrzegła, że czas płynie, a ona nie ma dostępu do istoty tego dziwnego wieczoru. Ostatecznie nawet jeśli nie mogła brać w nim udziału, mogłaby przynajmniej wyjaśnić, co ją przed tym powstrzymuje. Marzyła o tym, by samej sobie udowodnić, że istnieją dobre powody tej niemożności, a jeśli miała poczucie, że panna Sylvia, pomimo swoich bezosobowych uogólnień, jest kobietą z krwi i kości, to istniała nadzieja, że być może któregoś dnia spotkają się na wspólnym gruncie. Pochylając się ku niej podczas rozmowy, Phyllis miała dziwne poczucie, że gorączkowo przeszukuje całe masy sztucznych głupstewek, by w końcu wziąć do ręki solidne ziarno czystej jaźni, które jak przypuszczała, musiało gdzieś tkwić.
– Och, panno Tristram – zaczęła. – Jesteście tacy błyskotliwi. Aż się boję.
– Śmieje się pani z nas? – zapytała Sylvia.
– Dlaczego miałabym się śmiać? Nie widzi pani, jaką głuptaską się czuję?
Sylvia zaczęła to dostrzegać i zainteresowała się tym.
– Prowadzicie takie wspaniałe życie, dla nas to wszystko jest bardzo dziwne.
Sylvia, która pisała, odczuwała więc literacką przyjemność na widok własnego odbicia w obcych zwierciadłach, a także na widok życia innych ludzi odbitego w lusterku, które sama przed nimi trzymała, z entuzjazmem podjęła temat. Nigdy dotąd nie postrzegała panien Hibbert jako ludzi, nazywała je „młodymi damami”. Z tym większą gorliwością chciała teraz naprawić swoją pomyłkę, zarówno z próżności, jak i z prawdziwego zaciekawienia.
– Czym się pani zajmuje? – zapytała nagle, żeby od razu przejść do rzeczy.
– Czym się zajmuję? – powtórzyła jak echo Phyllis. – O, ordynuję obiad, układam kwiaty!
– Tak, ale jaki ma pani fach? – pytała dalej Sylvia, która postanowiła, że nie da się zbyć frazesami.
– To jest właśnie mój fach, choć wolałabym, żeby było inaczej! Naprawdę, musi sobie pani przypomnieć, panno Tristram, że większość młodych dam to niewolnice, i nie wolno pani mnie obrażać tylko dlatego, że pani akurat jest wolna.
– Och, proszę mi wyjaśnić – rzuciła Sylvia – co dokładnie ma pani na myśli. Chciałabym wiedzieć. Lubię poznawać ludzi. Człowiek wie różne rzeczy, ale istotą jest dusza ludzka.
– Tak – odpowiedziała Phyllis, która bardzo chciała trzymać się z dala od wszelkich teorii. – Ale nasze życie jest bardzo proste i zwyczajne. Na pewno zna pani mnóstwo takich osób jak my.
– Znam wasze suknie wieczorowe – powiedziała Sylvia. – Widzę, jak defilujcie przede mną w pięknych pochodach, ale nigdy jeszcze nie słyszałam, jak mówicie. Czy jesteście szczere do szpiku kości?
Zauważyła, że ten ton drażni Phyllis, więc go zmieniła.
– Można by powiedzieć, że jesteśmy siostrami. Ale dlaczego zewnętrznie tak bardzo się różnimy?
– Och, nie, nie jesteśmy siostrami – odrzekła gorzko Phyllis. – A jeśli tak jest, to bardzo mi pani żal. Widzi pani, my jesteśmy wychowane do tego, żeby wychodzić wieczorem i pięknie się wypowiadać, i, no cóż, wyjść za mąż. Oczywiście mogłybyśmy iść na studia, gdybyśmy chciały, ale ponieważ nie chciałyśmy, jesteśmy po prostu dobrze wychowanymi damami.
– My też nigdy nie studiowałyśmy – powiedziała Sylvia.
– I nie jesteście dobrze wychowane? To jasne, że pani i pani siostra jesteście prawdziwe, a Rosamond i ja jesteśmy oszustkami: w każdym razie ja. Nie widzi pani tego teraz? Nie widzi pani, jak idealne jest wasze życie?
– Nie rozumiem, dlaczego pani nie miałaby robić tego, co pani chce, tak jak my – stwierdziła Sylvia, rozglądając się po pokoju.
– Myśli pani, że mogłybyśmy zaprosić takie grono jak to? Nam nie wolno nigdy zapraszać przyjaciół, chyba że nie ma rodziców.
– Dlaczego?
– Nie mamy swojego pokoju, a poza tym nigdy by nam nie pozwolono. Jesteśmy córkami, póki nie zostaniemy mężatkami.
Sylvia uznała, że Phyllis jest odrobinę ponura. Phyllis zrozumiała, że o miłości mówiła z niewłaściwą szczerością.
– Chce pani wyjść za mąż? – zapytała Sylvia.
– Co za pytanie! Pani jest bardzo niewinnym stworzeniem! Ale oczywiście ma pani rację. Małżeństwo powinno się zawierać z miłości i tak dalej. Choć – ciągnęła Phyllis, rozpaczliwie wypowiadając prawdę – nam nie wolno tak o tym myśleć. My chcemy tak wielu rzeczy, że nie możemy postrzegać samego małżeństwa takim, jakie w istocie jest albo powinno być. Ono zawsze jest związane z wieloma innymi sprawami. Małżeństwo oznacza wolność, przyjaciół, własny dom i – och – to wszystko, co wy już macie. Czy wydaje się to pani straszne i wyrachowane?
– Wydaje mi się to rzeczywiście straszne, ale chyba nie wyrachowane. Na pani miejscu zaczęłabym pisać.
– No i proszę, panno Tristram – wykrzyknęła Phyllis z komiczną rozpaczą. – Nie potrafię pani przekazać tego, że po pierwsze, nie mamy mózgów, a po drugie, nawet gdybyśmy miały, nie wolno by nam było się nimi posługiwać. Ale Pan Bóg litościwie przystosował nas do naszego położenia. Rosamond mogła coś osiągnąć, ale teraz jest już za stara.
– Mój Boże! – zawołała Sylvia. – Co za ciemny loch! Ja bym się spaliła, zastrzeliła, wyskoczyła z okna, byle coś zrobić!
– Co? – zapytała Phyllis sardonicznie. – Gdyby pani była na naszym miejscu, może coś by pani zrobiła, ale nie sądzę, żeby się to pani przytrafiło. Nie, nie – ciągnęła lżejszym i bardziej cynicznym tonem – to nasze życie i musimy z nim zrobić, co się da. Ja tylko chciałabym, żeby pani zrozumiała, dlaczego przychodzimy tu i siedzimy w milczeniu. Widzi pani, to jest życie, jakie chciałybyśmy wieść, a teraz raczej wątpię, żeby było to możliwe. Wy – wskazała na pokój – macie nas tylko za modne kokietki, i rzeczywiście prawie nimi jesteśmy. Ale mogłyśmy zostać kimś lepszym. Czy to nie żałosne? – Zaśmiała się sucho. – Ale, panno Tristram, proszę mi obiecać jedno: że odwiedzi nas pani i że pozwolicie nam jeszcze kiedyś tu przyjść. A teraz, Rosamond, naprawdę już musimy iść.
Wyszły, a w taksówce Phyllis zadumała się nieco nad swoim wybuchem; czuła jednak, że się jej to podobało. Obie były nieco podekscytowane i bardzo chciały przeanalizować swój niepokój, by się dowiedzieć, co oznacza. Poprzedniego wieczoru wracały do domu o tej samej porze w nastrojach posępniejszych, ale i z większą wewnętrzną satysfakcją: były znudzone tym, co robiły, ale miały przeświadczenie, że robiły to dobrze. I poczucie, że nadają się do znacznie wyższych celów. Dzisiaj nie były znudzone, ale za to nie miały pewności, że dobrze wykorzystały daną im szansę. Konferencja w sypialni przebiegła w lekkim przygnębieniu. Docierając do swojego prawdziwego „ja”, Phyllis wpuściła w to ściśle strzeżone miejsce odrobinę chłodnego powietrza. Czego naprawdę chcę? – pytała samą siebie. Do czego się nadaję? Do krytykowania obu światów w poczuciu, że żaden z nich nie daje mi tego, czego potrzebuję? Zbyt była tym przytłoczona, żeby przedstawić sprawę siostrze, a atak szczerości pozostawił w niej przekonanie, iż rozmowa nie doprowadzi do niczego dobrego; jeśli Phyllis może czegoś dokonać, to musi to zrobić sama. Zasypiała z myślą, że to jednak ulga, iż lady Hibbert zaplanowała im ściśle kolejny dzień: w każdym razie Phyllis nie musi myśleć, a przyjęcia na rzece są zabawne.
Frazesem jest stwierdzenie, że nie ma samotności większej niż samotność w tłumie; powtarzają to powieściopisarze, a tragizm takiej sytuacji jest niezaprzeczalny, w każdym razie odkąd poznałam przypadek panny V., święcie w to wierzę. Taka historia jak historia panny V. i jej siostry – to charakterystyczne, że kiedy się o nich pisze, przyjmuje się instynktownie, że jedno nazwisko wystarczy dla nich obu, a tak naprawdę można by na jednym oddechu wymienić tuzin sióstr – nie mogłaby się zdarzyć nigdzie poza Londynem. Na wsi znalazłby się jakiś rzeźnik albo listonosz, albo żona pastora, tymczasem w wysoce cywilizowanym mieście uprzejmości międzyludzkie ograniczone są do minimum. Rzeźnik rozwozi mięso po swojej dzielnicy, listonosz wsuwa listy do skrzynek, żona pastora, jak wiadomo, także wciska pasterskie przesłania w te same wygodne szczeliny w drzwiach: czasu, powtarzają wszyscy, marnować nie wolno. I tak oto – wszak mięso nie zostanie zjedzone, listy nie zostaną przeczytane, a pasterskie napomnienia wysłuchane – nikt nie zauważy, aż do dnia, kiedy wszyscy wymienieni posłańcy milcząco dojdą do przekonania, że pod numer 16 czy 23 nie trzeba się już fatygować. Opuszczają go podczas swoich obchodów, a biedna panna J. czy panna V. wypada ze ściśle splecionego łańcucha ludzkiej egzystencji, zostaje pominięta przez wszystkich i na zawsze.
Łatwość, z jaką taki los dosięga człowieka, wskazuje, że trzeba zaznaczać swoją obecność, aby nie zostać pominiętym: bo jakże człowiek kiedykolwiek powróci do życia, jeśli rzeźnik, listonosz i policjant zdecydują, że należy go zignorować? To straszny los; myślę, że powinnam natychmiast przewrócić jakieś krzesło, niech lokator z dołu wie przynajmniej, że jestem żywa.
Ale wracając do tajemniczego przypadku panny V., który to inicjał, ma się rozumieć, skrywa także osobę panny Janet V., w zasadzie nie ma sensu, żeby jedną literę rozdzielać na dwie części.
Panny V. jakieś piętnaście lat kręciły się po Londynie; można je było spotkać w pewnych salonach i galeriach sztuki, a kiedy się mówiło: „Och, jak się panie mają?”, zupełnie jakby się widywało je codziennie, odpowiadały: „Ależ dziś przyjemny dzień”, czy też: „Szkoda, że taka brzydka pogoda”, a kiedy się przechodziło dalej, one jakby wtapiały się w fotel czy komodę. W każdym razie nie myślało się o nich, do czasu kiedy jakiś rok później wyłaniały się na powrót spośród mebli, by ponownie powiedzieć dokładnie to samo.
Więzy krwi, czy też innego płynu krążącego w żyłach panny V., sprawiły, że moim, bardziej niż kogokolwiek innego, szczególnym przeznaczeniem stało się wpadanie na nią – czy też przenikanie przez nią, czy może rozwiewanie jej, jakkolwiek należy tę czynność określić – aż to drobne przedstawienie niemal weszło mi w zwyczaj. Żadne przyjęcie, żaden koncert czy wystawa nie były kompletne, jeśli zabrakło znajomego szarego cienia, a kiedy jakiś czas temu panna V. przestała pojawiać się na mojej drodze, poczułam niejasno, że czegoś mi brak. Nie będę przesadzać i mówić, że wiedziałam, iż to jej mi brakuje, ale w neutralnej frazie, którą się posłużyłam, nie ma fałszu.
Tak więc zaczęłam rozglądać się po zatłoczonym pokoju z nieokreślonym poczuciem niezadowolenia. Nie, chyba wszyscy są – ale przecież z pewnością czegoś brakuje meblom i zasłonom – może chodzi o to, że pozbyto się tego deseniu ze ścian?
Aż pewnego wczesnego ranka, przebudziwszy się o świcie, zawołałam głośno: „Mary V.! Mary V!”. Jestem przekonana, że wówczas po raz pierwszy ktokolwiek wypowiedział jej imię z tak głębokim przekonaniem – zwykle zdawało się ono jedynie bezbarwnym epitetem, użytym po to, by zakończyć zdanie. Ale mój głos, czego się w zasadzie spodziewałam, nie przywołał postaci ani nawet podobizny panny V. – pokój wciąż był niewyraźny. Przez cały dzień w głowie niczym echo powracał do mnie mój własny krzyk, aż uznałam za pewne, że jak zwykle wpadnę na nią gdzieś na rogu jakiejś ulicy, zobaczę, jak znika, i to mnie usatysfakcjonuje. A jednak nie pojawiła się nigdzie i chyba byłam rozczarowana. W każdym razie kiedy ciemną nocą leżałam rozbudzona, w głowie zrodził mi się dziwny, fantastyczny plan, z początku kaprys, który jednak stopniowo nabierał cech poważnego i przejmującego pomysłu: wybiorę się do panny V. z wizytą.
Jakież mi się to wydało szalone i dziwne, i zabawne, kiedy tylko o tym pomyślałam! – Będę tropić cień, zobaczę, gdzie mieszka, i porozmawiam z nim, jakby był osobą, tak jak my wszyscy!
Zastanówmy się, jak by to było wybrać się omnibusem z wizytą do cienia dzwonka polnego w Kew Gardens, kiedy słońce na niebie stoi w połowie wysokości, albo na łąkach Surrey łapać o północy puch dmuchawca. A moja wyprawa była dużo bardziej fantastyczna niż te, które tu wymieniam, kiedy więc zbierałam się do wyjścia, ogarnął mnie śmiech, śmiałam się i śmiałam na myśl o tym, że do wykonania tej misji niezbędne są aż takie przygotowania. Trzewiki i kapelusz dla Mary V.! Wydało mi się to niewiarygodnie absurdalne.
W końcu dotarłam do jej mieszkania, na tablicy znalazłam niejednoznaczną informację, że – tak jak my wszyscy – jest w domu, ale jej nie ma. Dotarłam do właściwych drzwi, wysoko, na najwyższym piętrze kamienicy, pukałam i dzwoniłam, czekałam i sprawdzałam. Nikt się nie pojawiał, zaczęłam się więc zastanawiać, czy cienie umierają i jak się je grzebie – i wtedy drzwi delikatnie się uchyliły, wyjrzała pokojówka. Mary V. była chora przez dwa miesiące, umarła wczoraj rano, dokładnie o tej porze, kiedy ją wołałam. Nigdy zatem nie spotkam już jej cienia.
Czytelnicy być może nie wiedzą, kim jestem. Dlatego też, choć to niezwykłe i nienaturalne – wiemy bowiem, jak skromni są pisarze – bez zwłoki wyjaśnię, że nazywam się Rosamond Merridew, mam czterdzieści pięć lat – jak szczerość, to szczerość! – i zyskałam już pewną sławę w swoim środowisku zawodowym z powodu przeprowadzonych przeze mnie badań nad średniowiecznym systemem dzierżawy gruntów w Anglii. Moje nazwisko znane jest w Berlinie, we Frankfurcie zorganizowano wieczorek na moją cześć, nie jestem też zupełnie obca w samotnych gabinetach w Oksfordzie i Cambridge. Być może przedstawię swoją sytuację bardziej przekonująco – natura ludzka bowiem jest jaka jest – jeśli oświadczę, że zamieniłam męża i rodzinę oraz dom, gdzie mogłabym się zestarzeć, na kilka kawałków pożółkłego pergaminu, które tylko parę osób jest w stanie odczytać, a jeszcze mniej chciałoby się trudzić ich odczytywaniem, nawet gdyby potrafiły. Jednak tak jak matka zachwyca się – czego dowiaduję się, czytając nie bez zaciekawienia literaturę właściwą mojej płci – nawet najbrzydszym i najgłupszym ze swoich dzieci, tak i ja znajduję w swojej piersi pewien rodzaj matczynej namiętności dla owych pokracznych i bezbarwnych karzełków, w rzeczywistym świecie dostrzegam w nich kaleki o wykrzywionych twarzach, nie pozbawionych jednak błysku geniuszu w oku. Nie będę dalej rozwijać tego zdania, byłoby to tak samo skazane na klęskę, jak sytuacja, kiedy owa matka, do której się tu porównuję, starałaby się wyjaśnić, że jej mały kaleka jest w rzeczywistości pięknym chłopcem, dużo przystojniejszym niż wszyscy jego bracia.
W każdym razie prowadzone badania uczyniły ze mnie wędrowną handlarkę, z tą różnicą, że trudnię się skupowaniem, a nie sprzedażą. Zjawiam się w starych gospodarstwach, zrujnowanych pałacach, plebaniach czy zakrystiach i zawsze pytam o to samo. Czy znajdują się tu jakieś stare papiery, które mogłabym obejrzeć? Jak łatwo sobie wyobrazić, najlepsze czasy dla tego rodzaju zajęcia już dawno minęły, wiek stał się chodliwą wartością rynkową, a państwo i jego komisje położyły kres większości prywatnych inicjatyw w tym zakresie. Jacyś urzędnicy, słyszę, obiecali przyjechać i zbadać posiadane przez nas dokumenty, a przychylność państwa, którą niesie podobna obietnica, pozbawia mój skromny prywatny głos wszelkiej siły przekonywania.
A jednak nie mam powodu do narzekania, patrząc bowiem wstecz, widzę parę naprawdę ładnych zdobyczy, z pewnością niezwykle interesujących dla historyka, a także kilka innych, zdobionych tak delikatnymi i miniaturowymi iluminacjami, że cieszą mnie jeszcze bardziej. Światło rzucone nagle na nogi damę Elizabeth Partridge opromienia całe królestwo Anglii, aż po króla na tronie. Brakowało jej pończoch, a żaden inny brak nie robi na nas takiego wrażenia wobec rzeczywistości średniowiecznych nóg, a zatem wobec rzeczywistości średniowiecznych ciał i idąc dalej, wobec rzeczywistości średniowiecznych umysłów – i oto stoimy pośrodku wszystkich wieków: średnich, pierwszych i ostatnich. A to skłania mnie do dalszego wyliczania własnych cnót. Jestem przekonana, że moje badania dzierżawy gruntów w trzynastym, czternastym i piętnastym wieku zyskały podwójną wartość dzięki mojemu niezwykłemu talentowi do przedstawiania ich na tle życia epoki i w relacji do niej. Miałam zawsze świadomość, że zawiłości systemu dzierżawnego nie były koniecznie najistotniejszymi faktami w życiu mężczyzn, kobiet i dzieci; nieraz miałam czelność wygłosić opinię, że te subtelności, które dziś nas tak zachwycają, są raczej dowodem zaniedbań, jakich dopuszczali się nasi przodkowie, niż ich zdumiewającej gorliwości i trudu. Kto zdrowy na umyśle chciałby, pytałam bezczelnie, spędzać czas na komplikowaniu praw dla przyjemności pół tuzina badaczy archiwów, którzy urodzą się pięć stuleci po tym, jak samego prawodawcę zakopano w ziemi?
Nie będziemy tu jednak roztrząsać problemu, z powodu którego rozdawałam i otrzymywałam liczne ciosy; przedstawiam tę kwestię jedynie po to, by wyjaśnić, dlaczego podjęłam owe wprowadzane przeze mnie do tekstu rozważania, wynikające z obrazów życia rodzinnego: to kwiat wyrastający z tych splątanych korzeni, iskra błyskająca między dwoma krzemieniami.
Jeśli ktoś przeczyta moją pracę Zwoje dworskie, w zależności od temperamentu albo się zachwyci, albo poczuje niechęć z powodu znajdujących się w niej dygresji.
Bez skrupułów poświęcam wiele stron głównego tekstu na zarysowanie barwami tak żywymi, jak tylko to możliwe, scen z życia epoki: pukam do zagrody niewolnego chłopa i patrzę, jak piecze królika, którego złapał w sidła, pokazuję pana dziedzica, który wyprawia się w podróż albo woła na psy, bo wybiera się na przechadzkę po polach, czy siedząc na krześle z wysokim oparciem, pracowicie wypisuje cyfry na połyskliwej stronicy pergaminu. W innym pokoju ukazuję damę Elinor z robótką w rękach, obok niej na niskim stołeczku siedzi jej córka i także szyje, ale z mniejszym zapałem. „Dziecko, twój mąż zjawi się tu, zanim wyprawa będzie gotowa”, karci ją matka.
Ale, ach, żeby poczytać więcej na ten temat, trzeba przestudiować moją książkę. Krytycy niezmiennie smagają mnie dwoma batami: po pierwsze, mówią, takie dygresje są na miejscu w historii danej epoki, ale nie mają nic wspólnego ze średniowiecznym systemem dzierżawy gruntu; po drugie, narzekają, brak mi materiałów, by swoje słowa umocnić i uwiarygodnić. Wiadomo bardzo dobrze, że okres, który wybrałam, jest bardziej niż inne pozbawiony prywatnych zapisów, i jeśli się nie chce czerpać inspiracji jedynie z Listów Pastonów, trzeba zadowolić się wyobraźnią, tak jak każdy inny bajarz. A to, powiadają mi, jest sztuka bardzo przydatna, nie można jednak dawać jej prawa do związków z poważniejszą sztuką uprawianą przez historyka. Tutaj znowu zbliżam się do słynnego sporu, który prowadziłam kiedyś z wielkim zaangażowaniem na łamach „Kwartalnika Historycznego”. Musimy przyspieszyć to wprowadzenie, bo jakiś samowolny czytelnik gotów rzucić książką, stwierdzając, że zna jej zawartość: „Znowu to samo! Spory archiwistów!”. Wobec tego teraz stawiam grubą kreskę, odkładając na bok kwestię słuszności i niesłuszności oraz prawdy i fikcji.
Pewnego czerwcowego ranka dwa lata temu zdarzyło się, że jechałam drogą na Thetford z Norwich do East Harling. Wracałam z ekspedycji, było to zresztą szukanie wiatru w polu, chodziło o pewne dokumenty, które jak sądziłam, zostały zakopane w ruinach opactwa w Caister. Gdybym drobny ułamek tego, co każdego roku idzie na wykopaliska w greckich miastach, mogła wydać na poszukiwania w naszych własnych ruinach, jakże inną opowieść mieliby dla nas historycy!
Rozmyślałam sobie o tych sprawach, niemniej jedno oko – oko archeolożki – czujnie obserwowało mijany pejzaż. I właśnie na jego sygnał podskoczyłam w pewnym momencie w powozie i nakazałam woźnicy skręcić ostro w lewo. Wjechaliśmy w regularną aleję starożytnych wiązów, ale zwabił mnie tam widoczny na jej końcu, niewielki, obramowany delikatnie zielonymi gałęziami prostokątny obrazek: w murze z białego kamienia rysował się wyraziście stary portyk.
Kiedy podjechaliśmy, okazało się, że brama otoczona jest długim, niewysokim murem z płowożółtego tynku, za nim w niewielkiej odległości widać było czerwonawy dach, aż w końcu ujrzałam przed sobą niezbyt duże, szacowne domostwo w kształcie litery E, o bardziej rozbudowanej części środkowej.
Był to zatem jeden z tych skromnych niedużych pałaców, które przez całe stulecia trwają niemal nienaruszone i właściwie nieznane, są bowiem zbyt mało znaczące, by ktoś chciał je zburzyć albo przebudować, a ich właściciele zbyt ubodzy, by mieć własne ambicje. Wciąż żyją w nich potomkowie budowniczych tych domów, w dziwnej nieświadomości, że ich siedziba mogłaby być godna uwagi, dzięki czemu stają się jej częścią, tak samo jak jest nią wysoki komin, sczerniały od pokoleń kuchennego dymu. Oczywiście większy dom zawsze by się przydał i nie mam wątpliwości, że nie wahaliby się przed sprzedażą, gdyby pojawiła się korzystna oferta. Ale to właśnie jest ów naturalny i nieskrępowany duch, który w pewien sposób dowodzi autentyczności tego miejsca. Nie można być sentymentalnym wobec domu, w którym żyje się od pięciuset lat. W takim miejscu, pomyślałam, stojąc z palcem na dzwonku, właściciele mogą być w posiadaniu wybornych rękopisów i sprzedać je pierwszemu handlarzowi starzyzną, który pojawi się przed drzwiami, równie chętnie jak pomyje dla świń czy drewno z parku. Ja ostatecznie patrzę z perspektywy zdziwaczałej ekscentryczki, to oni są ludźmi o prawdziwie zdrowej naturze. Czyż sami nie umieją pisać? – powiedzą mi. Na co komu stare listy? Ja swoje zawsze palę albo używam ich do przykrywania słoików z marmoladą.
W końcu zjawiła się pokojówka, popatrzyła na mnie z zadumą, jakby uważała, że powinna pamiętać moją twarz i sprawę, w jakiej przychodzę.
– Kto tu mieszka? – zapytałam.
– Pan Martyn – wpatrywała się we mnie, jakbym pytała o imię panującego króla Anglii.
– A czy istnieje też pani Martyn, czy jest w domu i czy mogę się z nią zobaczyć?
Dziewczyna kiwnęła ręką, żebym szła za nią, i w milczeniu poprowadziła mnie do osoby, która przypuszczalnie mogła wziąć na siebie odpowiedzialność za udzielenie odpowiedzi na moje dziwaczne pytania.
Wprowadzono mnie przez spory, wyłożony dębem hol do mniejszego pomieszczenia, w którym rumiana kobieta mniej więcej w moim wieku za pomocą maszyny łatała spodnie. Wyglądała na ochmistrzynię, ale jak szepnęła mi pokojówka, była to pani Martyn.
Pani Martyn powstała z gestem wskazującym, iż w istocie nie jest damą gotową na przyjmowanie przedpołudniowych gości, niemniej sprawuje tu władzę, jest gospodynią tego domu, która ma prawo wiedzieć, w jakiej sprawie się zjawiam.
Antykwariusz działa według pewnych reguł gry, z których pierwsza i najprostsza głosi, że nie wolno zdradzić swojego celu przy pierwszym spotkaniu.
– Przejeżdżałam obok państwa domostwa, a muszę pani wyznać, że jestem wielką miłośniczką wszystkiego, co malownicze – i pozwoliłam sobie wstąpić z nadzieją, że być może będę mogła rzucić okiem na dom. Wydaje mi się szczególnie pięknym przykładem malowniczości.
– Czy chce pani wynająć dom, jeśli można zapytać? – pani Martyn mówiła z przyjemnym śladem dialektu.
– A czy wynajmują państwo pokoje?
– Och, nie – pospieszyła z odpowiedzią pani Martyn. – Nie wynajmujemy, ale myślałam, że chce pani wynająć cały dom.
– Dla mnie jest za duży, ale cóż, mam przyjaciół.
– Proszę bardzo – odrzekła pani Martyn pogodnie, odsuwając od siebie wizję zarobku i decydując się na dobry uczynek. – Będzie mi bardzo miło oprowadzić panią po domu, nie znam się za bardzo na starociach, nigdy też nie słyszałam, żeby ten dom był jakiś wyjątkowy. Ale to miłe miejsce, jeśli się przyjeżdża z Londynu.
Spojrzała z zaciekawieniem na mój strój i sylwetkę, która, przyznam, pod jej świeżym i jakby lekko współczującym wzrokiem zdała mi się bardziej niż zwykle przygarbiona. Następnie odpowiedziałam na jej pytania. W istocie, przechodząc długimi korytarzami, których białe ściany poprzecinane były belkami, i zaglądając do nieskazitelnych pokoików o prostokątnych zielonych oknach, otwierających się na ogród, oraz nielicznych, ale porządnych meblach, miałyśmy okazję wymienić sporo pytań i odpowiedzi. Jej mąż prowadził dość duże gospodarstwo rolne, ale ziemia bardzo straciła na wartości, muszą teraz mieszkać w pałacu, bo nie da się go wynająć, a przecież jest dla nich o wiele za duży i jeszcze dokuczają im szczury. Pałac jest w rękach rodziny męża od bardzo wielu lat, zaznaczyła nie bez dumy, nie wie jak długo, ale ludzie mówią, że Martyno wie byli kiedyś wielkim rodem. Zwróciła mi uwagę, że nazwisko pisze się przez igrek. Mówiła jednak z utemperowanym, lecz wyraźnym poczuciem dumy kogoś, kto z własnego ciężkiego doświadczenia wie, jak niewiele znaczy szlachetne pochodzenie w zmaganiu z materialnym niedostatkiem, ubóstwem ziemi na przykład, z dziurami w dachu i żarłocznością szczurów.
Dom był wprawdzie skrupulatnie wysprzątany i dobrze utrzymany, pokoje jednak zdawały się pustawe: rzucały się w oczy wielkie dębowe stoły i brak innych ozdób poza błyszczącymi cynowymi kuflami czy talerzami z porcelany, co na moje wścibskie oko wyglądało złowieszczo. Przypuszczalnie sporo z tych drobnych przenośnych przedmiotów, dzięki którym każdy pokój wygląda na umeblowany, zostało już sprzedanych. Ale godność mojej gospodyni powstrzymała mnie przed sugestią, że ten dom kiedyś zapewne wyglądał inaczej niż obecnie. A jednak nie mogłam przestać sobie wyobrażać, że wpuszczając mnie z pewnym smutkiem do niemal pustych pokojów, musiała porównywać ich obecne ubóstwo z tłustszymi latami i miała niemal na końcu języka uwagę, że „kiedyś było lepiej”. Przez kolejne sypialnie, z których kilka mogłoby być salonikami, gdyby ludzie mieli czas, żeby w nich siadywać, wiodła mnie także jakby na wpół przepraszająco, jak gdyby chciała pokazać, że jest w pełni świadoma rozbieżności między takim domem a swoją przysadzistą postacią. W zaistniałych okolicznościach nie chciałam zadawać pytania, na którym zależało mi najbardziej – czy są tu jakieś książki? – i zaczynałam przeczuwać, że zbyt długo odrywam tę dobrą kobietę od maszyny do szycia, kiedy nagle, na dźwięk dochodzącego z dołu gwizdnięcia, wyjrzała przez okno i zawołała coś o obiedzie. Następnie zwróciła się do mnie i z pewną nieśmiałością, ale i wyrazem gościnności, poprosiła, żebym zechciała „siąść z nimi do stołu”.
– John, mój mąż, wie o wiele, wiele więcej niż ja o wszystkich tych swoich starociach i bardzo lubi mieć do kogo usta otworzyć. Mówię mu zawsze, że ma to we krwi – zaśmiała się, a ja nie widziałam powodu, aby odrzucić zaproszenie.
John nie podpadał tak łatwo jak jego żona pod żadną oczywistą kategorię. Był mężczyzną w średnim wieku, średniego wzrostu, o ciemnych włosach i cerze, skórę jednak miał jasną, nietypową dla rolnika, oraz opadające wąsy, które podczas mówienia gładził kształtną dłonią. Jego oczy były orzechowe, jasne, ale kiedy na mnie spojrzał, zdało mi się, że dostrzegłam odrobinę podejrzliwości. Odezwał się z silniejszym niż jego żona akcentem Norfolku, a jego głos i strój upewniły mnie, że jest w istocie, choć może nie z wyglądu, prawdziwym lokalnym rolnikiem. –
Skinął tylko głową, kiedy mu powiedziałam, że jego żona była tak uprzejma, by pokazać mi dom. A potem, patrząc na nią z błyskiem w oku, stwierdził:
– Gdyby ona tu rządziła, tylko szczury by mieszkały w tym staruszku. Dom jest za duży i za dużo tutaj duchów. Co, Betty?
Uśmiechnęła się tylko, jakby swoją rolę w tym sporze odegrała już dawno temu.
Pomyślałam, że sprawię mu przyjemność, wychwalając piękno i wiek domu, ale on był bardziej zainteresowany zimną wołowiną niż moimi pochwałami i tylko raz na jakiś czas obojętnym tonem rzucał „tak” lub „nie”.
Twarz z wiszącego nad jego głową portretu, namalowanego może w czasach Karola I, była tak do niego podobna – wystarczyłoby tylko wymienić kołnierzyk i tweedy na kryzę i jedwabny kaftan – że uczyniłam oczywiste porównanie.
– O tak – powiedział bez wielkiego zainteresowania – to mój dziadek albo dziadek mojego dziadka. Mamy tu cały skład dziadków.
– Czy to ten Martyn, który walczył pod Boyne? – zapytała Betty niedbale, równocześnie nakładając mi kolejny plaster wołowiny.
– Pod Boyne! – wykrzyknął jej mąż ze zdumieniem, a nawet irytacją. – Kobieto, ty myślisz o wuju Jasperze. Ten jegomość leżał w grobie dużo, dużo przed Boyne. Nazywał się Willoughby – mówił już dalej do mnie, jakby chciał, żebym to dokładnie zrozumiała, bo pomyłka co do tak prostych faktów była niewybaczalna, nawet jeśli same fakty nie były zbytnio interesujące.
– Willoughby Martyn urodził się w 1625, zmarł w 1685, walczył pod Marston Moor jako kapitan oddziału z Norfolku. Zawsze byliśmy rojalistami. Został zesłany podczas protektoratu, wyjechał do Amsterdamu, tam od hrabiego Newcastle kupił gniadego konia, nadal hodujemy tu tę rasę. Wrócił w okresie restauracji, ożenił się z Sally Hampton, ze dworu, ale oni wymarli w poprzednim pokoleniu; mieli sześcioro dzieci, czterech synów i dwie córki. To on kupił Lower Meadow, wiesz, Betty – kiwnął na żonę, żeby pobudzić jej niezwykle ospałą pamięć.
– Teraz już sobie wszystko przypomniałam – odpowiedziała łagodnie.
– Mieszkał tu przez ostatnie lata swojego życia, zmarł na czarną ospę albo na to, co wtedy nazywano czarną ospą; a jego córka Joan zaraziła się od niego. Są pochowani tu w kościele, w jednym grobie.
Wskazał kciukiem i powrócił do obiadu. Wszystko to wygłosił szybko, wręcz szorstko, jakby wypełniał obowiązek, który na skutek wieloletniego powtarzania stracił dla niego wszelką atrakcyjność, jednak z jakiegoś powodu nadal go wykonywał.
Nie udało mi się ukryć zainteresowania tą historią, choć miałam świadomość, że moje pytania nie wydają się gospodarzowi szczególnie wciągające.
– Jakoś panią dziwnie zainteresowali ci moi przodkowie – skomentował w końcu, zmarszczywszy brwi z żartobliwą irytacją.
– Musisz po obiedzie pokazać pani obrazy, John – odezwała się jego żona – i te wszystkie starocie.
– Bardzo by mnie to zaciekawiło – odrzekłam – ale nie chcę państwu zabierać czasu.
– O, John masę o nich wie, ma ogromną wiedzę o obrazach.
– Każdy głupi zna swoich przodków, Betty – mruknął jej mąż. – Ale oczywiście, jeśli sobie pani życzy zobaczyć, co mamy, będzie dla mnie zaszczytem oprowadzić panią.
Uprzejmość tego zdania i dworność, z jaką otworzył przede mną drzwi, przypomniały mi o tym, że jego nazwisko pisze się przez igrek.
Oprowadził mnie po pałacu, szpicrutą wskazując jedno ciemne płótno po drugim i przy każdym wypowiadając bez wahania parę słów opisu. Obrazy wisiały najwyraźniej w porządku chronologicznym i pomimo brudu i mroku nie ulegało wątpliwości, że późniejsze portrety są słabszymi przykładami sztuki i przedstawiają mniej szlachetne głowy. Wojskowe mundury pojawiały się coraz rzadziej, w osiemnastym wieku Martynowie byli już przedstawiani w tabaczkowych surdutach domowego kroju i przez swojego potomka opisywani krótko mianem „rolnik” albo „ten, który sprzedał Fen Farm”. Ich żony i córki w pewnym momencie znikły z płócien, jakby z czasem portret zaczął być postrzegany wyłącznie jako niezbędny dodatek do pana domu, a nie prawo, którego domagać się może piękno.
A jednak w tym człowieku nie dostrzegłam ani śladu poczucia, że szpicrutą śledzi upadek swojego rodu, w jego głosie bowiem nie było ani dumy, ani żalu, utrzymywał neutralny ton kogoś, kto opowiada historię tak dobrze sobie znaną, że jego słowa są do gładkości wytarte z wszelkich znaczeń.
– A to ostatni z nich, mój ojciec – powiedział w końcu, kiedy z wolna przebyliśmy cztery strony pałacu; spojrzałam na surowe płótno namalowane chyba we wczesnych latach sześćdziesiątych przez jakiegoś pozbawionego polotu wędrownego artystę. Być może to niewprawna ręka wydobyła grubość rysów i szorstkość twarzy, łatwiej było namalować rolnika, niż stworzyć subtelną równowagę, która, jak można się było domyślać, istniała kiedyś w ojcu, a teraz w synu. Artysta owinął swojego modela w czarny płaszcz, a wokół szyi zawiązał mu sztywny biały krawat, jednak ten biedny dżentelmen nie czuł się w takim stroju swobodnie. Stwierdziłam, że muszę się odezwać:
– A teraz, panie Martyn, proszę pozwolić, że złożę panu i pana żonie...
– Chwileczkę – przerwał mi. – Jeszcześmy nie skończyli. Są jeszcze książki.
Jego głos, kiedy to mówił, pobrzmiewał na wpół żartobliwą zawziętością, postanowił, że niezależnie od własnej obojętności doprowadzi rozpoczęte zadanie do końca i zrobi to porządnie.
Otworzył drzwi i zaprosił mnie do niewielkiego pomieszczenia, czy raczej gabinetu. Stół uginał się pod papierami, a ściany wyłożone były księgami handlowymi – pokój wyglądał mi na miejsce, w którym dziedzic prowadził interesy i dokonywał transakcji. Ozdobę stanowiły bloki papieru i pędzle, a przede wszystkim martwe zwierzęta, które podnosiły sztywne łapki i uśmiechały się z przeróżnych podpórek i gablotek, wystawiając gipsowe języki.
– Te rzeczy są starsze niż obrazy – rzekł gospodarz, schylając się, by z wysiłkiem dźwignąć sporą paczkę pożółkłych papierów. Nie były one zszyte ani jakoś szczególnie związane, tyle że owinięto je dość grubym sznurkiem z zielonego jedwabiu, a z obu stron miały listewki, takie jakich się używa do spinania zatłuszczonych dokumentów, na przykład rachunków od rzeźnika czy rocznych rozliczeń.
– To jest pierwsza partia – powiedział, przejeżdżając palcem po papierach, jakby to była talia kart – numer jeden: od 1480 do 1500.
Jak można się domyślić, aż jęknęłam, ale spokojny głos Martyna przypomniał mi, że entuzjazm jest tu nie na miejscu; prawdę mówiąc, w porównaniu z tymi autentykami wydawał się bardzo tani.
– O, naprawdę? To bardzo ciekawe. Czy mogę spojrzeć? – to wszystko, co powiedziałam, choć moja niezbyt zdyscyplinowana dłoń zadrżała, kiedy znalazła się w niej podana niedbałym ruchem paczka. Pan Martyn zaoferował, że przyniesie miotełkę do kurzu, zanim zbruka on moją skórę, ale zapewniłam go – być może zbyt zapalczywie – że to nie ma żadnego znaczenia, obawiałam się bowiem, że zaistnieje jakiś poważniejszy powód, dla którego nie będzie mi dane wziąć do rąk tych cennych papierów.
Kiedy pan Martyn pochylał się ku biblioteczce, pospiesznie spojrzałam na inskrypcję na pergaminie. „Dziennik Pani Joan Martyn – przeczytałam – spisywany przez nią samą w Martyn Hall, w hrabstwie Norfolk roku Pańskiego 1480”.
– Dziennik mojej ciotki Joan – przerwał Martyn, odwracając się ku mnie z naręczem tomów. – Musiała z niej być dziwaczka. Ja nigdy nie zdołałem prowadzić dziennika. Nigdy nie doszedłem dalej niż do dziesiątego lutego, a próbowałem nieraz. Ale tu, widzi pani – pochylił się nade mną, przewracając kartki i wskazując palcem – tu jest styczeń, luty, marzec, kwiecień i tak dalej, pełne dwanaście miesięcy.
– Czyli pan to przeczytał? – zapytałam, oczekując, a nawet mając nadzieję, że zaprzeczy.
– O tak, przeczytałem – odrzekł obojętnym tonem, jakby to było proste zadanie. – Trochę mi zeszło, nim przyzwyczaiłem się do pisma, poza tym staruszka stosuje czasem dziwną pisownię. Ale jest tu nieco ciekawych historii. Sporo się od niej nauczyłem o naszych ziemiach.
W zamyśleniu puknął palcem w manuskrypt.
– Zna pan także jej historię?
– Joan Martyn – zaczął aktorskim głosem – urodziła się w roku 1495. [Błąd w oryginale, data 1495 jest niemożliwa, skoro dziennik opisuje wydarzenia roku 1480 (przyp. tłum.).] Była córką Gilesa Martyna. Jedyną. Miał on jeszcze trzech synów, u nas zawsze rodzą się synowie. Napisała ten dziennik, kiedy miała dwadzieścia pięć lat. Spędziła tu całe życie, nie wyszła za mąż. I zmarła w wieku trzydziestu lat. Jej grób można obejrzeć tam, gdzie wszystkie inne. Ale to – dodał, kładąc rękę na grubym woluminie oprawnym w pergamin – jest coś moim zdaniem ciekawszego. To jest księga gospodarcza Jaspera za rok 1583. Proszę popatrzeć, jak ten starszy jegomość prowadził zapiski o tym, co jadano i pito, ile kosztowało mięso i wino, ile było służby – konie, powozy, łóżka, meble, wszystko. W tym jest metoda. Mam zestaw dziesięciu takich tomów.
Pan Martyn mówił o książkach z większą dumą niż o czymkolwiek innym, co posiadał.
– To też jest niezła lektura na zimowe wieczory – dodał. – Księga stadniny Willoughby’ego. Pamięta pani, kto to był Willoughby.
– Ten, który kupił konia od księcia i umarł na ospę – powtórzyłam bez zająknięcia.
– Tak jest – potwierdził. – No więc to jest naprawdę genialna rzecz.
Mówił niczym koneser opisujący swój ulubiony rodzaj porto.
– Nie sprzedałbym tego i za dwadzieścia funtów. Tu są imiona, rodowody, życie, wartość, potomkowie, wszystko jak w Biblii – obrócił na języku kilka dziwnych końskich imion, smakując ich brzmienie niczym wino. – Niech pani zapyta żony, czy nie umiem wymienić wszystkich bez zaglądania do tej księgi – zaśmiał się, zamknął ją starannie i odłożył na półkę. – Mamy też księgi majątku. Dochodzą do bieżącego roku. Oto ostatnia z nich. l\i jest historia naszej rodziny.
Rozwinął długi zwój pergaminu przedstawiający misternie rozbudowane drzewo genealogiczne o wielu zblakłych teraz zawijasach i ornamentach wykonanych średniowiecznym piórem. Gałęzie rozrastały się stopniowo i tak szeroko, że przy brzegach arkusza trzeba je było niemiłosiernie powyginać – na przykład był tam przyczepiony jakiś mąż z dziesiątką dzieci, ale bez żony. Świeżym atramentem na samym dole strony zanotowano imię Jaspera Martyna, mojego gospodarza, i jego żony Elizabeth Clay oraz ich trzech synów. Palec pana Martyna wędrował w dół po zapisach z tak wielką pewnością, z taką wprawą, że mógłby niemalże wykonywać tę czynność samodzielnie. Głos Martyna szemrał jak przy powtarzaniu w monotonnej modlitwie rejestru świętych czy spisu cnót.
– Tak – podsumował, zwijając arkusz i odkładając go na bok – te dwie rzeczy lubię chyba najbardziej. Mogę je wyrecytować z zamkniętymi oczami. Konie i przodkowie!
– Czyli często pan tu studiuje? – zapytałam, dość zdumiona tym dziwnym człowiekiem.
– Nie mam na to czasu – powiedział dość szorstko, jakby w tej chwili odezwał się w nim rolnik – ale lubię sobie poczytać coś lekkiego w zimowe wieczory i ranki. Budzę się wcześnie. Czasem trzymam te księgi przy łóżku. Powtarzam je sobie, żeby się uśpić. Łatwo jest zapamiętać imiona swojej rodziny. To przychodzi naturalnie. Ale ja nigdy nie miałem specjalnego drygu do nauki, czego żałuję.
Zapytawszy mnie o pozwolenie, zapalił fajkę i wypuszczając wielkie kłęby dymu, porządkował stojące przed nim tomy. Ale ja nadal trzymałam plik pergaminowych kart w ręku, a on nie sprawiał wrażenia, jakby mu go brakowało.
– Przykro byłoby panu rozstać się z którąś z tych ksiąg, prawda? – zaryzykowałam, maskując prawdziwe uczucia wymuszonym śmieszkiem.
– Rozstać się z nimi? – odpowiedział. – A dlaczego miałbym się z nimi rozstawać?
Pomysł ten zdał mu się tak nierzeczywisty, że pytanie nie wzbudziło w nim podejrzeń, jakich się obawiałam.
– Nie, nie – ciągnął. – Są zbyt pomocne. Te papiery, szanowna pani, były nawet moimi świadkami w sądzie, poza tym dobrze mieć rodzinę blisko, czułbym się, hm, jakby samotny, jeśli wie pani, o czym mówię, bez tych swoich dziadków i babek, wujów i ciotek.
Mówił to, jakby przyznawał się do słabości.
– Och – odpowiedziałam – rozumiem doskonale...
– Sądzę, że i pani zna to uczucie, a tutaj, w takim odludnym miejscu, towarzystwo znaczy o wiele więcej, niżby się przypuszczało. Nieraz myślę sobie, że gdyby nie moi krewni, nie wiedziałbym, czym się zająć.
Żadne moje słowa nie przekażą dziwnego wrażenia, które powstawało, gdy mówił, że ci „krewni”, dziadowie z epoki królowej Elżbiety, nawet nie: babki z czasów Edwarda IV, czyhają, że tak powiem, tuż za rogiem. A w jego głosie nie brzmiała bynajmniej duma z rodowodu, lecz po prostu osobista, synowska czułość. W umyśle gospodarza wszystkie kolejne pokolenia skąpane były w tym samym jasnym, łagodnym świetle: nie było to, ściśle biorąc, światło dnia dzisiejszego, ale z pewnością także nie to, które nazywamy blaskiem historii. I nie było w tym nic z romantyczności: wszystko bardzo trzeźwe i jasne, postaci jawiły się wyraźne, solidne, kompetentne, o wielkim, jak sądzę, podobieństwie do tego, czym były za życia.
Naprawdę nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni, by ujrzeć, jak Jasper Martyn wraca do domu z pola i siada tu sobie wygodnie, by poplotkować z krewnymi, kiedy tylko przyjdzie mu ochota, a ich głosy słyszy niemal tak wyraźnie jak głosy pracujących, dobiegające przez otwarte okno z podwórza wraz z łagodnym słońcem popołudnia.
Niemal się zarumieniłam ze wstydu na myśl o tym, że z początku chciałam go zapytać, czy nie sprzedałby jakichś papierów – byłoby to impertynenckie i nie na miejscu. Co więcej, choć może się to wydać dziwne, straciłam w tym momencie swój antykwaryczny zapał; opuścił mnie całkiem pociąg do staroci, do drobnych znaków rozpoznawczych epoki, bo zdały mi się one trywialnymi i zupełnie nieistotnymi dodatkami do wielkich, zasadniczych spraw. Jeśli mowa o przodkach pana Martyna, to antykwaryczna pomysłowość w zasadzie na nic się nie przydawała, podobnie jak nie potrzeba było antykwariusza, aby przedstawić historię jego samego.
Oni, jego przodkowie, powiedziałby mi pan Martyn, są z krwi i kości tak samo jak ja, a fakt, że od czterech czy pięciu stuleci nie żyją, ma dla nich równie niewielkie znaczenie jak szklana tafla przykrywająca obraz dla znajdującego się pod nią wizerunku.
Czułam, że skoro impertynencją byłaby propozycja kupna, zupełnie naturalna i prostoduszna wydawała się prośba o wypożyczenie.
– Hm, panie Martyn – odezwałam się w końcu z mniejszą gorliwością i drżeniem niż spodziewane w takich okolicznościach – planuję pozostać w okolicy przez tydzień czy dwa, zatrzymam się Pod Łabędziem w Gartham i byłabym niezmiernie zobowiązana, gdyby zechciał pan pożyczyć mi te papiery, żebym mogła je przejrzeć podczas pobytu tutaj. Oto moja karta wizytowa. Pan Lathom (okoliczny właściciel ziemski) powie panu wszystko o mnie.
Instynktownie czułam, że pan Martyn nie jest typem człowieka, który ufa nagłym odruchom swego serca.
– Och, szanowna pani, nie trzeba się o to troszczyć – odrzekł niedbale, jakby moja prośba nie była na tyle Ważna, by wymagała szczególnej uwagi. – Jeśli te stare papiery panią ciekawią, bardzo proszę z nich korzystać.
Wydawał się jednak nieco zaskoczony, dodałam więc:
– Bardzo mnie interesują historie rodzinne, nawet jeśli nie dotyczą mojego rodu.
– Są niezmiernie wciągające, tak uważam, jeśli ma się na to czas – zgodził się uprzejmie, odniosłam jednak wrażenie, że jego opinia o mojej inteligencji się obniżyła.
– Którą chce pani wziąć? – zapytał, wyciągając rękę ku księgom gospodarskim Jaspera i księdze stadniny Willoughby’ego.
– Hm, chyba zaczęłabym od pana babki Joan – rzekłam. – Lubię zaczynać od początku.
– O, świetnie – uśmiechnął się – choć nie wydaje mi się, żeby znalazła tam pani zbyt wiele, ona była raczej taka sama jak my wszyscy, nic w niej takiego nadzwyczajnego...
Niemniej opuściłam dom Martynów z babką Joan pod pachą. Betty nalegała, żeby owinąć paczkę w szary papier i w ten sposób ukryć dziwny charakter pakunku, kiedy nie zgodziłam się, by jak chcieli państwo Martynowie, podwiózł mi ją na rowerze chłopiec doręczający listy.
(1)
Czasy nasze, jak powiada moja matka, mniej są bezpieczne i mniej szczęśliwe niż te, kiedy ona była dziewczynką, dlatego w zasadzie nie wolno nam opuszczać naszych ziem. Po zmroku, a teraz styczeń i słońce zachodzi niezwykle wcześnie, musimy się skrywać za bramami zamku. Moja matka, kiedy tylko zmrok nie pozwala jej dalej haftować, wychodzi na dwór z wielkim pękiem kluczy w ręku.
– Czy wszyscy w domu? – woła i dzwoni dzwonkiem, na wypadek gdyby ktoś jeszcze pracował w polu. Potem zamyka bramę, rygluje ją zasuwą, a wtedy cały świat zostaje od nas odgrodzony. Ja czasami zachowuję się bezczelnie i niecierpliwie, kiedy nad ziemią błyszczącą od mrozu wschodzi księżyc, i zdaje mi się, że czuję napór tych wolnych i pięknych miejsc – całej Anglii i morza, i lądów za morzem – które jak morskie fale uderzają w nasze żelazne bramy, rozbijają się o nie i wycofują, i rozbijają ponownie, i tak przez całą długą czarną noc. Raz wyskoczyłam z łóżka, pobiegłam do pokoju matki i wołałam:
– Wpuść ich! Wpuść ich! Umieramy z głodu!
– Dziecko, czy to są żołnierze? – krzyknęła. – Czy to głos twojego ojca?
Podbiegła do okna i razem patrzyłyśmy na pogrążone w spokoju srebrne pola. Nie potrafiłam wyjaśnić, co takiego słyszałam. Matka kazała mi iść spać z dziękczynieniem, że między mną a światem stoją solidne bramy.
Ale w inne noce, kiedy wiatr szaleje, a księżyc przesłaniają uciekające chmury, bardzo lubię siadać blisko ognia i myśleć sobie o tych wszystkich złych ludziach, którzy krążą po drogach albo kryją się gdzieś w lesie – o tej porze na pewno nie przedostaną się przez nasze bramy, choćby nie wiem jak próbowali. Wczoraj była taka noc; zdarzają się one często w zimie, kiedy ojciec stale przebywa w Londynie, bracia są w armii, poza najmłodszym, Jeremym, a matka musi sama zarządzać całym gospodarstwem, wydawać ludziom polecenia i troszczyć się o wszystkie sprawy. Kiedy dzwon kościelny wybije ósmą, nie wolno nam już palić ogarków, siedzimy więc wokół ognia z księdzem Johnem Sandysem i kilkorgiem służących, którzy sypiają w pałacu. Wtedy matka, która nie potrafi trwać bezczynnie nawet przy blasku ognia, zwija wełnę w kłębki, siedząc w wielkim fotelu tuż przy palenisku. Kiedy wełna się splącze, matka mocno uderza pogrzebaczem w bierwiona, puszcza w górę wielki snop iskier i płomieni, pochyla głowę przy płowym blasku ognia, a wtedy widać, jak szlachetną jest kobietą pomimo wieku – ma ponad czterdzieści lat – i wyraźnych linii, którymi myśli i praca poznaczyły jej czoło. Ma na włosach śliczny lniany czepek, dokładnie okrywający kształtną głowę, jej spojrzenie jest głębokie i poważne, a lico ma kolor zdrowego zimowego jabłuszka. Wielka to rzecz być córką takiej kobiety i ufać, że któregoś dnia ja też odnajdę w sobie taką siłę. Ona rządzi nami wszystkimi.
Sir John Sandys, ksiądz, to – pomimo sprawowanego urzędu – sługa mojej matki. Wykonuje jej wolę z prostotą i płaczliwością, a nigdy nie jest szczęśliwszy niż wówczas, gdy matka zapyta go o radę albo jemu udziela rad. Matka zbeształaby mnie jednak solidnie, gdybym choć szepnęła coś podobnego: jest bowiem wierną córą Kościoła i swojego księdza otacza czcią. Są też William i Anne, służący, którzy z nami siedzą, ponieważ bardzo się już zestarzeli, matka więc życzy sobie, by grzali się przy naszym ogniu. William jednak jest tak wiekowy, tak pokrzywiony od sadzenia i kopania, tak poobijany i pokiereszowany przez słońce i wiatr, że można by z podobnym skutkiem zaprosić do ognia albo do rozmowy ogłowioną wierzbę z mokradeł. Niemniej jego pamięć sięga tak daleko, że gdyby mógł nam opowiedzieć, a czasami próbuje to zrobić, o tym, co widział za swoich czasów, usłyszelibyśmy naprawdę ciekawą historię. Stara Anne była niańką mojej matki, potem moją, ciągle jeszcze naprawia nam ubrania i wie o naszym gospodarstwie więcej niż ktokolwiek inny, oczywiście oprócz matki. Mogłaby też opowiedzieć historię każdego krzesła, stołu czy gobelinu, które znajdują się w domu, ale najbardziej lubi dyskutować z matką i sir Johnem o tym, kto jest dla mnie najlepszym kandydatem na męża.
Tak długo, jak wystarczy światła, moim obowiązkiem jest czytać na głos – tylko ja jedna bowiem umiem czytać, choć matka pisze i literuje o wiele lepiej, niż było w zwyczaju w jej czasach. Ojciec przysłał mi z Londynu rękopis pod tytułem Pałac ze szklą autorstwa pana Johna Lydgate’a. To wiersz o Helenie i oblężeniu Troi.
Wczoraj wieczór czytałam o Helenie, o jej urodzie i zalotnikach, i o pięknym mieście Troi, a wszyscy słuchali w milczeniu, i chociaż nikt z nas nie wie, gdzie leżą opisane miejsca, to jednak doskonale widzimy, jak wyglądały, i płaczemy nad cierpieniami wojowników, przedstawiamy sobie też ową władczą kobietę, która jak myślę, musiała przypominać moją matkę. Matka zaś wybija rytm stopą, a po błysku w oku i ruchu głowy poznaję, że widzi cały ten korowód, który się przed nami przesuwa.
– To musiało być w Kornwalii – stwierdził sir John – tam gdzie żył król Artur i jego rycerze. Istnieją historie o ich wyczynach, które mógłbym wam opowiedzieć, ale pamięć mnie zawodzi.
– O, ale są też piękne historie o ludziach z północy – wtrąciła Anne, której matka pochodziła z tamtych okolic. – Śpiewałam je nieraz swojemu panu i panience także, panno Joan.
– Czytaj dalej, Joan, póki jest widno – zarządziła matka.
Naprawdę zdaje mi się, że ona słuchała najuważniej ze wszystkich i najbardziej była niezadowolona, kiedy dzwon w pobliskim kościele oznajmiał ciszę nocną. Ale i tak powtarzała, że jest głupią staruchą, która przysłuchuje się historiom, podczas gdy powinna rozliczać rachunki dla ojca w Londynie.
Kiedy robi się ciemno i nie mogę już czytać, bo nic nie widzę, zaczyna się rozmowa o stanie kraju i straszliwe opowieści o intrygach, bitwach i krwawych zdarzeniach, które toczą się stale wokół nas. Ale jak rozumiem, nie jesteśmy gorsi niż kiedyś, a my tu, w Norfolk, bardzo przypominamy ludzi z czasów Heleny, bez względu na to, gdzie żyła. Czyż Jane Moryson nie została porwana na dzień przed własnym ślubem, i to w zeszłym roku?
Tak czy inaczej historia Heleny jest stara. Matka mówi, że zdarzyła się długo przed jej urodzeniem, a tymczasem te wszystkie najazdy i podpalenia dzieją się teraz. Dlatego słuchając takich rozmów, oboje z Jeremym drżymy i zdaje się nam, że każde łomotanie do bramy to na pewno taran jakiegoś wędrownego zbójcy.
Najgorzej jest wtedy, kiedy przychodzi pora, by iść do łóżka, ogień gaśnie, idziemy po omacku po wielkich schodach, a potem korytarzami, gdzie sino połyskują okna, aby dotrzeć do zimnych sypialni. W moim pokoju okno jest stłuczone, zatkane wiechciem słomy, ale podmuchy wiatru przedostają się do środka i poruszają gobelinem na ścianie, aż zaczynam sobie wyobrażać szarżujące wprost na mnie konie i rycerzy w zbrojach. Wczoraj wieczorem modliłam się, żeby bramy naszego domu trzymały mocno i żeby nas ominęli wszyscy rabusie i mordercy.
(2)
Świt, nawet kiedy jest chłodny i melancholijny, zawsze trafia we wszystkie moje członki jakby rozedrganymi, lodowymi strzałami. Rozsuwam ciężkie zasłony i szukam na niebie pierwszego promyka, który wskazuje, że życie jednak się przebija. I przyciskając policzek do szyby, lubię sobie wyobrażać, że przytulam się najmocniej jak można do potężnego muru czasu, który bez końca wznosi się i rozpada, otwierając dla nas nowe przestrzenie życia. Chciałabym sama kosztować tej chwili, zanim rozciągnie się nad całym światem! Niech zakosztuję tego, co najmłodsze i najświeższe. Z okna patrzę na cmentarz, gdzie pochowano wielu moich przodków, i w modlitwie lituję się nad tymi biednymi zmarłymi, którzy są nieustannie porywani przez fale powracających wód, widzę ich, jak kołyszą się i krążą bez ustanku na bladej fali przypływu. My, którym dany jest dar dnia dzisiejszego, obyśmy używali go i cieszyli się nim: to jest, wyznaję, część moich porannych modlitw.
Dzisiaj padało, dlatego poranek musiałam spędzić na szyciu. Matka pisała list do ojca, John Ashe zawiezie go w przyszłym tygodniu do Londynu. Myślami krążyłam rzecz jasna wokół tej podróży i wokół wielkiego miasta, którego być może nigdy nie zobaczę, chociaż o tym marzę. Wyjeżdża się o świcie, podróż trwa kilka dni i nocy. John podróżuje z trzema innymi ludźmi udającymi się w to samo miejsce, nieraz wdziałam, jak wyruszają, i zawsze bardzo chciałam jechać z nimi. Zbierają się na dziedzińcu, kiedy na niebie jeszcze błyszczą gwiazdy, wokół gromadzą się ludzie z sąsiedztwa, okutani w peleryny i różne dziwne stroje, matka wynosi każdemu podróżnikowi po kuflu mocnego piwa i każdemu sama go podaje. Ich konie są objuczone z przodu i z tyłu, ale nie aż tak, by w razie potrzeby nie mogli ich puścić w galop. Są dobrze uzbrojeni i odziani w obcisłe kaftany oblamowane futrem, bo zimowe dni są krótkie i chłodne, a może przyjdzie im spać gdzieś w zaroślach. Piękny to widok o świcie: konie gryzą wędzidła, przestępują z nogi na nogę, ludzie się tłoczą. Przekazują błogosławieństwa na drogę i ostatnie wiadomości do przyjaciół w Londynie, a kiedy zegar wybije czwartą, jeźdźcy obracają się w koło, skłaniają przed matką i całą resztą i z kopyta ruszają w drogę. Wielu młodzieńców i wiele dziewcząt biegnie za nimi przez chwilę, aż mgła ich rozdzieli, bo przecież zdarza się nieraz, że człowiek, który wyjechał o tak wczesnym świcie, nigdy już nie wraca do domu.
Wyobrażam sobie, jak jadą przez cały długi dzień białymi drogami, jak zatrzymują się przed kaplicą Matki Boskiej i oddają jej cześć, modląc się o bezpieczną podróż. Jest tylko jedna droga – biegnie przez ogromne obszary, gdzie nikt nie mieszka, jedynie rabusie i mordercy. Nie mogą oni żyć z innymi ludźmi w miastach, ale pędzą żywot pośród dzikich bestii, które także zabijają podróżnych, a nawet pożerają człowiekowi kapotę z grzbietu. To przerażająca droga, ale ja naprawdę bardzo bym chciała kiedyś się wybrać w taką podróż, przemierzać lądy, tak jak statek przemierza morze.
W południe docierają do gospody – po drodze do Londynu są gospody, gdzie podróżny może bezpiecznie odpocząć. Oberżysta opowie, jaka droga przed tobą, i wysłucha opowieści o przygodach, które przeżyłeś, żeby potem móc ostrzec kolejnych gości. Ale trzeba się spieszyć, by dotrzeć na nocleg, zanim zmrok pozwoli wyjść z ukrycia wszystkim tym strasznym stworzeniom, które za dnia śpią. John opowiadał mi nieraz, jak to w chwili, kiedy słońce schodzi z nieba, cała kompania milknie, a każdy trzyma broń w ręku i nawet konie stroszą uszy, i nie trzeba ich poganiać. Człowiek wjeżdża na wzniesienie drogi, skąd z obawą patrzy w dół przed siebie, bo kto wie, co się tam czai w cieniu drzew. A wtedy Robin, wesoły młynarz, intonuje początek jakiejś piosenki, wszyscy nabierają otuchy i z odwagą zjeżdżają w dolinę, rozmawiając, żeby najlżejszy powiew wiatru, przypominający westchnienie kobiety, nie wlał w ich serca paniki. Wtedy któryś z jeźdźców staje w strzemionach, w oddali dostrzega światełko jakiejś siedziby hen, przy krawędzi lądu. A jeśli Matka Boska jest dla nich łaskawa, docierają tam bezpiecznie, podczas gdy my w domu na kolanach modlimy się za nich.
(3)
Matka odwołała mnie od książki, żebym przyszła do niej na rozmowę. Stanęłam przed nią w niewielkim pokoiku, gdzie ojciec, kiedy jest w domu, siaduje często nad zwojami dworskimi i innymi oficjalnymi papierami. Tutaj przebywa też matka, gdy wypełnia obowiązki głowy rodziny. Dygnęłam głęboko, myśląc, że już wiem, dlaczego po mnie posłała.
Przed matką leżał zapisany arkusz. Podała mi go do przeczytania, ale zanim wzięłam list do ręki, zawołała:
– Nie, powiem ci sama. Córko – zaczęła uroczyście – najwyższa pora, żebyś wyszła za mąż. W istocie jedynie z powodu niepokoju w kraju – westchnęła – i naszych własnych trosk odwlekamy tę sprawę tak długo. Czy często rozmyślasz o zamążpójściu? – spojrzała na mnie z półuśmiechem.
– Nie chcę was opuszczać – powiedziałam.
– Ech, córko, mówisz jak dziecko – zaśmiała się, choć odniosłam wrażenie, że ucieszyły ją moje odczucia. – Poza tym jeśli wyjdziesz za mąż tam, gdzie ja chcę cię wydać – stuknęła palcem w arkusz – nie będziesz daleko ode mnie. Mogłabyś na przykład rządzić ziemiami Kirflings, twoja posiadłość graniczyłaby z naszą, bylibyście naszymi dobrymi sąsiadami. Pan na Kirflings to sir Amyas Bigod, człowiek o starożytnym nazwisku. Uważam, że to dobra partia, jakiej tylko matka może sobie życzyć dla córki – zadumała się, wciąż trzymając przed sobą arkusz papieru.
Ponieważ sir Amyasa widziałam tylko raz, kiedy przyjechał do nas wraz z moim ojcem z posiedzenia w Norwich, a jedyne słowa, jakie dygając, skierowałam wtedy do niego, były zaproszeniem, by napił się białego hiszpańskiego wina, które mu przyniosłam, nie miałam niczego do powiedzenia na to, co rzekła matka. Wiedziałam o sir Amyasie tylko tyle, że ma jasną, uczciwą twarz, a jeśli jego włosy są siwe, to nie tak bardzo jak u ojca, oraz że jego ziemie sąsiadują z naszymi, mogłabym więc żyć szczęśliwie blisko rodziców.
– Małżeństwo, musisz wiedzieć, córko – ciągnęła matka – to wielki zaszczyt i wielki ciężar. Jeśli poślubisz kogoś takiego jak sir Amyas, staniesz się nie tylko panią gospodarstwa, a to już niemało, ale i panią jego rodu na wieki wieków, a to jeszcze więcej. Nie będziemy mówić o miłości, tak jak ten twój pieśniarz, jako o namiętności, ogniu i szaleństwie.
– Och, on jest tylko bajarzem, matko – zawtórowałam jej.
– Takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu, a w każdym razie niezbyt często. – Kiedy matka mówi, popada nieraz w pełne powagi zamyślenie. – Ale to nie należy do sprawy. Oto, córko – rozłożyła przed sobą arkusz papieru – jest list od sir Amyasa do twojego ojca, prosi o twoją rękę i pyta, czy są dla ciebie inne partie oraz jakie wiano dostaniesz. Mówi też, co zapewni ze swojej strony. Dam ci ten list do przeczytania, żebyś sama zdecydowała, czy taka wymiana zdaje ci się uczciwa.
Wiedziałam już, które ziemie i ile pieniędzy przypadnie mi w udziale, wiedziałam też, że jako jedyna córka mojego ojca wiano dostanę solidne.
Po to, by nadal żyć w krainie, którą kocham, i mieszkać blisko matki, wzięłabym mniej ziemi i majątku, niż mi przysługuje. Ale powaga tego układu jest tak wielka, że kiedy matka podała mi zwój papieru, poczułam, jakby przybyło mi parę lat. Od dziecka pamiętam, że rodzice rozmawiali o moim zamążpójściu, a w przeciągu ostatnich kilku lat było już parę umów, które jednak w końcu nie dochodziły do skutku. Jednak młode lata mijają i najwyższy czas podjąć decyzję.
Naturalnie przez długi czas, zanim w południe rozległ się gong na obiad, rozmyślałam o ogromnym zaszczycie i ciężarze, jak to określa matka, zamążpójścia. Żadne inne wydarzenie w życiu kobiety nie powoduje tak wielkiej zmiany, bowiem właśnie małżeństwo przemienia ją z cienia przemykającego niezauważenie po domu swojego ojca w znaczącą postać, którą ludzie dostrzegają i szanują. Oczywiście pod warunkiem, że jest to małżeństwo właściwe. Dlatego też każda dziewica czeka na tę zmianę z zachwytem i niepokojem, bo wtedy okaże się, czy zostanie na zawsze szanowaną i władczą kobietą, taką jak moja matka, czy raczej że nie ma w sobie wagi ani wartości. Na tym świecie albo na kolejnym.
A jeśli dobrze wyjdę za mąż, ciężar znakomitego nazwiska i rozległych ziem spocznie na moich ramionach, liczna służba nazywać mnie będzie swoją panią, stanę się matką synów, pod nieobecność męża rządzić będę jego ludźmi, troszczyć się o stada i o plony, wypatrywać wrogów, w zaciszu domu zgromadzę cienkie płótna, a komody wypełnię korzeniami i zaprawami, igłą będę reperować szkody wyrządzone przez czas albo zużycie, zatem kiedy umrę, moje córki odnajdą w szufladach płótna lepsze i szaty zdobniejsze niż te, które ja zastałam. A gdy spocznę na marach, przez trzy dni przychodzić będą wieśniacy, by przy moich zwłokach dobrze o mnie mówić, z woli moich dzieci ksiądz odprawi nade mną mszę, a świece w kościele zapłoną na wieki wieków.
(4)
Te rozmyślania przerwał mi najpierw gong wzywający na obiad, na który nie wolno się spóźnić, przeszkadza to bowiem w modlitwie odmawianej przez sir Johna i oznacza, że nie dostaje się deseru. Później, w czasie gdy mogłabym wyobrażać sobie siebie jako zamężną matronę, mój brat Jeremy uparł się, że musimy pójść na spacer z Anthonym, pierwszym – oczywiście po matce – sługą ojca.
Anthony to człowiek z gminu, ale lubię go, bo jest wiernym sługą, a o pracy na roli i hodowli owiec wie więcej niż którykolwiek inny mieszkaniec Norfolku. To on w zeszłym roku na świętego Michała rozbił Lancelotowi głowę za to, że ten niegrzecznie zwracał się do mojej matki. Anthony stale przemierza nasze pola, zna je lepiej i kocha bardziej – tak mu zawsze mówię – niż ktokolwiek inny. Jest zaślubiony tej ziemi, widzi w niej piękność i tysiące darów, takich jakie zwykle mężczyźni widzą w swoich żonach. A ponieważ dreptaliśmy przy jego boku, odkąd tylko byliśmy w stanie samodzielnie stawiać kroki, część jego uczuć przeszła na nas. Norfolk i parafia Long Winton jest dla nas niczym własna babka: czułą rodzicielką, kochaną i dobrze znaną, cichą, do której zawsze będę wracać jak do domu. Och, cudownie byłoby nie wychodzić za mąż i nie starzeć się, tylko spędzić życie niewinnie i beztrosko wśród drzew i rzek, które same potrafią dać człowiekowi spokój i dziecięctwo pośród trudów tego świata. Zamążpójście czy inna wielka radość zmąciłaby to jasne widzenie świata, którego wciąż jeszcze doświadczam. Na myśl, że mogłabym to stracić, zapłakałam w sercu: „Nie, nigdy was nie opuszczę – ani dla męża, ani dla kochanka” – i razem z Jeremym i sforą psów rzuciłam się po wrzosowisku w pogoń za królikami.
Popołudnie mieliśmy chłodne, ale słoneczne, jakby słońce było z błyszczącego lodu, a nie z ognia, a promienie zamieniły się w długie sople sięgające z nieba do ziemi. Roztrzaskiwały się nam na policzkach, ślizgały po mokradłach. Cała okolica zdawała się zupełnie pusta, jeśli nie liczyć kilku zwinnych królików, ale czysta i szczęśliwa w swej samotności. Biegliśmy, żeby się rozgrzać, a kiedy już krew rozpędziła się nam w ciałach, rozmawialiśmy. Anthony kroczył prosto przed siebie, jak gdyby ten marsz był najlepszym sposobem na zimno. W każdym razie kiedy dochodziliśmy do połamanych krzewów albo wnyków zastawionych na króliki, zdejmował rękawice i klękał, by się im przyjrzeć, jakby to był środek lata. Raz napotkaliśmy dziwnego człowieka w rdzawo-zielonym stroju, który wlókł się drogą zdezorientowany, jakby nie wiedział, w którą stronę pójść. Anthony mocno trzymał mnie za rękę, mówiąc, że ten człowiek jest z przytułku, że wymknął się w poszukiwaniu jedzenia. Okradł kogoś kiedyś albo zamordował, a może to tylko dłużnik. Jeremy przysięgał, że widział krew na jego rękach, ale Jeremy to chłopiec, marzy więc o tym, by bronić nas przed niebezpieczeństwem swoim łukiem.
Anthony miał coś do załatwienia w jednej z chałup, a my z powodu zimna weszliśmy do środka razem z nim. Panujące tam gorąco i smród były nie do wytrzymania. W chacie mieszkała Beatrice Somers, jej mąż Peter oraz ich dzieci, ale to była bardziej królicza nora na wrzosowisku niż ludzka siedziba. Dach z chrustu i słomy, podłoga to goła ziemia, wydeptana do czysta z trawy i kwiatów, w rogu tliła się wiązka patyków, a dym gryzł w oczy. W środku leżała tylko zgniła belka, na której siedziała kobieta karmiąca dziecko. Patrzyła na nas bez obawy, ale w jej oczach wyraźnie malowały się nieufność i niechęć; przycisnęła niemowlę mocniej do siebie. Anthony odezwał się do niej niczym do jakiegoś zwierzęcia o mocnych pazurach i niedobrym spojrzeniu: stanął nad nią, jego wielki but wyglądał, jakby w każdej chwili mógł ją zmiażdżyć. Ale ona nie poruszyła się ani nie odezwała, wątpię zresztą, czy umiała mówić, czy też jej językiem były tylko jęki i wycie.
Przed chatą spotkaliśmy Petera, który wracał z mokradeł, a chociaż na nasz widok dotknął czoła, nie wyglądał na kogoś, kto miał w sobie więcej ludzkich uczuć niż jego żona. Spojrzał na nas i wydawało mi się, że zadziwił go mój kolorowy płaszcz, a potem wlazł do swojej nory, by rzucić się na ziemię, tak myślę, i leżeć do rana wśród suchych liści paproci. Takimi ludźmi musimy rządzić, deptać ich butem i batem przymuszać do jedynej pracy, do jakiej są zdolni, bo inaczej własnymi zębami rozedrą nas na strzępy. Tak mówił Anthony, kiedy nas stamtąd zabierał, potem zacisnął pięści i wykrzywił usta, jakby już wdeptywał w ziemię któregoś z tych łajdaków. Tak czy inaczej widok paskudnej twarzy Petera zepsuł nam resztę spaceru, bo okazuje się, że nawet w moim ukochanym kraju rodzi się taka zaraza. Widziałam teraz jego oczy, jak patrzą na mnie spomiędzy krzewów kolcolistu i niskich zarośli.
Czułam się, jakbyśmy z koszmarnego snu wracali do naszego własnego czystego pałacu, gdzie lśniły dębowe boazerie, w palenisku płonęły starannie ułożone polana, a matka zeszła do nas po schodach w swej bogato zdobionej sukni, z nieskazitelną białą chustką na głowie. Ale pomyślałam, że niektóre zmarszczki na jej twarzy i powaga w jej głosie wynikają z tego, że ona ma stale wokół siebie takie widoki, jakich ja dzisiaj doświadczyłam.
(5)
Maj
Wiosna, która już do nas dotarła, oznacza o wiele więcej niż tylko narodziny świeżej zieleni. To nurt życia, który krąży wokół Anglii, został po raz kolejny uwolniony z okowów zimowego lodu i nasza mała wyspa znów słyszy fale szorujące o brzegi. Przez ostatnich parę tygodni na drogach pojawili się nieznani wędrowcy, którzy równie często bywają pielgrzymami lub domokrążcami, co dżentelmenami podróżującymi w niewielkich grupkach do Londynu albo na północ. O tej porze roku umysł nabiera chęci życia i nadziei, nawet jeśli ciało musi pozostawać bez ruchu. Bo kiedy wieczory się wydłużają, a z zachodu tryska jakby nowy blask, można sobie wyobrażać, że ponad ziemią rozlewa się bielsze światło innego rodzaju – kiedy się chodzi albo siedzi z robótką, czuć, jak pada na powieki.
Pewnego majowego poranka, w samym środku takiego poruszenia i zamieszania, ujrzeliśmy na drodze postać zbliżającą się szybko i wymachującą rękami, jakby rozmawiała z powietrzem. Człowiek ten na plecach miał spory tobołek, dostrzegliśmy też, że w jednej ręce trzyma solidną pergaminową księgę, na którą od czasu do czasu spogląda. Równocześnie w rytm kroków wykrzykuje jakieś słowa, a jego głos wznosi się i opada to w złości, to w skardze, aż Jeremy i ja skuliliśmy się za żywopłotem. Ale wędrowiec nas zauważył: zdjął czapkę i skłonił się głęboko, na co dygnęłam najładniej, jak umiałam.
– Pani – odezwał się głosem grzmiącym jak letnia burza – niech mi będzie wolno zapytać, czy to jest droga do Long Wilton?
– Przed panem jeszcze tylko jedna mila – odrzekłam, a Jeremy kijkiem wskazał mu kierunek.
– Zatem, panie – mówił dalej obcy, zamykając księgę i w jednej chwili odzyskując trzeźwość i świadomość czasu oraz miejsca – niech mi będzie wolno zapytać, gdzie znajduje się dom, w którym mógłbym najlepiej sprzedać swe księgi. Przybywam z Kornwalii, śpiewam pieśni i próbuję sprzedawać rękopisy, które ze sobą noszę. Tobołek mam wciąż pełny. Czasy nie sprzyjają pieśniom.
Człek ten, choć rumiany na twarzy i krzepki, ubrany był nędznie jak byle parobek, buty miał tak połatane, że chodzenie musiało być dla niego prawdziwą udręką. Były w nim jednak jakaś wesołość i uprzejmość, jak gdyby przyjemna melodia jego pieśni przylgnęła do niego i wzniosła go ponad zwyczajne myśli.
Pociągnęłam brata za ramię i powiedziałam:
– My jesteśmy z dworu, panie, i z chęcią wskażemy wam drogę. Sama z radością obejrzę wasze księgi.
Jego oko natychmiast straciło błysk radości i zapytał niemal srogo:
– Umiesz czytać?
– Och, Joan zawsze siedzi z nosem w książce – zawołał Jeremy, który wreszcie odważył się odezwać, i także pociągnął mnie za rękę. – Opowiedz nam, panie, o swoich wędrówkach. Czy byłeś w Londynie? Jak się nazywasz?
– Nazywam się Richard, panie – odrzekł nasz gość z uśmiechem. – Na pewno mam też nazwisko, ale nigdy go nie poznałem. Pochodzę z Gwithian w Kornwalii i mogę zaśpiewać więcej kornwalijskich pieśni, pani, niż ktokolwiek inny w całym księstwie.
Zwrócił się do mnie i ręką, w której trzymał księgę, wykonał teatralny gest.
– Tutaj na przykład, w tym niewielkim tomie, znajdują się opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, spisane ręką samego mistrza Anthony’ego i malowane przez mnichów z Cam Brea. Cenię sobie tę książkę bardziej niż żonę i dzieci, bo ich nie mam, jest dla mnie pokarmem i napitkiem, bo wieczerzę i dach nad głową dostaję w zamian za wyśpiewane z niej opowieści, jest mi koniem i kijem podróżnym, bo przenosi mnie przez wiele, wiele mil ciężkich dróg, i najlepszą towarzyszką podróży, bo zawsze śpiewa mi coś nowego, a kiedy chcę spać – milknie. Nie ma na świecie cudowniejszej księgi.
Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś mówił w taki sposób jak ten człowiek. Zdawało się, że nie usiłuje dokładnie wypowiedzieć swych myśli ani nie dba o to, czy go zrozumiemy. Słowa jednak były mu drogie, czy mówił poważnie, czy żartował. Kiedy dotarliśmy na dziedziniec, wyprostował się, przetarł buty chustką, a zwinnymi palcami usiłował doprowadzić strój do jakiego takiego porządku. Oczyścił także gardło, jakby miał zaraz śpiewać. Pobiegłam po matkę, która nadeszła z wolna i zanim zgodziła się go wysłuchać, spojrzała na niego z górnego okna.
– Ma torbę wypchaną książkami, matko – ponaglałam. – Ma opowieści o Królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, na pewno nam opowie, co się dalej działo z Heleną, kiedy zabrał ją mąż. Och, matko, proszę, pozwól nam go posłuchać!
Zaśmiała się z mojej niecierpliwości, ale kazała mi przywołać sir Johna, bo poranek był przecież piękny.
Kiedy zeszłyśmy na dół, mężczyzna ten, o imieniu Richard, przechadzał się tam i z powrotem i opowiadał mojemu bratu o swych podróżach – jak to kiedyś jednego zdzielił w głowę, a do drugiego zawołał: „Chodź no, łajdaku!”, i cała banda się rozpierzchła – ale w tej chwili dostrzegł matkę i jak to miał w zwyczaju, zerwał czapkę z głowy.
– Córka powiada mi, panie, że przychodzisz z dalekich krajów i umiesz śpiewać. A my tu na wsi mało jesteśmy obyci z opowieściami z dalekich krain. Chętnie jednak posłuchamy. Zaśpiewaj nam coś ze swoich stron, a potem, jeśli zechcesz, siądziesz z nami do stołu i opowiesz nam, co słychać w kraju.
Usiadła na ławce pod dębem, a sir John sapiąc, stanął obok. Matka poleciła Jeremy’emu otworzyć bramę, by każdy, kto chce słuchać, mógł przyjść. Ludzie podchodzili nieśmiało i z zaciekawieniem, przystawali i gapili się na pana Richarda, który raz jeszcze zamiótł przed nimi czapką.
Stanął na niewielkim kopczyku trawy i wysokim melodyjnym głosem zaczął opowiadać historię sir Tristana i lady Izoldy.
Porzucił swą wesołą manierę i ze wzrokiem wbitym w dal spoglądał gdzieś ponad naszymi głowami, jakby czerpał słowa z jakiegoś pobliskiego obrazu. W miarę jak wzrastało napięcie opowieści, podnosił się mu głos i zaciskały pięści, unosił stopy i rozkładał ramiona, a potem, kiedy kochankowie się rozstali, zupełnie jak gdyby widział, że Izolda odchodzi, wiódł za nią wzrokiem coraz to dalej i dalej, a w ramionach nie trzymał już nikogo. Później był ranny w Bretanii i widział, jak księżniczka idzie ku niemu przez morze.
Nie umiem wyjaśnić, jak to się stało, że powietrze wypełniły damy i rycerze, którzy szli pomiędzy nami ramię w ramię, szepcąc i wcale nas nie widząc. A potem z topoli i brzóz spłynęły szare postaci w srebrnych klejnotach, a poranek nagle wypełniły szepty i westchnienia, i lamenty kochanków.
Aż głos ucichł, wszystkie te osoby znikły, zblakły i uleciały w powietrze ku zachodowi, gdzie mieszkają. Gdy otworzyłam oczy, Richard i szary mur, i ludzie przy bramie wypłynęli z wolna, jakby wynurzali się z głębiny, by znaleźć się na powierzchni i pozostać tam, jaśni i zimni.
– Biedactwa! – odezwała się matka.
Tymczasem Richard wyglądał jak człowiek, który wypuszcza coś z objęć i walczy z powietrzem. Spojrzał na nas, a ja niemal chciałam wyciągnąć do niego rękę i zapewnić, że nic mu nie grozi. On jednak zaraz się opanował i uśmiechnął, jakby miał powód do zadowolenia.
Zobaczył tłumek przy bramie, zagrał radosną melodię o Orzechowej Panience i jej kochanku, a wszyscy zaczęli się śmiać i przytupywać. Ale zaraz matka poprosiła do stołu, a gościa posadziła po swojej prawej stronie.
Pan Richard jadł jak człowiek, który długi czas żywił się owocami głogu i popijał je wodą ze strumienia. A kiedy już zabrano mięsiwa, z powagą sięgnął do tobołka, z którego wyjął przeróżne przedmioty i położył przed sobą na stole. Były tam spinki i broszki, naszyjniki z koralików, ale także liczne karty pergaminu zszyte razem, choć nie tak grube jak jego książka. Zauważywszy, o czym marzę, wręczył mi swój cenny wolumin i poprosił, żebym spojrzała na ilustracje. Była to naprawdę misterna robota, w inicjałach znajdowały się błękitne nieba i złocone szaty, a pomiędzy liniami pisma szerokie kolorowe przestrzenie, gdzie zobaczyć można było książąt i księżniczki idących szeregiem albo miasta z kościołami na wysokich wzgórzach i roztrzaskujące się pod nimi morskie fale. Były to lusterka odbijające wizje, które dostrzegałam w powietrzu – tu jednak zostały one uchwycone na zawsze.
– Czy widziałeś, panie, kiedyś takie widoki jak te? – zapytałam Richarda.
– Zobaczy je każdy, kto patrzy – odpowiedział tajemniczo. Wziął ode mnie manuskrypt i starannie związał okładki. Potem schował go za pazuchę.
Z wierzchu był on tak pożółkły i wygnieciony jak mszał każdego pobożnego kapłana, ale w środku, w rytm melodii pięknych słów, w pełnym blasku przechadzali się lśniący rycerze i damy. Pod płaszczem Richard chował zaczarowany świat.
Zaoferowaliśmy mu nocleg, nawet na kilka nocy, jeśli zechce zostać i jeszcze nam pośpiewać. Ale słuchał nas tyle, co sowa w bluszczu. Powiedział tylko:
– Muszę ruszać w drogę.
O świcie już go nie było – poczuliśmy się, jakby jakiś przedziwny ptak usiadł na chwilę na naszym dachu i zaraz odfrunął.
(6)
Letnie przesilenie
Nadchodzi taki tydzień, a może to tylko jeden dzień, kiedy wydaje się, że świat osiąga swój najwyższy szczyt, trwa tam bez ruchu przez dłuższą lub krótszą chwilę, jakby w majestatycznej kontemplacji, a następnie z wolna opada, niczym zstępujący z tronu monarcha, i otula się w ciemność.
Ale liczby to śliska sprawa!
W tej chwili czuję się jak ktoś wyniesiony wysoko na grzbiecie ziemi w rejony ukojenia. Pokój w kraju i dostatek we własnym zakątku – ojciec i bracia wrócili bowiem do domu – otacza mnie doskonałym kręgiem zadowolenia. Z gładkiej kopuły nieba można zejść na dach naszego domu bez konieczności przekraczania jakichkolwiek przepaści.
Dlatego ten czas wydał mi się najsposobniejszy na letnią pielgrzymkę do Matki Boskiej z Walsingham, tym bardziej że w tym roku mam za co dziękować i o co prosić. Datę ślubu z sir Amyasem wyznaczono na 20 grudnia, rozpoczęliśmy już więc przygotowania. Wczoraj o świcie wyruszyłam w swoją wędrówkę pieszo, by pokazać, że w pokorze przychodzę do sanktuarium. Dobry spacer to na pewno najlepsze przygotowanie do modlitwy!
Wyruszyć z duszą rześką jak koń karmiony zbożem – niechaj wierzga i pędzi, niech mnie unosi coraz wyżej i dalej. Nic jej nie utrzyma na prostej drodze, będzie hasała po mokrych łąkach, depcząc tysiące delikatnych kwiatów.
Ale dzień robi się coraz gorętszy, a wtedy, choć nadal podskakuje, łatwiej sprowadzić duszę na gościniec, i poniesie mnie ona lekko i żwawo, aż żar południa zmusi ją do odpoczynku. Mówiąc poważnie i bez metafor, umysł bieży bez przeszkód przez labirynt zastałego ducha, gdy napędza go para sprawnych nóg, aż dzięki temu ćwiczeniu stanie się żwawy. Dlatego też zdaje mi się, że przez te trzy godziny marszu do Walsingham przemyślałam sobie więcej spraw niż przez tydzień w domu.
Mój umysł, który z początku był zwinny i rozradowany, i pobudzony jak rozbawione dziecko, z czasem uspokoił się i podjął poważną pracę, nie tracąc nic ze swego zadowolenia. Rozmyślałam o ważnych życiowych sprawach – o wieku, o biedzie, chorobie i śmierci, o tym, że los z pewnością szykuje mi z nimi spotkanie. Rozmyślałam też o radościach i smutkach, które w moim życiu bez końca gonią się nawzajem. Drobiazgi już mnie teraz nie cieszą ani nie smucą tak jak dawniej. I choć dodaje mi to powagi, czuję także, że doszłam do momentu, w którym takie uczucia są prawdziwe. I kiedy tak szłam, zdało mi się, że można wejść w te uczucia i je badać, tak samo jak kiedyś weszłam w wielką przestrzeń manuskryptu pana Richarda i przechadzałam się po nim.
Widziałam swoje uczucia jako twarde kryształowe kule, z zamkniętymi w środku okrągłymi grudkami kolorowej ziemi i bańkami powietrza, na których pracują maleńcy ludzie, jak gdyby pod kopułą nieba.
Walsingham, jak wiadomo, to mała wioska położona na szczycie wzgórza. Wędrując przez bogate zielone pola, zanim się dotrze na miejsce, przez dłuższy czas widzi się je przed sobą. Południowe słońce oświetliło ciepłym blaskiem zieleń i błękitne bagniska; miałam wrażenie, że wędruję miękką, pełną obfitości ziemią, która błyszczy jak w malowanej księdze, a potem szłam ku surowemu wierzchołkowi, gdzie światło pada na pikujący w górę obiekt, blady jak kość.
Wreszcie dotarłam na szczyt, dołączając do rzeki dążących tam pielgrzymów. Chwyciliśmy się za ręce, by pokazać, że przyszliśmy tu w pokorze, jako biedni ludzie, i ostatnie kroki stawialiśmy wspólnie, śpiewając Miserere.
Byli tam mężczyźni i kobiety, chromi i ślepi, niektórzy przyszli w łachmanach, inni przybyli konno. Przyznam, że przypatrywałam się tym twarzom z ciekawością i przez moment myślałam sobie, jakie to okropne, że oddzielają nas od siebie ciało i mokradła. Oni mieliby do opowiedzenia tyle dziwnych, pięknych historii.
Ale zaraz dojrzałam blady krzyż i Wizerunek, więc całym umysłem pobożnie zwróciłam się ku niemu.
Nie będę udawać: to, co mnie tutaj przyzwało, wydało mi się jedynie surowe, bowiem od słońca i burz figura zrobiła się biała i szorstka, ale staranie, by uwielbiać ją tak samo jak wszyscy wokół, wypełniło mi umysł obrazem tak wielkim i białym, że nie było już w nim miejsca na żadne inne myśli. Przez jedną chwilę poddałam się mu tak, jak nigdy jeszcze nie poddałam się żadnemu mężczyźnie ani żadnej kobiecie, i aż zraniłam sobie usta o twardą kamienną szatę. Białe światło i żar z nieba spłynęły na moją odkrytą głowę, a kiedy moment ekstazy minął, krajobraz pode mną rozwinął się nagle niczym sztandar.
(7)
Jesień
Nadchodzi jesień, już niebawem mój ślub. Sir Amyas to dobry pan, traktuje mnie z wielką uprzejmością i chciałby zapewnić mi szczęście. Niestety, żaden poeta nie opisze jego zalotów, a muszę się przyznać, że odkąd zaczęłam czytać o księżniczkach, żałuję czasami, że mój los nie jest taki jak ich. No ale one nie żyły w hrabstwie Norfolk w czasach wojen domowych, a matka powiada, że prawda jest zawsze najpiękniejsza.
By przygotować mnie do pełnienia obowiązków mężatki, matka pozwala mi pomagać w zarządzaniu domem i majątkiem. Zaczynam teraz zrozumieć, jak wiele czasu będę musiała poświęcać na myślenie o sprawach, które nie mają nic wspólnego z mężczyznami czy ze szczęściem. Bo przecież owce, lasy, zbiory, lud, wszystkie te rzeczy będą wymagać ode mnie troski i rozsądku podczas częstych, jak przypuszczam, wyjazdów mojego męża. A jeśli przyszłość okaże się niespokojna jak dzisiejsze czasy, będę musiała także pełnić funkcję wodza naczelnego i dysponować siłami przeciw wrogom. A do domu przywoływać mnie będą kobiece zajęcia. Naprawdę, matka ma rację, kiedy mówi, że niewiele zostanie czasu dla książąt i księżniczek! Zaczęła mi także wykładać to, co nazywa swoją teorią własności – jak to w dzisiejszych czasach człowiek jest niby władca na małej wysepce pośród niespokojnych wód, jak trzeba ją obsadzać i kultywować, wyznaczać drogi i budować parkany, by była bezpieczna od wzburzonych fal, aż być może któregoś dnia fale się odwrócą, a wówczas ten kawałek ziemi będzie gotowy stać się częścią nowego świata. Tak w marzeniach matki wygląda przyszłość Anglii, a jej nadzieją przez całe życie jest w taki sposób zarządzać swoją własną prowincją, by zawsze była twardym gruntem, na którym można się oprzeć w każdych okolicznościach. Prosi, bym i ja żywiła ufność, iż zobaczę kiedyś całą Anglię umocnioną – a jeśli się rzeczywiście tak stanie, będę dziękować za to mojej matce i innym podobnym do niej kobietom.
Muszę jednak wyznać, że choć bardzo czczę swoją matkę i szanuję jej słowa, nie potrafię przyjąć jej mądrości bez westchnienia. Wydaje mi się, że ona nie oczekuje niczego więcej ponad to, że ziemia wyłoni się z otulających ją teraz mgieł, a najpiękniejszą wizją w jej umyśle jest obraz biegnącego pośród pól szerokiego gościńca, po którym swobodnie podróżują długie kolumny jeźdźców, radośnie wędrują nieuzbrojeni pielgrzymi, a wozy wyładowane towarem ciągną na wybrzeże, mijając powracające, również pełne bogactw zakupionych na statkach. Dalej marzy o wielkich domostwach, które widać z oddali, z zasypanymi fosami i zburzonymi wieżami obronnymi, gdzie bramy otworzą się przed każdym przybyszem, a gościa czy sługę powita się radośnie i usadzi za pańskim stołem. A jeżdżąc po drogach wśród pól pokrytych zbożem, na wszystkich pastwiskach zobaczy się stada owiec i kamienne chatynki biedaków. Gdy piszę te słowa, widzę, że to wszystko jest dobre, że wszyscy powinniśmy tego sobie życzyć.
Jednocześnie wszak, gdy wyobrażam sobie taki obraz wymalowany przed moimi oczyma, nie mam pewności, że umiem z niego czerpać przyjemność, i wydaje mi się, że podobne gładkie i jasne widoki nie doprowadziłyby mnie do utraty tchu.
Ale nie umiem powiedzieć, czego dokładnie pragnę, choć tęsknię za tym i potajemnie tego oczekuję. Często bowiem, z czasem coraz częściej, łapię się na tym, że przystaję w trakcie spaceru, jakby zatrzymał mnie jakiś dziwny, nowy widok w krajobrazie, który tak dobrze znam. Jakby na coś wskazywał, ale to niknie, zanim pojmę, co znaczy. Jakby nowy uśmiech zjawiał się na dobrze znanej twarzy: budzący strach, ale pociągający.
Ostatnie strony
Wczoraj, kiedy siedziałam przy biurku, gdzie zapisuję te strony, wszedł ojciec. Jest bardzo dumny, że umiem czytać i pisać – wszak nauczyłam się tego na jego kolanach.
A jednak zmieszałam się, kiedy spytał, co piszę. Wyjąkałam, że dziennik, i zakryłam stronicę dłonią.
– Ach – zawołał – gdyby tak mój ojciec prowadził dziennik! Ale on, biedak, nie umiał czytać ani nawet się podpisać. I John, i Pierce, i Stephen leżą tu u nas w kościele, a nie pozostało nawet jedno słowo, które by zaświadczyło, że byli dobrymi czy złymi ludźmi.
Mówił tak, aż moje policzki na powrót zbladły.
– I to samo mój wnuk powie o mnie – ciągnął ojciec. – Gdybym mógł, sam chciałbym zapisać linijkę: Jestem Giles Martyn, człowiek średniego wzrostu, o śniadej cerze, orzechowych oczach, pod wąsem. Umiem czytać i pisać, ale nie za dobrze. Jeżdżę do Londynu na gniadej klaczy, która nie ma sobie równej w całym hrabstwie. Cóż jeszcze miałbym napisać? Czy ktoś chciałby to czytać? I kto to będzie, ten ktoś? – zaśmiał się, bo miał w zwyczaju zawsze kończyć ze śmiechem, nawet jeśli zaczął całkiem poważnie.
– Ojciec chciałby przeczytać o swoim ojcu – odezwałam się – czemu więc ktoś nie miałby chcieć czytać o ojcu?
– Moi przodkowie byli bardzo podobni do mnie – odpowiedział. – Mieszkali tu, wszyscy po kolei, orali tę samą ziemię, którą ja orzę, żenili się z tutejszymi kobietami. Mogliby wejść tu do nas w każdej chwili, a ja bym ich rozpoznał i niczemu bym się nie dziwił. Ale przyszłość, kto to wie? – Rozłożył szeroko ręce. – Możemy zostać zmieceni z powierzchni ziemi, Joan.
– O, nie! – zawołałam. – Jestem pewna, że zawsze będziemy tu żyć.
To sprawiło ojcu sekretną przyjemność. Nie ma bowiem człowieka, który dbałby o swą ziemię i swoje nazwisko bardziej niż on, chociaż zawsze utrzymuje, że gdybyśmy byli szlachetniejszym rodem, nie trwalibyśmy tak długo w stałym dobrobycie.
– Zatem, Joan, musisz zachować to swoje pisanie – stwierdził – a raczej ja muszę je zachować dla ciebie. Ty nas wkrótce opuścisz, choć nie odejdziesz daleko – dodał pospiesznie – a nazwiska niewiele znaczą. Bardzo chciałbym mieć po tobie jakąś pamiątkę, kiedy cię tu już nie będzie, nasi potomkowie będą mieli powody, by otaczać czcią przynajmniej jedną osobę spośród nas.
Popatrzył z wielkim podziwem na równiutkie rządki moich liter.
– A teraz, moja droga, chodź ze mną do kościoła, gdzie muszę dopilnować rzeźbień na grobowcu ojca.
Idąc obok niego, myślałam o tym, co powiedział, i o licznych zapisanych stronicach ukrytych w dębowym biurku. Minął rok, odkąd z taką dumą wykonałam pierwszy zawijas, nadeszła już kolejna zima. Myślałam o tym, że w hrabstwie Norfolk niewiele jest kobiet, które posiadły podobną sztukę, a gdyby cząstka dumy z tego nie została we mnie, sądzę, że przerwałabym tę pisaninę dużo wcześniej. Bo moje dni nie przynoszą niczego, co warto opowiedzieć, i zapiski robią się nużące. Myślałam sobie, idąc tak w ostrym powietrzu zimowego poranka, że jeśli kiedyś jeszcze będę pisać, to już nie o sobie i hrabstwie Norfolk, ale o rycerzach i damach, o przygodach w dalekich krajach. Nawet chmury sunące od zachodu i przetaczające się przez niebo upodobniają się do kapitanów i żołnierzy, a mnie aż trudno w falach barwnej mgły nie dostrzec hełmów i mieczy, a także jasnych twarzy i wysokich nakryć głowy.
Ale, jak powiada matka, najlepsze są historie opowiadane przy kominku. Będę bardzo szczęśliwa, jeśli przyjdzie mi zakończyć swe dni jako jedna z tych staruszek, które umieją w zimowe wieczory zachwycić wszystkich domowników opowieściami o dziwach, jakie widziały, i o tym, co się im przydarzyło w młodości. Zawsze byłam przekonana, że takie opowieści pochodzą częściowo z chmur, bo inaczej dlaczego poruszają nas bardziej niż to, co sami oglądamy na świecie? Z pewnością nie może się z nimi równać żadna spisana księga.
Taką kobietą była pani Elsbeth Aske, która na starość nie mogła już robić na drutach ani wyszywać, zesztywniała, tak że nie potrafiła już wstawać z fotela, a wtedy przez cały dzień siedziała przy ogniu ze złożonymi dłońmi, ale wystarczyło pociągnąć ją za rękaw, by rozbłysły jej oczy i zaczęła opowiadać o bitwach i królach, o wielkich panach, ale też o biedakach, aż powietrze wokół niej poruszało się i szemrało. Śpiewała ballady wymyślane przy kominku. A różni ludzie – mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi – przychodzili z daleka, żeby jej posłuchać, tymczasem ona przecież nie umiała czytać ani pisać. Mówiło się, że potrafi też przepowiadać przyszłość.
I tak doszliśmy do kościoła, gdzie pochowani są moi przodkowie. Słynny rzeźbiarz, Ralph z Norwich, wykonał ostatnio płytę nagrobną dla mojego dziadka, która teraz niemal gotowa leży na jego grobie. Weszliśmy do kościoła, którego mrok rozświetlały świece. Uklękliśmy i zmówiliśmy cichy pacierz za duszę dziadka, potem ojciec wyszedł porozmawiać z sir Johnem, a ja mogłam się oddać swemu ulubionemu zajęciu – odczytywaniu imion i przyglądaniu się twarzom moich zmarłych krewnych i przodków. Pamiętam, że jako dziecko bałam się tych poważnych, białych postaci, zwłaszcza gdy przeczytałam, że noszą to samo nazwisko co ja. Teraz, kiedy wiem, że nigdy się nie podniosą i zawsze będą mieli złożone ręce, lituję się nad nimi i chętnie uczyniłabym coś, co mogłoby im sprawić przyjemność. Musi to być coś sekretnego i niesłychanego – pocałunek czy pieszczota, jaką obdarza się żywych ludzi.
Zdarzyło się parę tygodni temu, że grupa angielskich turystów schodziła ze zboczy Pentelikonu. Oni sarni byliby pierwsi do poprawiania tego zdania i wykazania, ile nieścisłości, a wręcz niesprawiedliwości zawiera się w tak sformułowanym opisie. Nazwanie bowiem turystą kogoś, kogo spotyka się za granicą, jest określeniem nie tylko okoliczności, w jakich się ta osoba znalazła, ale także stanu jej duszy; tymczasem ich dusze (ależ te osły potykają się o kamienie!) nie podlegały takim ograniczeniom. Niemcy są turystami i Francuzi są turystami, Anglicy natomiast są Grekami. Taki był temat ich dysputy i musimy wierzyć im na słowo, że istotnie miała ona sens.
Pentelikon, o czym wszyscy, którzy przeczytaliśmy bedeker, dobrze wiemy, wciąż nosi na swym grzbiecie szlachetną bliznę, ślad po działaniu niegdysiejszych greckich kamieniarzy, którym za całą zapłatę musiał wystarczyć uśmiech albo przekleństwo Fidiasza. Jeśli chce się tej górze oddać sprawiedliwość, trzeba rozważyć kilka różnych zagadnień i połączyć je według swych najlepszych umiejętności. Najpierw zatem pomyśleć trzeba o niej nie tylko jako o kształcie widocznym z wielu greckich okien – Plato podnosił nań wzrok znad stronicy w słoneczne poranki – ale również jako o warsztacie pracy i mieszkaniu niezliczonych zastępów niewolników, którzy tu spędzali życie. Gdy w południe nasze towarzystwo schodziło ze zbocza, dobrze było potknąć się boleśnie między blokami surowego marmuru, pominiętymi z jakiegoś powodu albo odrzuconymi, kiedy wozy zjeżdżały w dół, ku Atenom. Dobrze, w Grecji bowiem łatwo zapominamy, że posągi robi się z marmuru, dlatego warto doświadczyć, jak marmur – twardy, ostry i przekorny – przeciwstawia się dłutu rzeźbiarza.
– Tacy byli Grecy!
Słysząc podobny okrzyk, człowiek mógłby pomyśleć, że ten, kto go wydał, chciał uczcić jakiś własny podbój i że osobiście odniósł szlachetne zwycięstwo nad kamieniem. Że własnymi rękami zmusił go, by ujawnił ukrytego Hermesa czy Apollona. W tym jednak momencie osły, których przodkowie mieli stajnię w tej samej grocie, położyły kres owym rozmyślaniom, a jeźdźcy – cała szóstka – z powagą ruszyli po zboczu w dół. Widzieli już Maraton i Salaminę, Ateny też by już zaliczyli, gdyby nie fakt, że otuliła: je mgła; w każdym razie czuli z każdej strony ciężar niesamowitych obecności. Ażeby dowieść, że naprawdę wypełnia ich natchnienie, nie tylko dzielili się winem z manierki z brudnymi greckimi chłopakami, którzy ich eskortowali, ale zniżyli się i do tego, by zwracać się do nich w ich własnym języku, w tym języku, którym posługiwałby się Plato, gdyby Plato uczył się greki w Harrow. Ocenę, czy mieli słuszność, czy nie, pozostawmy innym, jednakże fakt, iż greckie słowa wypowiadane na greckiej ziemi pozostawały niezrozumiałe dla Greków, jednym ciosem zlikwidował całą populację Grecji, zarówno mężczyzn, jak i kobiety oraz dzieci. W sytuacji tak krytycznej na usta cisnęło się tylko jedno słowo; słowo, którego użyć mógłby Sofokles, a które Plato z pewnością by usankcjonował: „barbarzyńcy”. Wygłoszenie owego potępienia nie tylko zwalniało człowieka z obowiązku podejmowanego w imieniu zmarłych, ale też pozwalało ustalić, kto tu jest prawowitym dziedzicem, zatem przez kilka minut marmurowe kamieniołomy Pentelikonu grzmotem obwieszczały tę wieść wszystkim śpiącym pod skałami i schowanym w pieczarach. Ów błędny naród został potępiony; ten śniady, gadatliwy lud, który przez tak długi czas parodiował mowę i przywłaszczał sobie imię wielkich, wreszcie przyłapano i skazano. Słysząc krzyk, posłuszny poganiacz mułów natarł na zady swoich podopiecznych – na czele rządku szedł biały muł – wypełniła go nagle gorliwość kogoś, kto chroni własny grzbiet, rozdając baty innym. Kiedy bowiem Anglicy zaczęli krzyczeć, uznał, że najlepiej przyspieszyć. I rzeczywiście, nie mógł wydać trafniejszego sądu, ta chwila była wymowna, żaden poeta nie dokonałby więcej, a prozaik najpewniej dokonałby mniej. Tak więc tym jednym okrzykiem Anglicy stoczyli się swobodnie ze szczytu i potruchtali w dół zbocza, w nastrojach tak beztroskich i żartobliwych, jakby ta ziemia należała do nich.
Jednak w zejściu z Pentelikonu następuje przerwa: płaska zielona półka, miejsce, gdzie natura jakby zatrzymuje się na chwilę bez ruchu, zanim ponownie runie w dół. Wielkie platany wyciągają tu dobrotliwie ręce, pojawiają się przytulne zarośla w domowym porządku oraz strumyczek, szemrzący, pomyśleć by można, pochwałę wina i śpiewu. W skargach, jakie wygrywała płynąca po kamieniach woda, usłyszeć można było głos Teokryta i niektórzy spośród Anglików zaiste go usłyszeli, choć w ich domowych bibliotekach jego poezje pokrywał kurz. Teraz jednak bliskość natury i śpiew ducha klasyczności skłoniły sześcioro przyjaciół do zejścia z osłów i odpoczynku. Przewodnicy oddalili się, nie na tyle jednak, by nie było widać ich barbarzyńskich wygłupów, tarzania się i śmiechów, ciągnięcia się wzajem za rękawy i rozmów o roczniku winogron, które purpurowiały już na polach. A przecież jeśli cokolwiek w ogóle wiemy o Grekach, to tyle, że byli narodem cichym, przywiązującym wagę do gestu i słowa, tak że kiedy siadywali nad strumieniem pod platanami, przyjmowali pozy, jakie uchwyciłby malarz waz: starzec zawsze opierał podbródek na lasce, tak by jego czoło trwało w cieniu, ponad leżącym u jego stóp w trawie młodzieńcem. W tle przechadzały się w milczeniu poważne kobiety w białych draperiach, z dzbanami na koromysłach. Żaden uczony w Europie nie mógłby inaczej zaaranżować tej sceny, ani też przekonać naszych przyjaciół, że ktoś poza nim miałby większe prawo do konstruowania podobnych wizji.
Oni tymczasem rozciągnęli się w cieniu i nie było ich winą, ani też winą starożytnych, że rozmowa nie dorównywała swemu szlachetnemu wzorcowi. Ale ponieważ dialogi są jeszcze trudniejsze do zapisania niż do wypowiedzenia, a w dodatku jest wysoce wątpliwe, czy zapisane słowa kiedykolwiek zostały wypowiedziane, albo też że wypowiedziane słowa kiedykolwiek zostały zapisane, my zachowamy tylko te fragmenty rozmów, które dotyczą naszej historii. Musimy jednak stwierdzić, że była to najwytworniejsza rozmowa na świecie.
Dotyczyła wielu tematów: ptaków i lisów, i tego, czy terpentyna podnosi jakość trunku, jak starożytni robili ser, pozycji kobiet w państwie greckim – tu wykazano się wielką elokwencją! – metryki u Sofoklesa, siodłania osłów. I tak opadając i wzbierając, niczym lot orła przez warstwy powietrza, konwersacja osiadła wreszcie na trudnej zagadce współczesnego Greka i jego pozycji w dzisiejszym świecie. Niektórzy, z natury optymistyczni, twierdzili, że należy mu się teraźniejszość, inni, mniej ufni, ale wciąż dość pozytywnie nastawieni, przepowiadali mu przyszłość, jeszcze inni, obdarzeni szczodrą wyobraźnią, przywoływali przeszłość. Tylko jednemu z nich przypadło zadanie zwalczania wszystkich tych przesądów, co uczynił, uderzając w pień uschłej oliwki, by przy pomocy gwałtownych poruszeń głosu i mięśni demonstrować, czym Grecy byli kiedyś, a czym już nie są.
Taki naród, powiadał – a kiedy mówił, słońce wznosiło się na niebie i złoty orzeł szybował ponad szczytem wzgórza – taki naród był nagły jak świtanie i umarł, tak jak tu, w Grecji, umiera dzień: całkowicie. Nieświadomi wszystkiego, czego nie warto być świadomym – dobroczynności, religii, życia rodzinnego, szkolnictwa i nauki – ludzie ci skupili umysły na tym, co piękne i dobre, uznając, że to im wystarczy nie tylko w tym świecie, ale i w nieskończonej liczbie światów, które nadejdą.
Grecy okazywali pokorę właśnie w... Ale by dokończyć ten cytat, musiałby odczytać to, czego nikt dziś nie potrafi wypowiedzieć, zawołał więc, żeby mu przyniesiono egzemplarz Thomasa Love Peacocka, tymczasem jego Peacock wraz z pewną parą skarpet oraz puszką tytoniu – zdecydowanie największą stratą – został zgubiony w ruinach Olimpii, nasz mówca zmuszony był więc podjąć swój wątek na nieco niższym tonie, choć z gorliwością równą tej, z którą rozpoczął. Wyjaśnił zatem, jak to Grecy, pozbywając się tego, co zbędne, odsłonili w końcu rzeźbę doskonałą, czy też strofę idealną, my tymczasem odwrotnie, przystrajając je w te swoje łachmany sentymentów i wyobraźni, zaciemniamy zarysy i niszczymy substancję. Spójrzcie, wykrzykiwał, na Apollina w Olimpii, na głowę chłopca w Atenach, przeczytajcie Antygonę, przejdźcie się wśród ruin Partenonu i zapytajcie samych siebie, czy obok nich albo pod nimi jest miejsce, w które wkraść by się mogły jakiejkolwiek późniejsze formy piękna. Czy nie jest raczej tak, jak to o zmroku i bladym świcie podpowiada nam fantazja, że w bezkształtnej pustce krążyło po prostu tyle kształtów piękna, ile Grecy zawarli w kamieniu i w języku, nam nie pozostaje już nic innego, jak podziwiać je w milczeniu albo, jeśli taki będzie nasz wybór, po omacku szukać w pustych przestworzach?
Odpowiedział mu ktoś, kto wcześniej już splamił się niebezpieczną herezją, bowiem nieledwie rok temu posłużył się świeżo uchwalonym prawem, by głosić, że Grecy powinni zaprzestać, jak się wyraził, „przymuszania głupich chłopaków batem do dobrego zachowania”. A jednak był to uczony. Jego argumenty – musimy jednak mieć się na baczności przed dialogiem – szły mniej więcej tak – nie licząc pewnych przerywników, których nie oddadzą żadne wyobrażalne zbitki liter alfabetu:
– Kiedy mówisz o Grekach – stwierdził – mówisz jak człowiek sentymentalny i rozlazły, a bardzo lubisz mówić o Grekach. Nic dziwnego, że ich uwielbiasz, bowiem reprezentują oni, jak sam stwierdziłeś, wszystko, co w sztuce szlachetne, a w filozofii prawdziwe, oraz, jak mogłeś był dodać, wszystko to, co w tobie najlepsze. Z pewnością nigdy nie było takiego narodu jak oni, a powód, dla którego ty – ty, który, jak może pamiętasz, bardzo dobrze zdałeś końcowe egzaminy w Cambridge – nazywasz ich Grekami, jest taki, że wydaje ci się nieprzyzwoite nazywać ich Włochami, Francuzami, Niemcami, czy też imieniem któregokolwiek innego narodu posiadającego flotę większą od naszej albo posługującego się zrozumiałym dla nas językiem. Nie, nadajmy im nazwę, którą można zapisać na różne sposoby, którą można się posłużyć do określenia różnych narodów, którą potrafią zdefiniować etymologowie lub podważyć archeologowie, która, krótko mówiąc, będzie oznaczać wszystko to, czego nie wiemy, oraz, jak w twoim przypadku, wszystko to, o czym marzymy i czego pragniemy. W istocie bowiem nie ma żadnego powodu, by czytać ich pisma, wszak ty sam je napisałeś, czyż nie? Ich tajemne, mistyczne stronice utrwalają to, co odczuwasz jako piękno w sztuce oraz prawdę w filozofii. Istnieje bowiem, wiesz o tym, dusza piękna, która nieochrzczona, unosi się nad słowami Miltona tak samo jak tutaj, nad Zatoką Maratońską; może nam ona przypadkowo umknąć i zniknąć, bo my nie ufamy zjawom. Tymczasem ty, nie wątpię, nawet w tej chwili trudzisz się, by ochrzcić ją greckim imieniem i zamknąć w grecki kształt. Czy nie jest ona równa „temu czemuś, co siedzi w grece”, czego nigdy nie można się doczytać, i czy nie jest częścią – i to najlepszą – Sofoklesa i Platona, i wszystkich tych ciemnych ksiąg, które trzymamy w domu? Zatem podczas gdy czytasz swoją grekę na zboczu Pentelikonu, zaprzeczasz dalszemu istnieniu jej dzieci. Jednak dla nas, badaczy...
– Ach, ta ignorancja i brak logiki – padła riposta, która mogłaby rozwijać się aż do końca tego akapitu, gdyby nie to, że w tej właśnie chwili pojawiła się inna odpowiedź, która wówczas wydała się konkluzją, choć nie pochodziła z niebios, a jedynie z górskiego zbocza. Zaszeleściły i rozstąpiły się zarośla, a spośród nich wyłonił się potężny brązowy kształt o głowie niewidocznej spod dźwiganej przezeń na ramionach wiązki chrustu. W pierwszej chwili można było żywić nadzieję, że postać ta okaże się ciekawym okazem europejskiego niedźwiedzia, zaraz jednak stało się jasne, że to mnich z pobliskiego klasztoru spełniający swe proste obowiązki. Nie widział on sześciorga Anglików, póki nie podszedł do nich bardzo blisko, a wówczas ich obecność skłoniła go do zatrzymania się i wlepienia w nich wzroku, zupełnie jakby wytrącili go ze stanu przyjemnej medytacji. Anglicy mogli zatem dostrzec, że mnich jest duży i pięknie zbudowany, że ma nos i czoło niczym grecka statua. Prawda, nosił brodę i długie włosy, istniały także wszelkie podstawy, by uznać go za brudnego i niepiśmiennego. Ale kiedy tak stał znieruchomiały, z szeroko otwartymi oczami, pewna fantastyczna – i żałosna – nadzieja błysnęła w umysłach niektórych spośród patrzących, że jest on jedną z tych oryginalnych figur, które otoczone pierwotną ziemią, przeciwstawiły się upływowi czasu i przywołują pierwsze dni, ów niezatarty wzorzec: że oto może istnieć taka rzecz jak Człowiek.
A jednak przekracza siły angielskiego umysłu – dar taki posiadają być może w Rosji – by dojrzeć futro porastające gładkie uszy czy kopyta w miejscu, gdzie widnieje dziesięć oddzielnych palców. W ich mocy jest zobaczyć coś zupełnie innego i być może – kto wie? – subtelniejszego. W każdym razie sześcioro Anglików rozciągniętych pod platanami najpierw poczuło się w obowiązku zebrać swe nieuporządkowane członki, usiąść prosto, a następnie odwzajemnić spojrzenie brązowego mnicha, tak jak jeden człowiek patrzy na drugiego. Taka bowiem była siła oczu, które na nich spoczęły, rozjaśniała je nie tylko bryza z oliwnego gaju, lecz płonęła w nich również inna siła, siła trwalsza niż drzewa, siła, która drzewa sadzi. Z pewnością jednak – a wyjaśniać to można jak kto chce: albo stwierdzając, że to fakt, albo szepcząc, że to cud, a może jedno i drugie – owo światło zmusiło drzewa do szeptu i powietrze do powiewu. Tysiące maleńkich stworzeń poruszyło się w trawie, a ziemia na wiele mil wokoło stwardniała na skałę. Atmosfera ta nie zaczynała się bynajmniej ani nie kończyła na tym dniu czy na tym horyzoncie, lecz niczym świetlista zielona rzeka rozciągała się na wszystkie strony, a świat pływał w tej bezkresnej wstędze. Takie to światło biło z oczu brązowego mnicha; pod jego spojrzeniem wszelka myśl o śmierci, prochu czy zniszczeniu niknęła jak arkusz bibułki wrzucony w ogień. Wzrok ten przecinał tak wiele i niczym strzała ciągnąca za sobą złoty łańcuch, przechodził przez wieki i rasy, aż kształty mężczyzn i kobiet, nieba i drzew podnosiły się po obu stronach jej przebiegu, tworząc mocny i nieprzerwany korytarz od jednego końca czasu do drugiego.
Anglicy nie potrafili w tej chwili określić, gdzie sami się znajdują, korytarz bowiem był gładki niczym złoty pierścień. Ale Grecy, to znaczy Plato i Sofokles wraz z całą resztą, byli blisko, tak blisko jak przyjaciele czy kochankowie, i wdychali to samo powietrze, które kładło się pocałunkiem na policzkach i poruszało gałązką winorośli, tylko że niczym młodzi ludzie cisnęli się z przodu i kwestionowali przyszłość. Ten sam płomień, który lśnił w oczach mnicha, zdążył od tego czasu przewędrować przez nieznane miejsca, przyświecać na ogołoconych górskich zboczach, wśród głazów i karłowatych drzew, ale dawno temu płonął on na pierwszym palenisku, i bez wątpienia będzie nadal płonął w głowie mnicha czy wieśniaka, choć miną liczne wieki, liczniejsze niż umysł jest w stanie zrachować.
Jednak wszystko, co brązowy mnich rzekł, to χαληοπέρα, czyli dobry wieczór, i co dziwne, zwrócił się właśnie do tego mężczyzny, który pierwszy ogłosił koniec jego rasy. Ten odwzajemnił pozdrowienie, podnosząc się na tę okoliczność i wyjmując z ust fajkę; czuł z całym przekonaniem, że oto rozmawiają teraz jak Grek z Grekiem, a nawet jeśli Cambridge zaprzeczyłoby temu związkowi, to zbocza Pentelikonu i gaje oliwne w Mendeli potwierdziły jego istnienie.
Zmierzch, który gwałtownie przecina greckie dni, spadał już z nieba jak nóż, kiedy więc jechali do domu szerokim gościńcem pomiędzy szpalerami winorośli, na ulicach Aten zapalały się lampy, a rozmowa zeszła na temat kolacji i noclegu.
W październiku 1884 roku, kiedy umarła panna Willatt, odczuwano, jak to ujmuje jej biografka, że „świat ma prawo dowiedzieć się więcej o tej zachwycającej, choć nieśmiałej kobiecie”. Wybrane przymiotniki najlepiej świadczą o tym, że ona sama nie podzielała tej opinii, chyba że ktoś zdołałby dowieść, iż świat na tym zyska. Być może pannie Linsett udało się przekonać pisarkę o tym tuż przed śmiercią, dwa tomy biografii i listów bowiem, które panna Linsett wydała, ukazały się za zgodą rodziny. Gdyby wziąć owo początkowe zdanie i przeprowadzić jego moralną analizę, można by zapełnić całą stronę interesującymi pytaniami. Jakie prawo ma świat, by dowiadywać się czegokolwiek o mężczyznach i kobietach? O czym biograf może nas poinformować? A następnie: w jakim sensie możemy mówić, że świat na tym zyska? Argumentem przeciwko zadawaniu takich pytań jest nie tylko fakt, że zajmują one aż tyle miejsca, ale również to, że prowadzą do nieprzyjemnej rozterki. Według naszego pojęcia świat to kula, zabarwiona na zielono tam, gdzie są pola i lasy, pokryta pomarszczonym błękitem tam, gdzie morza, urozmaicona niewielkimi sterczącymi szczycikami tam, gdzie pasma gór. Kiedy mamy sobie wyobrazić wpływ panny Willatt czy kogokolwiek innego na taki obiekt, pytanie to budzi respekt, ale nie budzi ożywienia. Niemniej nawet jeśli uznamy za stratę czasu zaczynanie od początku i pytanie, w jakim celu w ogóle pisze się biografie, to być może nieco zainteresowania wzbudzi kwestia, dlaczego powstała biografia panny Willatt oraz odpowiedź na pytanie, kim panna Willatt była.
Choć panna Linsett ukryła swe motywy pod rozlewnymi frazami, kierował nią jednak pewien głęboki i silny impuls. Kiedy „po czternastu latach nieprzerwanej przyjaźni” panna Willatt umarła, panna Linsett (pozwólmy sobie na odrobinę teoretyzowania) poczuła się nieswojo. Wydało jej się, że jeśli od razu nie zabierze głosu, coś utracimy na zawsze. Równocześnie z pewnością kłębiły się w jej głowie inne myśli: że przyjemne jest samo pisanie, że ludzie, o których coś napisano, stają się ważni i nierealni, a znajomość z nimi jest zasługą, że można oddać sprawiedliwość sobie samej. Niemniej pierwsze z wymienionych uczuć było najszczersze. Kiedy wracając z pogrzebu, spojrzała przez okno, poczuła najpierw, że to dziwne, a następnie że nieprzyzwoite: ludzie przechodzą ulicą, niektórzy nawet pogwizdują, a wszyscy wyglądają na obojętnych. Potem naturalnie przyszły listy od „wspólnych znajomych”, redaktor pewnej gazety poprosił ją o tekst wspomnieniowy na tysiąc słów, aż w końcu postanowiła zasugerować Williamowi Willattowi, że ktoś powinien napisać biografię jego siostry. Pan William Willatt był radcą prawnym, nie miał żadnego doświadczenia literackiego, ale nie widział przeszkód, aby inni pisali, pod warunkiem że „nie przekroczą pewnych granic”. Krótko mówiąc, panna Linsett napisała książkę, którą przy odrobinie szczęścia wciąż jeszcze nabyć można przy Charing Cross Road.
Pozornie może się wydawać, że świat dotychczas nie skorzystał ze swojego prawa, by dowiedzieć się czegoś więcej o pannie Willatt. Egzemplarze biografii zostały wciśnięte pomiędzy tom O pięknie przyrody Sturma a Podręcznik chirurgii weterynaryjnej, na zewnętrznej półeczce, gdzie kruszeją pod wpływem gazu i szarzeją od kurzu, a ludzie mogą je przeglądać tak długo, jak pozwoli im subiekt. Niemal podświadomie człowiek zaczyna kojarzyć pannę Willatt z jej szczątkami i nie bez pewnej pogardy popatrywać na te smętne, niechlujne tomy. Trzeba sobie powtarzać, że przecież panna Willatt kiedyś żyła i że większy pożytek przyniosłoby sprawdzenie, jaka była wtedy, niż stwierdzenie (choć nie mija się ono z prawdą), że obecnie wygląda dość żałośnie.
Kim zatem była panna Willatt? Bardzo prawdopodobne, że jej nazwisko jest właściwie nie znane obecnemu pokoleniu, a ktoś przeczytał którąś z jej książek tylko czystym przypadkiem. Stoją one wraz z innymi trzytomowymi powieściami z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych na najwyższych półkach bibliotek w nadmorskich kurortach, a żeby do nich sięgnąć, trzeba wziąć drabinkę i miotełkę do kurzu.
Panna Willat urodziła się w 1823 roku w Walii, jako córka radcy prawnego. Przez część roku mieszkała niedaleko Tenby, gdzie jej ojciec miał biuro, weszła zatem w świat w ratuszu w Pembroke, na balu wydanym przez starszych lokalnego cechu murarzy. Choć relacja z pierwszych siedemnastu lat życia bohaterki zajmuje pannie Linsett trzydzieści sześć stron, niemal niczego nam o tym okresie nie opowiada. Informuje wprawdzie, że Willattowie wywodzą się od szesnastowiecznego kupca, który pisał swoje nazwisko przez V, o tym, że pisarka Frances Ann miała dwóch stryjów, z których jeden wynalazł nową metodę mycia owiec, drugiego natomiast „przez długie lata wspominać będą jego parafianie. Mówiło się, że nawet najbiedniejsi nosili żałobę [...] po swoim «dobrym proboszczu»”. Są to jednak tylko biograficzne sztuczki – metody zaznaczania upływu czasu podczas pisania tych chłodnych, początkowych stronic, kiedy bohaterka nie może jeszcze powiedzieć ani zrobić niczego „charakterystycznego”. Z jakiegoś powodu bardzo niewiele dowiadujemy się o pani Willatt, córce pana Josiah Bonda, szanowanego kupca bławatnego, który w późniejszym okresie chyba nabył „posiadłość”. Pani Willatt umarła, kiedy córka miała lat szesnaście; w rodzinie było jeszcze dwóch synów: zmarły przed siostrą Frederic oraz William, prawnik, który ją przeżył. Warto, jak sądzę, przedstawić te fakty, choć są nieciekawe i nikt ich nie zapamięta, pozwalają one bowiem uwierzyć w wizjonerską pod innymi względami młodość naszej bohaterki. Kiedy panna Linsett zmuszona jest mówić o niej samej, a nie o jej stryjach, efekt jest następujący: „Frances zatem w szesnastej wiośnie pozostała bez matczynej opieki. Można sobie przedstawić, że samotne dziewczę – bo nawet towarzystwo kochającego ojca i braci nie mogło zapełnić takiej pustki [a przecież nic nie wiemy o pani Willatt] – szukało pociechy w samotności, błąkając się pośród wrzosowisk i wydm, gdzie popadają w ruinę dawne zamki, etc., etc.”. Pan William Willatt z pewnością miał cenniejszy wkład w biografię swojej siostry: „Siostra moja była nieśmiałą, wycofaną dziewczyną, chętnie pogrążającą się w «sny na jawie». W rodzinie krążył żart o tym, jak kiedyś weszła do chlewu, myśląc, że to pralnia, i zorientowała się, gdzie jest, dopiero kiedy Grunter (nasz stary czarny wieprz) dosłownie wyżarł jej książkę z rąk. Co do jej gorliwości w lekturze, muszę powiedzieć, że zawsze była ona wielka... Dość, jeśli powiem, że najstraszniejszą karą za nieposłuszeństwo była dla niej konfiskata świeczki, przy której zwykle czytała przed snem. Doskonale pamiętam, jak będąc małym chłopcem, obserwowałem siostrę, która wychylona z łóżka, z książką w ręku, starała się skorzystać z pasemka światła wpadającego przez szparę w drzwiach do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie siedziała nasza niania i szyła. W ten sposób Frances przeczytała całą historię Kościoła pióra Brighta, która była jej ulubioną lekturą. Obawiam się, że nie zawsze podchodziliśmy do tych jej studiów z poszanowaniem... Ogólnie nie była uznawana za piękność, choć miała (w okresie, o którym mówię) niemal doskonałe ręce”. W kwestii tej ostatniej uwagi, bardzo zresztą istotnej, możemy odwołać się do wykonanej przez jakiegoś miejscowego artystę podobizny panny Willatt w wieku lat siedemnastu. Nie potrzeba dogłębnych studiów, by potwierdzić, że nie jest to twarz, która w 1840 roku znalazłaby uznanie w ratuszu w Pembroke. Ciężki warkocz (któremu artysta nadał połysk) okala jej czoło, oczy duże, ale lekko wyłupiaste, usta pełne, ale nie zmysłowe; jedynym elementem, który w porównaniu z twarzami przyjaciółek mógł dodawać jej odwagi, jest nos. Być może ktoś w jej obecności powiedział, że to piękny nos – nos, jak na kobietę, zuchwały. W każdym razie wszystkie jej portrety poza jednym przedstawiają pannę Willatt z profilu.
Można sobie wyobrazić (by posłużyć się wygodną frazą podkradzioną pannie Linsett), że ta „nieśmiała, wycofana dziewczyna, chętnie oddająca się snom na jawie”, która błąkała się po chlewach i czytała książki historyczne zamiast romansów, podczas swego pierwszego balu niewiele zaznała przyjemności. Słowa jej brata najwyraźniej streszczają to, co wisiało w powietrzu, kiedy wracali do domu. Frances znalazła sobie jakiś kącik w sali balowej, gdzie mogła choćby odrobinę ukryć swą dużą postać, i tam czekała, aż ktoś poprosi ją do tańca. Utkwiła wzrok w festonach zdobiących herb miejski i usiłowała wyobrazić sobie, że siedzi na skale, a wokół brzęczą pszczoły. Zamyśliła się nad tym, że przypuszczalnie w całej sali balowej nie ma nikogo, kto by równie dobrze jak ona wiedział, co należy rozumieć przez „Akt o ujednoliceniu”. Potem pomyślała, jak to za sześćdziesiąt lat, a może nawet mniej, wszystkich będą zżerać robaki, a następnie się zastanowiła, czy przypadkiem nie zdarzy się tak, że przed upływem tego czasu każdy z mężczyzn, którzy teraz tańczą w tej sali, będzie miał powód, aby ją poważać. Do panny Ellen Buckie, jedynej adresatki swych listów, napisała, że „we wszystkich przyjemnościach jest domieszka zawodu, abyśmy nie zapomnieli etc., etc.”. A jednak całkiem prawdopodobne, że spośród całego towarzystwa tańczącego wówczas w ratuszu, a teraz zżeranego przez robaki, to właśnie z panną Willatt najlepiej by się rozmawiało, nawet mimo braku ochoty, by z nią tańczyć. Twarz ma przyciężkawą, ale jest inteligentna.
Takie ogólne wrażenie sprawiają jej listy. „Jest dziesiąta i kładę się do łóżka. Jednak najpierw jeszcze napiszę do Ciebie... Dzień miałam trudny, ale jak ufam, owocny... Och, najdroższa przyjaciółko, bo jesteś najdroższa, jakżebym uniosła sekrety swojej duszy i ciężar tego, co poeci zwą niepojętym światem, gdybym nie mogła ich z Tobą dzielić?”. Trzeba przedrzeć się przez sporo zmatowiałych komplementów, wreszcie jednak dociera się w nieco głębsze rejony umysłu panny Willatt. Mniej więcej do wieku osiemnastu lat nie zdawała sobie sprawy, że coś ją łączy ze światem, razem z samoświadomością przyszła jednak potrzeba ustalenia tego związku, a wraz z tą potrzebą – straszliwa depresja. Nie mając wiedzy większej nad tę, jakiej udziela nam panna Willatt, możemy się tylko domyślać, jakim sposobem doszła ona do swoich koncepcji natury ludzkiej oraz dobra i zła. Z lektur historycznych wzięła ogólne pojęcia dumy, chciwości i bigoterii, z powieści o Waverleyu dowiedziała się o miłości. Te idee obudziły w niej pewien niepokój. Pożyczywszy od panny Buckie dzieła religijne, dowiedziała się z ulgą, jak można uciec od świata, a zarazem zyskać radość wieczną. Nie było nigdy większej świętej niż ona, stosowała bowiem prostą metodę: zanim coś powiedziała lub zrobiła, pytała sama siebie, czy to słuszne. Świat był wówczas prawdziwie ohydny, bo im wstrętniejszy się jej zdawał, tym sama stawała się cnotliwsza. „Śmierć była w tym domu, Piekło się przed nim rozwarło”, pisała, przeszedłszy kiedyś pod oknami o karminowych zasłonach, skąd doszły ją głosy tancerzy, ale towarzyszące jej podczas pisania uczucia nie były całkiem bolesne. A jednak powaga chroniła ją tylko połowicznie, pozostawiając przestrzeń dla niezliczonych katuszy. „Czy jestem jedyną skazą na obliczu natury?”, pytała w maju 1841 roku. „Ptaki wyśpiewują za mym oknem, nawet owady pozbywają się zimowego nalotu”. Tylko ona jedna była „ciężka niczym przaśny chleb”. Ogarnęło ją straszliwe zażenowanie, pisze więc do panny Buckie, jakby obserwowała własny cień, który drży nad całym światem, pod krytycznym spojrzeniem aniołów. Cień był przygarbiony, pokrzywiony i napuchły złem, taksował siły obu młodych kobiet, czy zdołają przywrócić ład. „Czegóż bym nie oddała, żeby ci pomóc!”, pisała panna Buckie. Czytając to dzisiaj, mamy trudność ze zrozumieniem, jaki stawiały sobie cel, jasne jest bowiem, że wyobrażały sobie taki stan, w którym dusza spoczywa w spokoju i zachwyceniu, a kto ów stan osiągnął, jest doskonały. Czy to piękna szukały po omacku? Ponieważ w tamtym czasie każdej z nich chodziło tylko o cnotę, możliwe, że zamaskowane przyjemności estetyczne miały udział w ich życiu religijnym. Kiedy kobiety pogrążały się w swych transach, z pewnością traciły kontakt z otoczeniem. Jedyną jednak przyjemnością, na którą sobie pozwalały, była przyjemność uległości.
Tutaj wszak docieramy do brzegu otchłani. Ellen Buckie, czego można się było spodziewać, ponieważ była mniej od swej przyjaciółki zniesmaczona światem i bardziej od niej zdolna przerzucać swoje brzemiona na barki innych, wyszła za pewnego inżyniera, przy którym jej rozterki znalazły ostateczne ukojenie. W tym samym czasie także Frances przeżyła dziwne doświadczenie, które panna Linsett ukryła, w sposób najbardziej denerwujący z możliwych, w następującym fragmencie: „Nikt spośród czytelników owej książki (Krzyż żywota) nie może wątpić, że serce, które powołało do istnienia morze cierpień, jakich w nieszczęśliwym swym przywiązaniu doświadczyła Ethel Eden, samo także musiało poznać to, co z takim przejęciem opisało. Tyle możemy powiedzieć i nic więcej”. Dzięki zatem lękliwej pruderii i ponurym konwenansom przyjaciółki najciekawsze wydarzenie w całym życiu panny Willatt pozostaje nieznane. Naturalnie należy sądzić, że kochała, żywiła nadzieje, by potem zobaczyć, jak zostają zduszone, co jednak się wydarzyło i co czuła, pozostaje tylko domysłem. Jej listy z tego okresu są nieodmiennie nudne, w dużej mierze dlatego, że słowo „miłość” i fragmenty przez nie zanieczyszczone zostają zredukowane do gwiazdek. Nie ma już mowy o moralności, znika: „Ach, gdybym mogła ukryć się gdzieś przed światem, wtedy czułabym się szczęśliwa” i śmierć. Wydaje się, że Frances weszła w drugą fazę rozwoju, kiedy to wchłonąwszy lub odsunąwszy na bok wszelkie teorie, starała się zachować siebie. Śmierć jej ojca w 1855 roku zamyka jeden rozdział, a przenosiny do Londynu, gdzie panna Willatt zamieszkała wspólnie z braćmi przy Bloomsbury Square, rozpoczynają kolejny.
W tym momencie nie możemy dłużej ignorować sprawy, która już parokrotnie dawała o sobie znać; jasne jest, że musimy całkowicie porzucić pannę Linsett lub traktować jej tekst z dużą swobodą. Dowiadując się, że „krótki zarys historii Bloomsbury nie będzie od rzeczy”, oraz czytając opis stowarzyszeń dobroczynnych i ich bohaterów, rozdział o wizytach koronowanych głów w szpitalach, pochwałę Florence Nightingale w czasie wojny krymskiej, dostrzegamy jedynie coś na kształt woskowej figurki panny Willatt, ukrytej pod szklanym kloszem. Człowiek już, już ma zamknąć tę książkę na zawsze, kiedy refleksja każe mu się zatrzymać – cała ta historia jest w końcu niesamowicie dziwna. Niemożliwe, by ludzie wierzyli, że to wszystko może być prawdą o kimś, a jeśli nie wierzą, to żeby trudzili się opowiadaniem tego. „Słusznie ceniono ją za dobroć oraz niewzruszoną stałość charakteru, która jednak nigdy nie mogłaby prowadzić do oskarżeń o brak czułości serca... Kochała dzieci, zwierzęta i wiosnę, a poezje Wordswortha zawsze leżały wśród tomów na jej nocnym stoliku... Choć jego (ojca) śmierć odczuła z całą czułością serca oddanej córki, nie uległa bezużytecznym, a więc samolubnym narzekaniom... Biedni, rzec można, zajmowali w sercu panny Willatt miejsce jej własnych dzieci”. Łatwo jest wybrać takie zdania i je wyśmiać, ale monotonny ton książki, w której zostały umieszczone, sprawia, że satyra schodzi na dalszy plan: bardziej niż porażająca absurdalność tych stwierdzeń uderza nas fakt, że panna Linsett w to wszystko wierzyła. A w każdym razie w to, że należy podziwiać takie cnoty i przypisywać je swoim przyjaciołom zarówno ze względu na nich, jak i na samą siebie; dlatego lektura jej książki jest jak opuszczanie świata w jasnym świetle dnia i wchodzenie do pokoju wyłożonego bordowym pluszem i ozdobionego tekstami. Ciekawie byłoby zbadać, skąd bierze się tak dziwny pogląd na życie ludzkie, jednak niełatwo jest choćby pozbawić pannę Willatt przebrań, jakimi obdarzyła ją przyjaciółka, nie dociekając, skąd się wzięły. Na szczęście istnieją sygnały, że panna Willatt nie była taka, jak się wydaje. Wymykają się one z jej notatek, z listów, a najwyraźniej z jej portretów. Widok tej dużej, samolubnej twarzy o myślącym czole i gburowatych, ale inteligentnych oczach, dyskredytuje frazesy umieszczone na sąsiedniej stronie – panna Willatt wygląda na osobę, która z łatwością mogła oszukać pannę Linsett.
Kiedy umarł jej ojciec (nigdy za nim nie przepadała), duch w niej ożył i postanowiła w Londynie odnaleźć właściwą miarę dla „wielkich mocy, których była świadoma”. Dla kobiety żyjącej w ubogiej dzielnicy oczywistym w tym czasie zajęciem była dobroczynność, panna Willatt oddała się jej z początku z wzorowym zapałem. Ponieważ była niezamężna, postanowiła reprezentować niesentymentalną część społeczeństwa – skoro inne kobiety dawały światu dzieci, ona zrobi coś dla ich zdrowia. Nabrała zwyczaju kontrolowania rozwoju swego życia duchowego i umieszczania zapisków na końcu dziennika, tam gdzie zwykle zapisuje się swój wzrost, wagę czy rozmiar zegarka. Nierzadko musiała besztać swą „niestałą duszę, która wiecznie stara się ją rozproszyć, pytając: «Dokąd zmierzasz?»”. Być może zatem filantropia nie dawała jej aż takiego zadowolenia, w jakie każe nam wierzyć panna Linsett. „Czy ja wiem, czym jest szczęście?”, pyta z rzadką szczerością w 1859 roku i odpowiada sama sobie: „Nie”. Zatem przedstawianie jej jako szlachetnej, trzeźwo myślącej kobiety, jak to robi jej przyjaciółka, czyniącej dobro w trudzie, ale z niezachwianą wiarą, jest po prostu kłamstwem, gdyż wręcz przeciwnie, była niespokojną i niezadowoloną kobietą, która bardziej dążyła do własnego szczęścia niż do szczęścia innych. Wtedy też pomyślała o literaturze i w wieku trzydziestu sześciu lat chwyciła za pióro – bardziej po to, by zdać sprawę ze skomplikowanego stanu swojej duszy, niż by wypowiedzieć to, co musi zostać wypowiedziane. Oczywiście stan jej duszy był skomplikowany, nawet jeśli – patrząc ze sporego dystansu – zawahamy się przed jego zdefiniowaniem. W każdym razie panna Willatt odkryła, że „nie ma powołania” do filantropii, co 14 lutego 1859 roku wyznała wielebnemu R.S. Rogersowi w rozmowie „bolesnej i poruszającej dla nich obojga”. Jednak zaznaczyła też, że brakuje jej licznych cnót, musi zatem dowieść – przynajmniej sobie samej – że posiada inne. Ostatecznie już samo siedzenie z otwartymi oczyma służy wypełnianiu umysłu i być może opróżniając go, można natknąć się na coś olśniewającego. George Eliot i Charlotte Bronte muszą wspólnie przyznać się do stworzenia wielu powieści tamtej epoki, one to bowiem odkryły tajemnicę, że cenna materia, z której tworzy się książki, otacza człowieka z każdej strony, w salonikach i kuchniach, gdzie żyją kobiety, i że narasta z każdym łyknięciem zegara.
Panna Willatt przyjęła teorię, że nie potrzeba jej żadnego wykształcenia, uważała jednakże za nieprzyzwoite opisywanie tego, co widzi, dlatego w miejsce portretu braci (a jeden z nich prowadził bardzo dziwaczne życie), czy też wspomnień o ojcu (za które bylibyśmy jej wdzięczni), wymyślała arabskich kochanków i umieszczała ich na brzegach Orinoko. Kazała im żyć w idealnym społeczeństwie, lubiła bowiem ustanawiać prawa, i umieszczała w tropikalnej scenerii, bo w takiej łatwiej można uzyskać zamierzone efekty niż w angielskiej. Całymi stronicami pisała o „górach, które wyglądały niczym szańce z chmur, jeśli nie liczyć głębokich, błękitnych żlebów przecinających ich zbocza i diamentowych kaskad, skaczących i połyskujących to złotem, to purpurą, kiedy wcinają się w cień sosnowych lasów, a potem biegną w słońce, by u podnóży zagubić się miriadami strumyków na emaliowanych kwieciem pastwiskach”. Kiedy jednak miała zmierzyć się ze swymi kochankami oraz z rozmowami kobiet w szałasach o zmierzchu, kiedy nadchodzi pora dojenia kóz, a także z mądrością „starca, który w życiu widział zbyt wiele narodzin i zbyt wiele śmierci, by cieszyć się z powodu tych pierwszych czy rozpaczać z powodu tych drugich”, wtedy wyraźnie zaczynała się jąkać i rumienić. Nie zdołałaby wypowiedzieć „kocham cię”, mówi więc „miłuję”, jakby przez tę sztuczność chciała zaznaczyć, że się do niczego nie zobowiązuje. To samo zażenowanie uniemożliwiało jej wcielenie się w owego Araba lub jego wybrankę, czy w kogokolwiek innego poza pompatycznym głosem, który wprowadza dialogi i wyjaśnia, że te same pokusy czyhają na nas zarówno pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem, jak i w cieniu angielskich wiązów.
Dlatego z trudem udaje się dziś przebrnąć przez tę książkę, a panna Willatt miała także skrupuły dotyczące dobrego pisania. W dobieraniu wyrażeń, twierdziła, jest jakieś krętactwo – najlepiej jest pisać wprost, wypowiadając wszystko, co się ma na myśli, tak jak dziecko na kolanach matki, z ufnością, że w nagrodę otrzyma się znaczenie. Niemniej książka doczekała się drugiego wydania, pewien krytyk porównał ją do powieści George Eliot, z tą tylko różnicą, że u naszej autorki ton „bardziej zadowala”; inny z kolei ogłosił, że to musi być „dzieło panny Martineau albo samego Diabła”.
Gdyby panna Linsett przebywała jeszcze wśród żywych (zmarła wszakże w Australii parę lat temu), warto by ją spytać, według jakiego systemu podzieliła życie swojej przyjaciółki na rozdziały. Wydaje się, że tam gdzie tylko było to możliwe, podział opiera się na zmianie adresu bohaterki, co utwierdza nas w przekonaniu, że nie posiadała innego klucza do swej postaci. Zasadnicza zmiana nastąpiła niewątpliwie po publikacji powieści Lindamara: Fantazja. Po pamiętnej scenie z panem Rogersem panna Willatt dwukrotnie okrążyła Bedford Square, a mokra od łez woalka kleiła się jej do twarzy. Była przekonana, że całe to gadanie o filantropii jest bzdurą, która odbiera człowiekowi szanse na, jak to określała, własne życie. Rozważała emigrację i założenie wspólnoty, w której – do czasu gdy skończyła drugie okrążenie placu – widziała siebie białowłosą, jak czyta z księgi mądrości pośród kręgu pracowitych uczniów, bardzo podobnych do jej znajomych, którzy jednak zwracali się do niej zdrobnieniem słowa „matka”. W Undamarze są fragmenty odnoszące się do tego aluzyjnie oraz bezpośrednio nawiązujące do postaci pana Rogersa – „człowieka, którego mądrość sobie nie upodobała”. Panna Willatt była jednak leniwa, wiarygodność zapewniały jej pochwały, a pochodziły one od niewłaściwych ludzi. Jej najlepsze pisarstwo – zagłębiliśmy się bowiem w liczne jej książki i wygląda na to, że wyniki tych badań potwierdzają naszą teorię – powstało jako samousprawiedliwienie, ale kiedy już go dokonała, zajęła się prorokowaniem innym i zamieszkała w mglistych rejonach, z wielką szkodą dla swego organizmu. Nabrała monstrualnej tuszy, co było „objawem choroby”, jak powiada panna Linsett, która uwielbia ów ponury temat – dla nas to objaw herbatek wydawanych w jej gorącym saloniku z tapetą w groszki i intymnych rozmów o „duszy”. Dusza stała się jej domeną, opuściła więc południowe równiny i przeniosła się do dziwnego kraju otulonego wiekuistym zmierzchem, gdzie przymioty istnieją bez ciał. Dlatego też panna Linsett, odczuwając w owym czasie silne zniechęcenie do życia, „jako że śmierć ukochanego rodzica pozbawiła ją wszelkiej ziemskiej nadziei”, udała się z wizytą do panny Willatt, skąd wyszła rozgorączkowana i roztrzęsiona, niemniej z przekonaniem, że jej przyjaciółka zna tajemnicę, która wyjaśnia wszystko. Panna Willatt była zbyt bystra, by wierzyć, że ktokolwiek może cokolwiek wyjaśnić, ale widok tych dziwacznych, rozedrganych kobietek, spoglądających na nią z zachwytem, gotowych niczym spaniele przyjąć upomnienie lub pieszczotę, uruchamiały w niej pokłady uczuć, z których nie wszystkie były złe. Te kobiety, jak dostrzegała, oczekiwały, aby ktoś im powiedział, że są częściami pewnej całości, podobnie jak mucha w dzbanku mleka szuka łyżki. Wiedziała również, że do pracy potrzebna jest motywacja, miała dość siły, by przekonywać, a władza, jaką posiadałaby jako matka, cieszyła ją, nawet jeśli pochodziła z nieprawego źródła. Miała także inny dar, bez którego wszystkie pozostałe na nic by się zdały: potrafiła kryć się w tajemniczości. Mówiła ludziom, co mają robić, a następnie przekazywała im, początkowo szeptem, a potem głosem pełnym wahań i drżenia, jakieś mistyczne tego powody. Potrafiła je odkryć, zaglądając jakby poza krawędź świata, i z początku starała się bardzo uczciwie nie mówić nic więcej ponad to, co tam widziała. Stan obecny, gdy człowiek kieruje się w dół i stanowi cel dla mikrych strzał, uważała za nudny, a czasem nieznośny. Jakiś powiew, niejasny i słodki niczym chloroform, który zamazałby nieco zarysy i kazał codzienności tańczyć, dając wgląd w perspektywę przyszłości – oto czego im było trzeba, a panna Willatt została przez naturę tak wyposażona, że mogła im to zapewniać. „Zycie to twarda szkoła – mawiała. – Jakżeby można ją było znieść, gdyby nie...” – i tu następowała rapsodia na cześć drzew i kwiatów, ryb w głębinach i wiekuistej harmonii, wygłaszana z odchyloną w tył głową i przymkniętymi oczyma, by lepiej widzieć. „Czułyśmy często, że między nami jest Sybilla”, pisze panna Haig. Jeśli Sybille są tylko na poły natchnione, jeśli wiedzą o szaleństwie swoich uczniów, jeśli ich żałują i są łase na aplauz, a równocześnie pogubione we własnych myślach, to panna Willatt także była Sybillą. Ale najbardziej w tej scenie uderza nieszczęsny obraz duchowego stanu Bloomsbury – kiedy panna Willatt siedziała przy Woburn Square niczym wielka, obżarta pajęczyca w samym sercu swej sieci, po której niciach biegły ku niej biedne kobiety, małe kuropodobne postaci, wystraszone słońcem i powozami, i straszliwym światem, marzące o tym, by się schować przed całą tą panoramą w cieniu spódnicy panny Willatt. Andrewsowie, Spaldingowie, młody pan Charles Jenkinson, „który ich tymczasem opuścił”, stara lady Battersby cierpiąca na podagrę, panna Cecily Haig, Ebenezer Umphelby, który o żukach wiedział więcej niż ktokolwiek inny w całej Europie – wszyscy ci ludzie wpadali na herbatki, niedzielne kolacje oraz następujące po nich rozmowy, a teraz powracają do życia i budzą pokusę, by dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Jak wyglądali, co robili, czego chcieli od panny Willatt i co o niej sądzili prywatnie? – nigdy się nie dowiemy, nigdy już o nich nie usłyszymy. Wszyscy nieodwracalnie stoczyli się pod ziemię.
A nam zostało już tylko miejsce na to, by przekazać samo sedno ostatniego, długiego rozdziału, który panna Linsett zatytułowała Spełnienie. Jest on z pewnością jednym z najdziwniejszych w książce. Panna Linsett, mocno zafascynowana ideą śmierci, w jej obecności wdzięczy się i stroszy piórka, tak że nie jest w stanie zdobyć się na zakończenie. Łatwiej pisać o śmierci, która jest powszechna, niż opisać pojedyncze życie. Istnieją pewne ogólne stwierdzenia, których lubimy raz na jakiś czas prywatnie używać, a kiedy żegnamy jakąś osobę, od razu pojawiają się układne maniery i miłe wrażenia. Co więcej, panna Linsett odczuwała naturalną nieufność wobec życia, które jest hałaśliwe i pospolite i nigdy jej zbyt dobrze nie traktowało, przy każdej okazji udowadniając, że ludzie umierają, jakby chciało utrzeć nosa źle wychowanemu uczniakowi. Można by podać więcej szczegółów z ostatnich miesięcy życia panny Willatt niż z wcześniejszych okresów. Wiemy dokładnie, na co umarła. Narracja zwalnia teraz do tempa pogrzebowego, każde słowo zostaje parokroć obrócone na języku, ale w istocie na tym się to kończy. Panna Willatt od lat cierpiała na pewną dolegliwość wewnętrzną, wspominała o tym jednak tylko najbliższym przyjaciołom. Jesienią 1884 roku przeziębiła się. „To był początek końca i od tego czasu nadzieja nasza była nikła”. Powiedzieli jej kiedyś, że umiera, ale „wydawało się, że pochłania ją praca nad dywanikiem, który robiła dla swojego bratanka”. Kiedy położyła się do łóżka, nie chciała widzieć nikogo poza starą służącą, Emmą Grice, która była przy niej od trzydziestu lat. W końcu, 18 października wieczorem, „burzowej jesiennej nocy, kiedy chmury gnały, a deszcz uderzał w okna”, wezwano pannę Linsett, by przyszła się pożegnać. Panna Willatt leżała na wznak z zamkniętymi oczami, a jej głowa, w połowie zanurzona w cień, wyglądała „bardzo dostojnie”. Leżała tak przez całą noc, nie rzekła ani słowa, nie odwróciła się, nie otworzyła oczu. W pewnej chwili uniosła lewą rękę, „na której nosiła obrączkę ślubną swej matki”, a następnie ją opuściła. Oczekiwano dalszego ciągu, ale ponieważ nie było wiadomo, czego chora chce, nie zrobiono niczego, a pół godziny później kołdry nie unosiło już najmniejsze drgnienie, i wszyscy wychynęli ze swoich kącików, dostrzegłszy, że panna Willatt nie żyje.
Po przeczytaniu tego opisu, któremu towarzyszy mnóstwo niepotrzebnych szczegółów i prowadzące ku jego zwieńczeniu ozdobniki – jak to zmienił się kolor jej skóry, jak nacierali pannie Willatt czoło wodą kolońską, jak pan Sully wszedł i znowu wyszedł, jak w szyby uderzały pędy dzikiego wina, jak pokój zbladł, kiedy zbliżał się świt, jak wróble ćwierkały, a po placu zaczęły hałaśliwie toczyć się wozy jadące na rynek – można się zorientować, że panna Linsett lubiła śmierć, dostarczała jej ona bowiem emocji i pozwalała przez chwilę odczuwać wszystkie te rzeczy, jakby miały one jakieś znaczenie. Przez moment kochała pannę Willatt, jej śmierć w chwili następnej wręcz ją uszczęśliwiła. Był to koniec niezakłócony możliwością nowego początku. Ale później, kiedy wróciła do domu i usiadła do śniadania, poczuła się samotna, bo przecież zwykle w niedziele wybierały się we dwie na spacer do Kew Gardens.
Chyba jakoś w połowie stycznia tego roku podniosłam wzrok i po raz pierwszy zauważyłam ten ślad na ścianie. Żeby ustalić dokładną datę, trzeba sobie przypomnieć, co się widziało. Dlatego teraz myślę o ogniu, o równej warstewce żółtawego światła na stronie książki, którą czytałam; o trzech chryzantemach w okrągłej szklanej wazie na kominku. Tak, to musiało być zimą, a myśmy właśnie skończyli pić herbatę, bo pamiętam, że paliłam papierosa, kiedy podniosłam wzrok i po raz pierwszy zauważyłam na ścianie ten ślad. Spojrzałam przez papierosowy dym, zatrzymałam na chwilę spojrzenie na rozżarzonych węglach, a wtedy wróciła do mnie ta stara fantazja o szkarłatnej fladze, która powiewa z wieży zamku, i pomyślałam o kawalkadzie czerwonych rycerzy wspinających się po czarnym skalistym zboczu. Widok śladu na ścianie ku memu zadowoleniu przerwał tę wizję, która pojawia się odruchowo, wymyśliłam ją chyba jeszcze jako dziecko. Ślad był mały, okrągły, czarny na białym tle ściany i znajdował się mniej więcej sześć czy siedem cali nad kominkiem.
Jakże chętnie nasze myśli zaczynają się roić wokół nowego przedmiotu, przenosząc go odrobinę, niczym mrówki, które gorączkowo unoszą słomkę, a potem zaraz go porzucają... Jeśli był to ślad po gwoździu, nie mógł na nim wisieć obraz, chyba że miniatura – przedstawiająca damę o białych pudrowanych lokach, przypudrowanych policzkach i ustach jak czerwony goździk. Oczywiście falsyfikat, ludzie bowiem, którzy mieszkali w tym domu przed nami, tak właśnie dobieraliby obrazy – stary obraz do starego pokoju. To byli ludzie takiego właśnie typu – bardzo interesujący ludzie, więc często o nich myślę w dziwnych miejscach, bo nigdy już ich nie zobaczymy i nie dowiemy się, co było dalej. Chcieli się wyprowadzić z tego domu, bo pragnęli zmienić styl umeblowania, tak powiedział ten pan, i kiedy przedstawiał właśnie opinię, że za sztuką powinny kryć się jakieś idee, zostaliśmy gwałtownie rozdzieleni, tak jak czasem zostaje się gwałtownie rozdzielonym od starszej pani, która właśnie zabiera się do nalewania herbaty, czy od młodego człowieka, który właśnie ma uderzyć piłką tenisową w ogrodzie przy podmiejskiej willi, kiedy się przemyka obok nich pociągiem.
Ale wracając do śladu, nie jestem pewna, zdaje mi się, że to jednak nie może być ślad po gwoździu, na to jest zbyt duży, zbyt okrągły. Mogłabym wstać, ale gdybym wstała, daję dziesięć do jednego, że nie potrafiłabym niczego orzec z pewnością, ponieważ kiedy coś już się stało, nikt nigdy się nie dowie, jak do tego doszło. O mój Boże, tajemnice życia! Nieprecyzyjność myśli! Ignorancja ludzkości! Aby pokazać, jak niewiele mamy władzy nad tym, co posiadamy – jakże przypadkową historią jest cały nasz żywot, i to pomimo rozwoju cywilizacji – pozwolę sobie wymienić tylko kilka rzeczy zagubionych w ciągu życia, począwszy od straty dla mnie najdziwniejszej – tego, co mógłby podrapać kot albo pogryźć szczur – od trzech bladoniebieskich pojemników z przyborami introligatorskimi. Potem są klatki na ptaki, metalowe obręcze, stalowe łyżwy, wiaderko na węgle z czasów królowej Anny, plansza do gry w bagatelkę, harmonia – wszystko przepadło, także klejnoty. Opale i szmaragdy leżą gdzieś wśród korzeni rzepy. Ależ nas to życie struże i obrzyna, nie ma co. Cud, że w ogóle mam na grzbiecie jakieś okrycie, że siedzę teraz w otoczeniu solidnych mebli. Bo jeśli życie da się w ogóle do czegoś porównać, to chyba tylko do pędu przez tunel metra z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, skąd na drugim końcu wypada się bez jednej szpilki we włosach! Ląduje się nago u stóp Boga! Koziołkuje się po asfodelowych łąkach, jak te paczki w szarym papierze po zsuwni na poczcie. Włosy rozwiane jak ogon wyścigowego konia. Tak, to chyba oddaje raptowność życia, te nieustanne utraty i wytchnienia; a wszystko takie przypadkowe, wszystko takie nagłe...
A po życiu... Powolne odchylanie grubych zielonych łodyg, aż kielich kwiatu, kiedy się obróci, zaleje nas purpurowym i czerwonym światłem. W zasadzie dlaczego człowiek nie miałby się tam narodzić tak samo, jak rodzi się tutaj, bezradny, niemy, niezdolny do skupienia wzroku, wymacujący sobie drogę wśród korzonków traw, między palcami stóp gigantów? A jeśli chodzi o rozstrzygnięcie, którzy z nich są drzewami, a którzy mężczyznami czy kobietami, zajmie ono co najmniej pięćdziesiąt lat. Nie będzie niczego poza czarnymi i białymi obszarami, poprzecinanymi przez grube łodygi, a gdzieś tam, wysoko, różanokształtne kleksy niewyraźnych barw – blade różowości i błękity – które z czasem staną się bardziej określone, staną się – nie wiem czym...
A ten ślad na ścianie to jednak nie może być dziurka. Niewykluczone nawet, że to okrągła grudka czegoś czarnego, na przykład listek róży, który został tu od lata, a ja, nie będąc szczególnie czujną panią domu... Wystarczy zresztą spojrzeć na kurz na kominku, kurz, który, jak mówią, trzykrotnie pogrzebał Troję i tylko skorupy garnków, jak się uważa, absolutnie odmawiają unicestwienia.
Drzewo sprzed okna bardzo delikatnie puka w szybę... Chcę myśleć w ciszy, spokojnie, przestronnie, żeby nikt mi nie przeszkadzał, żebym nie musiała podnosić się z fotela, swobodnie prześlizgując się z myśli w myśl, bez poczucia najlżejszej niechęci czy oporu. Chcę zanurzać się coraz głębiej, oddalać się od powierzchni i jej twardych, wydzielonych faktów. Aby odzyskać równowagę, uchwycę się pierwszej myśli, jaka się pojawi... Shakespeare... Nada się równie dobrze jak wszystko inne. Jakiś człowiek, który usadowił się na dobre w fotelu i spogląda w ogień, o tak... Deszcz pomysłów pada nieustannie z najwyższych niebios wprost na jego umysł. Czoło wsparł na dłoni, a ludzie zaglądają przez otwarte drzwi – scena ta bowiem rozgrywa się w letni wieczór... Ale jakież to nudne, ta literatura historyczna! Ani trochę mnie to nie obchodzi. Bardzo bym chciała ruszyć szlakiem jakichś przyjemnych myśli, szlakiem, który by pośrednio mnie samą opromienił uznaniem, to są bowiem najprzyjemniejsze myśli, one pojawiają się często nawet w umysłach skromnych szarych myszek, ludzi, którzy naprawdę uważają, że nie lubią słuchać pochwał na swój temat. Nie są to myśli wprost samochwalcze, na tym polega ich piękno, są to myśli takiego rodzaju:
„Wtedy weszłam do pokoju. Rozmawiali o botanice. Powiedziałam, że zauważyłam jakiś kwiat na kupce kurzu, tam, gdzie stał ten stary dom przy Kingsway. Nasionko, stwierdziłam, musiało pochodzić z epoki Karola I. Jakie kwiaty rosły za czasów Karola I?”. Spytałam (ale nie pamiętam odpowiedzi). Być może wysokie kwiaty z purpurowymi frędzlami. I tak to idzie. Nieustannie ozdabiam w myślach własną postać – czule, potajemnie, nie podziwiam jej otwarcie, bo gdybym tak zrobiła, zaskoczyłabym samą siebie i od razu w geście samoobrony wyciągnęłabym rękę po jakąś książkę. Naprawdę dziwne, jak człowiek instynktownie chroni własny wizerunek przed bałwochwalstwem czy takim traktowaniem, które mogłoby go narazić na śmieszność albo tak dalekie odejście od oryginału, że już by się nie dało weń uwierzyć. A może to nie jest aż takie dziwne? To sprawa wielkiej wagi. Przypuśćmy, że lustro się rozpryśnie, obraz zniknie i nie ma już romantycznej postaci w otoczeniu ciemnej zieleni lasów, a zostaje tylko skorupa, którą widzą inni – jakiż duszny, płytki, pusty i wyrazisty robi się wtedy świat! Świat nie do życia. Kiedy stajemy z innymi twarzą w twarz w omnibusach czy w metrze, spoglądamy w lustro; stąd ta mglistość, szklisty połysk w oczach. A pisarze w przyszłości coraz wyraźniej będą sobie zdawać sprawę z tego, jak ważne są takie odbicia, nie ma bowiem, rzecz jasna, jednego obrazu, jest niemal nieskończona ich liczba: będą badali te głębie, ścigali te zjawy, coraz bardziej rugując ze swoich utworów opisy rzeczywistości, z założeniem, że wiedza o niej jest oczywistością, podobnie jak to robili Grecy i być może także Shakespeare – ale te ogólniki są całkiem bezwartościowe. Wojskowy odgłos słowa wystarczy. Przypomina artykuły wstępne, ministrów rządu – całą tę kategorię spraw, które będąc dzieckiem, uważało się za rzecz samą w sobie, za standard, za prawdę. Od tej prawdy nie wolno się było oddalić pod groźbą nie nazwanego potępienia. Uogólnienia w pewnym sensie przypominają niedziele w Londynie, popołudniowe niedzielne spacery, niedzielne lunche, jak również specyficzne rozmowy o zmarłych, o strojach i zwyczajach – takich jak zwyczaj wspólnego siedzenia w jednym pokoju, do czasu aż wybije odpowiednia godzina, chociaż nikt tego nie lubił. Każda rzecz miała swoją regułę. Reguła dotycząca obrusów w tym akurat okresie była taka, że musiały być z gobelinu w niewielkie żółte kwadraty, takie jak dywany, które widuje się na fotografiach korytarzy królewskich pałaców. Obrusy innego rodzaju nie były prawdziwymi obrusami. Jakże wstrząsające, a jednak jakże wspaniałe okazało się odkrycie, że te prawdziwe rzeczy, niedzielne lunche, niedzielne spacery, wiejskie domy i obrusy nie są jednak prawdziwe, że w połowie są zjawami, a potępienie, które czeka nie wierzących w nie, okazało się tylko poczuciem nielegalnej wolności. Zastanawiam się, co dziś zajmuje miejsce tamtych rzeczy, owych prawdziwych wzorcowych rzeczy? Może mężczyźni, jeśli jest się kobietą; męski punkt widzenia, który rządzi naszym życiem, ustala wzorce, ustanawia Tablicę Rang Whitakera, która, jak mi się zdaje, od czasu wojny stała się dla wielu mężczyzn i kobiet na wpół upiorem, miejmy nadzieję, że już niebawem zostanie wyśmiana i wyrzucona na śmietnik, tam gdzie trafiają wszystkie upiory, mahoniowe kredensy, grafiki Landseera, bogowie i diabły, piekło i tak dalej, a nam pozostanie przyprawiające o zawrót głowy poczucie nielegalnej wolności – jeśli wolność istnieje...
Przy pewnym oświetleniu zdaje się, że ten ślad jednak sterczy ze ściany. I że nie jest całkiem okrągły. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, iż rzuca zauważalny cień, jakby sugerował, że gdybym po tym kawałku ściany przejechała palcem, to w pewnym momencie palec wspiąłby się, a potem ześlizgnął z niewielkiego kopczyka, gładkiego kopczyka, takiego jak te kurhany na wzgórzach Susseksu, które, jak powiadają, są albo dawnymi grobowcami, albo obozowiskami. Wolałabym, żeby były grobowcami, pożądając, jak większość mieszkańców Anglii, melancholii i uważając za naturalne, że pod koniec spaceru rozmyśla się o kościach zalegających pod warstewką ziemi... Na pewno istnieje książka na ten temat. Jakiś archeolog z pewnością wykopał te kości i nadał im nazwy... Zastanawiam się, jakiego rodzaju ludźmi są archeolodzy? Zaryzykuję tezę, że w większości to emerytowani pułkownicy, którzy prowadzą tu, na szczyt, grupki podstarzałych robotników, badają grudy ziemi i kamienie oraz wymieniają z okolicznym klerem listy, które otwierane przy śniadaniu, zapewniają im poczucie ważności. Porównania grotów strzał wymagają licznych podróży przez cały kraj do niewielkich miasteczek, co jest koniecznością miłą zarówno dla samych badaczy, jak i dla ich starszych wiekiem żon, które chciałyby usmażyć powidła albo posprzątać w gabinecie, wobec czego w ich najlepszym interesie jest trzymać kwestię „obóz czy grobowiec” w nieustannym zawieszeniu, podczas gdy pan pułkownik sam podtrzymuje u siebie przyjemnie filozoficzny nastrój, zbierając dowody na poparcie obu stron sporu. To prawda, że ostatecznie raczej skłania się ku koncepcji obozu, a spotkawszy się ze zdaniem przeciwnym, popełnia broszurę, którą ma zamiar przeczytać na najbliższym kwartalnym zebraniu miejscowego stowarzyszenia, kiedy nagle powala go wylew, a jego ostatnie świadome myśli biegną nie ku żonie czy dziecku, ale ku obozowi i znalezionemu tam grotowi, obecnie znajdującemu się w miejscowym muzeum wraz ze stopą chińskiej morderczyni, garścią gwoździ z epoki elżbietańskiej, mnóstwem glinianych fajek z epoki Tudorów, kawałkiem rzymskiej ceramiki oraz kieliszkiem, z którego pił Nelson – co dowodzi naprawdę już nie wiem czego.
Nie, nie, nic nie jest dowiedzione, nic nie jest wiadome. I gdybym miała wstać w tym momencie i upewnić się, że ten ślad na ścianie w istocie jest – no czym? – główką gigantycznego starego gwoździa, wbitego tu dwieście lat temu, który teraz, dzięki cierpliwemu wycieraniu przez wiele pokoleń służących, wystawił wreszcie głowę spod kolejnych warstw farby i po raz pierwszy ma okazję spojrzeć na współczesne życie, przyglądając się oświetlonemu blaskiem kominka pokojowi o białych ścianach, cóż bym zyskała? Wiedzę? Materiał do dalszych rozmyślań? Myśleć mogę tak samo, siedząc bez ruchu czy stojąc. Czym jest wiedza? Kim są nasi mędrcy, jeśli nie potomkami czarownic i pustelników, którzy przycupnąwszy w jaskini lub w lesie, warzyli zioła, gadali z ryjówkami i spisywali mowę gwiazd? Zresztą poważamy ich coraz mniej, w miarę jak nikną nasze przesądy, a wzrasta szacunek dla piękna i zdrowia umysłu... Tak, można sobie wyobrazić bardzo przyjemny świat. Cichy, przestronny świat, gdzie na polach rosną czerwone i niebieskie kwiaty. Świat bez profesorów, bez specjalistów, bez dozorców o profilach policjantów, świat, który dałoby się przeciąć myślą, jak ryba płetwą przecina wodę, kiedy podgryza łodygi lilii wodnych, unoszących się ponad kępkami białych morskich jeżowców... Jakże spokojnie tu, gdzie korzenie tkwią w samym środku świata i patrzy się w górę przez szare wody rozbłyskujące nagłymi lśnieniami i odbiciami – o, gdyby nie Almanach Whitakera, gdyby nie Tablica Rang!
Muszę się poderwać i w końcu zobaczyć, co to jest, ten ślad na ścianie – czy to gwóźdź, różany listek czy pęknięcie drewna?
Oto znów odzywa się natura i ta jej stara gra w samozachowanie. Taki tok rozumowania, zauważa, grozi zwyczajną stratą energii, a nawet kolizją z rzeczywistością, któż bowiem będzie w stanie choćby kiwnąć palcem przeciwko Tablicy Rang Whitakera? Po arcybiskupie Canterbury następuje Lord Kanclerz, po Lordzie Kanclerzu następuje arcybiskup Yorku. Każdy następuje po kimś, na tym polega filozofia Whitakera, a sprawą zasadniczą jest orientować się, kto jest po kim. Whitaker wie i niechaj to – doradza natura – niesie ci pokrzepienie, a nie wściekłość; jeśli jednak nie możesz się pokrzepić, jeśli musisz koniecznie zniweczyć tę godzinę spokoju, pomyśl o śladzie na ścianie.
Rozumiem grę, w którą gra natura – jej zachętę, bym zrobiła coś w celu położenia kresu każdej myśli grożącej emocjami lub bólem. Stąd, tak przypuszczam, pochodzi nasza delikatna pogarda dla ludzi czynu – ludzi, którzy jak zakładamy, nie myślą. Nie ma jednak nic złego w zatrzymywaniu nieprzyjemnych myśli przez przyglądanie się śladowi na ścianie.
I rzeczywiście, teraz, gdy skupiłam na nim wzrok, czuję, jakbym uchwyciła się deski na morzu; zyskałam satysfakcjonujące poczucie rzeczywistości, która od razu obu arcybiskupów i Lorda Kanclerza zamienia w cienie cieni. Oto mam coś określonego, coś prawdziwego. Tak samo kiedy człowiek budzi się nagle o północy z sennego koszmaru, szybko zapala lampę i leży uspokojony, wielbiąc komodę, wielbiąc solidność, wielbiąc rzeczywistość, wielbiąc bezosobowy świat, który stanowi dowód, że istnieje jeszcze coś poza nami. Tego właśnie człowiek chce być pewny... Przyjemnie jest pomyśleć o drewnie. Drewno mamy z drzew; drzewa rosną, a my nie wiemy jak. Rosną przez całe lata, nie zwracając na nas wcale uwagi, na łąkach, w lasach, nad brzegiem rzeki – w miejscach, o których lubi się myśleć. W upalne popołudnia krowy machają pod nimi ogonami; to drzewa zabarwiają rzeki taką zielenią, że kiedy zanurkuje pardwa, spodziewamy się, iż wypłynie na powierzchnię upierzona na zielono. Lubię myśleć o rybach zawieszonych w nurcie, niczym powiewające chorągiewki, i o chrząszczach wodnych, wolniutko unoszących z dna rzeki kopułki błota. Lubię myśleć o samym drzewie: najpierw bliskie, suche poczucie bycia drewnem, potem skrzypienie burzy, a później powolne, cudowne ociekanie soków. Lubię też myśleć o tym, jak w zimowe noce drzewo stoi na pustym polu, zwija ciasno wszystkie liście, wszystko, co delikatne, ukrywa przed żelaznymi pociskami księżyca, jest nagim masztem ziemi, która przez całą noc toczy się i toczy. Śpiew ptaków w czerwcu musi brzmieć bardzo głośno i dziwnie, a jakie zimne muszą być nogi owadów, które spacerują pracowicie w górę i w dół po szczelinkach martwego cielska kory czy opalają się na cieniutkich zielonych daszkach listków, albo też wpatrują się przed siebie czerwonymi diamencikami oczu... Włókna jedno po drugim pękają pod wpływem potężnego zimnego ciśnienia ziemi, aż przychodzi ostatnia burza, a kiedy drzewo upada, najwyższe gałęzie na powrót wchodzą głęboko w ziemię. Ale nawet wtedy życie drzewa się nie kończy, czekają na nie jeszcze miliony kolejnych cierpliwych, uważnych żywotów: na całym świecie, w sypialniach, na statkach, na chodnikach, w boazeriach pokoi, gdzie mężczyźni i kobiety siadają po herbacie na papierosa. Przepełniają to drzewo spokojne myśli, szczęśliwe myśli. Chciałabym każdą z nich podjąć oddzielnie – ale coś mi przeszkadza... Gdzie to ja byłam? O co w ogóle chodziło? Drzewo? Rzeka? Wzgórza? Almanach Whitakera? Asfodelowe łąki? Nic nie pamiętam. Wszystko się roi, spada, ześlizguje, zanika... W materii panuje straszliwe zamieszanie. Ktoś stoi nade mną i mówi:
– Wychodzę po gazetę.
– Tak?
– Choć właściwie nie ma po co kupować gazet... Nic się w ogóle nie dzieje. Cholerna wojna. Niech diabli wezmą tę wojnę... Ale tak czy siak nie widzę powodu, żeby nam po ścianie chodził ślimak.
A, ten ślad na ścianie! To ślimak.
Z rabaty w kształcie owalu wznosiła się setka łodyg, w połowie wysokości rozszerzających się w sercowate albo językokształtne liście, na szczycie zaś rozkwitających w czerwone, niebieskie lub żółte płatki, poznaczone na powierzchni plamkami barw, a z mroku ich czerwonych, niebieskich albo żółtych gardzieli wyrastały proste słupki, szorstkie od złotego pyłku i lekko spłaszczone na końcach. Płatki były na tyle obfite, by rozwiewała je poranna bryza, a kiedy się poruszały, jeden przekazywał drugiemu czerwony, niebieski lub żółty blask, plamiąc cal brązowej ziemi pod spodem najmisterniejszymi barwami. Światło padało albo na gładki szary grzbiet kamyka, albo na brązowo żyłkowaną skorupkę ślimaka, albo też rozogniało kroplę rosy intensywnością czerwieni, błękitów i żółcieni, tak że człowiek spodziewał się, iż zaraz nastąpi wybuch i kropla zniknie. Tymczasem porzucona kropla po sekundzie znów była szarosrebrna, a światło już przysiadało na liściu, ujawniając schowane pod jego powierzchnią rozgałęziające się włókienka, a potem przesunęło się dalej i ogarnęło blaskiem wielkie zielone przestrzenie pod kopułami sercokształtnych i językokształtnych liści. I zaraz bryza gwałtowniej rozkręciła się nad wszystkim, a kolor wzbił się w powietrze, wprost w oczy mężczyzn i kobiet przechadzających się w czerwcu po Kew Gardens.
Postaci mężczyzn i kobiet rozpierzchły się wokół rabaty w interesujących nieregularnych wzorach, zbliżonych do ruchu białych i niebieskich motyli, które ponad murawą zygzakiem przelatywały z grządki na grządkę. Pewien mężczyzna szedł o jakieś sześć cali przed kobietą, krokiem niedbałym, ona tymczasem poruszała się z większą koncentracją, odwracając się tylko od czasu do czasu, by zerknąć, czy dzieci nie zostają za bardzo w tyle. Mężczyzna wysunął się przed kobietę celowo, choć może nieświadomie, chciał bowiem oddać się rozmyślaniom.
Piętnaście lat temu przyszedłem tu z Lily, myślał sobie. Siedzieliśmy gdzieś tam, nad stawem, a ja przez całe to gorące popołudnie błagałem ją, by została moją żoną. I ta ważka, która krążyła wokół nas: jakże wyraźnie widzę tę ważkę i bucik Lily, z kwadratową srebrną klamerką z przodu. Przez cały czas, kiedy do niej mówiłem, widziałem ten jej bucik, a gdy poruszał się niecierpliwie, wiedziałem, nawet nie podnosząc głowy, co ma zamiar powiedzieć: jakby ona cała była w tym buciku. A moja miłość, moje pożądanie siedziało w tej ważce. Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że jeśli ważka przysiądzie tam, na tym liściu, na tym szerokim, z czerwonym kwiatem pośrodku, jeśli przysiądzie na tym liściu, to Lily natychmiast powie: tak. Ale ważka krążyła i krążyła: nie chciała wcale nigdzie usiąść – oczywiście, że nie, na szczęście nie, bo przecież nie szedłbym teraz tędy z Eleanor i z dziećmi...
– Eleanor, powiedz, czy ty czasem rozmyślasz o przeszłości?
– Dlaczego pytasz, Simonie?
– Bo ja właśnie rozmyślałem o przeszłości. Myślałem o Lily, o kobiecie, którą mogłem poślubić... Hm, milczysz? Masz coś przeciwko temu, żebym myślał o przeszłości?
– Dlaczego miałabym mieć coś przeciwko temu? Czyż w parku, gdzie mężczyźni i kobiety leżą pod drzewami, myśli o przeszłości nie przychodzą same? Czyż oni nie są naszą przeszłością, wszystkim, co z niej pozostaje, ci mężczyźni i te kobiety, te duchy leżące pod drzewami... naszym szczęściem, naszą rzeczywistością?
– Dla mnie to bucik ze srebrną klamerką i ważka...
– A dla mnie pocałunek. Wyobraź sobie sześć dziewczynek siedzących przed sztalugami dwadzieścia lat temu, tam, na brzegu stawu, i malujących lilie wodne, pierwsze czerwone lilie wodne, jakie widziałam w życiu. i nagle pocałunek, tu, w kark. Przez całe popołudnie ręka mi się trzęsła, aż nie byłam w stanie malować. Wyjęłam zegarek i wyznaczyłam godzinę, o której pozwolę sobie na myśl o tym pocałunku tylko przez pięć minut – bo tak był mi drogi – o pocałunku starej siwowłosej kobiety z brodawką na nosie, matki wszystkich pocałunków mojego życia. Chodź, Caroline, chodź, Hubercie.
Minęli owalną rabatę, szli teraz we czworo obok siebie i niebawem zmaleli pomiędzy drzewami, stali się niemal półprzezroczyści, a blask słońca i cienie przepływały im po plecach w wielkich, nieregularnych, rozedrganych plamach.
Na owalnej rabacie ślimak, którego skorupka na mniej więcej dwie minuty zabarwiała się na czerwono, niebiesko lub żółto, teraz jakby poruszył się w niej bardzo delikatnie, a następnie zajął się drobinami ziemi, które oderwały się i osypały, kiedy nad nimi przepełzał. Sprawiał wrażenie, jakby miał przed sobą konkretny cel i pod tym względem różnił się od samotnego długonogiego, kanciastego, zielonego owada, który usiłował przejść tuż przed ślimakiem, zatrzymał się na sekundę z rozedrganymi czułkami, jakby nad czymś dumał, a następnie szybko i nieoczekiwanie odskoczył w przeciwnym kierunku. Brązowe klify otaczające głębokie zielone jeziorka w zagłębieniach, płaskie drzewa o kształcie źdźbeł, które kiwają się od korzeni po czubki, okrągłe głazy z szarej skały, wielkie pomarszczone powierzchnie o cienkiej, łamliwej teksturze – wszystko to leżało na drodze, którą ślimak miał pokonać od jednej łodyżki do drugiej, by osiągnąć swój cel. Zanim zdołał zdecydować, czy okrążyć łukowaty namiot opadłego liścia, czy raczej przemierzyć go na skos, wzdłuż rabaty przeszły kolejne ludzkie nogi.
Tym razem byli to dwaj mężczyźni. Młodszy miał na twarzy wyraz wręcz nadnaturalnego spokoju; wzniósł oczy i utkwił spojrzenie przed sobą, podczas gdy jego towarzysz mówił coś, a kiedy tylko przerywał, młodszy mężczyzna spoglądał w ziemię i otwierał usta dopiero po dłuższym milczeniu albo nie otwierał ich wcale. Starszy miał dziwnie nierówny i niepewny sposób chodzenia, gwałtownie wyrzucał w przód rękę i z nagła potrząsał głową, zupełnie jak niespokojny koń w zaprzęgu, zniecierpliwiony, że musi czekać przed domem; u człowieka jednak takie gesty sprawiały wrażenie niezdecydowania i bezcelowości. Mówił niemal bez przerwy, uśmiechał się sam do siebie i znów podejmował wątek, jakby ten uśmiech był odpowiedzią. A mówił o duchach – o duchach zmarłych, którzy według niego również w tej chwili przekazują mu przeróżne dziwne rzeczy o tym, czego doświadczają w niebie.
– Starożytni, wiesz, Williamie, niebo znali jako Tessalię, a teraz, z powodu wojny, materia duchowa przetacza się po górach niczym grom.
Przerwał, jakby nasłuchiwał, uśmiechnął się, potrząsnął głową i mówił dalej:
– Bierzesz małą baterię elektryczną i kawałek gumy, żeby odizolować drut – odizolować? zaizolować? – szczegóły są bez znaczenia, nie ma sensu wchodzić w niezrozumiałe detale. Krótko mówiąc, tę maszynkę trzeba postawić w dowolnym wygodnym miejscu u wezgłowia łóżka, powiedzmy na jakiejś poręcznej mahoniowej podstawce. Kiedy wszystko zostanie właściwie ustawione przez robotników zgodnie z moimi wskazówkami, wdowa przykłada ucho i wzywa ducha za pomocą ustalonych znaków. Kobiety! Wdowy! Kobiety w czerni...
W tym miejscu jakby dostrzegł w oddali damską suknię, która w cieniu wyglądała na czarną z odcieniem purpury. Zdjął kapelusz, położył rękę na sercu i pospieszył ku tej postaci, mamrocząc coś z gwałtowną gestykulacją. Ale William chwycił go za rękaw i czubkiem laski dotknął kwiatu, by odwrócić uwagę starszego mężczyzny. Popatrzywszy nań przez chwilę w zmieszaniu, starszy mężczyzna przyłożył do kwiatu ucho i chyba zaczął odpowiadać na głos, który stamtąd dochodził, bowiem mówił coś o lasach Urugwaju, gdzie bywał setki lat temu w towarzystwie najpiękniejszych dziewcząt Europy. Słychać było, jak mamrocze o lasach Urugwaju wyścielonych woskowatymi płatkami tropikalnych róż, o słowikach, morskich plażach, syrenach i kobietach utopionych w morzu, podczas gdy William, na którego twarzy wyraz stoickiego spokoju rysował się coraz wyraźniej, próbował go stamtąd odciągnąć.
Krok w krok za nimi, na tyle blisko, by zdziwić się nieco gwałtowną gestykulacją mężczyzny, nadeszły dwie starsze kobiety z niższej klasy średniej, jedna pulchna i napuszona, druga rumianolica i zgrabna. Jak większość ludzi z tej sfery, były one szczerze zafascynowane wszelkimi śladami ekscentryczności, wskazującymi na uszkodzenie mózgu, zwłaszcza u ludzi zamożnych; znajdowały się jednak zbyt daleko, by nabrać pewności, czy gesty mężczyzny świadczą jedynie o dziwactwie, czy też może o autentycznym szaleństwie. W milczeniu zlustrowały plecy starszego pana i wymieniły ukradkiem porozumiewawcze spojrzenia, a następnie ruszyły energicznie dalej, fastrygując w całość strzępy szalenie skomplikowanej konwersacji:
– Nel, Bert, Lot, Cess, Phil, Pa, on mówi, a ja mówię, a ona mówi, a ja mówię, ja mówię, ja mówię, ja mówię...
– Mój Bert, Sis, Bill, dziadek, stary, cukier.
Cukier, mąka, śledzie, zielenina.
Cukier, cukier, cukier.
Napuszona, spoglądała przez deseń słów opadających na tkwiące w ziemi kwiaty – chłodne, sztywne, wyprostowane – z dziwnym wyrazem twarzy. Zobaczyła je tak jak ktoś, kto budząc się z ciężkiego snu, widzi mosiężny lichtarz, w którym światło odbija się w zaskakujący sposób, zamyka więc oczy i otwiera je ponownie, i znów widzi ten mosiężny lichtarz, aż w końcu całkowicie wytrąca się ze snu i wpatruje się w niego ile sił. Tak właśnie ta ciężka kobieta zatrzymała się przed owalną rabatą i przestała nawet udawać, że słucha tego, co mówi do niej ta druga. Po prostu stała, słowa opadały wokół niej, a ona, kiwając lekko w przód i w tył górną częścią ciała, patrzyła na kwiaty. A następnie zaproponowała, że może siądą gdzieś na herbatę.
Ślimak rozważył już każdą z możliwych metod osiągnięcia celu bez konieczności okrążania opadłego liścia i bez wspinania się nań. Nawet pominąwszy wysiłek niezbędny do tego, by wdrapać się na liść, miał wątpliwość, czy cienka warstewka, która, kiedy tylko tknął ją czułkiem, zadrżała w słońcu, trzeszcząc niepokojąco, wytrzyma jego ciężar. To zdecydowało, że ostatecznie postanowił wczołgać się pod liść, znalazł bowiem miejsce, gdzie wyginał się on w górę na tyle wysoko, aby można było pod niego wpełznąć. Ślimak właśnie wcisnął głowę w tę szparę i dokonywał oględzin wysokiego brązowego sufitu, przywykając do chłodnego brązowawego światła, kiedy na murawie obok pojawiły się kolejne dwie osoby. Tym razem młode: kobieta i mężczyzna. Oboje w rozkwicie młodości, a może nawet w poprzedzającym go okresie, kiedy różowe fałdy kwiatu wyłaniają się ze swego lepkiego ukrycia, kiedy skrzydła motyla, choć już w pełni wykształcone, jeszcze w bezruchu grzeją się na słońcu.
– Szczęście, że to nie piątek – zauważył on.
– Czemu? Wierzysz w przesądy?
– W piątki trzeba płacić sześć pensów.
– Co to jest sześć pensów? Czy to nie jest warte sześciu pensów?
– Co to jest: to? Co masz na myśli, mówiąc: to?
– Och, cokolwiek, to znaczy, no wiesz, co mam na myśli.
Między tymi uwagami, wygłaszanymi pozbawionym wyrazu, monotonnym głosem, pojawiały się długie pauzy. Para stała bez ruchu na krawędzi rabaty, wspólnie wbiła parasolkę głęboko w miękką ziemię. Ten gest oraz fakt, że jego dłoń w dziwny sposób spoczywała na jej dłoni, wyrażały ich uczucia, podobnie jak te urywane słowa, których skrzydła były zbyt krótkie, by dźwignąć ciężkie ciała sensów i unieść je w dal, dlatego raz za razem osiadały niezgrabnie na przedmiotach otaczających tę parę, a niewprawnemu dotykowi zdawały się masywne. A przecież kto wie (tak sobie myśleli, wciskając parasolkę w ziemię), jakie się w nich kryją przepaści, jakie lodowe zbocza połyskują w słońcu po ich przeciwnej stronie? Kto wie? Kto to kiedykolwiek widział? Nawet gdy ona się zastanawiała, jakiej herbaty można się napić w Kew, on czuł, że zza jej słów coś się wyłania, coś za nimi stoi, coś potężnego i solidnego, a tymczasem mgła bardzo wolno podniosła się i odsłoniła – wielkie nieba, co to za kształty? – białe stoliki i kelnerki, które spojrzały najpierw na nią, a następnie na niego, i pojawił się rachunek, który on zapłaci prawdziwą dwuszylingówką, i to było rzeczywiste, wszystko było rzeczywiste, upewniał sam siebie, palcami obracając w kieszeni monetę, rzeczywiste dla wszystkich oprócz nich, nawet dla niego pomału stawało się rzeczywiste, a wtedy... Ale to za dużo emocji, stać tak dalej i rozmyślać, dlatego gwałtownym ruchem wyrwał parasolkę z ziemi i niecierpliwie zaczął się rozglądać za miejscem, gdzie można wraz z innymi i tak jak inni wypić herbatę.
– Chodź już, Trissie, czas na herbatę.
– Ale gdzie tu można napić się herbaty? – zapytała z przedziwnym drżeniem podniecenia w głosie, rozejrzała się niepewnie dookoła i pozwoliła pociągnąć trawiastą ścieżką, wlekąc za sobą parasolkę, odwracając głowę to w jedną, to w drugą stronę, zapominając o herbacie, bo pragnęła pójść raczej tam albo tam, przypominając sobie orchidee, chińską pagodę i ptaki o szkarłatnych brzuszkach; ale on ciągnął ją dalej.
I tak oto para za parą mijała kwiatową rabatę podobnym, nieregularnym i bezcelowym ruchem, a potem każdą z nich otulały kolejne warstewki błękitnego oparu, w którym ich ciała z początku zachowywały materialność i odrobinę koloru, ale niebawem i materia, i kolor rozpuszczały się w zielonobłękitnej atmosferze. Ależ był upał! Taki upał, że nawet drozd wolał skakać jak nakręcany ptaszek w cieniu kwiatów, robiąc długie pauzy między kolejnymi ruchami, białe motyle zamiast wędrować bez celu tańczyły jedne nad drugimi, tworząc ze swoich ruchomych białych płatków ponad najwyższymi kwiatami zarys pokruszonej alabastrowej kolumny, szklane dachy oranżerii lśniły, jakby w słońcu rozłożył się cały magazyn połyskliwych zielonych parasolek, warkotem samolotu letnie niebo mruczało nam o swojej żarliwej duszy. Żółte i czarne, różowe i śnieżnobiałe – wszystkie te kolorowe kształty mężczyzn, kobiet i dzieci widoczne były przez chwilkę nad horyzontem, ale zaraz, na widok szerokiej żółtej plamy, która kładła się na trawie, falowały i szukały schronienia w cieniu pod drzewami, rozpuszczały się jak krople wody w żółtozielonej atmosferze, plamiąc ją delikatnie na czerwono i niebiesko. Wydawało się, że wszystkie te ordynarne i ciężkie ciała bez ruchu zatopiły się w upale i leżą zwinięte w kłębek na ziemi, a tylko głosy unoszą się nad nimi jak płomienie, które zawisły ponad grubymi woskowymi ciałami świec. Głosy, tak, głosy bez słów, przerywające nagle ciszę w głębokim ukontentowaniu, z namiętną żądzą, czy też głosy dzieci wypełnione świeżością zaskoczenia – przerywające ciszę? Ale przecież nie było ciszy. Przez cały czas motorowe omnibusy kręciły kołami i zmieniały biegi, miasto, niczym ogromne chińskie kasetki z kutej stali, jedna w drugiej, bez końca zawierające się nawzajem w sobie, wciąż pomrukiwało, na jego powierzchni gromko odzywały się głosy, a miriady płatków kwiatowych błyskały w niebo kolorami.
Och, poczekajmy chwilę! – księżyc wysoko, niebo otwarte, a tam, o, ten wzgórek na tle nieba, z drzewami na wierzchołku, to Ziemia. Srebrzyste obłoki, przepływając, spoglądają na fale Atlantyku. Wiatr powiewa miękko zza rogu ulicy, podnosi mi pelerynę, delikatnie trzyma ją w powietrzu, a po chwili pozwala jej opaść, tak jak morze, które raz wzbiera i przelewa się przez skały, a raz się cofa.
Ulica jest niemal pusta, rolety w oknach zaciągnięte, żółte i czerwone szyby liniowców oceanicznych przez chwilę rzucają plamki na płynący błękit. Słodkie jest powietrze nocy. Panny służące wystają przy ulicznych skrzynkach pocztowych albo przechadzają się w cieniu muru, skąd drzewo spuszcza ciemny deszcz kwiecia. A na korze jabłoni drżą ćmy, które przez długie cienkie nitki swych trąbek ssą cukier. Gdzie my jesteśmy? W którym domu jest to przyjęcie? Wszystkie domy o różowych i żółtych oknach są małomówne. Ach – tuż za rogiem, w środku, tam gdzie drzwi stoją otworem – poczekajcie chwileczkę. Przypatrzmy się ludziom, jednej, dwóm, trzem osobom spieszącym ku światłu jak ćmy, które uderzają w szybki latarni postawionej na ziemi w lesie. A tu taksówka mknie pod ten sam adres. Dama blada i obfita wysiada i wchodzi do tego domu, dżentelmen w biało-czarnym stroju wieczorowym płaci szoferowi i podąża za nią, jakby i on się spieszył. Chodźmy, bo się spóźnimy. Na każdym fotelu znajduje się miękki wzgórek, blade warstewki tiulu falują ponad barwnymi jedwabiami, świece płoną gruszkokształtnym płomieniem po obu stronach owalnego zwierciadła. Są tu szczotki z cienkiego szylkretu, buteleczki z ciętego szkła ze srebrnymi zakrętkami. Czy to zawsze tak wygląda – czy to esencja, duch? Coś rozpuściło mi twarz. Poprzez mgiełkę srebrnego światła świec jest niemal niewidoczna. Ludzie mijają mnie, ale nie widzą. Oni mają twarze. Wydaje się, że gwiazdy świecą z ich twarzy przez zaróżowioną skórę. Pokój wypełniają ożywione, ale niematerialne postaci, stoją wyprostowane przed biblioteczką zastawioną niezliczonymi tomikami, ich głowy i ramiona plamią narożniki złotych ram obrazów, a zwaliste ciała, gładkie niczym u posągów, zbijają się w masę wymierzoną przeciwko czemuś szaremu, stłoczonemu, a zarazem połyskującemu, jak woda za niezasłoniętymi oknami.
– Chodźmy tam do kąta porozmawiać.
– Cudowni! Cudowni ludzie! Uduchowieni i wspaniali!
– Ale oni nie istnieją. Nie widzisz tego stawu za głową profesora? I pływających łabędzi przez spódnicę Mary?
– Wyobrażam sobie rozsiane wokół nich drobne płonące różyczki.
– Drobne płonące różyczki są zupełnie jak te świetliki, które widzieliśmy we Florencji, wplątane w glicynię, fruwające atomy ognia, płonące w locie – płonące, nie myślące.
– Płoną, a nie myślą, tak jak te wszystkie książki za naszymi plecami. O, tu Shelley, a tu Blake, tylko rzucić je w powietrze i przyglądać się, jak opadają z nich wiersze niczym złote spadochroniki, błyskają i kręcą się, spuszczają deszcz strzałkokształtnych kwiatów.
– Czy mam zacytować Shelleya? „Precz! Wrzosowiska ciemne w księżycowym świetle...” [P.B. Shelley, Stanzas – April, 1814.]
– Czekaj, czekaj! Nie kondensuj naszej wspaniałej atmosfery w pstrzące chodnik krople deszczu. Pooddychajmy jeszcze popiołem.
– Świetliki w glicynii.
– Bezduszne, zapewniam cię. Ale popatrz, jakie wspaniałe kwiaty wiszą przed nami, ogromne żyrandole ze złota i przydymionego fioletu zwieszone z nieba. Nie czujesz, jak pozłotka barwi nam uda, kiedy wchodzimy, a otaczające nas mury w kolorze łupku mlaszczą lepko, kiedy mkniemy coraz dalej w głąb płatków albo naprężamy się niczym błona bębna?
– Profesor pochyla się nad nami.
– Proszę nam powiedzieć, profesorze...
– Tak?
– Czy w pana opinii koniecznie trzeba spisywać gramatykę? I interpunkcję? Kwestia przecinków u Shelleya szalenie mnie interesuje.
– Usiądźmy. Prawdę mówiąc, po zmierzchu otwarte okna, kiedy stoję plecami do nich... Choć taka przyjemna rozmowa... Pani pytała o przecinki u Shelleya. To sprawa dość istotna. Tam, nieco na prawo od pani. Wydanie oksfordzkie. Moje okulary! Strój wieczorowy to udręka. Nie dam rady czytać, poza tym przecinki, nowoczesny druk jest szkaradny. Zaprojektowali go w zgodzie ze współczesną ciasnotą. Bo przyznaję, że we współczesnym pisarstwie niewiele jest zachwycających rzeczy.
– W tej sprawie zgadzam się absolutnie.
– Ach tak? A obawiałem się przeciwnego zdania. W pani wieku, w pani... stroju?
– Proszę pana, dla mnie niewiele jest zachwycających rzeczy wśród starożytnych. Ci klasycy: Shelley, Keats, Browne, Gibbon, czy jest stronica, którą można zacytować w całości, albo doskonały akapit, albo zdanie, którego nie byłaby w stanie poprawić ręka ni Boga, ni człowieka?
– Ćśś, droga pani. Pani zastrzeżenie ma pewną wagę, ale brak mu moderacji. A poza tym sam wybór nazwisk – w jakiej to przestrzeni duchowej możliwe jest zestawienie Shelleya z Gibbonem? Chyba że chodzi o ich ateizm, ale do rzeczy. Doskonały akapit, doskonałe zdanie, hm, moja pamięć – no i okulary, zostawiłem je na kominku. Daję słowo. Ale pani krytyka odnosi się do samego życia.
– Z pewnością dziś wieczór...
– Ludzkie pióro, jak sobie wyobrażam, mogłoby mieć nieco kłopotu z przepisaniem tego. Otwarte okno, stanie w przeciągu i, powiem to szeptem, rozmowa tych dam, szczerych i dobrodusznych, o wzniosłych poglądach na temat Murzyna, który w tej właśnie chwili trudzi się pod świstem bata, by zdobyć kauczuk dla naszych przyjaciół, zatopionych obecnie w przyjemnej konwersacji. By cieszyć się tą pani doskonałością...
– Przyjmuję pana argument. Trzeba robić wyjątki.
– W większości przypadków.
– Jednak by poprawnie to uzasadnić, musimy zejść do korzeni tych spraw, bo wyobrażam sobie, że pana przekonanie jest tylko takim nietrwałym bratkiem, jaki kupuje się i sadzi na jeden wieczór, by rano zobaczyć, że zwiądł. Uważa pan, że Shakespeare robił wyjątki?
– Droga pani, ja nic nie uważam. Te damy wyprowadziły mnie z równowagi.
– One są dobroduszne. Rozbiły obóz nad brzegiem jednego z niewielkich dopływów, skąd wyrywając trzciny i maczając je w truciźnie, ze zmierzwionymi włosami i skórą pomalowaną na żółto, wyprawiają się od czasu do czasu, by zaatakować po drugiej stronie tych, którym jest wygodnie, takie są dobrotliwe.
– Ich strzały łaskoczą. To i jeszcze reumatyzm...
– Profesor już poszedł? Biedaczysko!
– Ale jak człowiek w jego wieku może nadal posiadać to, co my już teraz tracimy? To znaczy...
– Tak?
– Nie pamiętasz z dzieciństwa, jak to podczas zabawy czy rozmowy, kiedy się przechodziło przez kałużę albo sięgało do okna na podeście schodów, czuło się, że jakiś niezauważalny wstrząs zamraża wszechświat w twardą bryłkę kryształu, którą na chwilę można było wziąć w ręce? Żywię takie mistyczne przekonania, że cały czas przeszły oraz czas przyszły, łzy i prochy pokoleń zbiły się w kulę, wtedy byliśmy absolutni i kompletni, nic nie było wyłączone, istniała pewność – szczęście. Ale później te kryształowe kule rozpuszczają się nam w rękach: ktoś mówi o Murzynach. No i proszę, co wynika z próby wypowiedzenia swoich myśli. Nonsens!
– Otóż to. Niemniej jakże smutną rzeczą jest sens. Jakże wielkim wyrzeczeniem! Wystarczy teraz przez chwilę posłuchać. I wyróżnić jeden spośród wszystkich głosów. O, proszę: „Jak zimno musi się tu wydawać po Indiach. Jednak siedem lat. Ale przyzwyczajenie jest wszystkim”. Oto sens. Oto zgoda. One utkwiły wzrok w czymś, co każda z nich dostrzega. Już nie usiłują spojrzeć na iskierkę światła, maleńki fioletowy cień, który może być obiecującym lądem na krawędzi horyzontu, a może jedynie wędrującym po wodzie. To wszystko kompromis – bezpieczeństwo, ogólne stosunki międzyludzkie. Wobec czego nic nie zostaje odkryte, nie ma już poszukiwania, nikt nie wierzy, że istnieje jeszcze cokolwiek do odkrycia. Nonsens, mówisz, mając na myśli tyle, że ja nie ujrzę twojej kryształowej kuli, więc niemal się wstydzę, że w ogóle próbuję.
– Mowa to stara podarta sieć, z której ryby uciekają, kiedy tylko się ją zarzuci. Być może lepsze jest milczenie. Spróbujmy. Podejdźmy do okna.
– Dziwna rzecz, milczenie. Umysł upodabnia się do bezgwiezdnej nocy, a potem przez sam środek ciemności przelatuje meteor – cudowny! – i znika. Nigdy nie dość dziękujemy za tę rozrywkę.
– O, jesteśmy ludem niewdzięcznym! Kiedy patrzę na swoją dłoń opartą o parapet i przypomnę sobie, ile dała mi przyjemności, dotykając jedwabiu i ceramiki, i gorących ścian, jak kładła się na trawie mokrej albo spieczonej słońcem, jak przepuszczała przez palce Atlantyk, zbierała dzwonki i żonkile, zrywała dojrzałe śliwki i od urodzenia ani na chwilę nie przestała mi mówić, co zimne, a co gorące, co mokre, a co suche, ogarnia mnie zdumienie, że oto posługuję się tą niezwykłą kompozycją ciała i nerwów, by spisywać obelgi wobec życia. Bo przecież to właśnie czynimy. Kiedy się zastanowić, literatura jest zapisem naszego niezadowolenia.
– Znakiem naszej wyższości, tytułem do awansu. Przyznaj, że najbardziej lubisz ludzi niezadowolonych.
– Lubię melancholijny dźwięk dalekiego morza.
– Kto tu wspomina o melancholii na przyjęciu u mnie? Oczywiście, jeśli stoicie we dwoje w kącie i coś sobie szepczecie... Chodźcie, chodźcie, niech was przedstawię. Poznaj pana Nevilla, który ceni twoje pisarstwo.
– W takim razie dobry wieczór.
– Gdzieś, ale nie pamiętam tytułu gazety, coś tam pani było, nie pamiętam tytułu tego artykułu – czy to było opowiadanie? Piszesz opowiadania? Bo nie wiersze, prawda? Tylu znajomych... No i codziennie się ukazuje coś, czego...
– Czego się nie czyta.
– Cóż, choć to zabrzmi niewdzięcznie, jednak szczerze powiedziawszy, będąc, tak jak ja, zajęty sprawami natury raczej wstrętnej i męczącej... czas, który udaje mi się wygospodarować na literaturę, spędzam...
– W towarzystwie umarłych.
– W twojej uwadze wyczuwam ironię.
– Zazdrość, nie ironię. Najważniejsza jest śmierć. Podobnie jak Francuzi, umarli piszą świetnie, no i z jakiegoś powodu można ich szanować, czuć, że chociaż jesteśmy równi, to oni są zarazem starsi, mądrzejsi, jak nasi rodzice. Z całą pewnością stosunek żywych do zmarłych jest najszlachetniejszy.
– O, jeśli tak to odbierasz, porozmawiajmy o zmarłych. Lamb, Sofokles, de Quincey, sir Thomas Browne.
– Sir Walter Scott, Milton, Marlowe.
– Pater, Tennyson.
– No, no, no.
– Zamknijcie drzwi, zaciągnijcie zasłony, tak bym widziała jedynie wasze oczy. Padam na kolana. Twarz zakrywam dłońmi. Uwielbiam Patera. Podziwiam Tennysona.
– Mów dalej, córko.
– Łatwo jest wyznać swoje winy. Ale jakiego zmroku potrzeba, by ukryć swoje zasługi? Kocham, uwielbiam, nie, nie umiem powiedzieć, jaką różą adoracji moja dusza – to imię drży mi na wargach – jest dla Shakespeare’a.
– Udzielam ci rozgrzeszenia.
– A jednak: jak często czytamy Shakespeare’a?
– A jak często zdarza się letnia noc bez skazy, gdy świeci księżyc, przestrzenie między gwiazdami są głębokie niczym Atlantyk, a róże w mroku ukazują swą biel? Umysł przed lekturą Shakespeare’a...
– Letnia noc. O, tak właśnie czytamy.
– Róże potakują...
– Fale się rozbijają...
– Ponad polami nadchodzą te dziwne powiewy świtu, które próbują otwierać drzwi domu, lecz opadają na ziemię...
– A potem, kiedy się kładziemy, łóżko...
– Łódź! Łódź! Przez morze, jak noc długa...
– Więc siadamy, a wtedy gwiazdy...
– Samotna na środku oceanu, nasza łódeczka unosi się osamotniona, ale podtrzymywana, ciągnięta przymusem północnych świateł, bezpieczna, otoczona, stapia się z miejscem, gdzie noc kładzie się na wodzie, tam niknie, zanika, a my, zanurzeni, zapieczętowani chłodem jak gładkie kamienie, znów szeroko otwieramy oczy, kreska, plusk, kropka, plask, meble w sypialni i dzwonienie zasłony na drążku... Zarabiam na życie... proszę mnie przedstawić! Ach, on musiał znać mojego brata w Oksfordzie.
– I ciebie także. Chodź na środek pokoju. Jest tam ktoś, kto cię pamięta.
– Z dzieciństwa, kochanie. Miałaś na sobie różową sukienkę.
– I ugryzł mnie pies.
– To takie niebezpieczne, to rzucanie patyków w morze. Ale twoja matka...
– Na plaży, przy namiocie...
– Siedziała i tylko się uśmiechała. Ona uwielbiała psy – znasz moją córkę? To jest jej mąż. Nazywał się Tray? Ten duży brązowy, ale był jeszcze jeden mniejszy, który pogryzł listonosza. Teraz to widzę. Czegóż to człowiek nie pamięta! Ale ja przeszkadzam...
– Och, bardzo proszę! (Tak, tak, napisałam, przyjeżdżam). Proszę, bardzo proszę – a niech cię, Helen, musisz przeszkadzać? No i poszła, już nigdy... Przepycha się między ludźmi, upina szal, powoli schodzi po schodach: nie ma jej! Przeszłość! Przeszłość!
– Ach, posłuchaj. Powiedz mi, boję się, tylu obcych, niektórzy brodaci, niektórzy tacy piękni, dotknęła piwonii, wszystkie płatki opadły. Ostra – ta kobieta z oczami. Giną Ormianie. I kolonia karna. Dlaczego? A taka to gadanina, ale nie teraz – szeptać, wszyscy musimy szeptać. Słuchamy? czekamy? ale na co? Latarnia utknęła! O, proszę uważać na tiul. Jedna kobieta kiedyś zmarła. Mówią, że to zbudziło łabędzia.
– Helen się boi. Papierowe latarenki się zajęły, a przez otwarte okna wpada bryza, która unosi nam falbany. A ja, wiesz, nie boję się płomienia. Raczej ogrodu, to znaczy świata. To mnie przeraża. Te światełka tam, w oddali, a pod każdym krążek ziemi – wzgórza i miasta, potem cienie, poruszenie w bzach. Nie zostawaj już na pogawędkę. Zbierajmy się. Przez ogród wezmę cię za rękę.
– No to dalej. Księżyc ciemnieje nad wrzosowiskami. Dalej, przełamiemy piersią te fale ciemności zwieńczone drzewami, wznoszące się bez końca, samotne i ciemne. Światła unoszą się i opadają, woda jest rzadka niczym powietrze, a za nią księżyc. Toniesz? Wyłaniasz się? Widzisz wyspy? Jesteś tylko ze mną.
Jedynym ruchomym punktem na ogromnej półkolistej plaży była czarna kropka. Kiedy zbliżyła się ku osiadłemu na mieliźnie szkieletowi rybackiej łodzi, po pewnych niedoskonałościach jej czerni można było wnosić, że kropka ma cztery odnóża, a z chwili na chwilę robiło się coraz bardziej oczywiste, że składa się ona z sylwetek dwóch młodych mężczyzn. Nawet kiedy patrzyło się jedynie na zarys ich postaci na tle piasku, dostrzegało się w nich niewątpliwe ożywienie: nieopisany wigor ruchów zbliżających się i oddalających od siebie ciał, choć tak były drobne, świadczył o tym, że maleńkie usta umieszczone w drobnych, okrągłych główkach prowadzą gwałtowną wymianę zdań. Przy bliższym spojrzeniu znajdowało to potwierdzenie w powtarzających się energicznych wyrzutach laseczki po prawej stronie.
– Chcesz mi powiedzieć... To znaczy, że wierzysz, że... – temu, wydawało się, potakiwała laseczka po prawej stronie, tuż przy krawędzi morskiej toni, rysując na piasku długie, proste kreski.
– Niech szlag trafi politykę! – wydobyło się z ciała po lewej stronie, a gdy padały te słowa, usta, nosy, podbródki, wąsiki, tweedowe kaszkiety, solidne buty, kurtki myśliwskie i kraciaste pończochy rozmówców robiły się coraz wyraźniejsze, dym z ich fajek wznosił się w górę i na obszarze wielu mil morza oraz wydm nie znajdowało się nic równie trwałego, równie żywego, twardego, rumianego, zarośniętego i męskiego jak te dwa ciała.
Mężczyźni raptownie usiedli na piasku obok sześciu żeber i kręgosłupa rybackiej łódki. Wiemy, jak to jest, gdy ciało otrząsa się i wyzwala ze sporu, przepraszając za to, że popadało w egzaltację: siada czy kładzie się, a rozluźnieniem całej postawy wyraża gotowość do podjęcia czegoś nowego – czegokolwiek, co się przytrafi. I tak Charles, którego laseczka przez dobre pół mili chłostała plażę, teraz zajął się puszczaniem kaczek z płaskich kamyków, a John, ten, który zawołał: „Niech szlag trafi politykę!”, zaczął wygrzebywać dołki w piasku. Ręka zanurzała się coraz głębiej, aż powyżej nadgarstka, tak że musiał nieco podciągnąć rękaw, wzrok Johna utracił intensywność, a może raczej zniknęły z niego myśli i doświadczenia, które nadają oczom niepojętą głębię dorosłości, a pozostała tylko czysta, przejrzysta powierzchnia, nie wyrażająca niczego poza zdumieniem, jak w oczach małych dzieci. Niewątpliwie miało to związek z grzebaniem w piasku. John przypomniał sobie, że kiedy się trochę pokopie, wokół palców zaczyna się sączyć woda, dołek staje się fosą, studnią, źródłem, sekretnym kanałem łączącym z morzem. Kiedy dalej grzebał ręką w wodzie i zastanawiał się, w którą z tych rzeczy zamienić swój dołek, poczuł pod palcami coś twardego – pełną kroplę trwałej materii – stopniowo okopał sporą, nieregularną bryłkę i wyciągnął ją na powierzchnię. Kiedy usunął pokrywający ją piasek, ukazała się zielona barwa. Był to kawałek szkła, tak gruby, że niemal nieprzejrzysty. Tak wygładzony przez morze, iż właściwie nie miał krawędzi ani kształtu, nie dało się więc stwierdzić, czy była to część buteleczki, szklanki czy szyby okiennej; po prostu szkło, niemal drogocenny kamień. Należało go tylko oprawić w złoto albo przewiercić i nawlec na łańcuszek, żeby zamienić go w klejnot: część naszyjnika albo zmatowiony, zielony błysk na palcu. A może rzeczywiście był to szlachetny kamień, może nosiła go ciemnoskóra księżniczka, która siedząc na rufie, zanurzyła dłoń w wodzie i słuchała szant niewolników, wiosłami napędzających płynący przez zatokę statek. A może rozpadły się dębowe ścianki zatopionej skrzyni ze skarbami z czasów elżbietańskich, a ukryte w niej szmaragdy toczyły się i toczyły po morzu, aż w końcu dotarły na brzeg. John obracał szkło w dłoni, popatrzył w nie pod słońce, trzymał je tak, że nieregularna bryłka przysłoniła ciało i wyciągniętą prawą rękę przyjaciela. Zieleń jaśniała lub ciemniała w zależności od tego, czy trzymało się ją pod światło, czy nie. Cieszyła go, zadziwiała, była przedmiotem niesamowicie twardym, gęstym i solidnym na tle niewyraźnego morza i mglistej plaży.
Nagle jednak przeszkodziło mu westchnienie – głębokie, ostateczne, uświadamiające, że jego przyjaciel Charles cisnął już wszystkimi płaskimi kamykami, jakie miał w zasięgu ręki, albo też doszedł do wniosku, że nie warto więcej rzucać. Siedząc ramię w ramię, zjedli kanapki. Kiedy skończyli, wstali, otrzepali się, a John podniósł bryłkę szkła i przyjrzał się jej w milczeniu. Charles także na nią spojrzał. Ale od razu zobaczył, że nie jest płaska, więc nabijając fajkę, rzekł z energią, która odgania niemądre myśli:
– Wracając do tego, co mówiłem...
Nie spostrzegł, a gdyby nawet spostrzegł, to pewnie nie zwróciłby na to uwagi, że John, przyjrzawszy się szkłu przez chwilę, jakby z wahaniem, wsunął je do kieszeni. Był to odruch bliski impulsom, które każą dziecku wybrać jeden kamyk spośród milionów leżących na ścieżce, by obiecać mu ciepłe i bezpieczne życie na kominku w pokoju dziecięcym, rozkoszując się poczuciem władzy i wielkoduszności, które zawierają się w podobnym działaniu, wyobrażając sobie, że serce kamyka skacze z radości, kiedy dostrzega on, że oto został wybrany spośród tak wielu podobnych do siebie i że przypadnie mu w udziale absolutne szczęście, a ominą chłód i wilgoć egzystencji na drodze. „Przecież którykolwiek z milionów kamyków mógł zostać wybrany, a tymczasem to ja! Ja! Ja!”
Bez względu na to, czy w głowie Johna pojawiły się takie myśli, czy też nie, bryłka szkła znalazła się na kominku, gdzie służyła jako przycisk dla stosiku rachunków i listów, będąc nie tylko doskonałym obciążnikiem, ale również naturalnym przystankiem dla wzroku młodego człowieka, kiedy podnosił oczy znad książki. Każdy przedmiot stale obdarzany półświadomym spojrzeniem przez człowieka myślącego o czymś innym, miesza się tak ściśle z treścią myśli, że traci swój faktyczny kształt i ulega przemianie w inny, idealny obiekt, prześladujący umysł, kiedy ten najmniej się tego spodziewa. I tak John poczuł, że kiedy przechodzi ulicą, pociągają go witryny sklepów ze starociami tylko dlatego, że zauważa w nich coś, co przypomina mu tę bryłkę szkła. Wszystko, co tylko było okrągławe, najlepiej z zatopionym gdzieś w głębi zamierającym płomieniem, cokolwiek – porcelana, szkło, bursztyn, kamień, marmur, nawet gładkie owalne jajo prehistorycznego ptaka – wszystko to pociągało go. John nabrał też zwyczaju patrzenia pod nogi, szczególnie w okolicach wysypisk, gdzie ludzie wynoszą domowe śmieci. Tam często pojawiały się takie przedmioty – wyrzucone, odrzucone, nikomu niepotrzebne, bezkształtne. Przez parę miesięcy zebrał cztery czy pięć okazów, które także umieścił na kominku. Były one przydatne, bowiem ktoś, kto kandyduje do parlamentu i stoi na progu olśniewającej kariery, ma całe masy papierów, które musi trzymać w porządku – listy do wyborców, deklaracje programowe, prośby o datki, zaproszenia na kolacje i tak dalej.
Pewnego dnia, kiedy John wychodził ze swoich pokoi przy Tempie na pociąg, by udać się na spotkanie z wyborcami, jego wzrok padł na niezwykły przedmiot, na wpół ukryty w jednym z tych charakterystycznych pasów zieleni, które się widzi wokół wielkich budynków sądowych. Przez ogrodzenie mógł tylko dotknąć go czubkiem parasola, niemniej dostrzegł, że jest to odłamek porcelany o absolutnie niezwykłym kształcie, najbardziej chyba przypominającym rozgwiazdę – uformowany, czy też przypadkowo ukruszony w pięć nieregularnych, ale wyraźnych wierzchołków. Miał zasadniczo niebieski kolor, ale na błękicie widać było zielonkawe linie lub plamki, a szkarłatne kreski nadawały całości niezwykle atrakcyjny blask i bogactwo. John postanowił go zdobyć, ale im bardziej szturchał parasolem, tym bardziej przedmiot zagłębiał się w ziemię. W końcu John wrócił do siebie i naprędce zmontował kółko z drutu na długim kijku, i tym przyrządem, dzięki wielkiej staranności i zręczności, wreszcie przyciągnął ów kawałek porcelany w zasięg swoich rąk. Kiedy go chwycił, wydał okrzyk triumfu. W tym momencie zegar zaczął bić godzinę. Nie było już mowy, aby na czas dotarł w umówione miejsce. Spotkanie odbyło się bez jego udziału. Ale jak to możliwe, żeby jakiś przedmiot z porcelany stłukł się w taki kształt? Dokładne oględziny dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że kształt rozgwiazdy był dziełem przypadku, dzięki czemu cała sprawa wydała się jeszcze dziwniejsza; można było niemal z pewnością stwierdzić, że nie jest prawdopodobne, by na świecie istniał drugi taki egzemplarz. Kawałek porcelany, ustawiony na kominku po przeciwnej stronie niż wykopana z piasku bryłka szkła, wyglądał niczym stworzenie z innego świata – dziwaczne i fantastyczne jak arlekin. Wydawało się, że wiruje w piruetach, mrugając blaskiem niczym niespokojna gwiazda. Johna fascynował kontrast pomiędzy kawałkiem porcelany, tak żywym i czujnym, a bryłką szkła, niemą i zatopioną w rozmyślaniach, pytał więc sam siebie w zamyśleniu i zdumieniu, jak to możliwe, że te dwa przedmioty istnieją w tym samym świecie, a tym bardziej w jednym pokoju, na tej samej wąskiej marmurowej półeczce nad kominkiem. Pytanie to pozostało bez odpowiedzi.
Teraz John zaczął przeszukiwać miejsca, w których najczęściej można znaleźć potłuczoną porcelanę, na przykład nieużytki pomiędzy torami kolejowymi, miejsca po zburzonych domach oraz błonia w różnych dzielnicach Londynu. Porcelanę jednak nieczęsto zrzuca się z dużych wysokości, to jedna z najrzadszych form aktywności ludzkiej. Trzeba by odszukać połączenie bardzo wysokiego domu i kobiety tak lekkomyślnej w swych odruchach i tak namiętnej w przeświadczeniach, żeby zdolna była wyrzucać z okna dzbanki lub garnki, nie zastanawiając się nawet, kto znajduje się na dole. Było sporo potłuczonej porcelany, ale potłuczonej w wyniku drobnych domowych katastrof, bez przyczyny i charakteru. Niemniej zagłębiwszy się bardziej w zagadnienie, John był nierzadko zdumiony ogromną rozmaitością kształtów, jakie napotkać można tylko w samym Londynie, a różnice w jakości i wzornictwie dostarczały jeszcze więcej materiału do przemyśleń i spekulacji. Najlepsze okazy przynosił do domu i ustawiał na kominku, gdzie jednak coraz częściej grały tylko rolę dekoracyjną, ponieważ papiery, które trzeba było przyciskać, pojawiały się u niego coraz rzadziej i rzadziej.
Być może John zaniedbał obowiązki albo pozbył się ich w roztargnieniu, albo może wyborcy, odwiedzając go, wyrabiali sobie o nim niekorzystne zdanie na podstawie wyglądu jego kominka. W każdym razie nie został wybrany na ich reprezentanta w parlamencie, a jego przyjaciel Charles, który bardzo się tym przejął i pospieszył do niego z pocieszeniem, znalazł go tak słabo zainteresowanym ową katastrofą, że pomyślał, iż sytuacja jest zbyt poważna, by John od razu zdał sobie sprawę z tego, co się stało.
Prawdę mówiąc, tego dnia John wybrał się na błonie w Barnes, gdzie pod krzewem kolcolistu znalazł bardzo szczególny kawałek żelaza. O kształcie niemal identycznym jak tamta bryłka szkła, masywny i kulisty, ale tak zimny i ciężki, tak czarny i metaliczny, że było oczywiste, iż nie może pochodzić z ziemi, lecz z którejś z martwych gwiazd, chyba że był grudką pyłu księżycowego. Obciążył mu kieszeń, obciążył i kominek, promieniował zimnem. A przecież ów meteoryt leżał na tej samej półeczce co bryłka szkła i kawałek porcelany w kształcie rozgwiazdy.
Kiedy tak przenosił wzrok z jednego przedmiotu na drugi, ogarnęła go determinacja, by posiadać rzeczy jeszcze niezwyklejsze. Coraz gorliwiej oddawał się poszukiwaniom. Gdyby nie pożerały go ambicja oraz przekonanie, że pewnego dnia na nowo odkrytej kupie śmieci dokona znaleziska, które będzie dla niego nagrodą, niepowodzenia, nie mówiąc już o zmęczeniu i drwinach, z jakimi się spotykał, już dawno kazałyby mu przerwać poszukiwania. Wyposażony w torbę oraz długi kijek zakończony odpowiednim haczykiem, przetrząsał zwały ziemi, grzebał pod zmierzwioną gęstwą krzewów, przeszukiwał alejki i przestrzenie między murami, gdzie, jak się zorientował, można było spodziewać się wyrzuconych przez kogoś podobnych przedmiotów. W miarę jak podnosiły się jego standardy i wysubtelniał smak, doświadczał niezliczonych niepowodzeń, zawsze jednak jakiś błysk nadziei, jakiś interesująco zdobiony lub pęknięty ułomek porcelany czy szkła skłaniał go do dalszych prac. Mijał dzień za dniem. John nie był już młody. Jego kariera – to znaczy jego kariera polityczna – należała do przeszłości. Ludzie przestali go odwiedzać. Zbyt mało mówił, by warto go było zapraszać na kolacje. Nigdy z nikim nie rozmawiał o swoich poważnych ambicjach, w samym zachowaniu rozmówców brak zrozumienia był zbyt oczywisty.
Teraz opadł na fotel i przyglądał się, jak Charles po raz setny podnosi kamienie z kominka i z naciskiem odkłada je na miejsce, by podkreślić to, co mówi na temat działalności rządu, ale zupełnie nie zauważa ich istnienia.
– Co się stało, John? – zapytał nagle, odwracając się ku niemu. – Co spowodowało, że w jednej chwili ze wszystkiego zrezygnowałeś?
– Nie zrezygnowałem – odparł John.
– Ale teraz nie masz już nawet cienia szansy – rzekł Charles szorstko.
– Tu się z tobą nie zgodzę – odpowiedział John z przekonaniem.
Charles spojrzał na niego i poczuł się bardzo nieswojo. Ogarnęły go najdziwniejsze wątpliwości, miał niejasne poczucie, że każdy z nich mówi o czymś innym. Rozejrzał się wokoło, szukając ulgi w przygnębieniu, które go ogarnęło, ale panujący w pokoju nieład przygnębił go jeszcze bardziej. Co to za patyk i ta stara szmaciana torba wisząca na ścianie? No i te kamienie? Spojrzał na Johna, zaniepokoił go rodzaj skupienia i wyraz nieobecności w jego oczach. Wiedział doskonale, że pojawienie się tego człowieka na mównicy było wykluczone.
– Piękne kamienie – powiedział najpogodniej, jak potrafił. I dodając, że spieszy na spotkanie, opuścił Johna. Na zawsze.
Hammond, Humphrey, 20 kwietnia w The Manor, High Wickham, Buckinghamshire – mąż Celii! To musi być mąż Celii! Nie żyje! Wielkie nieba! Humphrey Hammond nie żyje! Miałam ich zaprosić – i umknęło mi. Dlaczego się do nich nie wybrałam, kiedy mnie zapraszali? Był koncert, Mozart – dlatego odłożyłam wizytę. A tego wieczoru, kiedy byli tu na obiedzie, on prawie się nie odzywał. Siedział tam, naprzeciwko, w żółtym fotelu: mówił, że ma zamiłowanie do mebli. Co miał na myśli? Dlaczego go nie poprosiłam, żeby to wyjaśnił? Dlaczego pozwoliłam, żeby wyszedł i nie powiedział tego, co mógł był powiedzieć? Dlaczego siedział tak długo w milczeniu i zostawił nas, kiedy w holu rozmawialiśmy o motorowych omnibusach? Jakże wyraźnie go teraz widzę i wyobrażam sobie jego nieśmiałość albo to poczucie, że chodzi mu o coś, czego nie potrafi wyrazić, kiedy mówił, iż „ma zamiłowanie do mebli”. Teraz już się nie dowiem. Teraz te różowe policzki są blade, a oczy o młodzieńczym wyrazie zdecydowania i przekory zamknięte, wciąż przekorne pod powiekami. Teraz leży, męski i nieporuszenie sztywny, na białym, pochyłym łóżku, żebym mogła mu się przyjrzeć; okno otwarte, ptaki śpiewają, żadnych ustępstw na rzecz śmierci, żadnych łez i wzruszeń, może tylko bukiet lilii rozrzucony w miejscu, gdzie fałdują się prześcieradła – od jego matki albo od Celii...
Celia. Tak... widzę ją, ale zaraz obraz znika. Jest taka chwila, której nie mogę sobie wyobrazić: chwila w życiu innych ludzi, zawsze pomijana, chwila, z której wynika wszystko to, po czym ich poznajemy; idę za nią do drzwi, widzę, jak przekręca gałkę, potem następuje ta chwila zaciemnienia, a kiedy wyobraźnia na powrót otwiera mi oczy, widzę, że Celia jest już gotowa stawić czoło światu – wdowa; czyż nie stoi o tej wczesnej porannej godzinie od stóp do głów otulona blaskiem, jakby światło, padając na jej czoło, rozszczepiało się na drobne kawałki? Widzę ten zewnętrzny znak i będę go widziała już zawsze, ale jego znaczenie mogę tylko odgadywać. Z zazdrością zauważę jej milczenie i jej powagę, będę się przyglądać, jak przechodzi pomiędzy nami, kryjąc niewyznany sekret, będę sobie wyobrażać, jak gorliwie wyczekuje nocy, tej samotnej podróży, przedstawię ją sobie, jak przybywa, by wśród nas spędzić pracowity dzień, z pogardą i pobłażliwością patrząc na nasze rozrywki. Pośród hałasu będę myśleć, że ona słyszy więcej, że dla niej w pustce jest duch. Tego wszystkiego będę jej zazdrościć. Będę jej zazdrościć tego zabezpieczenia – wiedzy. Ale kiedy słońce się wzmaga, biały welon płowieje na jej czole, a ona podchodzi do okna. Powozy turkocą po bruku, a woźnice pogwizdują, podśpiewują albo wykrzykują coś jeden do drugiego.
Teraz widzę ją wyraźniej. Na policzki powrócił kolor, ale nie ma już rumieńców, połysk oczu, dzięki któremu jej spojrzenie było zawsze łagodne i miękkie, zmatowiał, kołowrót życia w jej uszach odzywa się zgrzytem, kurczy się cała i cofa, kiedy staje przy oknie. Idę za nią, już bez zazdrości. Czy nie cofa się przed ręką, którą do niej wyciągam? (Wszyscy jesteśmy złodziejami, okrutnikami, kroplami wody w strumieniu mijającym ją obojętnie. Mogę się rzucić w jej kierunku, ale zaraz zostanę wciągnięta z powrotem i spławiona z nurtem. Litość, każąca mi wyciągać ku niej rękę, by ją ugryzła, staje się – albo stanie – odruchem współczucia, które w swojej hojności jest dla niej ohydne). Natychmiast woła do kobiety, która przed sąsiednimi drzwiami trzepie dywaniki: „Piękny poranek!”. Tamta odwraca się, spogląda na Celię, potakuje i pospiesznie znika w domu. Celia, z głową wspartą na ręce, przygląda się drzewom owocowym, które kwitną pod rudym murem. Wymykają się jej łzy, ale wyciera oczy wierzchem dłoni. Ile ma lat – dwadzieścia cztery? Najwyżej dwadzieścia pięć. Co jej można zaproponować? Spacer po wzgórzach? Mocno tupiąc butami, ruszamy ścieżką w górę, przeskakujemy przez ogrodzenie, idziemy polem, potem wchodzimy w las. Tam Celia rzuca się na anemony i zrywa je „dla Humphreya”; ale rezygnuje, mówiąc, że wieczorem będą świeższe. Siadamy i patrzymy na rozciągającą się pod nami trójkątną połać żółto-zielonego pola przez łuk z gałązek jeżyn, które tak dziwacznie ją dzielą.
– W co wierzysz? – pyta mnie nagle (wyobrażam sobie), ssąc łodyżkę jakiegoś kwiatka.
– W nic, w nic – odpowiadam, wbrew własnym zamiarom poddając się chęci, by mówić ostrym tonem.
Celia wzdraga się, odrzuca kwiatek i gwałtownie wstaje. Oddala się o parę jardów, aż nagle podciąga się energicznie na niski konar, by zajrzeć do gniazda drozdów w rozwidleniu gałęzi.
– Pięć jajeczek! – woła.
A ja, znów ostro, wołam do niej:
– Cudownie!
To wszystko jednak wyobraźnia. Nie jesteśmy razem ani w pokoju, ani w lesie. Ja tutaj, w Londynie, stoję przy oknie i trzymam w ręku „Timesa”. Jakże śmierć wszystko zmienia! – tak samo jak podczas zaćmienia słońca znikają kolory i drzewa, kiedy ogarnia je cień, zdają się cienkie jak papier i sine. Odczuwa się lekki, chłodny wietrzyk i słychać ryk pojazdów po drugiej stronie przepaści. Ale już po chwili odległości zostają pokonane, dźwięki połączone, a kiedy spoglądam, drzewa, choć wciąż jeszcze blade, stają jak wartownik i strażnik, niebo układa swe kruche tło, a wszystko jest odległe, jakby wyniesione w górę, na szczyt wzgórza o świcie. Śmierć to sprawiła, śmierć stoi za listkami, za domami i wijącym się dymem, składa z nich nieruchomą, spokojną kompozycję, zanim zdążą nabrać jakichkolwiek pozorów życia. Tak nieraz z okien ekspresowego pociągu patrzyłam na wzgórza i pola i widziałam człowieka z kosą, który spojrzał na mnie zza żywopłotu, kiedy go mijaliśmy, i kochanków leżących w wysokiej trawie, którzy popatrzyli na mnie otwarcie, a ja otwarcie spojrzałam na nich. Opadł jakiś ciężar, znikło jakieś ograniczenie. W delikatnym powietrzu ciemne sylwetki moich przyjaciół wędrują swobodnie, przekraczając horyzont, a wszyscy pragną jedynie dobra, czule odsuwają mnie na bok i zstępują poza krawędź świata na statek, który czeka, by zabrać ich ku burzom lub ku ciszy. Tam moje oko nie dosięgnie. Lecz oni, jedno po drugim, całując mnie na pożegnanie i śmiejąc się czulej niż dotychczas, odchodzą i stawiają żagle już na zawsze, w ordynku gromadzą się nad brzegiem, jakby przez całe życie taki był ich kierunek. Teraz ujawniają się wszystkie nasze szlaki, począwszy od pierwszego, kręcą i zawracają, i biegną już razem pod dostojną sykomorą, gdzie niebo jest kruche, a koła i okrzyki brzmią raz wysoko, raz nisko, harmonijnie.
Ten prosty młody człowiek, którego niemal nie znałam, ukrył zatem w sobie potężną siłę śmierci. Usunął granice i scalił pojedyncze byty, przestał bowiem istnieć – tam, w tym pokoju, gdzie otwarto okna, a na zewnątrz śpiewają ptaki. Usunął się cichutko i choć jego głos był niczym, to jego milczenie jest głębokie. Rozłożył przed nami swoje życie jak płaszcz, po którym możemy przejść. Dokąd nas wiedzie? Podchodzimy do krawędzi i wyglądamy. Ale on już poszedł dalej, już blednie na odległym niebie, nam pozostaje delikatność zieleni i błękit przestworzy, ale choć świat jest tak przejrzysty, on już nie chce go znać, odwrócił się od nas, od grupki stojącej na samym skraju, znika, rozszczepiając świt na dwoje. Odszedł. Musimy wobec tego wracać.
Sykomora potrząsa liśćmi, czyniąc zamęt wśród płatków światła w głębokiej sadzawce powietrza, w której jest zanurzona, słońce celuje pomiędzy liśćmi wprost w trawę, pelargonie w ziemi płoną czerwienią. Po mojej lewej stronie rozlega się szloch, a zaraz potem kolejny, nagły, urywany, po prawej. Koła terkoczą niespójnie, omnibusy skupiają się w niezgodzie, zegar zapewnia z powagą, że minęło południe.
Czyli muszę wracać? Muszę patrzeć, jak zamyka się horyzont, wzgórze tonie i wyłaniają się ostre, mocne barwy? Nie, nie, Humphrey Hammond nie żyje. Nie żyje – białe prześcieradła, woń lilii, jedna pszczoła z brzęczeniem lata tam i z powrotem po pokoju. Gdzie teraz poleci? Jedna siedzi na dzwonku ogrodowym, nie znalazła tam zbyt wiele miodu, próbuje więc żółtych kwiatów pnącza, ale jaką nadzieję na miód można mieć w tych starych londyńskich ogrodach? Ziemia musi być tu sucha jak sól, rozsypana nad żelaznymi rurami ściekowymi i łukami tuneli.
Ale Humphrey Hammond! On nie żyje! Niech no jeszcze raz przeczytam to nazwisko w gazecie, niech no wrócę do moich przyjaciół, żebym ich tak prędko nie opuściła, umarł we wtorek, trzy dni temu, dwa dni chorował; i skończyło się, wielka operacja śmierci. Koniec, pewnie już go przykryła ziemia, ludzie wyznaczyli swoje szlaki odrobinę inaczej, ale są i tacy, którzy nie wiedzą i nadal kierują do niego listy, ich koperty, choć już leżą na stole, wyglądają na nieaktualne. Wydaje mi się, że nie żyje od wielu tygodni, lat; kiedy o nim myślę, niemal go nie widzę, a to jego zdanie, że ma zamiłowanie do mebli, nic nie znaczy. A jednak umarł, nawet najwspanialsze jego dokonanie nie wzbudza we mnie żadnego poruszenia.
Straszne! Straszne! Być tak nieczułą! Mam tu ten żółty fotel, na którym wtedy siedział, jest w nie najlepszym stanie, ale wciąż się trzyma, przetrwa nas wszystkich, i kominek zastawiony szkłem i srebrem, a Humphrey tymczasem jest ulotny, jak to pyliste światło, kładące się prążkami na ścianach i dywanie. W dniu, kiedy ja umrę, słońce będzie tak samo padało na szkło i srebro. Światło rozpościera swoją smugę milion lat do przodu, szeroka żółta ścieżka, sięgająca na nieskończoną odległość poza ten dom i miasto, tak daleko, że nie zostaje już nic, tylko morze, rozciągnięte płasko w nieskończoności zmarszczek pod słonecznym blaskiem. Humphrey Hammond – kim był Humphrey Hammond? – dziwny dźwięk, raz spękany, a raz gładki jak morska muszla.
Co za straszny łomot! Poczta! Te niewielkie białe prostokąty z rojowiskiem czarnych znaczków. „Mój teść... czy zechcesz przyjść na obiad...” Czy ona zwariowała, pisząc o swoim teściu? Wciąż jeszcze ma na sobie biały welon, łóżko jest białe i pochyłe, lilie, otwarte okno, kobieta, która na zewnątrz trzepie dywaniki? „Humphrey zarządza przedsiębiorstwem”. Humphrey – który nie żyje? „Przeniesiemy się, jak przypuszczam, do większego domu”. Do domu śmierci? „...gdzie musisz koniecznie nas odwiedzić na parę dni. Będę w Londynie, żeby kupić sobie żałobne stroje”. Och, nie mów mi, że on wciąż żyje! Och, czemu mnie tak oszukałaś?
Malowało się na niej takie nieszczęście, że wzrok sam prześlizgiwał się znad gazety ku owej twarzy, która bez tego wyrazu nic nie znaczyła, ale pod jego wpływem stawała się niemal symbolem ludzkiego losu. To w oczach widzimy życie; ludzkie oczy je poznają, a raz poznawszy, już nigdy, choćby starały się to ukryć, nie przestają być świadome – czego? Ze takie jest życie, chyba tego. Pięć twarzy naprzeciwko – pięć dojrzałych twarzy –
i ta wiedza na każdej z nich. Dziwne, jak bardzo ludzie chcą ją ukryć! Na każdej twarzy ślady powściągliwości: wargi zaciśnięte, oczy ocienione, każda z tych osób robi coś, by ukryć czy przytłumić tę wiedzę. Jedna pali, druga czyta, trzecia zagląda do notesu kieszonkowego, czwarta przygląda się planowi linii kolejowej wiszącemu na przeciwnej ścianie, a piąta – o piątej można powiedzieć tę straszną rzecz: piąta nie robi absolutnie nic. Patrzy na życie. Och, ty biedna, nieszczęsna kobieto, zagraj w tę grę – przez wzgląd na nas ukryj to, ukryj!
Zupełnie jakby mnie usłyszała, podniosła wzrok, lekko poruszyła się na siedzeniu i westchnęła. Zdawało się, że przeprasza, a równocześnie mówi do mnie: „Gdyby pani wiedziała!”. I znów zapatrzyła się na życie. Ależ ja wiem – odpowiedziałam jej w milczeniu, dla zachowania pozorów patrząc w „Timesa” – znam cały ten interes. „Pokój między Niemcami i siłami zjednoczonymi został wczoraj oficjalnie zawarty w Paryżu... pan Natti, premier Włoch... pociąg pasażerski zderzył się w Dancaster z pociągiem towarowym...” Wszyscy wiemy – „Times” wie – ale udajemy, że nie wiemy nic. Mój wzrok raz jeszcze powędrował ku krawędzi gazety. Kobietą wstrząsnął dreszcz, dziwacznie szarpnęła ręką ku środkowi swych pleców i potrząsnęła głową. Ja znów zanurzyłam się w wielkim zbiorniku życia. Weźmy cokolwiek – ciągnęłam – narodziny, śmierci, śluby, kronikę życia dworu, zwyczaje ptaków, Leonarda da Vinci, morderstwo w Sandhill, wysokie zarobki i koszty życia, weźmy cokolwiek – powtórzyłam – wszystko to jest w „Timesie”. A ona znowu z bezmiernym znużeniem pokręciła głową, która jak zmęczony wirowaniem bąk, w końcu znieruchomiała na jej szyi.
„Times” nie stanowił ochrony przez smutkiem takim jak jej smutek. Inni jednak się bronili. Przeciwko życiu najlepiej złożyć gazetę w kształt idealnego kwadratu, szeleszczącego, grubego, nieprzenikalnego. Uczyniwszy to, zza tej swojej tarczy rzuciłam ku niej szybkie spojrzenie. Ona ją przebiła, popatrzyła mi w oczy, jakby w ich głębi szukała choćby osadu odwagi, by zamienić go w wilgotną glinę. Sam jej tik nerwowy niszczył wszelką nadzieję, likwidował wszelkie iluzje.
I tak telepaliśmy się przez hrabstwo Surrey i dalej, w głąb Susseksu. Zerkając na życie, nie zauważyłam, kiedy inni podróżni jeden po drugim opuścili przedział, tak że w końcu zostałyśmy same, jeśli nie liczyć człowieka, który czytał. Oto stacja w Three Bridges. Wolno sunęliśmy wzdłuż peronu, w końcu się zatrzymaliśmy. Czy ten człowiek nas opuści? Modliłam się i o jedno, i o drugie: zakończyłam modlitwą o to, żeby został. W tej samej chwileczce wstał, z pogardą zmiął gazetę, jak coś, z czym się już uporał, szarpnął drzwi i zostawił nas sam na sam.
Nieszczęśliwa kobieta, pochylając się nieco do przodu, zwróciła się do mnie matowym i bezbarwnym głosem – mówiła o stacjach i wakacjach, o braciach w Eastbourne i o porze roku, która była wczesna czy też późna, już nie pamiętam. W końcu jednak, spojrzawszy przez okno, gdzie, wiem dobrze, zobaczyła tylko życie, westchnęła.
– Ciągłe rozjazdy... to jest wada...
Och, zbliżałyśmy się do katastrofy.
– Moja bratowa – gorycz jej tonu była jak cytryna na zimnej stali; zwracając się nie do mnie, lecz do siebie samej, wymamrotała: – Nonsens, tak by powiedziała... wszyscy to mówią. – A wypowiadając te słowa, wierciła się, jakby czuła skórę na plecach niczym u oskubanego bażanta na wystawie u drobiarza.
– Ach, ta krowa! – wybuchła nerwowo, jak gdyby wielka drewniana krowa na polu wstrząsnęła nią i uwolniła od jakiejś niedyskrecji.
Potem znów drgnęła i wykonała ów dziwaczny kanciasty ruch, który widziałam już wcześniej, jak gdyby po dreszczu, który ją przebiegł, jakiś punkt między łopatkami parzył ją czy swędział. I zaraz potem znów wyglądała na najnieszczęśliwszą kobietę świata, a ja raz jeszcze ją potępiłam, choć już nie z tym samym przekonaniem, jeśli bowiem byłaby jakaś przyczyna, a ja bym tę przyczynę poznała, z życia znikłby stygmat.
– Bratowe... – odezwałam się.
Ściągnęła wargi, jakby chciała na to słowo splunąć jadem; pozostały ściągnięte. Zrobiła tylko tyle, że zdjęła rękawiczkę i mocno potarła jakąś kropkę na szybie okna. Tarła, jakby chciała stamtąd zetrzeć coś na zawsze – jakąś plamę, jakieś nieusuwalne zanieczyszczenie. Kropka, pomimo całego jej wysiłku, pozostała na miejscu, a ona opuściła się z powrotem na oparcie, znowu z dreszczem i oczekiwanym przeze mnie drgnieniem ramienia. Coś mnie podkusiło, żeby też zdjąć rękawiczkę i potrzeć okno. I u mnie na szkle był jakiś paproch. A wtedy dreszcz przeszedł i po mnie, wygięłam rękę i skubnęłam się w środek pleców. Ja także odczuwałam swoją skórę jak wilgotną skórę kurczaka w sklepie z drobiem, pewne miejsce między łopatkami swędziało mnie i drażniło, jakby było lepkie, surowe. Dosięgnę? Starałam się, dyskretnie. Zobaczyła to. Uśmiech nieskończonej ironii, nieskończonego żalu przemknął jej po twarzy i zniknął. Ale porozumiała się ze mną, podzieliła sekretem, przekazała truciznę, już więcej się nie odezwie. Wycofując się do swojego kąta, chroniąc oczy przed jej wzrokiem, patrząc tylko na wzgórza i dolinki, szarości i fiolety zimowego pejzażu, zrozumiałam jej przesłanie, odcyfrowałam jej sekret, wyczytałam go z jej spojrzenia.
Bratowa nazywa się Hilda. Hilda? Hilda? Hilda Marsh – Hilda kwitnąca, Hilda w rozkwicie, matrona. Hilda stoi w drzwiach, kiedy podjeżdża taksówka, trzyma w dłoni monetę.
– Biedna Minnie, coraz bardziej jak pasikonik, a ten stary płaszcz miała też zeszłego roku. No cóż, przy dwójce dzieci w tych czasach więcej nic się nie da zrobić. Nie, Minnie, ja zapłacę. Och, ciebie bym uniosła, a co dopiero twój koszyk!
Weszły do jadalnego.
– Dzieci, ciocia Minnie!
Noże i widelce powoli opadają na stół. Dzieci schodzą z krzeseł (Bob i Barbara), sztywno wyciągają ręce, wracają na swoje miejsca, gapią się, raz po raz przeżuwając kolejne kęsy. (Ale to opuścimy: dekoracje, zasłony, porcelanę z ornamentem koniczyny, żółty owal sera, białe kwadraty krakersów – opuszczamy – och, ale zaraz! W połowie posiłku ciotką nagle wstrząsa dreszcz, Bob gapi się na nią z łyżką w ustach.
– Kończ deser, Bob – gorszy się Hilda.
– Czemu ona ma takie drgawki?
Opuszczamy, opuszczamy, aż dotrzemy na podest na górze, na stopniach mosiężne listwy, linoleum wytarte, och, tak! Sypialenka z oknem wychodzącym na dachy Eastbourne – zygzakowate dachy niczym grzbiety gąsienic, to w tę, to we w tę, czerwono-żółte paski z niebiesko-czarnych dachówek). No, Minnie, drzwi się zamykają, Hilda ciężkim krokiem schodzi do sutereny, ty odpinasz paski przy koszyku, kładziesz na łóżku mizerną nocną koszulę, stawiasz równiutko filcowe kapcie z futerkiem. Lustro – nie, unikasz lustra. Metodyczne ułożenie szpilek od kapelusza. Może coś jest w pudełeczku z muszel? Potrząsasz nim, tylko kolczyk z perełką, ten sam, co w zeszłym roku, to wszystko. A potem pociągnięcie nosem, westchnienie i siedzenie przy oknie. Trzecia, grudniowe popołudnie, siecze deszczem, jedna żarówka nisko, w świetliku magazynu tekstylnego, druga wysoko, w mieszkaniu jakiejś służącej – tyle się można domyślić. Czyli nie ma na co patrzeć. Chwila konsternacji – a potem o czym myślisz? (Zaraz, tylko na nią zerknę, śpi albo udaje, o czym by mogła myśleć, siedząc przy oknie o trzeciej po południu? O zdrowiu, pieniądzach, rachunkach, o swoim Bogu?) Tak siedząc na brzeżku krzesła i patrząc na dachy Eastbourne, Minnie Marsh modli się do Boga. Bardzo dobrze. Może też przecierać szybę, jakby chciała lepiej go dojrzeć, ale jakiego Boga ona widzi? Kim jest Bóg Minnie Marsh, Bóg uliczek w Eastbourne, Bóg trzeciej po południu? Ja także widzę dachy, widzę niebo, ale, o rety – te wizje bogów! A ten bardziej podobny do prezydenta Krugera niż do księcia Alberta – najwyżej tyle mogę dla niego zrobić, widzę, że siedzi w fotelu, w czarnym surducie, więc sprawia wrażenie grubej ryby, jeśli się wysilę, dodam mu ze dwa obłoki, a ręka, którą zanurza w chmurze, trzyma laskę, a może pałkę? – czarną, grubą, kolczastą – wstrętny stary brutal, Bóg Minnie Marsh! Czy to on zesłał świąd i swąd, i wstręt? Czy dlatego Minnie się modli? Z szyby ściera ślady grzechu. Och, ciążą na niej przestępstwa!
Mam swój asortyment przestępstw. Lasy migają i znikają – w lecie rosną tu dzwonki, a tu, na polance, wiosną kwitną prymulki. Rozstanie, tak? Dwadzieścia lat temu? Złamana przysięga? Ale przecież nie Minnie!... Ona była wierna. I jak opiekowała się matką! Wszystkie oszczędności poszły na nagrobki – wieńce pod szkłem, żonkile w słoikach. Ale zbaczam z kursu. Przestępstwo... Ktoś by powiedział, że trzymała swe smutki, zdusiła sekret – swą płeć, mógłby ktoś powiedzieć – na przykład uczeni. Ale co to za banialuki, żeby ją obciążać płcią! Nie – już bardziej było tak: kiedy dwadzieścia lat temu szła uliczką w Croydon, jej wzrok przyciągnęły zwoje fiołkowej wstążki skąpane w elektrycznym świetle na wystawie sklepu z tekstyliami. Zatrzymuje się – już po szóstej. Ale jeśli pobiegnie, dotrze na czas do domu. Przepycha się przez szklane drzwi obrotowe. Mają wyprzedaż. Płaskie koszyczki kipią od wstążek. Minnie przystaje, pociąga za jedną z nich, dotyka drugiej, takiej z tłoczonymi różyczkami – nie musi wybierać, nie musi kupować, w każdym koszyczku czekają niespodzianki.
– Zamykamy dopiero o siódmej.
No i zaraz jest już siódma. Biegnie, spieszy się, dociera do domu, ale za późno. Sąsiedzi, doktor, mały braciszek, czajnik, poparzony, szpital, nie żyje – a może to tylko szok z powodu winy? Ale szczegóły nic tu nie znaczą. Ważne, co nosi w sobie, to miejsce, grzech, powód do pokuty, zawsze już na plecach, między łopatkami.
– Tak – zdaje się mówić – to właśnie zrobiłam.
Czy to zrobiłaś i co zrobiłaś – wszystko mi jedno, nie tego mi trzeba. Wystawa sklepu tekstylnego w fiołkowych pętlach – tyle wystarczy, może to troszkę tanie, troszkę pospolite, skoro ma się pełny wybór przestępstw, a jednak tak wiele z nich (rzucę na nią okiem raz jeszcze – nadal śpi albo udaje! Biała, zmęczona, usta zaciśnięte: odrobina uporu, więcej niżby kto przypuszczał, ani śladu płci), tak wiele z nich to nie twoje przestępstwa, twoje przestępstwo było tanie, a tylko kara sroga, teraz bowiem otwierają się drzwi kościoła, twarda drewniana ławka bierze ją w objęcia, Minnie klęczy na brązowych płytkach, codziennie, zima, lato, świt, zmierzch (tak jak teraz) – modli się. Wszystkie grzechy z niej opadają, opadają, na zawsze opadają. Zbierają się w tym jednym miejscu. To miejsce: wypukłe, czerwone, piekące. I zaraz dostaje drgawek. Mali chłopcy pokazują palcem.
– Dziś Bob podczas lunchu...
Ale najgorsze są starsze kobiety.
Teraz już dłużej nie możesz się modlić. Kruger schował się za chmurami – zamazany, jakby malarz przeciągnął po nim płynną szarością, a potem dodał kroplę czerni – zniknął nawet koniec tej jego pałki. Tak się dzieje zawsze! Kiedy tylko go zobaczysz, poczujesz, ktoś musi przeszkodzić. Tym razem Hilda.
Ależ ty jej nienawidzisz! Na noc zamknie na klucz nawet drzwi do łazienki, choć tobie potrzeba tylko zimnej wody, a czasem, po złej nocy, mycie jakby trochę pomaga. A przy śniadaniu John i dzieci – posiłki są najgorsze, czasem przychodzą znajomi, paprotki tak całkiem ich nie zasłaniają, oni też się domyślają... Wychodzisz więc pospacerować po nabrzeżu, gdzie fale są bure, na wietrze lecą gazety, szklane budki są zielone i przewiewne, a krzesełka kosztują dwa pensy – za dużo, bo na plaży na pewno są kaznodzieje. O, a tu Murzyn, a tu zabawny człowiek, a tu człowiek z papużkami – biedactwa! Czy nikt tutaj nie myśli o Bogu? O tym w górze, nad molo, z laską – ale nie, nie ma nic, tylko szarość na niebie, a jeśli jest błękit, to zasłaniają go białe obłoczki, i muzyka – wojskowa muzyka – a co oni tu łowią? Łapią je? Ależ te dzieci się zagapiły! No to co, z powrotem do domu: „Z powrotem do domu!”. Te słowa mają znaczenie: mógłby je wypowiedzieć ten wąsaty starzec – nie, nie, on nic nie mówił, ale wszystko ma znaczenie: reklamy oparte o drzwi... nazwiska nad witrynami sklepów... czerwone owoce w koszach... głowy kobiet u fryzjera... wszystko to mówi: „Minnie Marsh!”. O, znowu drgawka. „Jajka tu tańsze!”. Zawsze się tak dzieje! Ja kieruję ją wprost na wodospad, w szaleństwo, a tymczasem ona, jak stado baranów we śnie, zawraca i umyka mi przez palce. Jajka tańsze. Biedna Minnie Marsh, przywiązana do brzegów świata, nie dla niej przestępstwa, smutki, rapsodie czy szaleństwo, nigdy nie spóźni się na lunch, burza nie zaskoczy jej bez płaszcza, niska cena jajek nigdy całkowicie nie umknie jej uwagi. Dociera do domu – czyści buty.
Dobrze cię odczytałam? Ale ludzka twarz – ludzka twarz ponad pełniusieńką stronicą druku zawiera więcej, więcej w sobie kryje. O, otworzyła oczy, spojrzała za okno, a w ludzkim oku – jak to określić? – jest pęknięcie, rozdział, tak że kiedy się sięga po łodyżkę, motyl odfruwa, ćma, która wieczorem wisi nad żółtym kwiatem – porusz się, unieś rękę – ulatuje, w dal, wzwyż. Nie uniosę ręki. Zostań na miejscu, drżyj – życie, duszo, duchu Minnie Marsh, czymkolwiek jesteś – ja także na swoim kwiecie... jastrząb ponad wzgórzem... sama, bo inaczej jaką wartość miałoby życie? Wznieść się, trwać bez ruchu o zmierzchu, w południe, trwać bez ruchu ponad wzgórzem. Machnięcie ręką – i już, w górę! I znów przysiada. Samotna, przez nikogo nie widziana, spogląda na wszystko w dole, takie spokojne, takie piękne. Nikt nie widzi, nikt nie dba. Cudze oczy to nasze więzienia, cudze myśli – nasze klatki. Przestrzeń nade mną, przestrzeń pode mną. Księżyc i nieśmiertelność... Och, ale spadam na ziemię! Czy ty też spadłaś, ty tam, w tym kącie – jak się nazywasz, kobieto, Minnie Marsh czy jakoś podobnie. O, siedzi tam, wczepiona w swój kwiat, otwiera torebkę, z której wyjmuje pustą skorupkę – jajko – kto to mówił, że jajka tańsze? Ty czy ja? Och, to ty mówiłaś w drodze do domu, pamiętasz, kiedy ten starszy pan, który nagle otworzył parasol – czy kichnął? W każdym razie Kruger sobie poszedł, a ty wróciłaś „z powrotem do domu” i czyściłaś buty. Tak. A teraz na kolanach kładziesz chusteczkę, na którą spadają maleńkie kwadraciki skorupki – kawałeczki mapy, puzzle. O, chętnie bym je złożyła w całość. Tylko siedź bez ruchu. Poruszyła kolanami i mapa poszła w strzępy. Po andyjskich zboczach toczą się z łoskotem białe bloki marmuru, miażdżą na śmierć całą grupę hiszpańskich mulników wraz z konwojem – łupy Drake’a, złoto i srebro. Ale wracając...
Do czego? Dokąd? Otworzyła drzwi i odstawiła parasolkę do stojaka – to się rozumie samo przez się, podobnie jak woń pieczeni wołowej z sutereny; wielokropek. Jest jednak coś, czego nie mogę wyeliminować, co muszę z pochyloną głową, z zamkniętymi oczami, z odwagą całego batalionu, niczym zaślepiony byk, zaatakować i rozwalić: to niewątpliwie postaci za paprotką, komiwojażerowie. Trzymałam ich cały czas w ukryciu z nadzieją, że jakoś znikną, a może raczej że się wyłonią, bo muszą, skoro to opowiadanie ma, tak jak powinno, rozwijać się ku bogactwu i pełni, ku przeznaczeniu i tragedii, tocząc się dalej z udziałem dwóch, jeśli nie trzech komiwojażerów oraz całego zagajnika aspidistry. „Pędy aspidistry tylko częściowo zasłaniały komiwojażera...” Różaneczniki zasłoniłyby go całkowicie, a w dodatku dorzuciłyby jeszcze szaleństwo bieli i czerwieni, za którym niezmiennie tęsknię, ale rododendrony w Eastbourne – w grudniu, na stole u Marshów – nie, nie, nie odważę się na to, tu chodzi o falbanki i filiżanki, paproszki i paprotki. Może później będzie chwila nad morzem. Co więcej, przez zielone ornamenty i ponad lodowcami ciętego szkła czuję, jak przyjemnie łaskocze mnie pragnienie, by spojrzeć na tego człowieka z naprzeciwka – bo wytrzymam tylko jednego. Czy to jest James Moggridge, którego Marshowie nazywają Jimmy? (Minny musi obiecać, że nie dostanie drgawek, zanim się z tym nie uporam). James Moggridge rozwozi, powiedzmy: guziki? – ale na ich wprowadzenie nie nadeszła jeszcze pora – duże i małe, na długich kartonikach, niektóre z pawim oczkiem, niektóre matowo-złote, z kwarcem, z gałązkami koralowca – ale, jak mówię, jeszcze nie nadeszła pora. Jimmy jeździ, a we wtorki, kiedy jest w Eastbourne, jada obiad u Marshów. Jego czerwona twarz, spokojne oczka – w zasadzie bynajmniej nie pospolite – potężny apetyt (to dobrze, nie spojrzy na Minnie, póki nie wybierze resztek sosu kawałkiem chleba), romb serwetki wetknięty za koszulę – to jednak prostackie i jakiekolwiek wrażenie wywiera na czytelniku, mnie w to proszę nie wciągać.
Przejdźmy sprytnie do rodziny Moggridge’a, wprawmy ją w ruch. Cóż, buty całej rodziny naprawia w niedziele sam James. Czyta „Truth”. A jego pasje? Róże – żona jest emerytowaną pielęgniarką, ciekawe – na litość boską, żebym mogła choć jedną kobietę nazwać imieniem, które mi się podoba! Ale nie, ona należy do nienarodzonych dzieci umysłu, niedozwolonych, niemniej kochanych, tak samo jak moje rododendrony. Ile osób umiera w każdej napisanej powieści – najlepsi, najdrożsi, tymczasem taki Moggridge żyje. To wina życia. Oto Minnie w tym momencie je to swoje jajko naprzeciwko mnie, a na końcu tych torów – minęliśmy już Lewes? – musi być Jimmy, bo inaczej czemu by drgnęła?
Musi być Moggridge – winne jest życie. Życie narzuca swe prawa, życie wchodzi w paradę, życie czai się za paprotką, życie to tyran, ale nie brutal! Nie, bo zapewniam, że przyszłam z własnej woli, przyszłam skuszona Bóg wie jaką wewnętrzną chęcią, przez paprotki i paprochy, zachlapany stół i brudne butelki. Nie mogę się powstrzymać, wchodzę i lokuję się gdzieś w solidnym ciele, w krzepkim kręgosłupie, tam, skąd potrafię wnikać głębiej albo znaleźć punkt podparcia w osobie, w duszy, w Moggridge’u. Potężna stabilność tkanki, kręgosłup twardy jak fiszbin, prosty jak dąb, żebra jak promieniste gałęzie, ciało jak naprężona plandeka, czerwone wgłębienia, serce, które zasysa i wypluwa, tymczasem wielkimi brązowymi kawałami wpadają mięso i hausty piwa, które zostaną na powrót ubite w krew – i tak docieramy do oczu. Coś dostrzegają zza aspidistry, coś czarnego, białego, paskudnego, teraz znów talerz, widzą zza aspidistry starą kobietę; „siostra Marsha, jakoś wolę Hildę”, teraz znów obrus, „Marsh nie będzie wiedział, co się złego dzieje u Morrisów...”, przegadać to, przynieśli sery, znowu talerz, obróć go – wielgachne paluchy; i ta kobieta naprzeciwko. „Siostra Marsha, ale ani trochę niepodobna, paskudna stara... Lepiej byś poszła karmić kury... Święte słowa, od czego ona ma te drgawki? Nie od tego, co ja powiedziałem? Rety, rety, rety, te staruchy. Rety, rety!”
(Tak, Minnie, wiem, że dostałaś drgawek, ale chwileczkę – James Moggridge).
– Rety, rety, rety.
Jaki to piękny dźwięk! Jak groch o suchą deskę, jak bicie serca starego wielorybnika, kiedy morze napiera ze wszystkich stron, a zieleń się chmurzy.
– Rety, rety – przelotny dzwon dla niespokojnych dusz, by ukoić je i pocieszyć, owinąć w płótno, szepcząc: „Wreszcie. Powodzenia!”, a potem: „Co sprawia pani przyjemność?” – bo chociaż Moggridge zerwałby dla niej jedną ze swoich róż, to już za późno, już po wszystkim. A teraz co? „Szanowna pani, spóźni się pani na pociąg”. Bo one się nie ociągają.
To jest męska metoda, to dźwięk, który rozbrzmiewa echem, katedra Świętego Pawła i motorowe omnibusy. Ale my zmiatamy okruchy. Och, Moggridge, nie zostaniesz? Musisz już iść? Przejeżdżasz dzisiaj przez Eastbourne którymś z tych niewielkich pojazdów? Czy to ty jesteś owym człowiekiem zastawionym zielonymi pudłami, który czasami ma zaciągnięte rolety, czasami siedzi ze spojrzeniem poważnym jak sfinks, w którego wyglądzie jest coś cmentarnego, jakby grabarz, trumna i zmrok wokół konia i woźnicy? Powiedz mi – ale już trzasnęły drzwi. Nigdy się już nie spotkamy. Moggridge, żegnaj!
Tak, tak, już idę. Na samą górę. Przez chwilkę jeszcze zwlekam. Jakże w umyśle wiruje błoto, jakiż wir zostaje po tych potworach, wody falują, zielsko kołysze się tam i z powrotem, raz zielone, raz czarne, rozbija się w piach, aż stopniowo atomy się gromadzą, osad przesiewa i oczy znów patrzą jasno i spokojnie, a na wargi ciśnie się modlitwa za tych, którzy odeszli, egzekwie za dusze tych, którym się kiedyś skinęło głową, a których już nigdy więcej się nie spotka.
James Moggridge już nie żyje, odszedł na zawsze. Cóż, Minnie... „Dużej tego nie zniosę”. Jeśli ona to powiedziała... (Muszę na nią spojrzeć; zgarnia skorupki w głębokie doliny). Z pewnością to powiedziała, oparłszy się o ścianę sypialni i skubiąc kuleczki na lamówce bordowych zasłon. Jednak kiedy jaźń rozmawia z jaźnią, kto mówi? – pogrzebana dusza, duch wciągnięty w głąb, w głąb, w głąb do wewnętrznej katakumby, jaźń, która przybrała welon i opuściła świat – może tchórzliwa, ale jakoś piękna, kiedy tak przemyka po ciemnych korytarzach ze swoją latarenką. „Dłużej tego nie zniosę – mówi jej duch. – Ten człowiek podczas lunchu, Hilda, te dzieci”. O nieba, jej szloch. Duch opłakuje swój los, duch miotany tu i tam, gnieżdżący się na malejących dywanach – mizerne punkty podparcia – skurczone strzępki całego zanikającego wszechświata: miłość, życie, wiara, mąż, dzieci, nie wiem sama, jakie wspaniałości i radości, na które zerkała jako dziecko. „To nie dla mnie, nie dla mnie”.
A jeszcze – babeczki, stary łysy pies? Maty z koralików, jak przypuszczam, i pociecha w bieliźnie. Gdyby Minnie Marsh została potrącona przez samochód i zabrana do szpitala, pielęgniarki, a nawet lekarze wykrzyknęliby... Oto widok i wizja – dal – niebieska plamka na końcu uliczki, a przecież mimo wszystko herbata jest aromatyczna, babeczka gorąca, a pies... „Benny, wracaj no do koszyka, mój panie, i zobacz, co mamusia ma dla ciebie!” Dlatego zdejmując rękawiczkę przetartą na kciuku, po raz kolejny stawiając opór zbliżającemu się coraz bardziej demonowi tego, co nazywa się wpadaniem w doły, wzmacniasz swe fortyfikacje, nawlekając szarą przędzę, przeciągając ją tam i z powrotem.
Przeciągając ją tam i z powrotem, na krzyż i dokoła, tkając sieć, przez którą sam Bóg – ćśś, nie myśl o Bogu! Jakie solidne te ściegi! Musisz być dumna, że tak cerujesz! Nie przeszkadzajmy jej. Niech światło powoli niknie, aż chmury pokażą podszewki pierwszych zielonych listków. Niech wróbel usiądzie na gałązce... i strąci wiszącą w jej zgięciu kropelkę... Czemu podnosisz wzrok? Jakiś dźwięk czy myśl? O wielkie nieba! Znowu to, co przedtem! Szyba okienna i zwoje fioletu? Ale przecież przyjdzie Hilda. Hańba, upokorzenie, och! Zamknij ten wyłom.
Minnie Marsh, naprawiwszy rękawiczkę, odkłada ją do szuflady. Zdecydowanym ruchem zamyka. Łapię odbicie jej twarzy w lustrze. Usta ściągnięte. Podbródek uniesiony wysoko. Potem sznuruje buty. Dotyka gardła. Jaka broszka? Jemioła czy czterolistna koniczynka? No i co się dzieje? Jeśli się nie mylę, puls przyspieszył, ten moment nadchodzi, nitki gnają, przed nami Niagara. Przychodzi załamanie! Niebiosa niech czuwają nad tobą! Minnie spada. Odwagi, odwagi! Staw temu czoło, zawalcz! Na litość boską, nie czekaj na wycieraczce! Przed tobą są drzwi. Jestem po twojej stronie. Odezwij się! Przeciwstaw się jej, zamąć w duszy!
– Och, bardzo przepraszam. Tak, tak, to jest Eastbourne. Zdejmę ją pani. O, tak, za rączkę. (Ale, Minnie, choć zachowujemy pozory, przejrzałam cię – jestem teraz z tobą).
– To cały pani bagaż?
– Bardzo jestem pani wdzięczna.
(Ale dlaczego się oglądasz? Hilda nie wyjdzie po ciebie na stację ani John, a Moggridge jeździ gdzieś po wschodnich obrzeżach Eastbourne).
– Poczekam tutaj z walizką, tak najbezpieczniej, proszę pani. Powiedział, że po mnie wyjdzie... O, idzie! To mój syn.
I odchodzą we dwoje.
Cóż, czuję się zakłopotana... Hm, Minnie, ty na pewno wiesz lepiej. Dziwny młody człowiek... Poczekajcie! Ja mu powiem – Minnie! Panno Marsh! – choć właściwie nie wiem. Jej płaszcz jakoś tak dziwnie powiewa. Ale to nieprawda, to nieprzyzwoite... O, jak on się nachyla, kiedy wychodzą ze stacji. Ona wyjmuje bilet. Na czym polega ta sztuczka? I już odchodzą ulicą, ramię w ramię... No i świat mi się zawalił! Na czym ja stoję? Co wiem? To nie Minnie. Nigdy nie istniał Moggridge. Kim jestem? Życie obnaża się do kości.
Jeszcze ostatnie spojrzenie na nich – on schodzi z krawężnika, ona idzie za nim, skręcają za róg sporego gmachu, a mnie na nowo ogarnia fala zdumienia. Tajemnicze postaci! Matka i syn. Kim jesteście? Czemu idziecie tą ulicą? Gdzie dziś położycie się spać? A jutro? Och, jakże to wszystko wiruje i wzbiera – porywa mnie na nowo! Ruszam za nimi. Ludzie przemieszczają się we wszystkie strony. Białe światło bryzga, rozlewa się. Szyby wystawowe. Goździki, chryzantemy. Bluszcz w ciemnych ogrodach. Wózki mleczarzy przed drzwiami. Gdzie tylko się udam, widzę was, tajemnicze postaci, skręcacie za róg, matki i synowie, wy, wy, wy. Przyspieszam, tropię. To, jak sobie wyobrażam, musi być morze. Szary pejzaż, ciemny jak popioły, woda mamrocze, porusza się. Jeśli padnę na kolana, jeśli odprawię rytuał, starożytne błazeństwa, to dla was, nieznane postaci, które uwielbiam, jeśli rozewrę ramiona, to aby was objąć, was do siebie przyciągam – cały zachwycający świat!
Kiedykolwiek by się człowiek obudził, trzaskały jakieś drzwi. Szli z pokoju do pokoju, ręka w rękę, tu coś podnosząc, tam otwierając, sprawdzając – para duchów.
– Tu to zostawiliśmy – odzywała się ona. A on dodawał:
– O, ale tu też.
– To jest na górze – mamrotała.
– Iw ogrodzie – dodawał szeptem.
– Cicho – mówili. – Bo ich pobudzimy.
Ale nie budziliście nas. O, nie.
„Szukają. Przesuwają zasłony”, mawialiśmy, a potem czytaliśmy kolejnych parę stron.
„Teraz znaleźli”, nabieraliśmy pewności, zatrzymując ołówek na marginesie. A potem, kiedy znużyliśmy się czytaniem, można było pójść i samemu się przekonać, dom pusty, drzwi stoją otworem, tylko gołębie grzywacze gruchają z zadowolenia, a od strony gospodarstwa dochodzi pomruk młockarni.
– Po co ja tu przyszłam? Czego tu szukam? Ręce miałam puste. Może wobec tego na górze?
Na strychu były jabłka. No więc z powrotem na dół. Ogród w bezruchu, jak zawsze, tyle że książka ześliznęła się na trawę.
Ale znaleźli to w salonie. Nie żeby ktoś ich kiedykolwiek widział. W szybach okiennych odbijały się jabłka, róże, wszystkie liście w oknach były zielone. Gdy poruszali się po salonie, tylko jabłko obracało się żółtą stroną. A jednak za moment, skoro tylko otworzyły się drzwi, to rozciągało się na podłodze, wisiało na ścianach, zwisało z sufitu – ale co? Ręce miałam puste. Cień drozda przeciął dywan, z najgłębszych studni ciszy grzywacz wydobył bąbelki dźwięku. „Schowane, schowane”, miękko bije puls domu. „Zakopany skarb, pokój...”, puls się nagle urwał. Ach, czy to był zakopany skarb?
Za moment światło blaknie. A zatem w ogrodzie? Ale drzewa tkają mrok dla wędrującego promienia słońca. Promień, którego ja szukam, tak subtelny, tak cenny, w spokoju zatopiony pod powierzchnią, zawsze płonie za szkłem. Tym szkłem była śmierć; śmierć nas rozdzielała; najpierw przyszła do kobiety parę wieków temu, pozostawiła dom, zapieczętowała wszystkie okna; pokoje ogarnął mrok. On porzucił dom, porzucił ją, pojechał na północ, na wschód, widział odwrócone gwiazdy na południowym niebie; szukał domu, znalazł go, porzucony u podnóży wzgórz. „Schowane, schowane”, z ochotą bije puls domu. „Skarb twój”.
Wiatr wyje w alei. Drzewa pochylają się i gną to w jedną stronę, to w drugą. Promienie księżyca jak szalone pluszczą i pławią się w deszczu. Ale promień lampy pada na wprost okna. Świeca płonie sztywno i spokojnie. Przechadzając się po domu, otwierając okna, szepcząc, by nas nie zbudzić, para duchów szuka swojej radości.
– Tu spaliśmy – mówi ona.
A on dodaje:
– Bezlik pocałunków.
– Budziliśmy się rano...
– Srebro pomiędzy drzewami...
– Na górze...
– W ogrodzie...
– Kiedy przychodziło lato...
– W zimowe zamiecie...
Gdzieś daleko zamykają się drzwi, stukają delikatnie jak puls serca.
Oni podchodzą bliżej, zatrzymują się w przejściu. Uderza wiatr, deszcz srebrzyście spływa po szkle. Oczy nam ciemnieją, nie słyszymy kroków tuż obok siebie, nie widzimy żadnej damy rozkładającej swą upiorną pelerynę. Jego ręka osłania latarnię.
– Patrz – mówi niemal bezgłośnie. – Smacznie śpią, na wargach mają miłość.
Pochylają się, trzymają nad nami srebrną lampę, wpatrują się długo i głęboko. Długo tu stoją. Wiatr dmie na wprost, płomień pochyla się lekko. Szalone promienie księżycowego blasku przecinają podłogę i ściany, a tam, gdzie się spotykają, kładą się plamami na pochylonych twarzach; twarze dumające, twarze, które badają śpiących, szukając swej ukrytej radości.
„Schowane, schowane”, bije z dumą serce domu.
– Długie lata... – wzdycha on. – Znowu mnie znalazłaś.
– O, patrz – mamrocze ona – spanie, czytanie w ogrodzie, śmiech, toczenie jabłek na strychu. Tu zostawiliśmy swój skarb...
Kiedy się pochylają, ich blask unosi mi powieki. „Schowane, schowane”, serce domu bije jak szalone. Budząc się, wołam:
– Och, więc to wasze – zakopane skarby? To światło w sercu?
Zaczęło się to wszystko tak: pewnego dnia po herbacie siedziałyśmy sobie w szóstkę czy siódemkę. Niektóre z nas patrzyły przez okno na drugą stronę ulicy, gdzie na wystawie modystki lampy jasnym blaskiem oświetlały szkarłatne pióra i złote pantofelki. Inne zabawiały się leniwie budowaniem na brzegu tacy z filiżankami maleńkich wieżyczek z cukru. Po jakimś czasie, jeśli dobrze sobie przypominam, przeniosłyśmy się bliżej kominka i zaczęłyśmy jak zwykle chwalić mężczyzn – jacy są silni, szlachetni, błyskotliwi, odważni i piękni, jak bardzo zazdrościmy tym wszystkim, które takim czy innym sposobem zdołały związać się z nimi na całe życie – kiedy Poll, dotychczas milcząca, nagle zalała się łzami. Poll, trzeba wam wiedzieć, zawsze była nieco osobliwa. Jej ojciec był dziwakiem. Zostawił jej w testamencie nielichy majątek, ale pod warunkiem że przeczyta wszystkie książki, które znajdują się w Bibliotece Londyńskiej. Pocieszałyśmy ją, jak tylko umiałyśmy, choć w głębi serca każda z nas wiedziała, że na nic się to zda. Bardzo lubimy Poll, ale żadna z niej piękność, chodzi z rozwiązanymi sznurówkami i pewnie kiedy wychwalałyśmy mężczyzn, myślała sobie, że z nią żaden nigdy nie będzie chciał się ożenić. W końcu łzy jej obeschły. Przez jakiś czas nie mogłyśmy zrozumieć nic z tego, co mówiła. Co dziwne, mówiła ze spokojnym sumieniem. Zaczęła od tego, że jak wiemy, spędza sporo czasu w Bibliotece Londyńskiej. Rozpoczęła czytanie, mówiła, na najwyższym piętrze, od literatury angielskiej i systematycznie schodzi coraz niżej, aż dotrze do „Timesa” na samym dole. A teraz, kiedy znalazła się w połowie, czy może w jednej czwartej, stała się rzecz straszna. Nie jest już w stanie więcej czytać. Książki nie są tym, czego się spodziewała.
– Książki – zawołała Poll, zrywając się z miejsca i przemawiając z ogromną rozpaczą, której nigdy nie zapomnę – w większości są niewymownie złe!
Wykrzyknęłyśmy oczywiście od razu, że wszak Shakespeare pisał książki, i Milton, i Shelley.
– Tak, tak – przerwała nam. – Jesteście, jak widzę, świetnie wykształcone. Ale nie należycie do Biblioteki Londyńskiej.
I tu rozszlochała się na nowo. W końcu, kiedy się nieco uspokoiła, otworzyła jedną z książek, których stosik zawsze ze sobą nosiła. Z okna, W ogrodzie czy jakoś podobnie brzmiał jej tytuł, a autor nazywał się Benton, Henson czy coś w tym rodzaju. Przeczytała nam pierwszych kilka stron. Słuchałyśmy w ciszy.
– Ależ to nie jest książka – odezwała się któraś z nas.
Poll wzięła więc inną. Tym razem była to historia, ale nie pamiętam już nazwiska autora. W miarę jak czytała, rosło w nas wzburzenie. Ani jedno słowo nie wydawało nam się prawdą, a styl, w jakim to było napisane, po prostu budził wstręt.
– Poezji! Poezji! – zawołałyśmy z niecierpliwością. – Przeczytaj nam coś z poezji!
Nie umiem nawet opisać beznadziei, która nas ogarnęła, kiedy Poll otworzyła niewielki tomik i odczytała te rozwlekłe, sentymentalne bzdury.
– To musiała napisać kobieta! – gorliwie stwierdziła któraś z nas. Ale nie. Poll poinformowała nas, że napisał to młody człowiek, jeden z najwybitniejszych poetów naszej doby. Oszczędzę wam opisu wstrząsu, jakiego doznałyśmy, dokonawszy tego odkrycia. Chociaż płakałyśmy wszystkie i błagałyśmy ją, by nie czytała więcej, Poll z uporem przedstawiła nam fragmenty Biografii lordów kanclerzy. Kiedy skończyła, Jane, która jest z nas najstarsza i najmądrzejsza, wstała i oświadczyła, że jej na przykład te urywki tekstu nie przekonały.
– Skoro mężczyźni piszą takie bzdury – zapytała – to po co nasze matki marnują swoje młode lata, wydając ich na świat?
Zapadła cisza, w której słychać było tylko, jak Poll szlocha:
– Po co, po co ojciec nauczył mnie czytać?
Pierwsza opamiętała się Clorinda.
– To wszystko nasza wina – stwierdziła. – Każda z nas umie czytać. Ale żadna, oprócz Poll, nigdy nie podjęła wysiłku, żeby to robić. Ja na przykład przyjęłam za oczywistość, że obowiązkiem kobiety jest spędzić młodość na rodzeniu dzieci. Podziwiałam moją matkę, że urodziła ich dziesięcioro, a jeszcze bardziej babkę, która wydała na świat piętnaścioro, i przyznam, że wzięłam sobie za cel, że sama urodzę dwudziestkę. Przez tyle wieków zakładałyśmy, że mężczyźni są równie pracowici, a ich dzieła mają równie dużą wartość. Podczas gdy my wydajemy na świat dzieci, oni, jak uważano, wydają na świat książki i obrazy. My zaludniłyśmy ziemię. Oni ją ucywilizowali. Ale skoro możemy czytać, co nas powstrzymuje przed ocenieniem rezultatów ich pracy? Zanim wydamy na świat kolejne dziecko, musimy się zobowiązać, że sprawdzimy, jaki ten świat naprawdę jest.
Wobec tego zawiązałyśmy Towarzystwo do Zadawania Pytań. Jedna z nas miała odwiedzić okręt wojenny, inna ukryć się w gabinecie uczonego, jeszcze inna – dostać się na zebranie przedsiębiorców, a wszystkie miałyśmy czytać książki, oglądać obrazy, chodzić na koncerty, na ulicy mieć oczy szeroko otwarte i bez ustanku zadawać pytania. Byłyśmy bardzo młode. Można się zorientować w skali naszej naiwności, jeśli powiem, że gdy żegnałyśmy się tego dnia wieczorem, ustaliłyśmy, iż celem życia jest wydawać na świat dobrych ludzi i dobre książki. Nasze pytania miały służyć sprawdzeniu, w jakim stopniu cele te osiągają obecnie mężczyźni. Przysięgłyśmy solennie, że nie wydamy na świat ani jednego dziecka, do czasu aż nie uzyskamy zadowalającej odpowiedzi.
Wyruszyłyśmy zatem: jedna do Muzeum Brytyjskiego, inne do Marynarki Królewskiej, jedne do Oksfordu, inne do Cambridge, poszłyśmy do Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, do galerii Tate, słuchałyśmy muzyki współczesnej w salach koncertowych, wybrałyśmy się do sal sądowych i na nowe sztuki teatralne. Żadnej nie zdarzyło się jeść z kimś obiadu, aby nie zadawać swojemu towarzyszowi określonych pytań i nie notować starannie odpowiedzi. Od czasu do czasu spotykałyśmy się i porównywałyśmy obserwacje. Ach, to były wesołe spotkania! Nigdy chyba nie śmiałam się tak jak wtedy, gdy Rose odczytywała swoje notatki na temat honoru oraz opisywała, jak przebrana za etiopskiego księcia udała się na pokład statku królewskiego. Kiedy kapitan odkrył mistyfikację, złożył jej wizytę (po cywilnemu) i zażądał satysfakcji.
– Ale jak? – zapytała.
– Jak? – ryknął. – Oczywiście za pomocą laski!
Widząc, że ze złości nie panuje już nad sobą, i szykując się na swe ostatnie chwile, pochyliła się. Ku swemu zdumieniu poczuła sześć leciutkich uderzeń w siedzenie.
– Honor Marynarki Brytyjskiej został pomszczony! – zawołał kapitan, a kiedy się podnosiła, ujrzała, że twarz ma zlaną potem i wyciąga do niej drżącą rękę.
– Precz! – wykrzyknęła Rose, przyjmując jego własną postawę i wściekły wyraz twarzy. – Teraz mój honor wymaga pomszczenia!
– Dżentelmeńskie słowa! – odpowiedział kapitan i popadł w głęboką zadumę. –Jeśli sześć razów zwróciło honor Królewskiej Marynarce – zastanowił się – ile jest wart honor cywilnego dżentelmena?
Stwierdził, że wolałby skonsultować tę kwestię z bracią oficerską. Rose odrzekła, że dla niej jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Pochwalił jej rozsądek.
– Niech no pomyślę – zawołał nagle. – Czy pani ojciec trzymał powóz?
– Nie – odpowiedziała.
– A konia? Pod siodło?
– Mieliśmy osła – przypomniała sobie – który ciągnął kosiarkę.
Twarz mu się rozjaśniła.
– Moja matka była z domu... – dodała.
– Na litość boską, człowieku, nie wspominaj nazwiska swojej matki! – wrzasnął, drżąc jak osika i czerwieniąc się po korzonki włosów, i chyba z dziesięć minut zajęło jej nakłanianie go, by działał dalej. W końcu zadekretował, że jeśli Rose wymierzy mu cztery i pół raza tam, gdzie kończą się plecy, w miejsce, które sam wskazał (to pół dlatego, oświadczył, że jej cioteczny dziad po kądzieli zginął pod Trafalgarem), to jej honor będzie znów jak nowy. Rzecz została wykonana, następnie razem udali się do restauracji, wypili dwie butelki wina, za które uparł się zapłacić, a następnie rozstali się z obustronnymi deklaracjami wieczystej przyjaźni.
Wysłuchałyśmy też relacji Fanny z pobytu w sądzie. Przy pierwszej wizycie doszła do wniosku, że sędziowie albo są zrobieni z drewna, albo też wcielają się w nich jakieś duże zwierzęta, wytresowane tak, by udawały mężczyzn poruszających się z wielką godnością, mamroczących i kiwających głową. Aby przetestować swoją hipotezę, w krytycznym momencie przewodu sądowego wypuściła na wolność rój przyniesionych w chusteczce niebieskich much, jednak nie była w stanie stwierdzić, czy istoty w togach wykazały obecność cech ludzkich, bowiem bzyczenie uśpiło ją tak skutecznie, że ocknęła się dopiero, kiedy więźniów wyprowadzano z sali do lochów. Niemniej na podstawie dowodów, które dostarczyła, przegłosowałyśmy, że nie ma mocnych podstaw, by zakładać, że sędziowie to ludzie.
Helen była w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, ale kiedy poprosiłyśmy ją o relację na temat obrazów, zaczęła odczytywać z bladoniebieskiego tomiku:
– O, dla dotyku ręki, która znikła, i dźwięku głosu, który zamilkł już. Do dom wrócił strzelec, do dom wrócił z boru. I wodze szarpnął. Słodka jest miłość, krótka jako mgnienie. Wiosna, o, słodka wiosna, roku królowa radosna. Ach, w Anglii być, kiedy tam kwitnie kwiecień! Mężczyźni trudzić się muszą, a niewiasty – płakać. Obowiązku ścieżyna to ku chwale gościniec...
Nie dało się dłużej słuchać tego bełkotu.
– Nie chcemy już poezji! – zwołałyśmy.
– Córy Albionu! – zaczęła Helen, ale w tym momencie usadziłyśmy ją siłą, w zamieszaniu strącając wazon i rozlewając wodę.
– Dzięki Bogu! – wykrzyknęła, otrzepując się jak pies. – Teraz potarzam się po dywanie, może uda mi się zetrzeć z grzbietu resztki flagi narodowej. A potem może... – I energicznie rzuciła się tarzać. Kiedy wreszcie się podniosła, zaczęła nam wyjaśniać, jak wyglądają współczesne obrazy, ale Castalia ją powstrzymała.
– Jaki jest przeciętny rozmiar takiego obrazu? – zapytała.
– Ze dwie stopy na dwie i pół – odrzekła Helen.
Castalia notowała jej opowieść, a kiedy Helen skończyła, starałyśmy się uniknąć nawzajem swojego wzroku, Castalia zaś oświadczyła:
– Ja, zgodnie z waszym życzeniem, spędziłam zeszły tydzień w Oxbridge, przebrana za posługaczkę. Tym sposobem miałam dostęp do pokoi kilku profesorów i postaram się teraz zdać wam relację, tylko że... – przerwała – nie wiem sama, jak to zrobić. Wszystko jest tak osobliwe. Ci profesorowie – podjęła po chwili – żyją w wielkich domach zbudowanych wokół trawników, każdy sam, jakby w celi. Mają tam wszakże wszelkie wygody i luksusy. Trzeba tylko nacisnąć guziczek albo zapalić lampkę. Ich papiery są utrzymywane w pięknym porządku. Książek mnóstwo. Nie ma żadnych dzieci ani zwierząt, chyba tylko z pół tuzina bezpańskich kotów i jeden staruszek gil. Pamiętam – znów zrobiła pauzę – jedną moją ciotkę, która mieszkała w Dulwich i hodowała kaktusy. Przez salon szło się do szklarni, gdzie na ciepłych rurach stały dziesiątki tych paskudnych, przysadzistych, kolczastych roślinek, każda w oddzielnej doniczce. Aloes kwitnie raz na sto lat, mówiła ciotka. Ale umarła, zanim to się zdarzyło...
Poprosiłyśmy, żeby trzymała się tematu.
– No cóż – podjęła – kiedy profesor Hobkin wyszedł, przejrzałam dzieło jego życia, edycję Safony. To osobliwa książka, gruba na sześć czy siedem cali, nie całkiem autorstwa Safony. O, nie. Większość zajmuje obrona czci Safony, którą jakiś Niemiec podważył, i zapewniam was, że absolutnie zdumiała mnie pasja, z jaką ci dwaj dżentelmeni się spierają, wiedza, którą demonstrują, genialna pomysłowość, z jaką rozprawiają o sposobach użycia pewnego przyrządu, na moje oko wyglądającego jak szpilka do włosów, zwłaszcza kiedy drzwi się otworzyły i sam profesor wkroczył do pokoju. Bardzo miły, łagodny, starszy dżentelmen, ale cóż on mógł wiedzieć o czci?
Opacznie ją zrozumiałyśmy.
– Nie, nie – zaprotestowała – jestem przekonana, że jest wcieleniem honoru, choć w niczym ani trochę nie przypomina kapitana Rose. Myślałam bardziej o kaktusach mojej ciotki. Cóż one mogły wiedzieć o czci?
Znów poprosiłyśmy, żeby nie schodziła z tematu: czy profesorowie Oxbridge przyczyniają się do wydawania na świat dobrych ludzi i dobrych książek, a więc tego, co jest celem życia?
– No proszę! – wykrzyknęła. – A mnie nie przyszło do głowy, żeby o to zapytać. Nie przyszło mi do głowy, że w ogóle coś wydają na świat.
– Zdaje mi się – odezwała się Sue – że popełniłaś błąd. Profesor Hobkin przypuszczalnie jest ginekologiem. Uczony to człowiek innego rodzaju. Uczony tryska humorem i inwencją, być może ma skłonność do wina, ale co z tego? Jest cudownym kompanem, szczodrym, subtelnym, wyposażonym w wyobraźnię – jak przystoi osobie rozumnej. Spędza bowiem życie w towarzystwie najcudowniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek istnieli.
– Hm – odrzekła Castalia. – Może powinnam tam wrócić i jeszcze raz to sprawdzić.
Jakieś trzy miesiące później tak się złożyło, że siedziałam sama, kiedy zjawiła się Castalia. Nie wiem co, ale coś w jej wyglądzie bardzo mnie poruszyło, nie mogłam się powstrzymać i rzuciłam się ku niej, by wziąć ją w ramiona. Była nie tylko bardzo piękna, wydawało się, że jest we wzniosłym nastroju.
– Wyglądasz na taką szczęśliwą! – zawołałam, kiedy usiadła.
– Byłam w Oxbridge – odpowiedziała.
– Zadawać pytania?
– Odpowiadać na nie – odrzekła.
– Nie złamałaś chyba naszej przysięgi? – spytałam z niepokojem, przyglądając się jej sylwetce.
– Och, ta przysięga... – odezwała się mimochodem. – Spodziewam się dziecka, jeśli to masz na myśli. Nie wyobrażasz sobie – wybuchła – jak przejmujące, jak cudowne, jak satysfakcjonujące jest...
– Co takiego?
– Odpowiadanie na pytania – dokończyła z pewnym zmieszaniem. I opowiedziała mi całą historię. Ale w środku opowieści, która zaciekawiła mnie i przejęła bardziej niż wszystko, co dotychczas słyszałam, wydała z siebie przedziwny krzyk, na wpół radosny, na wpół żałośliwy...
– Cześć! Cześć! Gdzie jest moja cześć? – zawołała. – Pomocy! Soli...
W pokoju nie było niczego poza miseczką z musztardą, którą już byłam bliska jej zaaplikować, kiedy Castalia odzyskała względną równowagę.
– Powinnaś była o tym pomyśleć trzy miesiące temu – odezwałam się z powagą.
– To prawda – odrzekła. – Myślenie o tym teraz nic już nie da. A na marginesie: to fatalne, że matka dała mi na imię Castalia.
– Och, Castalio, twoja matka... – zaczęłam, kiedy ona sięgnęła po miseczkę z musztardą.
– Nie, nie, nie – powiedziała, potrząsając głową. – Gdybyś sama była kobietą o nieskalanej czci, krzyczałabyś już na sam mój widok, tymczasem rzuciłaś się ku mnie i wzięłaś mnie w ramiona. Nie, Cassandro. Cześć żadnej z nas nie jest nieskalana.
I dalej sobie rozmawiałyśmy.
Tymczasem pokój z wolna się zapełniał, bo tego dnia miałyśmy dalej omawiać swoje obserwacje. Każda z nas, myślałam, ma wobec Castalii te same uczucia. Wszystkie ją ucałowały, okazując radość, że znów ją widzą. W końcu, kiedy zebrałyśmy się wszystkie, Jane wstała i oświadczyła, że czas zaczynać. Na początek stwierdziła, że już ponad pięć lat zadajemy pytania i chociaż rezultaty z konieczności pozostaną niekonkluzywne... – tu Castalia szturchnęła mnie, szepcząc, że tego nie jest wcale taka pewna. Następnie wstała i przerywając Jane w środku zdania, rzekła:
– Zanim powiesz cokolwiek więcej, chciałam się dowiedzieć: czy mam pozostać w pokoju? Ponieważ – dodała – muszę wyznać, że jestem kobieta nieczystą.
Wszystkie spojrzały na nią w zdumieniu.
– Spodziewasz się dziecka? – zapytała Jane.
Castalia skinęła głową.
Niezwykły był widok różnych reakcji na twarzach zgromadzonych. Przez pokój przetoczył się szmer, w którym dosłyszałam słowa „nieczysta”, „dziecko”, „Castalia” i tak dalej. Jane, sama bardzo poruszona, zapytała:
– Czy Castalia ma wyjść? Czy jest nieczysta?
Pokój wypełnił się takim gwarem, jakby wdarł się tu hałas z ulicy.
– Nie! Nie! Nie! Niech zostanie! Nieczysta? Co za bzdury!
A jednak zdawało mi się, że najmłodsze z nas, dziewczęta dziewiętnasto- czy dwudziestoletnie, wycofały się, jakby ogarnięte nieśmiałością. Pozostałe zaraz otoczyły Castalię i zaczęły ją wypytywać, aż w końcu zobaczyłam, jak jedna z tych młodych, które trzymały się z tyłu, podeszła nieśmiało i spytała:
– A więc czym jest cześć? To znaczy: czy to coś dobrego, złego czy bez znaczenia?
Castalia odpowiedziała tak cicho, że nie dosłyszałam.
– Wiecie, byłam wstrząśnięta – odezwała się inna – przez dobre dziesięć minut.
– Moim zdaniem – powiedziała Poll, która od wiecznego czytania w Bibliotece Londyńskiej robiła się coraz bardziej zrzędliwa – ta cała cześć to nic innego jak tylko niewiedza, najbardziej godny potępienia stan umysłu. Do naszego towarzystwa powinnyśmy przyjmować tylko osoby pozbawione czci. Głosuję za tym, żeby Castalia została przewodniczącą.
Reakcja była gwałtowna.
– Równie nie w porządku jest naznaczać kobiety czcią, jak i jej brakiem! – powiedziała Poll. – Niektóre z nas nie miały jeszcze okazji. Poza tym nie wierzę, aby Cassy mogła twierdzić, że postąpiła, tak jak postąpiła, jedynie z czystej miłości do wiedzy.
– On ma tylko dwadzieścia jeden lat i jest bosko piękny – powiedziała Cassy z zachwycającym gestem.
– Proponuję – wtrąciła Helen – żeby nie pozwalać mówić o czci lub jej braku nikomu oprócz zakochanych.
– A niech to – odpowiedziała na to Judith, która zajmowała się sprawami naukowymi. – Ja nie jestem zakochana, a chciałabym wyjaśnić swoją koncepcję, jak za pomocą ustawy parlamentarnej rozwiązać problem prostytucji i zapładniania dziewic.
I zaczęła nam wyjaśniać swój wynalazek, który miałby być ustawiony na stacjach metra i w innych miejscach publicznych, by za drobną opłatą zapewnić zdrowie całemu narodowi, niosąc zadowolenie jego synom i ulgę jego córkom. Następnie wymyśliła także metodę przechowywania w zamkniętych probówkach zarodków przyszłych lordów kanclerzy lub „poetów, malarzy czy muzyków”, kontynuowała, „to znaczy zakładając, że te gatunki jeszcze nie wyginęły, a kobiety nadal chcą rodzić dzieci...”.
– Oczywiście, że chcemy rodzić dzieci! – zawołała Castalia z niecierpliwością.
Jane zastukała w stół.
– To jest właśnie kwestia, którą mamy tu dzisiaj omówić – powiedziała. – Przez pięć lat starałyśmy się dowiedzieć, czy coś usprawiedliwia przedłużanie przez nas rodu ludzkiego. Castalia wyprzedziła naszą decyzję. Ale cała reszta wciąż jeszcze ma to przed sobą.
Teraz nasze wysłanniczki jedna po drugiej wstawały i prezentowały swoje sprawozdania. Cuda cywilizacji znacznie przekroczyły nasze oczekiwania, kiedy zatem dowiadywałyśmy się, że mężczyźni wzbijają się w powietrze, rozmawiają na odległość, wnikają w serce atomu i myślą ogarniają wszechświat, z naszych ust dobył się pomruk podziwu.
– Jesteśmy dumne – wołałyśmy – że nasze matki poświęciły swą młodość dla tak wielkiej sprawy!
Przysłuchująca się wszystkiemu uważnie Castalia wyglądała na jeszcze dumniejszą niż reszta. Jane przypomniała nam wtedy, że mamy wciąż sporo do przerobienia, a Castalia poprosiła, byśmy się pospieszyły. Zagłębiłyśmy się zatem w potężny gąszcz statystyki. Dowiedziałyśmy się, że populacja Anglii liczy tyle a tyle milionów, że taka to a taka część jest nieustannie głodna i przebywa w więzieniu, że przeciętna rodzina robotnicza jest taka i taka, że taki a taki procent kobiet umiera z powodu chorób okołoporodowych. Odczytano nam sprawozdania z wizyt w fabrykach, sklepach, dzielnicach nędzy i portach. Usłyszałyśmy opisy giełdy, potężnego domu finansowego w City oraz biur rządowych. Następnie omówiłyśmy kolonie brytyjskie oraz dane dotyczące naszych rządów w Indiach, Afryce i Irlandii. Siedziałam obok Castalii i widziałam, że robi się niespokojna.
– W tym tempie nigdy nie dojdziemy do żadnych wniosków – stwierdziła. – Wygląda na to, że cywilizacja jest o wiele bardziej skomplikowana, niż nam się zdawało, więc może byłoby lepiej ograniczyć się do naszego początkowego zagadnienia? Zgodziłyśmy się, że celem życia jest wydawać na świat dobrych ludzi i dobre książki. A cały czas rozmawiamy o samolotach, fabrykach i pieniądzach. Porozmawiajmy o ludziach i o sztuce, bo to jest sedno zagadnienia.
Wobec tego na środek wyszły te, które przepytywały towarzyszy swych posiłków, dzierżąc w rękach długie listy odpowiedzi na pytania sformułowane po solidnym namyśle. Dobry człowiek, zgodziłyśmy się, musi być uczciwy, pełen pasji oraz ideałów. Ale czy dana osoba ma te cechy, można jedynie stwierdzić, stawiając jej pytania, nierzadko dotyczące kwestii bardzo odległych od sedna sprawy. Czy Kensington to miłe miejsce do życia? Gdzie uczy się pana syn, a gdzie córka? Proszę mi powiedzieć, ile pan wydaje na cygara? Na marginesie, czy sir Joseph jest baronetem, czy tylko parem? Często wyglądało na to, że z odpowiedzi na tak trywialne pytania dowiadywałyśmy się więcej niż z tych stawianych bardziej bezpośrednio.
– Przyjąłem szlachectwo – powiedział lord Bunkum – bo żonie na tym zależało.
Nie pomnę już, w ilu przypadkach taka właśnie była motywacja.
– Kiedy się pracuje, tak jak ja, po piętnaście godzin na dobę... – W ten sposób zaczynało odpowiadać dziesięć tysięcy mężczyzn czynnych zawodowo.
– Nie, nie, oczywiście, że nie może pan czytać ani pisać. Ale dlaczego pan tak ciężko pracuje?
– Droga pani, kiedy rodzina rośnie...
– Ale dlaczego pana rodzina rośnie?
Na tym też zależało ich żonom, a może chodziło o Imperium Brytyjskie. Bardziej znaczące od odpowiedzi były jednak odmowy ich udzielenia. Bardzo niewielu gotowych było odpowiedzieć na wszystkie kwestie dotyczące moralności i religii, a odpowiedzi, które padały, nie były poważne. Sprawy wartości pieniędzy oraz władzy niemal bez wyjątku stawiały pytającą w niebezpiecznej sytuacji.
– Jestem pewna, że gdyby sir Harley Tightboots nie kroił akurat pieczeni baraniej, kiedy spytałam go o system kapitalistyczny, to podciąłby mi gardło. Uszłyśmy z życiem tylko dlatego, że oni są jednocześnie bardzo głodni i bardzo rycerscy. Tak nami pogardzają, że nie przejmują się tym, co mówimy.
– Oczywiście, że nami pogardzają – potwierdziła Eleanor. – Bo jak się odniesiecie do tego: prowadziłam badania wśród artystów. Wszak nigdy jeszcze kobieta nie była artystką, prawda, Poll?
– Jane-Austen-Charlotte-Bronte-George-Eliot – wykrzyknęła Poll jak uliczny sprzedawca ciastek.
– Niech ją szlag! – zawołała któraś. – Co za nudziara!
– Od czasów Safony nie było kobiety wybitnej... – zaczęła Eleanor cytatem z jakiegoś tygodnika.
– A teraz już wiadomo, że Safona to z lekka lubieżny wynalazek profesora Hobkina – przerwała jej Ruth.
– Tak czy inaczej nie ma żadnego powodu, by zakładać, że jakakolwiek kobieta kiedykolwiek umiała albo będzie umiała pisać – ciągnęła Eleanor. – Niemniej kiedy tylko znajdę się między pisarzami, nie przestają mówić mi o swoich książkach. „Arcydzieło!”, mówię im, albo: „istny Shakespeare” (przecież muszę coś powiedzieć), i zapewniam was, że mi wierzą.
– To niczego nie dowodzi – odezwała się Jane. – Oni wszyscy tak robią. Tyle że – westchnęła – to nam raczej niczego nie rozwiązuje. Może powinnyśmy się przyjrzeć teraz współczesnej literaturze. Liz, twoja kolej.
Elizabeth, wstając, powiedziała, że w celu przeprowadzenia swojego badania przebrała się za mężczyznę i została uznana za recenzenta.
– Przez ostatnich pięć lat dość regularnie czytałam nowe książki – powiedziała. – Najpopularniejszym żyjącym pisarzem jest pan Wells, następnie mamy pana Arnolda Bennetta, potem pana Comptona Mackenziego, panów McKennę i Walpole’a można ująć razem.
Usiadła.
– Ale przecież niczego się nie dowiedziałyśmy! – zaprotestowałyśmy. – Czy chcesz powiedzieć, że ci dżentelmeni zasadniczo zdystansowali Jane-Eliot i że literatura angielska... gdzie ta twoja recenzja? O, tutaj: „jest bezpieczna w ich rękach”?
– Bezpieczna, całkiem bezpieczna – odpowiedziała Liz, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. – Jestem przekonana, że dają nam więcej, niż sami otrzymują.
Tego wszystkie byłyśmy pewne.
– W porządku – naciskałyśmy – ale czy oni piszą dobre książki?
– Dobre książki? – powtórzyła, patrząc w sufit. – Musicie pamiętać – mówiła teraz niezwykle szybko – że ta literatura jest odbiciem życia. A nie zaprzeczycie chyba, że edukacja ma najwyższe znaczenie oraz że byłoby niezmiernie przykro znaleźć się samej późnym wieczorem w Brighton i nie wiedzieć, który pensjonat jest przyzwoity, a załóżmy, że do tego byłby to akurat deszczowy niedzielny wieczór, więc czy w takiej sytuacji nie byłoby przyjemnie pójść do kina?
– Ale co to ma do rzeczy? – zapytałyśmy.
– Nic, nic, zupełnie nic – odrzekła.
– No to powiedz nam prawdę – nalegałyśmy.
– Prawdę? Ale czy to nie wspaniałe – zaczęła – że pan Chitter od trzydziestu lat co tydzień pisze felieton o miłości lub o gorących grzankach z masłem i że wszystkich swoich synów wysłał do Eton...
– Prawdę! – zażądałyśmy.
– Ach, prawdę – zająknęła się Elizabeth. – Prawda nie ma nic wspólnego z literaturą.
I usiadłszy, odmówiła dalszych wyjaśnień.
Wszystko to wydało nam się pozbawione konkluzji.
– Drogie panie, musimy spróbować podsumować nasze wyniki – zaczęła Jane, kiedy szum od jakiegoś czasu dochodzący zza okna zagłuszył jej słowa.
– Wojna! Wojna! Wojna! Wypowiedziano wojnę! – krzyczeli na ulicy mężczyźni.
Popatrzyłyśmy na siebie w przerażeniu.
– Jaka wojna? – zawołałyśmy. – Jaka wojna?
Zbyt późno uświadomiłyśmy sobie, że nie przyszło nam do głowy skierować wysłanniczki do Izby Gmin. Całkiem o tym zapomniałyśmy. Zwróciłyśmy się do Poił, która dotarła już do działu literatury historycznej w Bibliotece Londyńskiej, by nas oświeciła.
– Dlaczego – spytałyśmy – mężczyźni chodzą na wojnę?
– Raz mają takie powody, a raz inne – odpowiedziała spokojnie Poll. – W 1760 na przykład... – krzyki z zewnątrz zagłuszyły jej słowa. – A znowu w 1797... w 1804... w 1866 to byli Austriacy, w 1870 Franko-Prusowie, a z kolei w 1900...
– Ale teraz jest 1914 – przerwałyśmy jej.
– Och, nie wiem, po co teraz idą na wojnę – przyznała.
* * *
Wojna minęła i trwał proces pokojowy, kiedy raz jeszcze znalazłam się w towarzystwie Castalii w pokoju, gdzie się kiedyś spotykałyśmy. Dla zabicia czasu zaczęłyśmy przeglądać protokoły naszych dawnych zebrań.
– Osobliwe zobaczyć – zamyśliłam się – co nas zajmowało pięć lat temu.
– Zgadzamy się – zacytowała Castalia, która czytała mi przez ramię – że celem życia jest wydawać na świat dobrych ludzi i dobre książki.
Nie skomentowałyśmy tego.
– Dobry człowiek musi w każdym razie być uczciwy, pełen pasji i ideałów.
– Cóż za kobiecy język! – zauważyłam.
– O Boże – zawołała Castalia. – Jakież byłyśmy głupie! To wszystko wina ojca Poll! – mówiła dalej. – Myślę, że zrobił to specjalnie: ten idiotyczny testament, to zmuszanie biedaczki, żeby przeczytała wszystkie książki w Bibliotece Londyńskiej. Gdybyśmy się nie nauczyły czytać – orzekła gorzko – być może nadal rodziłybyśmy dzieci w kompletniej niewiedzy, a to, uważam, było jednak najszczęśliwsze życie. Wiem, co masz zamiar powiedzieć na temat wojny – uprzedziła mnie – i o koszmarze rodzenia dzieci, żeby potem oglądać, jak są zabijane, ale tak czyniły nasze matki i ich matki, i jeszcze ich matki. I nie narzekały. Nie umiały czytać. Ja robiłam co w mojej mocy – westchnęła – żeby powstrzymać swoją córeczkę przed nauką czytania, ale jaki to ma sens? Dosłownie wczoraj złapałam Ann z gazetą w rączce, a ona zaczęła mnie wypytywać, czy „to jest prawda”. Za chwilę zapyta, czy pan Lloyd George jest dobrym człowiekiem, czy pan Arnold Bennett jest dobrym pisarzem, a w końcu i o to, czy wierzę w Boga. Jak mogę wychowywać córkę bez wiary w cokolwiek? – zapytała.
– Na pewno możesz ją nauczyć wierzyć w to, że umysł mężczyzny jest i zawsze będzie zasadniczo lepszy od umysłu kobiety – zasugerowałam.
Rozjaśniła się i zaczęła dalej wertować nasze stare protokoły.
– Tak – odezwała się – pomyśleć tylko o ich odkryciach, o matematyce, o nauce, filozofii, mądrości. – Wybuchła śmiechem. – Nigdy nie zapomnę starego Hobkina i tej szpilki do włosów! – powiedziała, wracając do czytania i chichotu; zdawało mi się, że jest zasadniczo szczęśliwa, kiedy nagle cisnęła zeszytem, mówiąc:
– Och, Cassandro, dlaczego się nade mną znęcasz? Czy nie wiesz, że nasza wiara w męski umysł jest największy błędem?
– Co? – wykrzyknęłam. – Zapytaj kogokolwiek w tym kraju: dziennikarza, nauczyciela, polityka czy barmana, a każdy ci powie, że mężczyźni są o wiele bystrzejsi od kobiet.
– Tak jakbym w to wątpiła – odpowiedziała z pogardą. – Jakżeby mogło być inaczej? Czy to nie my od początku czasów wychowywałyśmy ich, karmiły i otaczały opieką, tak żeby mogli być bystrzy, nawet jeśli niczego sobą nie reprezentują? To wszystko nasza zasługa! – zawołała. – Nalegałyśmy w sprawie intelektu, no to go teraz mamy. A to intelekt – mówiła dalej – leży u podstaw. Czy jest coś bardziej czarującego niż chłopiec, który jeszcze nie zaczął rozwijać swojego intelektu? Jest piękny z wyglądu, nie miewa humorów, instynktownie rozumie znaczenie sztuki i literatury, po prostu cieszy się życiem i sprawia, że cieszą się nim wszyscy wokół. Potem uczy się go, by rozwijał intelekt. Zostaje prawnikiem, urzędnikiem, generałem, pisarzem, profesorem. Codziennie idzie do biura. Co rok pisze książkę. Z produktów swego mózgu utrzymuje, biedaczysko, rodzinę. Niebawem nie może wejść do pokoju, by nas nie wprawiać w zakłopotanie. Patrzy z góry na każdą napotkaną kobietę i nie odważy się powiedzieć prawdy nawet własnej żonie; zamiast cieszyć oczy, musimy je zamykać, kiedy chcemy wziąć go w ramiona. To prawda, oni pocieszają się gwiazdami wszelkich kształtów, szarfami wszelkich kolorów i dochodami wszelkiej wysokości – ale czym my mamy się pocieszać? Ze za dziesięć lat będziemy mogły spędzić weekend w Lahore? Albo że nazwa najmniejszego owada w Japonii jest dwa razy dłuższa niż jego ciało? Och, Cassandro, wymyślmy jakąś metodę, dzięki której mężczyźni mogliby rodzić dzieci! To nasza jedyna szansa. Bo póki nie zajmiemy ich czymś niewinnym, nie uda nam się wydać na świat ani dobrych ludzi, ani dobrych książek! Zginiemy pod nawałą owoców ich niepohamowanej działalności i nie pozostanie nawet jeden człowiek, aby nieść wiedzę o tym, że kiedyś istniał Shakespeare!
– Za późno – odpowiedziałam. – Nie potrafimy zadbać nawet o te dzieci, które już mamy.
Kiedy rozmawiałyśmy, na ulicy ordynarnie i męcząco pokrzykiwali mężczyźni, a nadstawiwszy ucha, dowiedziałyśmy się, że właśnie podpisano traktat pokojowy.
Głosy zamarły. Padał deszcz, który z pewnością zakłócił właściwy przebieg pokazu fajerwerków.
– Moja kucharka na pewno kupiła „Wiadomości Wieczorne” i Ann sylabizuje je teraz przy herbacie. Muszę wracać do domu.
– To niedobrze, bardzo niedobrze – powiedziałam. – Kiedy już będzie umiała czytać, możesz nauczyć ją wiary tylko i wyłącznie w jedną rzecz. Tylko w siebie samą.
– No cóż, to by była jakaś odmiana – odrzekła Castalia.
Zebrałyśmy zatem protokoły naszego towarzystwa i chociaż Ann z wielkim zadowoleniem bawiła się lalką, my poważnie ofiarowałyśmy jej w prezencie całość tych zapisów, oznajmiając, że została wybrana na przewodniczącą Towarzystwa Przyszłości – na co biedactwo wybuchło płaczem.
Leniwie i obojętnie, lekko strząsając przestrzeń ze skrzydeł, obeznana ze swym szlakiem, czapla sunie między kościelną wieżą a niebem. Białe i odległe, zatopione w sobie niebo bezustannie zakrywa się i odkrywa, przemieszcza i zatrzymuje. Jezioro? Zamazać mu brzegi! Góra? Och, doskonale – słońce pozłaca zbocza. Puch, który opada. Potem paprocie czy białe piórka, na wieki wieków...
Pragnąc prawdy, oczekując jej, pracowicie destylując kilka słów, wiecznie pragnąc... (Krzyk podnosi się z lewej strony, zaraz potem z prawej. Koła uderzają nierówno. Omnibusy stłoczone w niezgodzie). Wiecznie pragnąc... (Zegar swymi dwunastoma uderzeniami uroczyście zapewnia, że minęło południe, światło sypie złotymi łuskami, dzieci się roją). Wiecznie pragnąc prawdy. Czerwona kopuła, na drzewach wiszą monety, dym wlecze się z kominów, szczek, wrzask, krzyk: „Żelazo na sprzedaż!” – a prawda?
Promieniście kierując się ku jednemu punktowi, nogi mężczyzn i nogi kobiet, czarne i pokryte warstewką złota... (Ta mglista pogoda... Cukru? Nie, dziękuję. Wspólnota przyszłości). Poblask ognia skacze i barwi pokój na czerwono, oszczędzając tylko czarne postaci o jasnych oczach, tymczasem na zewnątrz rozładowują ciężarówkę, panna Thingummy pije przy biurku herbatę, a szklana tafla chroni futra...
Nadęci, lżejsi niż listek, unosząc się na rogach, przewiewani przez koła, schlapani srebrem, w domu lub poza domem, zebrani, rozrzuceni, roztrwonieni, jak samotne łuski, zmiatani tam i z powrotem, zrywani, zatapiani, zbierani – a prawda?
Teraz snuć wspomnienia przed kominkiem, na kwadracie białego marmuru. Wznosząc się z głębi barwy kości słoniowej, słowa zrzucają z siebie czerń, rozkwitają i wnikają. Upadła książka, w płomień, w dym, w chwilowe rozbłyski – a teraz w podróż, kwadrat z marmuru zawieszony, minarety pod nim i indyjskie morza, tymczasem przestrzeń pędzi błękitem i gwiazdy połyskują – prawda? Albo teraz, zadowoleni z bliskości?
Leniwie i obojętnie czapla powraca, chmury zasnuwają gwiazdy, potem je obnażają.
No i oto jesteśmy, a kiedy rozejrzeć się po sali, widać, że metro, tramwaje i omnibusy, prywatne powozy, a nawet, śmiem przypuszczać, niejedno zaprzężone w gniadosze lando nieźle się natrudziły, rozsnuwając nici z jednego końca Londynu na drugi. Ale mnie zaczynają ogarniać wątpliwości...
Jeśli to rzeczywiście prawda, że Regent Street wrze, że traktat podpisany, a pogoda jak na tę porę roku wcale nie taka zimna i nawet za takie pieniądze nie znajdzie się mieszkania do wynajęcia, że przy grypie najgorsze są powikłania, i jeśli się zadumam nad tym, że zapomniałam napisać o zacieku w spiżarni, a w pociągu zgubiłam rękawiczkę, jeśli więzy krwi wymagają ode mnie, bym się wychyliła do przodu i z serdecznością uścisnęła dłoń wyciągniętą, być może z wahaniem...
– Siedem lat się nie widzieliśmy!
– Ostatnio w Wenecji.
– A gdzie teraz mieszkasz?
– Wiesz, najbardziej by mi pasowało późne popołudnie, chociaż gdyby to nie był dla ciebie zbyt wielki kłopot...
– Wiedziałam od razu!
– Tak czy inaczej wojna uczyniła wyrwę...
Jeśli takie strzałeczki przeszywają umysł, a do tego – tak bowiem działa ludzka zbiorowość – kiedy tylko jedna dotrze do celu, już goni ją następna; jeśli to wyzwala temperaturę, a na dodatek włączono właśnie elektryczne oświetlenie; jeśli powiedzenie jednej rzeczy w tak wielu przypadkach niesie ze sobą natychmiastową potrzebę wprowadzenia poprawek i korekt, wzbierającą niezależnie od żalów, przyjemności, próżności i pragnień – jeśli wszystkie te fakty, które mam na myśli, a także kapelusze, futrzane boa, fraki dżentelmenów i zapinki z pereł wypływają na wierzch – to jakie mamy szanse?
Szanse na co? Z minuty na minutę coraz trudniej mi powiedzieć, dlaczego pomimo wszystko siedzę tu, wierząc – ale nie potrafię powiedzieć w co, ani nawet przypomnieć sobie, kiedy się to ostatni raz zdarzyło.
– Widziałaś paradę?
– Król wyglądał na zmarzniętego.
– Nie, nie, nie. Ale o co chodziło?
– Kupiła dom w Malmesbury.
– Ma szczęście, że znalazła!
Wręcz przeciwnie, mnie się wydaje, że kimkolwiek by była, już przepadła, skoro wszystko to sprawa mieszkania, ubrania i mew, a w każdym razie wygląda na to, że o to chodzi setce ludzi, którzy siedzą tu wystrojeni, otoczeni murami, otuleni futrami, syci. Nie żebym ja miała się czym chwalić, skoro tkwię bezczynnie w złoconym fotelu, tak jak wszyscy rozgrzebując tylko ziemię, która przysypała wspomnienia, istnieją bowiem, jeśli się nie mylę, wyraźne sygnały, że wszyscy coś sobie przypominamy, nadaremnie czegoś poszukując. Po co się wiercić? Po co się martwić tym, jak leżą płaszcze, i o rękawiczki – zapiąć czy rozpiąć? A potem przyglądać się tej twarzy na tle ciemnego płótna, przed momentem tak uprzejmej i zarumienionej, teraz milczącej i smutnej, jakby w cieniu. Czy to dźwięk strojenia drugich skrzypiec za kulisami? O, wychodzą – cztery czarne postaci, niosą instrumenty – i sadowią się na wprost białych kwadratów pod rzęsistym światłem, opierają o pulpity czubki smyczków, jednocześnie je unoszą, lekko ustawiają w pozycji, a pierwszy skrzypek, spojrzawszy na muzyka siedzącego naprzeciwko, odlicza: raz, dwa, trzy...
Rozmach, rozprysk, rozkwit, pęd! Grusza na górskim szczycie. Tryskają źródła, spływają krople. Lecz wody Rodanu mkną szybkie, głębokie, pędzą pod arkadami, zagarniają płożące się wodne liście, omywają cieniem srebrne ryby, plamiste ryby, porwane przez pęd wody, a teraz chwycone w wir – to trudne miejsce – gdzie skupisko ryb, w jednym stawie, skaczą, pluszczą, ścierają ostre płetwy, a prąd taki wartki, że miele żółte otoczaki, raz dokoła, raz dokoła i jeszcze raz – uwolniły się, pędzą w dół, niemal wznoszą się w powietrze w niesłychanych spiralach, wiją się jak ostrużyny spod hebla... Jakaż cudowna dobroć trwa w tych, którzy kroczą lekko i z uśmiechem przechodzą przez świat! I w tych rozochoconych handlarkach ryb, które przycupnęły pod arkadą, w tych sprośnych starych babach, które śmieją się gardłowo i trzęsą, i zataczają, kiedy przechodzą z jednej strony na drugą, hu, ha!
– To oczywiście wczesny Mozart...
– Ale ta melodia, jak wszystkie jego melodie, napawa rozpaczą... chciałam powiedzieć: nadzieją. Co mam na myśli? To najgorsza muzyka! Chcę tańczyć, śmiać się, zajadać różowymi i żółtymi ciasteczkami, pić cienkie cierpkie wino. Albo słuchać nieprzyzwoitych historyjek – o, to by mi się teraz podobało. Im człowiek starszy, tym bardziej docenia nieprzyzwoitość. Ha, ha! Śmieję się. Z czego? Nie, pan nic takiego nie powiedział ani ten starszy pan obok... Ale przypuśćmy, przypuśćmy...
– Ćśś!
Unosi nas rzeka melancholii. Kiedy księżyc prześwieca przez kładące się na wodzie gałązki wierzby, dostrzegam twą twarz, słyszę twój głos i ptasie trele ponad łoziną. Co takiego szepczesz? Smutek, smutek. Radość, radość. Splecione z sobą, nierozdzielnie splątane, złączone w bólu, rozproszone w smutku – trzask!
Łódź tonie. Postaci powstają, wznoszą się, cieniutkie teraz niczym listek, nikną, aż staną się mroczną zjawą, która zwieńczona płomieniem, swą podwójną namiętność czerpie z mego serca. To dla mnie śpiewa, wznieca mój smutek, topi współczucie, miłością zalewa bezsłoneczny świat; kiedy ustaje, nie powściąga swej czułości, lecz zręcznie, subtelnie tka nić za nicią, aż w tym deseniu, w spełnieniu zjednoczą się rozdzieleni, szybuje, szlocha, spada, by spocząć, smucić się i radować.
Czemu zatem rozpaczać? Pytać – o co? Trwać w niedosycie? Powiadam, wszystko jest ustalone, tak, ułożone do snu pod kołderką z płatków róż i spada. Spada. Och, kończą. Jeden różany płatek, lecąc z ogromnej wysokości, niczym maleńki spadochronik spuszczony z niewidzialnego balonu, wiruje i chybotliwie trzepocze. Do nas nie dotrze.
– Nie. Nie. Nic nie zauważyłam. To najgorsza muzyka... te niemądre rojenia. Drugie skrzypce? Mówi pan, że spóźniały?
– O, stara pani Munro idzie po omacku... Z roku na rok coraz gorzej widzi, biedaczka, a jeszcze ta śliska podłoga...
Bezoka starość, posiwiały Sfinks... O, stoi na chodniku i z takim zdecydowaniem przywołuje czerwony omnibus!
– Jak cudnie! Jak oni świetnie grają! Jak... jak... jak!
Język to klakier. Sama prostota. Pióra w kapeluszu obok mnie są barwne i zabawne jak dziecięca grzechotka. Liść platanu błyska zielenią w szczelinie kurtyny, Bardzo to dziwne, bardzo przejmujące.
– Jak... jak... jak! Ćśś!
Oto kochankowie na łące.
– Jeśli, o pani, ujmiesz moją dłoń...
– Panie, zaufam ci całym sercem. Co więcej, ciała nasze pozostawiliśmy w sali balowej. Tu, na murawie, są tylko cienie naszych dusz.
– To zatem uścisk dusz naszych!
Drzewka cytrynowe potakują. Łabędź odbija od brzegu i sennie spływa z nurtem strumienia.
– Ale wracając... Poszedł za mną korytarzem, a kiedy skręciliśmy za róg, nastąpił mi na koronkę przy halce. Cóż mogłam uczynić innego, jak wykrzyknąwszy „ach!”, stanąć, by ją wziąć w palce? A wtedy on wyciągnął miecz, natarł, jakby kogoś chciał zadźgać na śmierć, wołając: „Szalony! Szalony! Szalony!”. Wydałam wówczas okrzyk, a książę, który siedział w wykuszu, pisząc coś w swojej welinowej księdze, wychynął w aksamitnej czapeczce i futrzanych pantoflach, porwał ze ściany rapier – dar króla Hiszpanii, wiecie – w tej chwili umknęłam, narzuciwszy tylko na siebie ten płaszcz, żeby ukryć porwaną suknię, żeby ukryć... Ale słuchaj! Rogi!
Kawaler tak szybko odpowiada damie, a ona biegnie w górę po skali, z takim dowcipem wymieniają komplementy, aż dotrą na szczyt namiętnego szlochu – słów nie da się zrozumieć, ale sens aż nadto jasny: miłość, śmiech, ucieczka, pogoń, niebiańska rozkosz – aż dźwięk srebrnych rogów, z początku daleki, lecz coraz wyraźniejszy, jakby seneszalowie składali hołd świtowi albo też oznajmiali złowrogą wieść o ucieczce kochanków... Zielony ogród, księżycowy staw, cytryny, kochankowie i ryby rozpływają się w opalowym niebie, na którego tle – podczas gdy do rogów dołączają trąbki wspomagane przez waltornie – wznoszą się białe arkady, solidnie wsparte na marmurowych kolumnach... Tupot i trąbienie. Dźwięki i dzwonienie. Twarde podstawy. Trwałe fundamenty. Marsz milionów. Zamęt i chaos przemierzają ziemię. Ale to miasto, ku któremu zmierzamy, nie z kamienia jest ani z marmuru, unosi się wytrwale, stoi niewzruszone, żadne oblicze ni flaga nie witają przybyszy. Porzuć więc nadzieję na pewną śmierć, pozostaw na pustyni mą radość, krocz nagi. Ogołocone kolumny nikomu dobrze nie wróżą, nie rzucają cienia, olśniewające, surowe. Opadam więc, wyzbyta gorliwości, pragnąc jedynie odnaleźć ulicę, rozpoznać gmachy, pozdrowić przekupkę z jabłkami, a do służącej, która otworzy, powiedzieć: „Jaka rozgwieżdżona noc”.
– Dobranoc. Dobranoc. Pani w tę stronę?
– Niestety. W tamtą.
Zieleń
Spiczaste szkliste palce zwieszają się w dół. Światło ześlizguje się ze szkła i skrapla w zieloną sadzawkę. Przez cały dzień dziesięć palców połysku po kropelce spływa zielenią na marmur. Pióra papużek – ich skrzekliwe krzyki – ostre klingi palm – także są zielone; zielone igły migoczące w słońcu. Ale twarde szkło skapuje na marmur; sadzawki unoszą się ponad piaskiem pustyni; chwiejnie przechodzą przez nie wielbłądy; sadzawki sadowią się na marmurze; otaczają je trzciny; zarastają chwasty; tu i tam jakiś biały kwiat; skoczy żaba; nocą tkwią w nich niepokruszone gwiazdy. Nadchodzi wieczór i cień zielenią omiata kominek; zmierzwioną toń oceanu. Nie nadpływają statki; fale bez celu kołyszą się pod pustym niebem. Noc; z igieł sączą się kropelki błękitu. Zieleń gaśnie.
Błękit
Potwór z zadartym nosem wyłania się spod powierzchni, a z jego tępych nozdrzy wytryskują dwie kolumny wody: płomiennobiałe w środku, rozpryskują się frędzlami błękitnych paciorków. Smugi błękitu kreślą linię na czarnym brezencie jego skóry. Przez usta i nozdrza tryska breją, zanurza się, ciężki od wody, a błękit zamyka się nad nim, gasząc polerowane kamyki jego oczu. Leży, wyrzucony na plażę, zwalisty, tępy, rozsiewa suche błękitne łuski. Ich metaliczny błękit plami zardzewiałe żelastwo na plaży. Błękitne są żebra wraku wiosłowej łódki. Fala toczy się pod błękitnymi dzwonami. Ale katedra jest inna, zimna, przesiąknięta kadzidłem, lekko błękitnawa od welonów madonn.
Pierzastobiały księżyc nie dawał niebu całkowicie mrocznieć. Kwiaty kasztanowców bieliły się przez całą noc wśród zielonych liści, na łąkach ciemniała trybula. Wiatr nie gnał przez dziedzińce Cambridge ani do Tatarii, ani do Arabii, lecz błąkał się sennie wśród szaroniebieskich obłoków ponad dachami Newnham College. Tam właśnie, w ogrodzie, między drzewami, Luna znajdowała przestrzeń do wędrówek, kiedy tylko jej potrzebowała, a skoro dostrzegała jedynie twarze kobiece, mogła swoją własną, czystą i pozbawioną rysów, swobodnie odsłonić, by spoglądać w okna, gdzie o tej porze, z opuszczonymi powiekami i dłońmi bez pierścionków ułożonymi na kołdrach, spały niezliczone kobiety. Chociaż tu czy tam wciąż jeszcze paliło się światło.
Można było pomyśleć, że w pokoju Angeli zapalono podwójne światło, ponieważ jaśniała ona sama oraz odbicie jej postaci wyłaniające się z prostokątnego lustra. Cała Angela była doskonale nakreślona – być może wraz z duszą. Lustro zawierało bowiem nieporuszony obraz – biel i złoto, czerwone pantofelki, jasne włosy ozdobione niebieskimi kamieniami i żadnej zmarszczki czy cienia, które mogłyby zakłócić gładziutki pocałunek między Angelą a jej odbiciem w szkle, jakby sama była zachwycona tym, że jest sobą. Chwila była w każdym razie pełna zachwytu – jasny obraz zawieszony w samym sercu nocy, niczym sanktuarium wydrążone w nocnej czerni. To naprawdę przedziwne – mieć przed sobą taki dowód, że wszystko jest jak należy, taką lilię unoszącą się na nieskazitelnej toni Czasu, nieustraszoną, jak gdyby to mogło wystarczyć – odbicie. Angela odwróciła się, porzucając rozmyślania, i lustro nie odbijało już niczego, może tylko mosiężną ramę łóżka, gdy dziewczyna, kręcąc się po pokoju, coś tam muskając, coś odrzucając, przemieniła się w kobietę domową, by zaraz znowu się zmienić: zasznurowała usta, usiadła nad czarną książką, by palcem zaznaczyć coś, co przecież nie mogło być solidnym pojęciem nauk przyrodniczych ani ekonomicznych. Tyle że Angela Williams była w Newnham College po to, by zarabiać na życie, i nawet w momentach wzniosłego zachwytu nie mogła zapomnieć o rachunkach swego ojca w Swansea, o matce nad balią w pralni: różowych sukienkach rozwieszonych na sznurku, dowodach na to, że nawet lilia nie pływa już nieskalana po wodnej toni, ale jak inni ma wizytówkę z imieniem i nazwiskiem.
A. Williams – można było odczytać w świetle księżyca, a obok jakaś Mary czy Eleonor, Mildred, Sarah lub Phoebe na prostokątnych kartonikach przypiętych do drzwi. Same nazwiska, nic, tylko wizytówki. W chłodnym białym świetle spłowiały i zesztywniały, aż mogło się wydawać, że wszystkie mają tylko jeden sens: stanąć w bojowym ordynku, gdyby ktoś wezwał je do gaszenia pożaru, tłumienia powstania lub zdawania egzaminu. Taka jest siła wizytówek przybitych do drzwi. Takie też jest podobieństwo tych białych kafli, korytarzy i drzwi do sypialni – do mleczarni albo klasztoru, miejsca odosobnienia i dyscypliny, gdzie stoi misa mleka, chłodna i czysta, gdzie odbywa się wielkie pranie bielizny.
W tym właśnie momencie zza drzwi dobiegł cichy śmiech. Zegar pruderyjnym tonem wybił godzinę – raz, dwa. Jeżeli miał to być z jego strony rozkaz, z pewnością został zignorowany. Pożar, powstanie, egzamin – wszystko to zostało teraz przykryte śnieżną warstewką śmiechu albo delikatnie wyrwane z korzeniami, dźwięk bowiem jakby wydobywał się z głębin, by łagodnie rozwiać godzinę, zasady, dyscyplinę. Łóżko zasłane było kartami. Sally siedziała na podłodze. Helena na fotelu. Dobra Bertha z założonymi rękami przy kominku. A. Williams weszła, ziewając.
– Ponieważ jest to absolutnie i nieznośnie wstrętne – powiedziała Helena.
– Wstrętne – zawtórowała Bertha.
Ziewnęły.
– Nie jesteśmy eunuchami.
– Widziałam, jak wślizguje się z powrotem tylną bramą w tym swoim starym kapeluszu. Oni nie chcą, żebyśmy się dowiedziały.
– Oni? – odezwała się Angela. – Ona!
I w śmiech.
Rozłożono karty, żółte i czerwone opadły na stół, dłonie zabawiały się nimi. Dobra Bertha wsparła głowę o fotel i głęboko westchnęła. Chętnie położyłaby się spać, ponieważ jednak noc jest darmowym pastwiskiem, niezmierzoną łąką, ponieważ noc to bezkształtne bogactwo, trzeba wpełznąć w jej ciemność. Obwiesić ją klejnotami. Nocą dzielimy się w sekrecie, a dzień przemierzamy całym stadem. Rolety podniesione. Nad ogrodem mgła. Siedząc na podłodze pod oknem (podczas gdy pozostałe kobiety grały), miała wrażenie, że ciało i umysł, zjednoczone, unoszą się w powietrze i suną ponad krzewami. Tymczasem ona tak bardzo miała ochotę wyciągnąć się na łóżku i spać! Była przekonana, że nikt tak jak ona nie czuje potrzeby snu; pokornie – sennie – z nagłym opadaniem i szarpaniem głowy, czuła, że inne są całkowicie rozbudzone. Kiedy zaśmiały się razem, w ogrodzie jakiś ptak zaćwierkał przez sen, jakby ten śmiech...
Tak jakby ten śmiech (przysnęła na chwilę) odfrunął niczym opar i miękkimi, elastycznymi strzępkami przyczepiał się do roślin i krzewów, aż ogród zamglił się i zachmurzył. Ale zaraz zamiecione podmuchem wiatru krzewy skłoniły się, a biały opar odfrunął w świat.
Unosił się ze wszystkich pokoi, w których spały kobiety, czepiał się krzewów jak mgła, a potem, uwolniony, odpływał w dal. Spały starsze kobiety, które po przebudzeniu natychmiast wezmą w ręce drogocenne stery władzy. Teraz jednak leżą gładkie i bezbarwne, w głębokim uśpieniu, otoczone, podtrzymywane przez młode ciała, które, zebrane przy oknie, wylewają na ogród musujący, nieodpowiedzialny śmiech: śmiech ciała i umysłu, wraz z którym odpływają zasady, godziny, dyscyplina, ogromnie zapładniający, ale bezkształtny, chaotyczny, zostawiający ślad, osad i strzępki oparu na różanych krzewach.
– Ach – westchnęła Angela, stojąc przy oknie w nocnej koszuli. W jej głosie był ból. Wychyliła się na zewnątrz. Mgła pękła, jakby rozciął ją ten głos. Podczas gdy inne grały, ona opowiadała Alice Avery o zamku Bamborough, o wieczornej barwie piasku, na co Alice rzekła, że do niej napisze i ustalą dzień, w sierpniu, i pochyliwszy się, pocałowała ją, a przynajmniej dotknęła jej głowy dłonią, Angela zaś, absolutnie niezdolna, by usiedzieć w miejscu, jak ktoś, w czyim sercu biją w wichrze morskie fale, tam i z powrotem przemierzała pokój (który był świadkiem tej sceny), wymachując rękami, by rozładować owo przejęcie, owo zdumienie tym niewiarygodnym pochyleniem cudownego drzewa, na którego wierzchołku rosną złote owoce – bo czyż jeden z nich nie spadł jej właśnie w ramiona? Przyciskała do piersi jego blask: coś, czego nie wolno dotykać, o czym nie wolno myśleć ani rozmawiać, czemu trzeba pozwolić lśnić. A potem, powoli odkładając tu pończochy, tam pantofle, kładąc na nich starannie złożoną halkę, Angela, której nazwisko brzmi Williams, zdała sobie sprawę, że – jak to wyrazić? – minęły miriady skłębionych wieków i teraz na końcu tunelu widać światełko, życie, świat. Wszystko to rozciągało się pod nią – absolutnie dobre, absolutnie cudowne. Takiego oto dokonała odkrycia.
Bo też jak tu się dziwić, że leżąc w łóżku, nie potrafiła zamknąć oczu – coś nieodmiennie je odmykało – skoro w płytkiej ciemności fotel i komoda wyglądały statecznie, a lustro ze spopielałym śladem dnia sprawiało wrażenie drogocennego? Ssąc kciuk jak dziecko (w listopadzie zeszłego roku skończyła dziewiętnaście lat), leżała w tym dobrym świecie, w tym nowym świecie, w tym świecie na końcu tunelu, aż pragnienie, by wyjść temu światu na spotkanie albo być od niego szybszą, sprawiło, że odrzuciła koce, skierowała się ku oknu, a wyglądając na ogród, który otulała mgła – wszystkie okna były otwarte, jedno z nich jarząco niebieskie, w oddali coś pomrukiwało, to przecież świt, nadchodził poranek – zawołała jakby z bólu:
– Och!
Miranda spała w sadzie, wyciągnięta na leżaku pod jabłonią. Książka zsunęła się jej w trawę, a palec, można by pomyśleć, wskazywał na zdanie: „Ce pays est vraiment un des coins du monde ou le rire desfilles éclate le mieux. zupełnie jakby właśnie w tym miejscu usnęła. Opale na jej palcu zalśniły zielenią, różem, potem znów oranżem, bo wypełniło je sączące się przez gałęzie jabłoni słońce.
I zaraz pod wpływem bryzy purpurowa sukienka Mirandy załopotała jak kwiat na łodyżce, trawa się skłoniła, a biały motyl zakołował tuż nad jej twarzą.
Cztery stopy wyżej wisiały jabłka. Nagle rozległ się przenikliwy hałas, jak uderzenia w gongi z popękanego mosiądzu: gwałtowne, nierówne, brutalne. A to tylko dzieci w szkole recytowały chórkiem tabliczkę mnożenia – nauczyciel przerwał im z nagła, zbeształ je, a one po chwili znów zaczęły swoją recytację. Ale ten hałas przeszedł cztery stopy ponad głową Mirandy, przecisnął się pomiędzy gałęziami, dotarł do synka mleczarki, który zamiast siedzieć w szkole, zbierał w zaroślach jeżyny, a na ten dźwięk skaleczył się kolcem w palec.
Następnie rozległ się samotny krzyk – smutny, ludzki, brutalny. Stary Parsley był naprawdę pijany jak bela.
Potem najwyższe liście jabłoni, płaskie na tle błękitu jak rybki, trzydzieści stóp nad ziemią zadźwięczały nutą zadumy i smętku. To kościelne organy grały któryś z Hymnów dawnych i współczesnych. Dźwięk wypłynął z kościoła, a stado kwiczołów, lecących gdzieś w ogromnym pędzie, roztrzaskało go na drobne atomy. Miranda spała w najlepsze trzydzieści stóp niżej.
Potem znów ponad jabłoniami i gruszami, jakieś dwieście stóp nad śpiącą w sadzie Mirandą, zadudniły dzwony, nieciągłe, posępnie, dydaktycznie, bowiem sześć biednych wiejskich kobiet z parafii przyjmowało właśnie sakrament, pastor składał więc niebiosom dzięki.
A ponad tym wszystkim chorągiewka na wieży kościelnej, zgrzytając przeraźliwie, odwróciła się z południa na wschód. Zmienił się wiatr. Szumiał ponad wszystkim, ponad lasem, nad łąkami, nad wzgórzami, wiele mil ponad Mirandą, która spała w sadzie. Wiał i wiał, bezoki, bezmózgi, bez przeszkód, które mogłyby mu stawić opór, aż zawrócił i skierował się z powrotem na południe. Wiele mil niżej, w miejscu nie większym niż ucho igielne, Miranda zerwała się na równe nogi i wykrzyknęła:
– Ojej, przecież ja się spóźnię na herbatę!
Miranda spała w sadzie – a może wcale nie spała, bo jej wargi poruszały się bardzo delikatnie, jakby mówiły: „Ce pays est vraiment un des coins du monde... oil le rire des filles... éclate... éclate... éclate... éclate...”, a potem uśmiechnęła się, a jej ciało całym swym ciężarem opadło na tę olbrzymią Ziemię, która unosi się, myślała sobie, by nieść mnie na swym grzbiecie, jakbym była listkiem albo królową (w tym momencie dzieci recytowały tabliczkę mnożenia), albo, myślała dalej Miranda, mogłabym leżeć na szczycie klifu, a nade mną kwiliłyby mewy. Im wyżej latają, rozmyślała, kiedy nauczyciel beształ dzieci, a Jimmy’ego tłukł po kłykciach, aż puściła się krew, tym głębiej spoglądają w morze – w morze, powtórzyła, a jej palce się rozluźniły, wargi zacisnęły delikatnie, jakby płynęła w morzu, a potem, kiedy w górze rozległ się krzyk pijaka, z uczuciem ekstazy wzięła wdech, bo usłyszała w nim wołanie samego życia, które odzywa się szorstkim językiem ukrytym w szkarłatnych ustach, wiatrem, dzwonami, łukowatymi, zielonymi liśćmi kapusty.
Naturalnie, kiedy organy grały melodię jednego z Hymnów dawnych i współczesnych, Miranda brała ślub, a gdy po udzieleniu sakramentu sześciu wiejskim biedaczkom odezwały się dzwony, pod wpływem ich posępnych, nieciągłych uderzeń przyszło jej na myśl, że to dudni sama ziemia, wstrząsana kopytami galopującego konia („Och, muszę tylko poczekać!”, westchnęła), i miała wrażenie, że wszystko zaczęło się poruszać, krzyczeć, galopować, fruwać wokół niej, ponad nią i ku niej według jakiegoś wzoru.
Mary rąbie drewno, pomyślała, Pearman zagania krowy, wozy wracają z pól, jeździec... – i prześledziła linie, które ci ludzie, te wozy, ptaki i ów jeździec wyznaczają w pejzażu, aż wydało się jej, że wszystko jest kierowane tu czy tam, wzdłuż i wszerz dzięki uderzeniom jej własnego serca.
Wiele mil nad nią zmienił się wiatr, złota chorągiewka na kościelnej wieży zaskrzypiała, a Miranda podskoczyła i krzyknęła:
– Ojej, przecież ja się spóźnię na herbatę!
Miranda spała w sadzie, ale ale czy naprawdę spała? Jej purpurowa sukienka rozciągała się pomiędzy dwiema jabłoniami. W sadzie rosły dwadzieścia cztery jabłonie, niektóre lekko pochyłe, inne znów prościutkie, a ich pnie rozkładały się ku górze w szerokie korony i formowały czerwone lub żółte okrągłe krople. Każda jabłoń miała dosyć przestrzeni. Niebo dokładnie dopasowało się do liści. Kiedy zawiał wietrzyk, linia gałęzi na tle muru delikatnie się pochyliła, a potem wróciła na dawne miejsce. Pliszka przeleciała na ukos z kąta w kąt. Do opadłego jabłka w ostrożnych podskokach zbliżył się drozd, wróbel przefrunął z drugiego muru tuż nad trawą. Kolejne poruszenia hamowały wzrost drzew, wszystko zamykały mury otaczające sad. Wiele mil niżej ziemia była ściśnięta, na powierzchni zmarszczona od falującego powietrza, a amarantowa smużka rozcinała błękitozieleń w rogu sadu. Kiedy wiatr się zmienił, kiść jabłek zawirowała tak wysoko, że aż przysłoniła dwie krowy na polu („Ojej, przecież ja się spóźnię na herbatę!”, zawołała Miranda), a potem jabłka znów zawisły równiutko na tle muru.
Pani Dalloway powiedziała, że rękawiczki kupi sama.
Big Ben bił właśnie, kiedy wyszła na ulicę. Jedenasta – nieużywana jeszcze godzina – była świeża, jakby dopiero co rozdano ją dzieciom na plaży. Ale w niespiesznym kołysaniu powtarzających się uderzeń brzmiała powaga, coś poruszającego było w szumie kół i szuraniu nóg.
Nie ma wątpliwości, że nie wszyscy mieli przed sobą radosne sprawunki. Można o nas powiedzieć o wiele więcej niż to tylko, że chodzimy ulicami Westminsteru. Sam Big Ben nie byłby niczym więcej niż zestawem nadgryzionych przez korozję stalowych prętów, gdyby nie Biuro Administracji Jego Królewskiej Mości. Tylko dla pani Dalloway ta chwila była pełna, dla pani Dalloway czerwiec był świeży. Szczęśliwe dzieciństwo – Justin Parry wydawał się cudownym facetem nie tylko swoim córkom (jako ławnik był oczywiście słaby), kwiaty o zmierzchu, idący w górę dym, jazgot kruków zawsze spadający z wysoka w październikowym powietrzu – nic nie jest w stanie zastąpić dzieciństwa. Listek mięty albo filiżanka z niebieskim brzeżkiem sprowadzają je na powrót.
Biedne łobuziaki, westchnęła, maszerując przed siebie. Ach, tuż pod same końskie pyski, o ty mały czorcie! No i została na krawężniku z wyciągniętą ręką, a Jimmy Davies szczerzył się już z drugiej strony.
Urocza kobieta, wytworna, energiczna, zdumiewająco siwa przy tych różowych policzkach – tak dostrzegł ją spieszący do biura Scrope Purvis, kawaler Orderu Łaźni. Wysztywniła się lekko, czekając, aż przejedzie ciężarówka Durtnalla. Big Ben uderzył po raz dziesiąty. Ołowiane kręgi rozpuszczały się w powietrzu. Duma każe jej trzymać się prosto, duma odziedziczona, przekazywana, nabyta wraz dyscypliną i cierpieniem. Jak ludzie cierpieli, jakże cierpieli, zadumała się, myśląc o pani Foxcroft wczoraj w ambasadzie, obwieszonej klejnotami, udręczonej do szczętu, bo ten miły chłopiec nie żyje, a stary dwór (ciężarówka Durtnalla przejechała) będzie musiał przejść w ręce kuzyna.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odezwał się przed sklepem z porcelaną Hugh Whitbread, przesadnym gestem unosząc kapelusz, znali się bowiem od dzieciństwa. – Dokąd to się wybierasz?
– Uwielbiam chodzić po Londynie – odpowiedziała pani Dalloway. – Naprawdę, to lepsze niż spacery na wsi.
– A myśmy właśnie przyjechali – poinformował ją Hugh. – Niestety do doktorów.
– Milly? – spytała pani Dalloway natychmiast współczująco.
– Tak jakby – odpowiedział Hugh Whitbread. – Coś w tym rodzaju. Dick w porządku?
– Pierwsza klasa! – odrzekła Clarissa.
Oczywiście, myślała, idąc dalej, Milly jest mniej więcej w moim wieku – pięćdziesiąt, pięćdziesiąt dwa lata. Więc pewnie chodzi o te sprawy, ton jego głosu o tym świadczył, doskonale to przekazał. Kochany, stary Hugh, pomyślała pani Dalloway, przypominając sobie z rozbawieniem, z wdzięcznością, z czułością, jaki nieśmiały, niczym brat – prędzej by umarła, niż porozmawiała ze swoim bratem – był zawsze Hugh w czasie pobytu w Oksfordzie i jak się zjawił, a zdaje się, że jedno z nich (a niech to!) nie umiało jeździć konno. Więc jakżeby kobiety miały zasiadać w parlamencie? Jakże miałyby działać razem z mężczyznami? Bo przecież istnieje ten nadzwyczaj głęboki instynkt, coś w środku, w człowieku, czego się nie da przekroczyć, nie ma nawet co próbować, a mężczyźni tacy jak Hugh szanują to, nie trzeba więc o niczym wspominać i dlatego właśnie, myślała Clarissa, stary, dobry Hugh budzi w człowieku uwielbienie.
Przeszła przez Łuk Admiralicji i na końcu pustej ulicy z cienkimi drzewkami dostrzegła biały kopiec Wiktorii, wzdętą macierzyńskość Wiktorii, jej obfitość i swojskość, niezmiennie śmieszną, a jednak jakże wzniosłą, pomyślała pani Dalloway i przypomniała sobie Kensington Gardens i tę starą panią w okularach w rogowej oprawie, i to, jak niania kazała jej stać bez ruchu i dygnąć przed królową. Nad pałacem powiewała flaga, zatem król i królowa wrócili. Dick poznał ją kiedyś na jakimś lunchu – przemiła kobieta. To tyle znaczy dla biednych, pomyślała Clarissa, i dla żołnierzy. Po jej lewej stronie na piedestale stał heroicznie człowiek z brązu z karabinem – wojna południowoafrykańska. To ma znaczenie, myślała pani Dalloway, idąc w stronę pałacu Buckingham. Oto i on: solidny, jasno oświetlony słońcem, bezkompromisowy, prosty. Bo to jest sprawa charakteru, pomyślała, czegoś wrodzonego, właściwego rasie, czegoś, co Hindusi szanowali. Królowa odwiedzała szpitale, otwierała kiermasze dobroczynne – królowa Anglii, myślała Clarissa, spoglądając na pałac. Już o tej porze z bramy wyjechał samochód, żołnierze zasalutowali, brama się zamknęła. A Clarissa, przeszedłszy na drugą stronę ulicy, trzymając się bardzo prosto, weszła do parku.
Czerwiec wydobył już z drzew każdy listek. Westminsterskie matki o piersiach upstrzonych plamkami słońca karmiły swoje młode. Całkiem szacownie wyglądające dziewczęta leżały rozciągnięte na trawie. Starszy pan schylił się bardzo sztywno, podniósł zmiętą gazetę, rozprostował i wyrzucił. Jakie to okropne! Wczoraj wieczorem w ambasadzie sir Dighton stwierdził: „Jeśli chcę, żeby mi człowiek przytrzymał konia, wystarczy, że wyciągnę rękę”. Jednak kwestia religijna jest dużo poważniejsza niż ekonomiczna, twierdzi sir Dighton, co wydało się jej bardzo interesujące w ustach kogoś takiego jak on. „Ach, ten kraj nigdy się nie dowie, co utracił”, stwierdził, mówiąc z własnej inicjatywy o kochanym Jacku Stewarcie.
Lekko wspięła się na niewielkie wzniesienie. Powietrze aż drżało od energii. Z Floty do Admiralicji przebiegały depesze. Wydawało się, że Piccadilly, Arlington Street i Mail wręcz ocierają się o powietrze w parku i unoszą liście na drzewach, upalnie, połyskliwie, falami tej boskiej witalności, którą Clarissa tak uwielbiała. Jeździć konno, tańczyć, uwielbiała to wszystko. Albo na wsi chodzić na długie spacery, rozmawiając o książkach, o tym, co zrobić z własnym życiem, bo w młodych ludziach jest zdumiewająco dużo zarozumialstwa – czego to człowiek nie mówił! Ale przynajmniej miało się jakieś przekonania. Wiek średni to diabelstwo. Ludzie tacy jak Jack nigdy się o tym nie przekonają, pomyślała, bo on nigdy, przenigdy nie myślał o śmierci, nigdy, mówiło się, nie był świadom, że umiera. I nigdy już nie załka, że – jak to szło? – skroń przyprószona siwizną... Już mu skwapliwych nie zada katuszy troska, co trawi świat... czarę spełnili, gdy krążyła wkoło... Już mu skwapliwych nie zada katuszy troska, co trawi świat... [Clarissa cytuje urywki z poematu P.B. Shelleya Adonais: elegia na śmierć Johna Keatsa (przeł. J. Kasprowicz) oraz rubajat O. Chajjama z wersji E. Fitzgeralda.] Clarissa wyprostowała się.
Ale Jack by na nią krzyczał! Cytować Shelleya na Piccadilly!
– Brakuje ci szpilki – powiedziałby. Nienawidził bezguścia u kobiet. – Mój Boże, Clarisso! Mój Boże, Clarisso! – słyszała go teraz, jak na przyjęciu w Devonshire House komentuje wygląd biednej Sylvii Hunt, naszyjnik z bursztynowi fatalną starą suknię z jedwabiu. Clarissa wyprostowała się, bo przed chwilą mówiła na głos, a teraz była już na Piccadilly, mijała budynek o smukłych zielonych kolumnach i z balkonami, mijała kluby, gdzie w oknach leżały stosy gazet, dom starej lady Burdett-Coutts, gdzie wisiała kiedyś glazurowana biała papuga, i obok Devonshire House, bez złoconych lampartów, hotelu Claridge, gdzie – musi pamiętać – Dick prosił ją, żeby zostawiła bilecik dla pani Jepson, zanim ta wyjedzie. Bogaci Amerykanie potrafią być czarujący. I już pałac St James, jak dziecięca budowla z cegieł, a teraz – minęła Bond Street – znalazła się przy księgarni Hatcharda. Nie kończący się strumień, nie kończący, nie kończący. Lords, Ascot, Hurlingham – co się teraz odbywa? Słodziutka, pomyślała, patrząc na frontyspis jakiegoś tomu wspomnień w witrynie, to chyba sir Joshua albo Romney, figlarna, jasna, beztroska, ten rodzaj dziewczyny – zupełnie jak jej Elizabeth – jedyny prawdziwy rodzaj dziewczyny. A, i ta absurdalna książka, Soapy Sponge, którą Jim cytował jak najęty, i sonety Shakespeare’a. Znała je na pamięć. Z Philem kiedyś przez cały dzień kłóciła się o Czarną Damę, a Dick tego wieczoru w czasie obiadu oświadczył wprost, że nigdy o niej nie słyszał. I naprawdę właśnie z tego powodu za niego wyszła! Nigdy nie czytał Shakespeare’a! Musi być jakaś tania książeczka, którą by mogła kupić dla Milly – Cranford Elizabeth Gaskell, oczywiście. Czy może być coś bardziej ujmującego niż krowa w halce? Gdyby tylko ludzie mieli dziś taki rodzaj poczucia humoru, pomyślała Clarissa, taki rodzaj szacunku dla samych siebie, bo pamiętała te szerokie stronice, zakończenia zdań, postacie – rozmawiało się o nich, jakby były rzeczywiste. Wszystkiego, co wspaniałe, trzeba szukać w przeszłości, pomyślała. Już mu skwapliwych nie zada katuszy troska, co trawi świat... Nie spali cię już słońce lata... A teraz nie zapłacze, nie zapłacze, [Urywki z Cymbelina W. Shakespeare’a (przeł. S. Barańczak).] powtórzyła, błądząc wzrokiem nad wystawą, bo kołatało jej to w głowie; sprawdzian wielkości poezji – współcześni nigdy nie napisali o śmierci niczego, co by się chciało czytać, pomyślała, i odwróciła się.
Omnibusy za samochodami, samochody za furgonetkami, furgonetki za taksówkami, taksówki za samochodami – a tu otwarte auto, w środku dziewczyna, sama. Do czwartej na nogach, stopy mrowią, wiem, wiem, pomyślała Clarissa, bo dziewczyna wyglądała na wykończoną, na wpół spała, po tańcach wciśnięta w róg samochodu. Nadjechało kolejne auto i kolejne. Nie! Nie! Nie! Clarissa uśmiechnęła się dobrodusznie. Ta gruba dama naprawdę się postarała, ale brylanty? Orchidee? O tak wczesnej porze? Nie! Nie! Nie! Ten wspaniały policjant uniesie rękę, kiedy nadejdzie właściwy moment. Przejechał jeszcze jeden samochód. Przecież to kompletnie niepociągające! Dlaczego dziewczyna w takim wieku podkreśla sobie oczy na czarno? I jeszcze ten młody człowiek, z dziewczyną, o tej godzinie, gdy nasz kraj... Ten podziwu godny policjant podniósł dłoń, a Clarissa, zauważywszy, że się zachwiał, wolnym krokiem przeszła przez ulicę i skierowała się ku Bond Street, spojrzała w wąską krętą uliczkę, żółte plakaty, grube karbowane druty telegraficzne rozciągnięte na niebie.
Przed stuleciem jej prapradziadek, Seymour Parry, który uciekł z córką Conwayów, spacerował po Bond Street. Parry’owie chadzali po Bond Street od stulecia i bardzo możliwe, że spotkali Dallowayów (Leighów po kądzieli), idących w przeciwnym kierunku. Jej ojciec ubrania kupował u Hilla. W witrynie znajdowała się bela sukna, a na czarnym stole stał tylko jeden dzban, potwornie drogi, niby gruby płat różowego łososia na bloku lodu w sklepie rybnym. Klejnoty były wykwintne – różowe i oranżowe gwiazdy, stras, hiszpański, pomyślała, i łańcuchy ze starego złota, gwiaździste sprzączki, maleńkie broszki, które damy o wysokich koafiurach nosiły na atłasie w kolorze morskiej wody. Ale nie ma co się przyglądać. Trzeba oszczędzać. Musi iść dalej, minąć marszanda, u którego wisi jeden z tych dziwacznych francuskich obrazów, jakby ktoś dla żartu porozrzucał confetti – różowe i niebieskie. Ktoś, kto zawsze żył wśród obrazów (to samo zresztą z książkami i z muzyką), pomyślała Clarissa, idąc wzdłuż Aeolian Hall, nie da się nabrać na takie żarty.
Nurt Bond Street zatamowany. Oto – niby królowa w czasie turnieju, wyniesiona wysoko, władcza – lady Bexborough. Siedzi w powozie, wyprostowana, samotna, popatrując przez lornetkę. Z nadgarstka zwisa luźno biała rękawiczka. W czerni, ubrana dość obskurnie, a jednak, pomyślała Clarissa, jak to niesłychanie widać, to wychowanie, szacunek dla samej siebie, umiejętność niewypowiedzenia nawet jednego zbędnego słowa, ucinania wszelkich plotek. Zdumiewająca przyjaciółka, po tylu latach nikt nie potrafi znaleźć w niej choćby szczelinki, a teraz, proszę, jest tutaj, pomyślała Clarissa, mijając księżnę, która czekała wypudrowana, absolutnie nieruchoma, a Clarissa oddałaby wszystko, by być taka jak ona, być panią Clarefield, móc rozmawiać o polityce jak mężczyzna. Ale ona nigdy nigdzie nie bywa, myślała Clarissa, i nie ma sensu jej zapraszać, a tymczasem powóz przejechał, lady Bexborough została uniesiona dalej niczym królowa na turnieju, choć przecież nie ma po co żyć, stary jest coraz słabszy i mówią, że ona ma tego wszystkiego dosyć, pomyślała Clarissa, a łzy naprawdę cisnęły się jej pod powieki, kiedy wchodziła do sklepu.
– Dzień dobry – odezwała się swoim czarującym głosem. – Rękawiczki – powiedziała wykwintnie przyjaznym tonem i kładąc torebkę na ladzie, zaczęła wolniutko rozpinać guziczki. – Białe – dodała. – Powyżej łokcia. – I spojrzała wprost w twarz ekspedientki, ale to chyba nie była ta dziewczyna, którą pamięta? Ta wyglądała dość staro.
– Te naprawdę na mnie nie pasują – powiedziała Clarissa.
Ekspedientka spojrzała.
– Nosi pani bransoletki?
Clarissa rozprostowała palce.
– Może to przez te moje pierścionki?
Dziewczyna wzięła szare rękawiczki i przeszła na drugi koniec lady.
Tak, pomyślała Clarissa, jeśli to jest ta dziewczyna, którą pamiętam, ma o dwadzieścia lat więcej... Przy ladzie była poza nią tylko jedna klientka, siedziała bokiem, wsparta na łokciach, z nagą dłonią opuszczoną, jakby lekko nieobecna; niczym postać na japońskim wachlarzu, pomyślała Clarissa, być może zbytnio nieobecna, choć niektórzy mężczyźni by się nią zachwycili. Dama znów smutno pokiwała głową. Kolejne rękawiczki były za duże. Odwróciła lusterko w przeciwną stronę.
– Powyżej nadgarstka – zganiła siwowłosą kobietę, która spojrzała i przytaknęła.
Czekały; zegar tykał, Bond Street szumiała, przytłumiona, odległa, kobieta oddaliła się z rękawiczkami w dłoni.
– Powyżej nadgarstka – powtórzyła dama ponuro, podnosząc głos. Będzie musiała zamówić krzesła, lody, kwiaty, numerki do garderoby, myślała Clarissa. Przyjdą ludzie, których nie chce widzieć, a inni nie. Będzie stała przy drzwiach. Sprzedają tu pończochy – jedwabne. Damę poznaje się po rękawiczkach i butach, mawiał stary wuj William. Przez drżące srebro wiszących jedwabnych pończoch spojrzała na tę damę, przygarbioną, z opuszczoną ręką, torebką ześlizgującą się z ramienia, nieobecnym wzrokiem wbitym w podłogę. Byłoby nie do zniesienia, gdyby na jej przyjęciu pojawiły się zaniedbane kobiety. Czy lubiłoby się Keatsa, gdyby nosił czerwone skarpetki? Och, wreszcie – przysunęła się do lady i nagle jej zaświtało:
– Pamięta pani, przed wojną mieliście rękawiczki z perłowymi guziczkami?
– Francuskie, proszę pani?
– Tak, francuskie – odrzekła Clarissa.
Druga dama podniosła się z wielkim smutkiem, wzięła torebkę i spojrzała na rękawiczki leżące na ladzie. Ale wszystkie były za duże – zawsze za duże w nadgarstku.
– Z perłowymi guziczkami – powiedziała ekspedientka, która tak się postarzała. Przecinała leżące na ladzie arkusze bibułki. Z perłowymi guziczkami, myślała Clarissa, doskonale proste – takie francuskie!
– Pani ma tak szczupłe dłonie – odezwała się ekspedientka, pewnym ruchem, gładko wciągając rękawiczkę po pierścionkach Clarissy. Clarissa spojrzała na swoją dłoń w lustrze. Rękawiczka nawet nie dochodziła do łokcia. Czy są dłuższe o pół cala? Ale to takie irytujące, fatygować sprzedawczynię – może to akurat ten dzień w miesiącu, kiedy stanie jest dla niej koszmarem.
– Och, proszę się nie fatygować – powiedziała. Ale rękawiczki zostały przyniesione.
– Nie męczy pani potwornie – zapytała swoim uroczym głosem – to stanie? Kiedy będzie pani miała urlop?
– We wrześniu, proszę pani, kiedy nie ma takiego ruchu.
Kiedy my jesteśmy na wsi, pomyślała Clarissa. Albo polujemy. Ona spędza dwa tygodnie w Brighton. W jakichś zatęchłych kwaterach. Gospodyni chowa cukier. Nic prostszego niż wysłać ją do pani Lumley na wieś (już miała to na końcu języka). Ale zaraz przypomniała sobie, jak to w czasie miesiąca miodowego Dick udowodnił jej idiotyzm działania na podstawie odruchów serca. Dużo ważniejsze, tłumaczył, jest nawiązanie stosunków handlowych z Chinami. Oczywiście miał rację. A poza tym czuła, że ta dziewczyna wcale nie chciałaby przyjmować podarków. Tutaj była na swoim miejscu. Tak samo jak Dick. Sprzedawała rękawiczki. Miała swoje własne, całkiem oddzielne smutki. Już go nie wzruszy, już nie wzruszy – te słowa przeszły jej przez głowę. Już mu skwapliwych nie zada katuszy troska, co trawi świat, myślała Clarissa, sztywno trzymając rękę, bo są przecież takie chwile, kiedy to wszystko wydaje się kompletnie daremne (rękawiczka została ściągnięta z jej ręki, pozostały tylko drobinki talku) – po prostu, pomyślała Clarissa, nie wierzymy już w Boga.
Nagle zawyła ulica. Jedwabne pończochy zajaśniały. Weszła klientka.
– Białe rękawiczki – powiedziała, a jej głos zadźwięczał tonem, który Clarissa skądś pamiętała.
Dawniej, myślała teraz, rzecz była prosta. Jazgot kruków w powietrzu spadał coraz niżej. Kiedy zmarła Sylvia, setki lat temu, cisowe żywopłoty przed kościołem wyglądały tak uroczo w brylantowych pajęczynach i mgle. Ale gdyby Dick miał umrzeć jutro, to jeśli chodzi o wiarę w Boga – nie, pozwoliłaby zdecydować dzieciom, ale ona sama, podobnie jak lady Bexborough, która otwierała kiermasz, jak mówią, z telegramem w ręce – Roden, jej ulubieniec, zginął – ona by trwała. Ale dlaczego, skoro się już nie wierzy? Ze względu na innych, pomyślała, biorąc w dłoń rękawiczkę. Ta dziewczyna byłaby dużo bardziej nieszczęśliwa, gdyby nie wierzyła.
– Trzydzieści szylingów – powiedziała ekspedientka. – Och, przepraszam panią najmocniej, trzydzieści pięć. Francuskie są droższe.
Bo nie żyje się dla siebie, pomyślała Clarissa.
A potem ta druga klientka wzięła rękawiczkę, pociągnęła i rękawiczka pękła.
– No proszę! – zawołała.
– Wada skórki – zareagowała pospiesznie siwowłosa sprzedawczyni. – Czasem to kropelka kwasu podczas garbowania. Proszę łaskawie wypróbować tę parę.
– Ale to zwyczajne oszustwo życzyć sobie dwa funty dziesięć.
Clarissa spojrzała na tę damę, dama spojrzała na Clarissę.
– Od wojny rękawiczki nie są już tak pewne jak kiedyś. – Ekspedientka zwróciła się do Clarissy przepraszającym tonem.
Gdzież ona widziała tę damę? Starsza, z falbanką pod szyją i czarną wstążką do okularów w złotych oprawkach, zmysłowa, bystra, jak z rysunku Sargenta. Po głosie można od razu poznać ludzi, pomyślała Clarissa, którzy są przyzwyczajeni do tego, by wzbudzać – „ociupinkę za ciasne”, powiedziała – posłuch. Ekspedientka znów się oddaliła. Clarissa nadal czekała. Nie spali cię już, powtórzyła, bębniąc palcem o ladę. Nie spali cię już słońce lata, powtórzyła. Na ręce miała drobne brązowe plamki. Jak ta dziewczyna się ślimaczy. Za to, coś zrobić miał dla świata. [ Urywek z Cymbelina.] Tysiące młodych ludzi zginęło, żeby wszystko toczyło się dalej. W końcu! Pół cala nad łokieć, perłowe guziczki, pięć i jedna czwarta. Moja droga guzdrało, pomyślała Clarissa, czy sądzisz, że mogę tu siedzieć całe przedpołudnie? Teraz pewnie potrzeba ci dwadzieścia pięć minut na przyniesienie reszty!
Na ulicy przed sklepem rozległ się gwałtowny wybuch. Ekspedientki skuliły się za ladą. Ale Clarissa, która siedziała całkiem wyprostowana, uśmiechnęła się do tej drugiej damy.
– Panna Anstruther! – wykrzyknęła.
Stara niania, pani Lugton, spała sobie w najlepsze. Ze spuszczoną głową i okularami na czole, siedziała, chrapiąc przy lampie z wielkim kloszem, jeden palec sterczał jej w górę, na tym palcu tkwił naparstek, a z igły zwisała nić. Niania chrapała, a z jej kolan aż do podłogi opadał długi kawał niebieskiego materiału drukowanego w figurki – tak długi, że nie było spod niego w ogóle widać fartucha niani.
Zwierzęta, którymi zapełniona była tkanina, nie ruszały się, bo czekały, aż niania Lugton chrapnie głośno pięć razy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – no, teraz staruszka zasnęła na dobre. Antylopa kiwnęła głową na zebrę, żyrafa uszczknęła listek z samego czubka drzewa, wszystkie zwierzęta po kolei zaczęły wiercić się i brykać.
Bo niebieski materiał cały był pokryty stadami dzikich zwierząt, a na samym dole były jezioro i most, i miasto o zaokrąglonych dachach, a maleńcy panowie i maleńkie panie wyglądali z okien albo przejeżdżali konno przez most.
Kiedy tylko stara niania chrapnęła po raz piąty, niebieska tkanina zamieniła się w niebieskie powietrze, drzewa zaszumiały, można było usłyszeć, jak pluszcze woda w jeziorze, i zobaczyć, jak ludzie chodzą po moście i machają do siebie z okien.
No więc wśród zwierząt zaczął się ruch. Najpierw szły słoń i zebra, potem żyrafa i tygrys, struś i mandryl, a zaraz za nimi dwanaście świstaków i gromadka mangust, potem dreptały i pluskały pingwiny i pelikany, dość często się przy tym nawzajem podskubując.
Nad nimi jak słońce błyszczał złoty naparstek, a kiedy niania Lugton chrapała, zwierzęta słyszały świszczący w lesie wiatr. Ale schodziły coraz niżej i niżej, żeby się napić, a kiedy tak szły, niebieska zasłona (bo niania szyła zasłonę do salonu dla pana Johna Jaspera Ginghama) zamieniała się w trawę i rosły tam róże i stokrotki, tu i ówdzie leżały czarne i białe kamyki, zdarzały się też kałuże i koleiny po kołach wozów, a małe żabki szybciutko odskakiwały na boki, żeby nie podeptały ich słonie. Zwierzęta schodziły po zboczu do jeziora, aby się napić. I już wkrótce zgromadziły się na brzegu: niektóre schylały się ku wodzie, inne odrzucały głowy w tył. To był naprawdę piękny widok...
...i tylko pomyśleć, że to wszystko leżało na kolanach starej niani Lugton, a ona tymczasem spała w najlepsze w fotelu przy zapalonej lampie – wyobraźcie sobie jej fartuch, cały porosły różami i trawą, po której maszerowały wszystkie te dzikie zwierzęta, a przecież niania umierała ze strachu na samą myśl o tym, że miałaby wetknąć parasol między sztachety w zoo! Przecież podskakiwała nawet na widok małego żuczka! Ale teraz niania Lugton spała – i nie widziała nic.
Tymczasem słonie piły. Żyrafy skubały listki z samych wierzchołków tulipanowców. A ludzie, którzy przechodzili przez mosty, rzucali im banany, ciskali wysoko w górę ananasy i śliczne, złociste bułeczki nadziewane pigwami i płatkami róż, bo przecież małpy po prostu je uwielbiają. W lektyce przybyła stara Królowa, przechodził Generał Wojska, a także Premier, Admirał, Kat i różni dygnitarze, spieszący w ważnych sprawach do miasta, uroczego miasta zwanego Milemamtudopolis. Nikt nie robił krzywdy tym ślicznym zwierzętom, a wielu ludzi się nad nimi użalało, bo wiadomo było powszechnie, że wszystkie, nawet te najmniejsze małpki, są zaklęte. Że uwięziła je swoimi czarami potężna olbrzymka, która nazywa się Lugton. Widać ją było z okien wszystkich domów, wznosiła się ponad nimi. Twarz miała niczym górskie zbocze: wąwozy, lawiniska i przepaści – to były jej oczy, włosy, nos i zęby. Kiedy jakieś zwierzę zawędrowało w jej krainę, zamrażała je żywcem, tak że musiało potem przez cały dzień tkwić nieruchomo na jej kolanach. Ale kiedy olbrzymka zasypiała, zwierzęta uwalniały się i o zmierzchu schodziły do Milemamtudopolis, żeby się napić.
Nagle stara niania Lugton szarpnęła zasłoną, aż materiał całkiem się pomarszczył. Wokół lampy przeleciała bowiem z głośnym brzęczeniem ogromna, tłusta mucha i obudziła śpiącą. Niania wyprostowała się i wbiła igłę.
Zwierzęta w okamgnieniu znalazły się na swoich miejscach. Z powietrza znów zrobiła się niebieska tkanina.
Materiał spokojnie leżał na kolanach niani Lugton, która uniosła igłę i na nowo zabrała się do szycia zasłony do salonu pana Ginghama.
Było to jakieś pięćdziesiąt lat temu. Pewna stara wdowa, pani Gage, siedziała w swojej chatynce w wiosce Spilsby w hrabstwie Yorkshire. Była kulawa i ślepawa, ale z wielkim trudem starała się naprawić parę drewniaków, na utrzymanie miała bowiem tylko kilka marnych szylingów tygodniowo. Kiedy tłukła młotkiem w podeszwę buta, drzwi otworzyły się, wszedł listonosz i rzucił jej na podołek list.
Na kopercie napisano: „Kancelaria Stagg i Beetle, High Street 67, Lewes, hrabstwo Sussex”.
Pani Gage rozerwała kopertę i przeczytała: „Szanowna Pani, mamy zaszczyt donieść Pani o śmierci jej brata, pana Josepha Branda”.
– Święci pańscy i anieli! – zawołała pani Gage. – Staremu Józiowi się w końcu zmarło!
„Pan Joseph Brand – czytała dalej – pozostawił Pani cały swój majątek, na który składają się budynek mieszkalny, stajnia, inspekt z ogórkami, maglownica, taczki etc., etc. we wsi Rodmell w okolicach Lewes. Pan Brand pozostawił Pani także środki pieniężne, to jest 3000 (słownie: trzy tysiące) funtów sterlingów”.
Pani Gage z radości mało nie wpadła do kominka. Brata nie widziała od wielu, wielu lat, a ponieważ nie odpowiadał nawet na kartki świąteczne, które mu co roku wysyłała, była przekonana, że to straszne skąpstwo, które świetnie pamiętała jeszcze z dzieciństwa, nie pozwala mu wydać nawet pensa na znaczek pocztowy. A teraz wszystko obróciło się na jej korzyść! Za te trzy tysiące funtów (nie mówiąc już o budynku mieszkalnym etc., etc.) ona i jej rodzina może teraz żyć w luksusie do końca swoich dni!
Zdecydowała, że musi natychmiast wybrać się do Rodmell. Miejscowy proboszcz, wielebny Samuel Tallboys, pożyczył jej dwa funty i dziesięć szylingów na bilet i następnego dnia poczyniono wszystkie przygotowania do podróży. Wśród nich najważniejszą sprawą było zorganizowanie na czas jej nieobecności opieki nad psem Shagiem. Wdowa, choć uboga, bardzo kochała zwierzęta, tak że gotowa była raczej sama nie dojeść, niż pozbawić Shaga kości.
Do Lewes dotarła we czwartek późnym wieczorem. A trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach nie było jeszcze mostu przez rzekę w Southease, ani nawet drogi do Newhaven. Żeby dotrzeć do Rodmell, trzeba było przekroczyć rzekę Ouse w bród – ślady owego brodu wciąż jeszcze istnieją – ale przeprawa była możliwa tylko w czasie odpływu, kiedy głazy wystawały z wody. Pewien rolnik, pan Stacey, jechał właśnie do Rodmell i bardzo uprzejmie zgodził się podwieźć panią Gage. Dotarli na miejsce około dziewiątej, był późny listopadowy wieczór, a pan Stacey grzecznie wskazał pani Gage na samym końcu wsi dom, który zostawił jej w spadku brat. Kobieta zapukała do drzwi. Nikt się nie odezwał. Zapukała raz jeszcze. Wtedy jakiś bardzo dziwny głos zaskrzeczał:
– Nie ma w domu!
Pani Gage tak się zdumiała, że gdyby nie usłyszała zbliżających się kroków, byłaby uciekła. Drzwi jednak otworzyły się i stanęła w nich stara wieśniaczka, niejaka pani Ford.
– Kto to skrzeczał: nie ma w domu? – zapytała pani Gage.
– Aa, to przeklęte ptaszydło! – odpowiedziała zrzędliwie pani Ford, wskazując na wielką szarą papugę. – Głowa mi już pęka od tych krzyków. Siedzi toto przez cały dzień na tym drążku jak figura, a kiedy tylko człowiek się zbliży, to zaraz skrzeczy: „Nie ma w domu!”.
Ptak, jak pani Gage mogła dojrzeć, był bardzo piękny, ale pióra miał zaniedbane.
– Może jest nieszczęśliwy albo głodny? – zapytała.
Ale pani Ford uważała, że to po prostu kwestia charakteru; papuga należała do marynarza, a gadać nauczyła się na Wschodzie. Niemniej, dodała, pan Joseph był do ptaka bardzo przywiązany, nazywał go James i jak powiadali, rozmawiał z nim, jakby to było rozumne stworzenie. Pani Ford niebawem zabrała się i poszła, a pani Gage od razu sięgnęła do kuferka po odrobinę cukru. Poczęstowała ptaka, mówiąc bardzo spokojnym tonem, że nie chce mu zrobić krzywdy, że jest siostrą jego dawnego pana, że przyjechała, by objąć po nim spadek i zrobi wszystko, aby zapewnić Jamesowi pełnię ptasiego szczęścia. Potem, wziąwszy latarenkę, postanowiła obejść dom i przekonać się, jaki to majątek zostawił jej brat. Czekało ją gorzkie rozczarowanie. W dywanach dziury. Krzesła bez siedzisk. Palenisko roiło się od szczurów. Na podłodze w kuchni kumkały wielkie ropuchy. W całym domu nie było ani jednego sprzętu wartego choćby złamanego szeląga, więc pani Gage pocieszała się myślą o trzech tysiącach funtów leżących sobie bezpiecznie w banku w Lewes.
Postanowiła, że nazajutrz wyruszy do Lewes, by w kancelarii mecenasów Stagga i Beetle’a odebrać pieniądze, a następnie jak najszybciej wrócić do domu. Pan Stacey, który jechał na targ z dorodnymi wieprzami rasy Berkshire, znów zaoferował jej podwózkę, a po drodze opowiadał straszne historie o młodych ludziach, którzy się potopili, przechodząc przez rzekę przy wysokiej wodzie.
Kiedy biedna staruszka dotarła do biura pana Stagga, czekało ją jednak kolejne okropne rozczarowanie.
– Proszę usiąść, droga pani – odezwał się ponurym tonem pan Stagg, chrząkając lekko. – Prawda jest taka – kontynuował – że musi się pani przygotować na niezbyt miłą wiadomość. Odkąd do pani napisałem, miałem okazję dokładnie przejrzeć papiery pana Branda. Z wielką przykrością muszę stwierdzić, że nie znalazłem wśród nich najmniejszego śladu po owych trzech tysiącach funtów. Pan Beetle, mój wspólnik, osobiście udał się do Rodmell i bardzo starannie przeszukał nieruchomość. Nie znalazł absolutnie niczego – ani złota, ani srebra, ani żadnych innych kosztowności, jedynie piękną szarą papugę, którą radzę pani sprzedać, za ile się da. Mój wspólnik, pan Benjamin Beetle, powiada, że ptak wyraża się skandalicznie. Ale to nie ma nic do rzeczy. Obawiam się zatem, że całą podróż odbyła pani na darmo. Nieruchomość jest w stanie rozkładu, a nasze koszty są, rzecz jasna, dość wysokie... – tu przerwał, a pani Gage pojęła w lot, że chciałby, aby sobie już poszła.
Rozczarowanie doprowadziło ją niemal do szaleństwa. Nie dość, że pożyczyła dwa funty dziesięć szylingów od wielebnego Tallboysa, to jeszcze wróci do domu z kompletnie pustymi rękami, bo Jamesa trzeba będzie sprzedać, żeby opłacić podróż. Lało, ale pan Stagg jej nie zatrzymywał, a ona zbyt była ogarnięta rozpaczą, żeby zważać na to, co robi. W deszczu ruszyła łąkami ku Rodmell.
Jak już wspominałam, pani Gage kulała na prawą nogę. Nawet kiedy była w dobrej formie, nie chodziła zbyt szybko, a teraz, gdy przygniotło ją nieszczęście, a nad rzeką było błotniście, wlokła się bardzo powoli. Brnęła przed siebie, tymczasem dzień chylił się ku wieczorowi, aż zrobiło się tak ciemno, że z trudem odnajdywała ścieżkę po wale wzdłuż rzeki. Kiedy szła, można było usłyszeć, jak mamrocze do siebie i wyrzeka na tego chytrego Josepha, który ją wpędził w kłopoty.
– Naumyślnie – mówiła – żeby mi dokuczyć. Zawsze był złym chłopakiem, nawet kiedy był mały – ciągnęła. – Znęcał się nad owadami, a raz na moich oczach nożycami ostrzygł włochatą gąsienicę. Był z niego skąpy nicpoń. Swoje kieszonkowe ukrywał w drzewie, a kiedy dostał na podwieczorek lukrowane ciasteczko, to odcinał wierzch i chował sobie na kolację. Nie mam żadnych wątpliwości, że teraz smaży się w piekle, ale ładna mi z tego pociecha – stwierdziła, bo rzeczywiście pociechy z tego nie miała żadnej, zwłaszcza że w tym momencie wpadła wprost na idącą brzegiem rzeki wielką krowę, przewróciła się i sturlała po błocie.
Pozbierała się, jak umiała, i poczłapała dalej. Zdawało się jej, że wędruje już długie godziny. Ciemno było teraz choć oko wykol, pani Gage nie widziała nawet wyciągniętej przed siebie własnej ręki. Nagle przypomniały jej się słowa rolnika Staceya o brodzie.
– Święci pańscy i anieli – rzekła sobie – jak ja przejdę przez rzekę? Jeśli jest przypływ, wejdę do głębokiej wody i w sekundę zniesie mnie do morza! Niejeden się tutaj utopił, nie mówiąc o koniach, wozach, stadach bydła i stogach siana.
Rzeczywiście, przy tej ciemności i w błocie wpakowała się w niezłe tarapaty. Prawie nie widziała rzeki, jak więc miała stwierdzić, czy doszła już do brodu, czy jeszcze nie? Nigdzie choćby światełka, bo jak wam pewnie wiadomo, po tej stronie rzeki nie ma żadnych domów, dopiero Asheham House, gdzie od niedawna mieszka pan Leonard Woolf. Wyglądało na to, że nie ma innej rady, trzeba usiąść i poczekać do świtu. Ale w jej wieku i z reumatyzmem w kościach człowiek może po prostu umrzeć z zimna. Z drugiej strony, jeśli spróbuje przekroczyć rzekę, to zginie niemal na pewno. Znalazła się w tak marnym położeniu, że gdyby mogła, chętnie zamieniłaby się w jedną z tych krów pasących się na pobliskiej łące. W całym hrabstwie Sussex nie było w tym momencie biedniejszej starowinki. Zatrzymała się na brzegu rzeki i sama już nie wiedziała, czy stać, czy płynąć, czy po prostu zwinąć się w trawie, choćby nawet była mokra, zasnąć lub zamarznąć na śmierć, według wyroku losu.
W tej samej chwili zdarzyło się jednak coś cudownego. W niebo wzbiło się potężne światło, niby gigantyczna pochodnia, oświetliło każde źdźbło trawy i bród, który jak się okazało, znajdował się nie dalej niż dwadzieścia jardów od miejsca, gdzie stała pani Gage. Woda była niska, przejście powinno okazać się łatwe, jeśli tylko światło nie zgaśnie, zanim staruszka się przeprawi.
– To na pewno kometa albo inne cudowne zjawisko – powiedziała do siebie, kuśtykając po kamieniach. Przed sobą w jasnym blasku miała wioskę Rodmell. – Strzeż nas i ratuj! – wykrzyknęła. – Jakiś dom się pali! Bogu niech będą dzięki! – Pani Gage doszła do wniosku, że minie dobrych parę minut, zanim spali się do końca, a przez ten czas ona będzie już na drodze blisko wioski.
– Taki zły wiatr nikomu nic dobrego nie przyniesie – powiedziała, kuśtykając rzymską drogą. Doskonale widziała każdy cal bruku przed sobą i już prawie doszła do wioski, kiedy nagle przyszło jej do głowy: – A może to mój dom zamienia się na moich własnych oczach w popiół?
I miała rację.
Jakiś chłopczyk w nocnej koszuli podbiegł do niej, wołając:
– Chodźcie zobaczyć, jak się pali dom Josepha Branda!
Wszyscy mieszkańcy wioski otoczyli dom, w rękach mieli wiadra, które napełniali w kuchni w Monks House, i chlustali w płomienie. Ale ogień rozhulał się na dobre, a w momencie kiedy nadeszła pani Gage, właśnie runął dach.
– Czy ktoś uratował papugę? – zawołała pani Gage.
– Niech się pani cieszy, że pani tam nie została – odpowiedział tutejszy proboszcz, wielebny James Hawkesford – zamiast się troszczyć o głupiego ptaka. Nie mam wątpliwości, że papuga zginęła, miłosiernie uduszona.
Ale pani Gage poczuła, że koniecznie musi sama to sprawdzić. Ludzie ze wsi przytrzymali ją siłą, wołając, że chyba zwariowała, aby narażać życie dla jakiegoś ptaka.
– Biedna stara – rzekła pani Ford – straciła cały majątek prócz małego drewnianego kuferka z rzeczami na noc. Nie ma co, na jej miejscu każdy by zwariował.
To rzekłszy, wzięła panią Gage za rękę i zaprowadziła do własnej chatki, gdzie przygotowała jej posłanie. Ogień został już ugaszony i wszyscy rozeszli się spać do swoich domów.
Ale biedna pani Gage nie mogła zasnąć. Rzucała się i przewracała z boku na bok, rozmyślała nad swą straszną sytuacją i zastanawiała się, jakże teraz wróci do Yorkshire i jak odda wielebnemu Tallboysowi pieniądze, które jest mu winna. Cały czas z jeszcze większym smutkiem dumała nad losem, jaki spotkał biednego Jamesa. Zdążyła polubić tego ptaka, była przekonana, że musiał mieć bardzo dobre serce, skoro opłakiwał śmierć Josepha Branda, który nigdy żadnemu człowiekowi nie wyświadczył najmniejszej przysługi. Taka straszna śmierć dla niewinnego ptaka, pomyślała, a przecież gdyby wróciła na czas, zaryzykowałaby własne życie, aby go uratować.
Leżała tak i dumała, kiedy poderwało ją delikatne stukanie w szybę. Powtórzyło się trzykrotnie. Pani Gage wyszła z łóżka najszybciej, jak tylko umiała, i podeszła do okna. Ku jej ogromnemu zdumieniu, na parapecie siedziała wielka papuga. Deszcz ustał, noc była piękna, księżycowa. Pani Gage najpierw się przeraziła, ale wkrótce rozpoznała w szarym ptaku Jamesa, więc ucieszyła się niezmiernie, że zdołał uciec. Otworzyła okno, pogłaskała go po głowie i zaprosiła do środka. Papuga odpowiedziała lekko, kiwając głową z boku na bok, po czym sfrunęła na ziemię, zrobiła parę kroków i obejrzała się, jakby chciała sprawdzić, czy pani Gage idzie za nią, a potem powróciła na parapet, przy którym stała zdumiona starowinka.
To stworzenie swoim zachowaniem przekazuje więcej, niż człowiek jest w stanie pojąć, pomyślała sobie.
– Bardzo dobrze, James – rzekła do niego głośno, jakby był istotą ludzką. – Wierzę ci na słowo. Poczekaj tylko chwilę, muszę się ogarnąć.
Owinęła się wielkim fartuchem, jak najciszej zeszła po schodach i nie budząc pani Ford, wymknęła się z chatki.
James najwyraźniej był zadowolony. Dreptał szparko kilka stóp przed nią w kierunku spalonego domu. Pani Gage szła za nim najszybciej, jak umiała. Papuga kroczyła, jakby doskonale znała drogę, okrążyła dom, podeszła do niego od tyłu, tam gdzie kiedyś znajdowała się kuchnia. Teraz nic z niej nie zostało oprócz ceglanej podłogi, wciąż jeszcze ociekającej wodą, którą usiłowano gasić pożar. Pani Gage stała w zdumieniu, tymczasem James skakał i stukał dziobem tu i tam, jakby w ten sposób badał cegły. Widok był niesamowity. Gdyby pani Gage nie była obyta ze zwierzętami, najprawdopodobniej straciłaby głowę i pokuśtykała z powrotem. Tymczasem dziwne rzeczy miały się dopiero wydarzyć. Dotychczas papuga nie powiedziała ani słowa. Aż nagle wpadła w wielkie podniecenie, zaczęła wymachiwać skrzydłami, walić dziobem w podłogę i tak przenikliwie wykrzykiwać: „Nie ma w domu! Nie ma w domu!”, aż pani Gage się przestraszyła, że zaraz zbiegnie się tu cała wieś.
– Nie tak mocno, James. Zrobisz sobie krzywdę – odezwała się uspokajającym głosem. Ale ptak zaatakował cegłę jeszcze gwałtowniej niż poprzednio.
– Co to może znaczyć? – zapytała pani Gage, przyglądając się uważnie kuchennej podłodze. Księżyc świecił na tyle jasno, że mogła dostrzec drobne nieregularności w ułożeniu cegieł, jakby ktoś je wyjął, a potem nie całkiem równo włożył na miejsce. Fartuch wcześniej zapięła na sobie agrafką, a kiedy teraz wcisnęła ją pomiędzy cegły, stwierdziła, że są ułożone luźno. Niebawem jedną z nich miała już w rękach. W tej samej chwili ptak przeskoczył na sąsiednią cegłę i waląc w nią zapamiętale dziobem, krzyknął: „Nie ma w domu!”, a pani Gage zrozumiała, że ma wyjąć także tę cegłę. I tak w świetle księżyca usuwała kolejne cegły, aż odkryła prostokąt o wymiarach sześć stóp na cztery i pół. Wtedy papuga uznała, że wystarczy. Ale co teraz?
Pani Gage czekała, zdecydowana działać wyłącznie pod dyktando ptaka. Nie dane jej było długo czekać. Pogrzebawszy chwilę pazurami w piaszczystym podłożu, dokładnie tak jak robi to kura (z pewnością nieraz to widzieliście), ptak wygrzebał coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak okrągła bryła z żółtego kamienia. Był tak przejęty, że pani Gage mu pomogła. Ku swemu zdumieniu przekonała się, że cała odkryta przez nich powierzchnia była wyłożona takimi podłużnymi wałkami z żółtego kamienia, poukładanymi jeden przy drugim tak ściśle, że usunięcie ich okazało się nie lada robotą. Ale co to za kamienie? I po co je tu ukryto? Dopiero kiedy usunęła całą ich wierzchnią warstwę, a następnie kawał nasączonego olejem płótna, który leżał pod nią, ich oczom ukazał się prawdziwie cudowny widok: oto jasno błyszcząc w księżycowym blasku, leżały tam, rządek przy rządku, tysiące pięknie wypolerowanych, nowiutkich suwerenów!
A więc to był tajny skarbiec skąpca! Aby mieć pewność, że nikt go nie odkryje, powziął dwa nadzwyczajne środki ostrożności. Po pierwsze, czego dowiedziono później, nad miejscem, gdzie ukrył skarb, zbudował piec węglowy, więc póki pieca nie strawił ogień, nikt nie mógł się domyślić istnienia skrytki, po drugie, pokrył górną warstwę suwerenów kleistą substancją, a następnie wytarzał je w ziemi, więc jeśliby przez przypadek któraś z monet znalazła się na powierzchni, nikt by nie pomyślał, że to coś więcej niż zwyczajny kamyk, jakich mnóstwo widzi się codziennie w ogrodzie. Zatem tylko dzięki nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności z pożarem oraz roztropności papugi sprytny stary Joseph został wystrychnięty na dudka.
Pani Gage z papugą zabrały się teraz do roboty, żeby cały skarb – który liczył sobie ni mniej, ni więcej, tylko trzy tysiące sztuk – zebrać do rozłożonego na ziemi fartucha staruszki. Kiedy trzytysięczna moneta została szczęśliwie umieszczona na szczycie stosu, papuga triumfalnie pofrunęła wysoko w powietrze, a następnie bardzo delikatnie wylądowała na głowie pani Gage. W ten właśnie sposób powróciły do chatki pani Ford – bardzo wolniutko, bo pani Gage, jak już mówiłam, była kulawa, a teraz jeszcze zawartość fartucha niemal przygniatała ją do ziemi. Dotarła jednak do swojej izdebki i nikt się nie dowiedział o jej nocnej wizycie w spalonym domu.
Następnego dnia powróciła do Yorkshire. Pan Stacey raz jeszcze odwiózł ją do Lewes, dość zdziwiony ciężarem jej drewnianego kuferka. Ale był to spokojny człowiek, więc po prostu doszedł do wniosku, że dobrzy ludzie z Lewes podarowali starowinie to i owo, aby pocieszyć ją po okropnej stracie całego majątku w pożarze. Z czystej dobroci serca pan Stacey zaproponował, że może kupić od niej papugę za pół korony, ale pani Gage odmówiła mu z tak wyraźnym oburzeniem, oświadczając, że tej papugi nie sprzedałaby nawet za wszystkie skarby Indii, iż doszedł do wniosku, że na skutek nieszczęść postradała zmysły.
Trzeba tylko jeszcze dodać, że pani Gage bezpiecznie dotarła do Spilsby, drewnianą skrzyneczkę zaniosła do banku, a potem do późnych lat żyła sobie z papugą Jamesem i psem Shagiem bardzo wygodnie i szczęśliwe.
Dopiero kiedy leżała na łożu śmierci, opowiedziała proboszczowi (synowi wielebnego Samuela Tallboysa) całą historię, dodając, że według jej głębokiego przekonania dom został celowo podpalony przez Jamesa, który, świadom niebezpieczeństwa, jakie groziło jej na brzegu rzeki, wleciał do spiżarni i przewrócił piecyk olejowy, gdzie odgrzewały się dla niej na kolację jakieś resztki. W ten sposób nie tylko uratował ją przed utonięciem, ale równocześnie wyciągnął na światło dzienne trzy tysiące funtów, które w przeciwnym razie nigdy nie zostałyby znalezione. Taka, orzekła pani Gage, jest nagroda za dobroć dla zwierząt.
Proboszcz uznał, że pani Gage ma zwidy. Ale pewne jest to, że dokładnie w chwili gdy wydała ostatnie tchnienie, James zaskrzeczał: „Nie ma w domu! Nie ma w domu!”, i spadł ze swojego drążka, nieżywy. Pies Shag umarł już parę lat wcześniej.
Ten, kto przyjeżdża do Rodmell, może nadal obejrzeć ruiny domu, spalonego pięćdziesiąt lat temu, a ludzie mówią, że jeśli udać się tam w księżycową noc, można usłyszeć papugę stukającą dziobem w ceglaną podłogę, inni znowu widzieli staruszkę w białym fartuchu.
Pierwsze poważne podejrzenie, że coś jest nie tak, ogarnęło Mabel, kiedy zdejmowała płaszcz, a pani Barnet, podając jej lusterko i dotykając dłonią szczotek, skierowała jej uwagę, dość zresztą wyraziście, na wszystkie przybory do czyszczenia, poprawiania włosów, twarzy, ubrania, jakie tylko mogą się znaleźć na toaletce, i w ten sposób potwierdziła owo podejrzenie: coś jest nie tak, nie całkiem w porządku; podejrzenie, które narastało, kiedy Mabel wchodziła na górę, opadło ją z pełnym przekonaniem, gdy witała się z Clarissą Dalloway, wobec czego udała się od razu na sam koniec salonu, w zacieniony kąt, gdzie wisiało lustro, by się przejrzeć. Nie! Było nie tak. I natychmiast to udręczenie, które zawsze starała się ukryć – poczucie, jakie towarzyszyło jej od dzieciństwa, że jest gorsza od innych – owładnęło nią bezlitośnie, bez skrupułów, z siłą, której nie była w stanie się przeciwstawić, tak jak udałoby się jej to w środku nocy w domu, gdzie zajęłaby się czytaniem Borrowa czy Scotta, tutaj bowiem, och, ci wszyscy mężczyźni, wszystkie kobiety, wszyscy myślą: „Co ta Mabel ma na sobie? Wygląda przeraźliwie! Cóż to za ohydna nowa suknia!” – i aż im powieki drgają, gdy podchodzą bliżej, a ich wargi zaraz zaciskają się szczelnie. A ją przygnębiało własne potworne niedopasowanie, tchórzostwo, ta jej nędzna, rozcieńczona krew. I natychmiast ten pokoik, w którym przez długie godziny razem ze swoją krawcową planowały, jak coś uszyć, wydał się jej obskurny, odrażający, a jej własny salonik – nędzny, ona sama zaś, która wychodząc, nadęta próżnością, dotknęła listów na stoliku w holu i żeby się popisać, prychnęła: „Ależ to nudne!” – wszystko to teraz zdało się jej niewymownie głupie, błahe i prowincjonalne. Wszystko to zostało unicestwione, zdemaskowane i wysadzone w powietrze w chwili, w której Mabel weszła do salonu pani Dalloway.
Jej pierwsza myśl, kiedy tamtego wieczoru, siedząc nad filiżankami do herbaty, otrzymała zaproszenie od pani Dalloway, była oczywiście taka, że nie zdoła się modnie ubrać. Absurdem byłoby nawet udawanie – być modną oznaczało fryzjera, oznaczało styl, oznaczało co najmniej trzydzieści gwinei – ale czemu by nie miała być oryginalna? Czemu by nie miała być sobą? Wobec tego wstała wtedy i wzięła stary żurnal mody swojej matki, paryski żurnal z modą empirową, zadumała się, o ile ówczesne damy były piękniejsze, dostojniejsze i bardziej kobiece niż obecne, dlatego postanowiła – ach, jakież to było głupie! – że spróbuje być taka jak one, w istocie przystrajając się we wrażenie skromności, staromodności i wielkiego uroku, poddając się, nie ma co do tego wątpliwości, orgii miłości własnej, którą należało w sobie stłumić, no i w efekcie wystroiła się tak, jak się wystroiła.
Nie odważyła się spojrzeć w lustro. Nie była w stanie stawić czoła tej zgrozie – bladożółta, idiotycznie staromodna jedwabna suknia o długiej spódnicy i rękawach z bufkami, z wcięciem w talii i wszystkimi tymi detalami, które tak uroczo wyglądały w żurnalu, ale nie na niej, nie pomiędzy tymi zwyczajnymi ludźmi. Czuła się jak manekin krawiecki, ustawiony tu po to, by młodzież mogła weń wbijać szpilki.
– Ależ kochanie, jest absolutnie czarująca! – powiedziała Rose Shaw, lustrując ją z góry na dół i z dołu do góry, z leciutko wydętymi ustami, tak jak się Mabel spodziewała; Rose, która sama ubrana była zgodnie z ostatnim krzykiem mody, zresztą dokładnie tak jak wszyscy inni.
Jesteśmy jak muchy usiłujące wpełznąć na krawędź spodka, pomyślała Mabel, i powtórzyła sobie to zdanie, jakby spierała się sama z sobą, jakby szukała zaklęcia, które zdoła usunąć cały ten ból, pomoże znieść tę męczarnię. Cytaty z Shakespeare’a, wersy z książek czytanych wieki temu przychodziły do niej zazwyczaj, kiedy popadała w takie stany, a ona powtarzała je sobie w kółko. Muchy usiłujące wpełznąć, powtórzyła. Jeśli zdoła powtarzać to dosyć często i w efekcie zobaczy te muchy, popadnie w odrętwienie, chłód, lodowatą niemotę. Teraz już widziała owady ze sklejonymi skrzydełkami, wypełzające powoli ze spodka z mlekiem, skupiała się na tym z całej siły, żeby (stojąc przed lustrem i wsłuchując się w głos Rose Shaw) zobaczyć Rose Shaw i wszystkich innych jako muchy, które usiłują wydobyć się skądś albo wleźć do czegoś, marne, nic nie znaczące, trudzące się na darmo muchy. Ale nie umiała, nie umiała ich tak zobaczyć. Tak widziała tylko siebie – ona jest muchą, a inni to ważki, motyle, piękne owady, które tańczą, trzepocą, wzlatują, kiedy tymczasem ona samotnie gramoli się z tego spodka. (Zazdrość i zawiść, najobrzydliwsze z wad, to były jej grzechy główne).
– Czuję się jak jakaś smętna, koślawa, obrzydliwa mucha – powiedziała, zmuszając Roberta Haydona, by się zatrzymał i usłyszał, jak wypowiada te właśnie słowa tylko po to, by się nieco uspokoić za pomocą takiej lekko odświeżonej, słabowitej, kulawej frazy, pokazując, że jest ponad to, że jest dowcipna i bynajmniej nie czuje się z czegokolwiek choćby w najmniejszym stopniu wyłączona. A Robert Haydon odpowiedział bardzo uprzejmie i bardzo nieszczerze, co wyczuła od razu, więc kiedy tylko się oddalił, powiedziała sobie (też cytując jakąś książkę: „Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa!”). Bo na przyjęciach, pomyślała, albo wszystko staje się dużo bardziej rzeczywiste, albo zupełnie nierzeczywiste; w nagłym przebłysku przejrzała serce Roberta Haydona na wskroś, przejrzała wszystko. Zobaczyła prawdę. To była prawda, ten salon, ona, reszta to fałsz. Ciasna pracownia panny Milan tak naprawdę była strasznie gorąca, duszna, obskurna. Cuchnęło tam ubraniami i gotowaną kapustą, niemniej jednak kiedy panna Milan dała jej do ręki lusterko, a ona spojrzała na siebie w gotowej sukni, serce jej przeszył błysk rozkoszy. Skąpana w blasku, została powołana do istnienia. Uwolniona od trosk i zmarszczek, taka, jaką sobie wyśniła – piękna kobieta. Przez jedną sekundę (nie odważyła się patrzeć dłużej, panna Milan chciała tylko sprawdzić długość spódnicy) spoglądała na nią oprawiona w bogato zdobioną mahoniową ramę szaro-biała, tajemniczo uśmiechnięta, urocza dziewczyna, istota jej samej, jej dusza – i nie była to jedynie sprawa próżności, nie tylko miłość własna kazała jej myśleć, że to jest dobre, delikatne i prawdziwe. Panna Milan stwierdziła, że spódnica nie może być dłuższa, jeśli już, orzekła, marszcząc czoło i myśląc intensywnie, to powinna być nieco krótsza, a Mabel nagle szczerze poczuła, że przepełnia ją miłość do panny Milan, że przepada za panną Milan dużo bardziej niż za kimkolwiek innym na całym świecie, i gotowa była płakać z litości, że panna Milan musi czołgać się po podłodze ze szpilkami w ustach, z zaczerwienioną twarzą i wytrzeszczonymi oczyma – że jedna istota ludzka musi robić to dla innej istoty ludzkiej; ujrzała wszystkich po prostu jako istoty ludzkie, siebie wybierającą się na przyjęcie i pannę Milan narzucającą koc na klatkę z kanarkiem lub pozwalającą ptakowi wyjmować ziarenka konopi spomiędzy swoich warg; a myśl o takiej stronie ludzkiej natury, o cierpliwości i wytrwałości, o umiejętności poprzestawania na takich nędznych, ubogich, marnych, drobnych przyjemnościach napełniła jej oczy łzami.
Ale teraz wszystko to zniknęło. Suknia, pokoik, miłość, litość, zdobne lustro i klatka z kanarkiem – wszystko to zniknęło, a Mabel znalazła się w kącie salonu pani Dalloway, cierpiąc katusze, brutalnie przywrócona do rzeczywistości.
Ale przecież to takie żałosne, wodnokrwiste i małostkowe, żeby w jej wieku, mając dwoje dzieci, być tak strasznie zależnym od cudzych opinii i nie mieć własnych zasad czy przekonań, nie być w stanie powiedzieć tak, jak mówią inni: „Przecież istnieje Shakespeare! Istnieje śmierć! Wszyscy jesteśmy wołkami zbożowymi w sucharze” – czy cokolwiek innego, co ludzie mawiają.
Stanęła na wprost siebie w lustrze, musnęła lewe ramię i ruszyła przez pokój, jakby ze wszystkich stron w jej żółtą suknię ciskano włócznie. Jednakże zamiast wyglądać na wściekłą i tragiczną, jak wyglądałaby Rose Shaw – Rose wyglądałaby niczym królowa Boadicea – Mabel wyglądała głupio i wstydliwie, mizdrzyła się jak pensjonarka, szła przez salon skulona, dosłownie chyłkiem, niczym zbity kundel, aż zatrzymała się przed jakimś obrazem, sztychem. Zupełnie jakby na przyjęcia chodziło się po to, by oglądać obrazy! Wszyscy doskonale wiedzieli, dlaczego to zrobiła – ze wstydu, z upokorzenia.
– No, to mucha już na spodku – powiedziała do siebie – dokładnie na środeczku, nie może się wydostać, a mleko – dodała, sztywno wgapiona w obraz – skleja jej skrzydełka.
– Jakie to staromodne – odezwała się do Charlesa Burta, zmuszając go, by przystanął (czego szczerze nie cierpiał) w drodze do kogoś innego.
Miała na myśli, a w każdym razie starała się samą siebie przekonać, że ma na myśli ten obraz, a nie swoją suknię. Jedno słówko pochwały, jedno czułe słówko od Charlesa mogłoby w tej chwili zmienić wszystko. Gdyby tylko powiedział: „Mabel, jesteś dziś czarująca!”, zmieniłby jej życie. Ale przecież musiałby być szczery i bezpośredni. Charles oczywiście niczego takiego nie powiedział. Charles to wcielona złośliwość. Zawsze człowieka przejrzy, zwłaszcza kiedy ktoś się czuje marny, nieważny czy słaby.
– Mabel ma nową suknię! – odezwał się, a biedna mucha została wypchnięta na sam środek spodka.
On naprawdę chce, żebym utonęła, poczuła Mabel. On jest bez serca, nie ma w nim za grosz najprostszej życzliwości, a tylko pozłotka przyjaźni. Panna Milan jest znacznie bardziej rzeczywista, znacznie życzliwsza. Gdyby tylko dało się to zawsze odczuwać i stale się tego trzymać.
– Dlaczego? – zapytała sama siebie, odpowiadając Charlesowi zbyt filuternie, pozwalając mu dostrzec, że jest wytrącona z równowagi, czy jak to określał, „skwaszona” („Coś jesteś skwaszona?”, stwierdził i poszedł dalej, by wyśmiewać się z niej razem z jakąś kobietą). – Dlaczego – pytała sama siebie – nie mogę zawsze czuć jednego, czuć z pewnością, że panna Milan ma rację, a Charles nie, i tego się trzymać, mieć pewność co do kanarka i litości, i miłości, i nie dać się w jednej sekundzie chłostać ze wszystkich stron, kiedy tylko wejdę do pomieszczenia pełnego ludzi?
To znowu ten jej wstrętny, słaby, niepewny charakter, który zawsze załamuje się w krytycznym momencie, niezainteresowany poważnie konchiologią, etymologią, botaniką, archeologią, krojeniem ziemniaków i obserwacją ich owocowania, jak Mary Dennis czy Violet Searle.
Wtedy pani Holman zauważyła Mabel i zaraz ją dopadła. Sprawy takie jak suknia nie zasługiwały rzecz jasna na jej uwagę, gdyż u niej w rodzinie zawsze albo ktoś właśnie spadł ze schodów, albo miał szkarlatynę. A może Mabel wie, czy Elmthorpe jest do wynajęcia w sierpniu i we wrześniu? To był typ rozmowy, który nużył ją do bólu! Doprowadzało ją do wściekłości, że ktoś traktuje ją jak agentkę nieruchomości albo chłopca na posyłki, że ktoś chce ją wykorzystać. Nie mieć wartości, to było to, myślała, starając się uchwycić czegoś twardego, czegoś prawdziwego, a równocześnie próbując sensownie odpowiedzieć na pytania dotyczące łazienek i południowej wystawy, i gorącej wody na najwyższym piętrze, ale przez cały ten czas widziała kawałeczki swojej żółtej sukni w okrągłym lustrze, w którym wyglądały jak guziki u trzewika albo kijanki, i można się było zdumieć, kiedy się pomyślało, ile upokorzenia i katuszy, i nienawiści do samej siebie, zmagania i uczuciowych wzlotów i upadków zawiera w sobie rzecz wielkości trzypensówki. Co nawet bardziej zdumiewające, ta rzecz, ta Mabel Waring, jest osobna, oddzielna i chociaż pani Holman (czarna kropka) pochylała się ku niej i opowiadała, jak to jej najstarszy osłabił sobie serce, biegając, Mabel także i ją widziała w lustrze całkowicie oddzielną i całkiem niemożliwe było, aby pochylająca się w przód, gestykulująca czarna kropka mogła sprawić, by siedząca samotnie i skupiona na sobie żółta kropka czuła to, co czuje czarna kropka, a jednak obie udawały.
– Chłopcy nie mogą usiedzieć w spokoju – padały tego rodzaju zdania.
A pani Holman, której nigdy nie dość było współczucia i na każdy jego skrawek rzucała się łakomie, jakby miała do tego prawo (a przecież zasługiwała na znacznie więcej, przecież dzisiaj rano jej córeczka zeszła na dół ze spuchniętym stawem kolanowym), chwytała tę nędzną jałmużnę i przypatrywała się jej podejrzliwie, zrzędliwie, jakby dostała półpensówkę, kiedy należał się funt, ale wcisnęła ją do portmonetki, musi się tym zadowolić, choć to takie skąpstwo i mizeria, cóż, czasy są ciężkie, bardzo ciężkie; i poszła dalej, poraniona pani Holman, skrzecząc o dziewczynce, której puchną stawy. Och, tragiczne to, ta zachłanność, ten zgiełk istnień ludzkich, jak stado kormoranów: krzyczą i biją skrzydłami, prosząc o współczucie – byłoby to tragiczne, gdyby tylko człowiek umiał odczuć owo współczucie, a nie udawać, że je odczuwa!
Ale dziś wieczorem, w tej żółtej sukni, nie była w stanie wycisnąć z siebie nawet o jedną kropelkę więcej, sama chciała współczucia tylko dla siebie. Wiedziała (bowiem popatrywała w lustro, zanurzała się w ten wszystko zdradzający niebieski stawek), że jest potępiona, wzgardzona, pozostawiona na mieliźnie, ponieważ okazuje się taką słabą, rozedrganą istotą. Zdawało się jej, że ta żółta suknia to pokuta, na którą zasłużyła, ale gdyby ubrała się tak jak Rose Shaw w prześliczną, obcisłą zieleń z kryzą z łabędziego puchu, też by na nią zasłużyła; pomyślała, że dla niej samej nie ma ucieczki, żadnej ucieczki. Choć przecież to ostatecznie nie całkiem jej wina. Przecież jest jedną z dziesięciorga rodzeństwa, nigdy nie było dość pieniędzy, zawsze trzeba było zaciskać pasa, a matka dźwigała te wielkie bańki, linoleum na krawędziach schodów zdarte, no i jedna paskudna rodzinna tragedyjka za drugą – nawet nic katastrofalnego, bankructwo owczej farmy, ale nie całkowite, najstarszy brat popełnił mezalians, ale nie potworny – żadnego w nich romantyzmu, nic szokującego w tej rodzinie. Wszyscy dogorywali potem szacownie w nadmorskich uzdrowiskach, każdy kurort może poszczycić się którąś z jej ciotek, drzemiącą teraz w pensjonaciku z widokiem nie całkiem na morze. Takie to dla nich typowe – zawsze musiały patrzeć przymrużonymi oczyma. Ona też jest taka sama jak jej ciotki. Mimo wszystkich marzeń o życiu w Indiach u boku kogoś takiego jak sir Henry Lawrence, któregoś z budowniczych imperium (widok krajowca w turbanie nadal napełniał ją przeczuciem romansu), nic się nie udało. Wyszła za Huberta, z tym jego bezpiecznym, stałym, drugorzędnym stanowiskiem w sądzie, i jakoś sobie radzi w niewielkim domku, bez porządnej służby, zadowalając się pieczonymi ziemniakami, kiedy była sama, albo Chlebem z masłem, ale od czasu do czasu – pani Holman już się oddaliła, uznając Mabel za najsuchszą, najmniej życzliwą tykę, jaką w życiu spotkała, do tego absurdalnie wystrojoną, zaraz powie wszystkim o nieprawdopodobnym wyglądzie Mabel – od czasu do czasu, myślała Mabel Waring, pozostawiona samej sobie na niebieskiej kanapie, uklepując poduszkę, by wyglądało, że jest zajęta, bo przecież nie podejdzie do Charlesa Burta i Rose Shaw, trajkoczących jak sroki i pewnie śmiejących się z niej przy kominku – od czasu do czasu zdarzały się jej cudowne momenty, na przykład którejś nocy, kiedy czytała w łóżku, albo nad morzem, na piasku w słońcu na Wielkanoc – niech no sobie przypomni – wielka kępa trawy piaskowej stercząca i zmierzwiona jak snop włóczni na tle nieba, które było błękitne niczym gładkie jajko z porcelany, tak mocne, tak twarde, a wtedy rozległa się melodia fal: „Cśśś, ćśśś”, śpiewały, i krzyki wiosłujących dzieci – tak, to był boski moment, a ona leżała, tak czuła, na rękach Bogini, która jest ziemią, bezlitosnej, ale bardzo pięknej Bogini, mała owieczka na ołtarzu (człowiekowi przychodzą takie niemądre myśli i nic nie szkodzi, póki się ich nie wypowie). Także z Hubertem czasami, całkiem niespodziewanie – przy krojeniu baraniny w niedzielne południe, bez żadnego powodu, przy otwieraniu listu, podczas wejścia do pokoju – zdarzały się jej takie boskie momenty, kiedy mówiła sobie (bo nigdy nie powiedziała tego nikomu innemu): „To jest to. To się właśnie wydarza. To jest to!”. Równie zaskakująca była odwrotna sytuacja, to znaczy kiedy wszystko było zaplanowane – muzyka, pogoda, wakacje, nie brakowało żadnego powodu do szczęścia – a wtedy nic się nie wydarzało. Człowiek nie był szczęśliwy. Wszystko okazywało się płaskie, po prostu płaskie i już.
To z pewnością znowu ta jej przeklęta osobowość. Zawsze była niespokojną, słabą, niedobrą matką, chwiejną żoną, wiodącą półmroczną egzystencję, w której nie ma nic wyrazistego czy zdecydowanego, bardziej tego niż tamtego, podobnie jak to było ze wszystkimi jej braćmi i siostrami, no może z wyjątkiem Herberta – wszyscy byli takimi samymi wodnokrwistymi stworzeniami, które nic nie robią. Aż nagle pośrodku tego pełzającego, niskiego życia znalazła się na samym szczycie fali. Ta nieszczęsna mucha – gdzie ona wyczytała tę powracająca do niej bez przerwy historię o musze i spodku? – wyzwoliła się. Tak, miewała takie momenty. Teraz jednak, kiedy na karku czterdziestka, pewnie będą się zdarzały coraz rzadziej. Stopniowo przestanie się w ogóle wysilać. To godne ubolewania! Tego się nie da wytrzymać! To ją zawstydza!
Jutro wybierze się do Biblioteki Londyńskiej. Zupełnie przypadkowo znajdzie jakąś cudowną, pomocną, zaskakującą książkę, napisaną przez duchownego, przez nie znanego nikomu Amerykanina, albo przejdzie się Strandem i przypadkowo wejdzie do jakiejś sali, gdzie górnik będzie opowiadał o życiu pod ziemią – i nagle Mabel stanie się innym człowiekiem. Przejdzie kompletną metamorfozę. Zacznie nosić uniform, będą ją tytułować Siostra Ktoś, nigdy więcej nawet nie pomyśli o strojach. Od tego czasu już na zawsze będzie miała całkowitą jasność co do Charlesa Burta i panny Milan, co do tego salonu i tamtego, i już zawsze, codziennie będzie tak, jakby leżała na słońcu albo kroiła baraninę. To będzie to!
Wstała zatem z niebieskiej kanapy, a żółty guzik w lustrze także wstał, pomachała Charlesowi i Rose, żeby pokazać im, że nie zależy od nich nawet na milimetr, żółty guzik zniknął z lustra, a wszystkie włócznie zebrały się w jej sercu, kiedy podchodziła do pani Dalloway, mówiąc:
– Dobranoc.
– Jeszcze za wcześnie, żeby wychodzić – powiedziała pani Dalloway, zawsze taka czarująca.
– Obawiam się, że muszę – odpowiedziała Mabel Waring. – Ale – dodała swoim chwiejnym głosikiem, który kiedy próbowała go wzmocnić, brzmiał jeszcze bardziej żałośnie – bawiłam się doskonale.
– Świetnie się bawiłam – powiedziała panu Dallowayowi, którego spotkała na schodach.
– Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa – mówiła do siebie, schodząc na dół, i jeszcze: – Prosto w spodek – powiedziała do siebie, dziękując pani Barnet za pomoc, kiedy owijała się i owijała, i owijała w chiński płaszcz, który nosiła od dwudziestu lat.
Stuart Elton pochylił się i strzepnął ze spodni białą nitkę, a owa trywialna czynność, której towarzyszyła lawina uczuć, nasunęła mu na myśl opadający płatek róży. Stuart Elton, prostując się zatem, by podjąć znów rozmowę z panią Sutton, poczuł, że jest szczelnie wypełniony płatkami, ułożonymi starannie i ściśle, jedne na drugich, zarumienionymi, rozgrzanymi, naznaczonymi owym niewytłumaczalnym blaskiem. Dlatego gdy się pochylił, jeden płatek opadł. Kiedyś, w młodości, nie czuł tego, nie, teraz jednak, gdy miał czterdzieści pięć lat, wystarczyło, że się pochylił, by strzepnąć niteczkę ze spodni, a to ruszało w nim wartkim strumieniem: piękne, uporządkowane odczucie życia, lawina uczuć, poczucie harmonii, kiedy znów się prostował i ustawiał – bo cóż ona takiego mówi?
Pani Sutton (wciąż jeszcze wleczona za włosy po ścierniskach i zaoranych polach początków wieku średniego) opowiadała, że kierownicy teatralni piszą do niej, a nawet umawiają się na spotkania, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. Kłopot w tym, że ona nie ma żadnych związków z teatrem, jej ojciec, cała jej rodzina, pochodzą ze wsi. (W tym właśnie momencie Stuart Elton strzepnął tę nitkę). Przerwała, poczuła się skarcona. Tak, poczuła, że Stuart Elton miał właśnie to, czego jej brakuje, a on w tym momencie się pochylił. Kiedy się wyprostował na powrót, przeprosiła – za dużo, powiedziała, gada o sobie – i dodała:
– Pan jest chyba najszczęśliwszą osobą, jaką znam.
Zgrało się to przedziwnie z tym, o czym właśnie myślał, z poczuciem miękkiego strumienia życia i jego uporządkowanym dostosowaniem, z tym wrażeniem opadającego płatka i pełnej róży. Ale czy to jest szczęście? Nie. To wielkie słowo chyba tu nie pasowało, chyba nie oznaczało tego stanu skulenia w różanych płatkach wokół jasnego światła. W każdym razie, mówiła pani Sutton, to jemu spośród wszystkich swoich znajomych najbardziej zazdrości. On przecież ma wszystko, a ona nic. Wyliczyli – oboje mają dość pieniędzy, ona ma męża i dzieci, on jest kawalerem, ona ma trzydzieści pięć lat, on czterdzieści pięć, ona nigdy w życiu nie chorowała, on tymczasem był, jak się wyraził, męczennikiem pewnego schorzenia wewnętrznego: marzy przez cały dzień o homarze, a potem nie może go tknąć. Tu wykrzyknęła! Jakby zrozumiała, o co chodzi. Nawet własna choroba była dla niego igraszką. Czy to jest porównywanie wagi spraw, zapytała? Czy poczucie proporcji, tak? Ale co takiego, spytał, wiedząc doskonale, o czym ona mówi, ale opędzając się nieco przed tą roztrzepaną, siejącą spustoszenie kobietą i jej wiecznym pośpiechem, rozżaleniem i wigorem, kłótliwością i utarczkami, które mogły wywrócić i zniszczyć tę niezwykle cenną rzecz, jaką miał w posiadaniu, to poczucie, że jest – dwa obrazy równocześnie przebiegły mu przez myśl – flagą na wietrze, pstrągiem w nurcie, znieruchomiałymi, zrównoważonymi w strumieniu czystego, świeżego, jasnego, lśniącego, przejrzystego, musującego, napierającego poczucia, które niczym powietrze albo nurt strumienia utrzymywało go w pionie, tak że jeśli podniósł rękę, pochylił się czy odezwał, uruchamiał niezliczone atomy szczęścia, które zamykały się wokół niego i znów go unosiły.
– Nic pana nie trapi – rzekła pani Sutton. – Nic pana nie zmienia – mówiła, niezgrabnie chlapiąc wokół niego, jak ktoś, kto usiłuje murować, tu i tam rzucając zaprawą po cegłach, tymczasem Stuart Elton stał w milczeniu, absolutnie zagadkowy, bardzo skromny; starała się coś z niego wydobyć, jakąś podpowiedź, jakiś klucz, jakiś znak, zazdrościła mu, miała żal i czuła, że z takim zasięgiem emocjonalnym, z taką siłą namiętności, z takimi możliwościami i skumulowanymi zdolnościami mogłaby spokojnie rywalizować z samą panią Siddons. On nie ma ochoty nic jej powiedzieć; musi jej powiedzieć.
– Dziś po południu poszedłem do Kew – odezwał się, zginając kolano i prostując je szybko, nie dlatego że była na nim kolejna biała niteczka, ale by się przekonać, że jego mechanizm działa – i działał.
Bo kiedy człowieka w lesie gonią wilki, należy oddzierać kawałeczki ubrania albo kruszyć herbatniki i rzucać je nieszczęśliwym zwierzętom na pożarcie, aby czuć się niemal, choć nie całkiem, bezpiecznie, siedząc w wysokich, szybkich, pewnych saniach.
Ścigany przez całe stado wygłodniałych wilków, niepokojąc się teraz tym okruchem herbatnika, który im rzucił – słowa „dziś po południu poszedłem do Kew” – Stuart Elton sprawnie umknął przed nimi z powrotem do ogrodów, ku magnoliom, stawowi, rzece, trzymając wzniesioną rękę, żeby powstrzymać pościg. Pomiędzy nimi (świat teraz wydawał się pełen wyjących wilków) rozpoznawał ludzi, którzy zapraszali go na kolacje i lunche, którym raz odmawiał, a raz nie, oraz odczucie przewagi, jakiego doświadczył na słonecznej polance w Kew, nawet to, że może wywijać laseczką, aby wybrać to czy tamto, pójść tu czy tam, odłamać kawałek herbatnika i rzucić go wilkom, przeczytać coś, popatrzeć na coś innego, spotkać się z tym czy z tamtą, zasiąść u któregoś z sympatycznych znajomych facetów...
– Do Kew w pojedynkę? – powtórzyła pani Sutton. – Całkiem sam?
Ach! Wilk szczeknął mu w ucho. Ach! Westchnął, tak samo jak tamtego popołudnia nad stawem, obok jakiejś kobiety, która szyła coś białego pod drzewem, gdzie przechadzały się gęsi, westchnął króciutko na myśl o przeszłości, westchnął tam na znajomy widok zakochanych idących ramię w ramię, tam, gdzie teraz panują pokój i zdrowie, a kiedyś były ruiny, burza, rozpacz; no i znowu ten wilk, pani Sutton mu przypomniała, całkiem sam, tak, całkiem sam, ale się pozbierał, tak samo jak wtedy tam, gdy ci młodzi przeszli, bo uchwycił to, czymkolwiek to było, i kurczowo się tego trzymając, odszedł, pełen litości dla nich.
– Całkiem sam – powtórzyła pani Sutton. Tego właśnie nie była w stanie pojąć, stwierdziła, wykonując rozpaczliwy ruch głową o ciemnych, połyskliwych włosach: być szczęśliwym całkiem samemu.
– Tak – odpowiedział.
W szczęściu zawsze jest to niesamowite uniesienie. Nie wzniosły stan ducha, nie zachwyt, nie chwała, sława i zdrowie (wystarczą dwie mile spaceru i już czuje, że jest wykończony) – to stan mistyczny, trans, ekstaza, która przy całym jego ateizmie, sceptycyzmie, nieochrzczeniu i tak dalej miała, tak podejrzewał, jakiś związek z tą ekstazą, która z mężczyzn robi księży, a kobiety w kwiecie wieku zmusza, by dreptały po ulicach w krochmalonych, cyklamenoidalnych koronkach wokół twarzy, z zaciętymi ustami i kamiennym wzrokiem; była jednak różnica: ich ta ekstaza niewoliła, a jego wyzwalała. Uwalniała go z wszelkiej zależności od kogokolwiek i czegokolwiek.
Pani Sutton też to czuła, czekała, aż Stuart się odezwie.
Tak, on zatrzyma teraz sanie, wysiądzie, da wilkom zgromadzić się wokół siebie, pogłaszcze je po biednych, żarłocznych mordach.
– W Kew było prześlicznie, masa kwiatów, magnolie, azalie. – Nie pamiętał, jakie nazwy jej podał.
Tego nie mogli popsuć. Nie, ale skoro to uczucie przychodzi w tak niewyjaśniony sposób, tak samo może odejść, pomyślał, kiedy wychodził z Kew i wracał wzdłuż rzeki do Richmond. Tak, może spaść jakaś gałąź, może się zmienić kolor, zieleń przejdzie w błękit albo zatrzęsie się liść i to już wystarczy, tak, to wystarczy, by strząsnąć, skruszyć, całkowicie zniszczyć tę zdumiewającą rzecz, ten cud, ten skarb, który był jego, jest jego, zawsze musi być jego, dumał, popadając w niepokój i obawę i nie myśląc wiele o pani Sutton. Natychmiast ją zostawił i ruszył przez pokój, by chwycić nóż do papieru. Tak, wszystko w porządku. Nadal to ma.
Kiedy Jack Renshaw głupio i przemądrzale oznajmił, że nie lubi oglądać meczów krykieta, pani Vallance poczuła, iż musi jakimś sposobem zwrócić jego uwagę, sprawić, by pojął, tak, on i wszyscy ci młodzi ludzie, których widziała, co powiedziałby jej ojciec; jak bardzo jej ojciec i matka, tak, ona sama także, jak bardzo byli inni od wszystkiego tutaj i jakie to wszystko w porównaniu z prawdziwie dostojnymi prostymi ludźmi, takimi jak jej ojciec i jej droga matka, jest trywialne.
– No i proszę – odezwała się nagle – siedzimy tu uwięzieni w tym dusznym pokoju, podczas gdy u nas, na wsi, w Szkocji... (Tym głupim młodym ludziom, którzy ostatecznie są całkiem mili, choć nieszczególnie wielcy, należy się wyjaśnienie, co jej ojciec, co jej matka i co ona sama, bo w głębi serca była wszak taka jak rodzice, odczuwają).
– Pani jest Szkotką? – zapytał pan Renshaw.
A więc on nie wie, nie wie, kim jest jej ojciec, że jej ojciec to John Ellis Rattray, a jej matka to Catherine Macdonald.
Zatrzymał się kiedyś na noc w Edynburgu, dodał.
Na jedną noc w Edynburgu! A ona spędziła tam tak wiele cudownych lat – tam i w Elliottshaw, na granicy Northumbrii. Tam biegała między krzewami porzeczek, tam przyjeżdżali przyjaciele ojca, a ona, będąc wtedy przecież małą dziewczynką, przysłuchiwała się najwspanialszym rozmowom tamtych czasów. Wciąż jeszcze ich widzi: ojca, sir Duncana Clementsa, pana Rogersa (stary pan Rogers był dla niej ideałem greckiego mędrca), jak siedzą pod cedrem, po kolacji, w blasku gwiazd. Rozmawiali o wszystkich sprawach tego świata, tak jej się to teraz jawiło, byli ludźmi o umysłach tak wielkich, że nigdy nie śmiali się z innych. Nauczyli ją uwielbienia dla piękna. A cóż jest pięknego w tym dusznym londyńskim pokoju?
– Och, biedne kwiaty – wykrzyknęła, bo pomięte i pogniecione płatki kilku goździków leżały na ziemi, rozdeptane czyjąś stopą, tymczasem ona, takie miała poczucie, wręcz za bardzo przejmowała się kwiatami. Jej matka kochała kwiaty, a ona sama od najmłodszych lat była wychowywana w przekonaniu, że zrobić coś złego kwiatu to skrzywdzić najcudowniejszą rzecz, jaka istnieje w naturze. Natura zawsze była jej namiętnością, góry, morze. Tu, w Londynie, człowiek wyglądał przez okno i widział tylko domy – ludzi stłoczonych jednych na drugich w małych pudełeczkach. W takiej atmosferze ona absolutnie nie mogła żyć. Nie potrafiła chodzić po Londynie i patrzeć, jak dzieci bawią się na ulicach. Być może jest zbyt wrażliwa – gdyby wszyscy byli tacy, życie stałoby się nieznośne – ale kiedy przypominała sobie własne dzieciństwo, ojca i matkę, piękno i troskę, którymi byli hojnie obdarzeni...
– Jaka piękna suknia! – powiedział Jack Renshaw, ale to, że młody człowiek w ogóle dostrzegał kobiece stroje, wydało się jej niewłaściwe.
Jej ojciec był pełen rewerencji dla kobiet, ale nigdy nie przyszło mu do głowy zauważać, co mają na sobie. A pośród wszystkich tych dziewcząt nie było ani jednej, którą można by nazwać piękną – tak jak pamiętała swoją matkę, kochaną, dostojną matkę, która chyba nigdy nie ubierała się inaczej, czy było lato, czy zima, czy mieli gości, czy byli sami, zawsze była sobą, w koronkach, a w starszym wieku także w niewielkim czepeczku. Gdy owdowiała, godzinami siedziała wśród kwiatów i wydawało się, że przebywa raczej wśród duchów niż wśród otaczających ją ludzi, śniła o przeszłości, która, tak myślała pani Vallance, jest znacznie bardziej rzeczywista niż teraźniejszość. Ale dlaczego? Ja, zastanawiała się, tak naprawdę żyję w przeszłości, pomiędzy tymi wspaniałymi mężczyznami i kobietami: to oni mnie naprawdę znają, tylko oni (i pomyślała o ogrodzie rozświetlonym blaskiem gwiazd, o drzewach, o starym panu Rogersie, o ojcu palącym fajkę w białym lnianym płaszczu), oni mnie rozumieli. Poczuła, że oczy jej miękną, się topią i zapadają, jak przy napływie łez, kiedy tak stała w salonie u pani Dalloway, patrząc nie na tych wszystkich ludzi, nie na kwiaty i gaworzący tłumek, ale na siebie samą, na małą dziewczynkę, która ma wyjechać tak daleko, teraz jednak zrywa w ogrodzie smagliczkę, a potem siedzi w łóżku na poddaszu, gdzie pachnie sosnowym drewnem, i czyta opowieści, wiersze. Między dwunastym a piętnastym rokiem życia przeczytała całego Shelleya i stojąc z założonymi z tyłu rękami, recytowała go tacie, kiedy on się golił. Poczuła, jak gdzieś w głębi mózgu wzbierają jej łzy na widok samej siebie, i dodała cierpienia całego swojego życia (a cierpiała potwornie) – życie przetoczyło się ponad nią jak koło, nie było tym, czym się wtedy wydawało (było takie jak to przyjęcie) – tamtemu dziecku, które stojąc, recytowało Shelleya, dziecku o ciemnych, szalonych oczach. A czegóż to one później nie widziały. I tylko ci ludzie, którzy już nie żyją, którzy leżą gdzieś tam, w cichej Szkocji, tylko oni ją znali, oni wiedzieli, jakie możliwości w niej drzemią – teraz łzy podpłynęły bliżej, bo pomyślała o tej dziewuszce w bawełnianej sukience, jak wielkie i ciemne miała oczy, jak pięknie wyglądała, recytując Odę do zachodniego wiatru, jak dumny był z niej ojciec i jaki był wspaniały, jak wspaniała była matka, a ona przy nich tak czysta, tak dobra, tak zdolna, że mogła była zostać, kimkolwiek zechciała. Gdyby oni żyli, a ona nadal była z nimi w tym ogrodzie (który teraz jawił się jej jako miejsce, gdzie spędziła całe dzieciństwo, zawsze w blasku gwiazd, zawsze w lecie, a oni zawsze siedzieli pod cedrem i palili, i tylko matka samotnie oddawała się marzeniom we wdowim czepeczku, wśród kwiatów – a jacy dobrzy, serdeczni i pełni szacunku byli starzy służący, ogrodnik Andrewes, kucharka Jersy i stary Sułtan, nowofunlandczyk, i winorośl, i staw, i pompa. Pani Vallance, sprawiając wrażenie bardzo poważnej, dumnej i ironicznej, dokonywała porównania swojego życia z życiem innych ludzi), gdyby więc takie życie trwało na zawsze, to, pani Vallance była przekonana, nic z tego tutaj – spojrzała na Jacka Renshawa i na podziwiane przez niego stroje dziewcząt – nie mogłoby nawet zaistnieć, a ona byłaby absolutnie szczęśliwa, absolutnie dobra, kiedy tymczasem jest zmuszona przysłuchiwać się młodzieńcowi, który mówi – i zaśmiała się niemal z pogardą, a jednak mając łzy w oczach – że nie znosi oglądać meczów krykieta!
Lily Everit dostrzegła, że pani Dalloway zmierza w jej kierunku z drugiego końca pokoju i już chciała się modlić, żeby nie podchodziła i nie przeszkadzała jej, a jednak podczas gdy pani Dalloway zbliżała się ku niej z uniesioną prawą ręką i uśmiechem, który, o czym Lily dobrze wiedziała (choć było to jej pierwsze przyjęcie), oznaczał: „Ależ musisz wyjść z tego kąta i rozmawiać!”, z uśmiechem zarazem dobrodusznym i kategorycznym, rozkazującym, poczuła przedziwną mieszaninę podniecenia i strachu, pragnienia, by zostawiono ją samą, i tęsknoty, by ją stąd wyciągnięto i rzucono hen, gdzieś w głąb wrzących czeluści. Ale panią Dalloway zatrzymano; schwycił ją starszy pan o białych wąsach, Lily Everit miała więc dwie minuty wytchnienia, podczas których mogła przytulić do siebie – niczym belkę na morzu, wysączyć – niczym kieliszek wina myśl o swoim szkicu na temat postaci dziekana Swifta, który profesor Miller oznaczył trzema czerwonymi gwiazdkami, najwyższą oceną. Najwyższa ocena, powtórzyła sobie, choć teraz kordiał ten okazał się dużo słabszy niż wtedy, gdy stała przed wysokim lustrem, a jej siostra i pokojówka Mildred dokonywały ostatnich poprawek (tu muśnięcie, tam wygładzenie) jej wyglądu. Kiedy bowiem ich dłonie tańczyły wokół niej, Lily miała poczucie, że kręcą się one przyjemnie po powierzchni, ale pod nią, pod spodem, niczym bryła lśniącego metalu, nienaruszony, leżał jej szkic o postaci dziekana Swifta, a kiedy zeszła na dół i w holu czekała na taksówkę, to wszystkie pochwały – Rupert wyszedł od siebie i stwierdził, że Lily wygląda szałowo – muskały tylko powierzchnię, niczym wietrzyk poruszający wstążkami, ale nic więcej. Życie dzieli się (co do tego była przekonana) na fakty: ten szkic, i na fikcje: to wieczorne wyjście, na skałę i na fale, myślała sobie w czasie jazdy, widząc wszystko z taką intensywnością, że już na zawsze będzie widziała, jak prawda i ona sama, białe odbicie na ciemnych plecach kierowcy, nierozdzielnie splatają się z sobą – oto moment wizji. Potem jednak, kiedy weszła do tego domu, od pierwszej chwili, kiedy zobaczyła ludzi wchodzących i schodzących po schodach, ta twarda bryła (jej szkic o postaci Swifta) zachybotała, zaczęła topnieć, a Lily nie umiała już tego opanować i całe jej jestestwo (teraz pozbawione ostrości diamentu rozdzierającego serce życia na strzępy) zmieniło się w mgłę trwogi, obawy i obrony, kiedy tak stała na uboczu, w kącie. To było to słynne miejsce – to był świat.
Rozglądając się, Lily Everit odruchowo ukryła swój szkic, tak bardzo poczuła się teraz zawstydzona i zdumiona, więc wspinając się na palce, usiłowała wyostrzyć widzenie i ująć we właściwych proporcjach (bo dotychczasowe były haniebnie fałszywe) te zmniejszające się i rosnące obiekty (jak by je określić? Jako ludzi – wrażenia z ludzkich żywotów?), które, jak się jej wydawało, starały się jej zagrozić i wziąć nad nią górę, zamienić wszystko w wodę, pozostawiając jedynie – bo z tego nie zrezygnuje! – moc trzymania się na uboczu.
Pani Dalloway, która stojąc i rozmawiając, ani na moment całkiem nie opuściła ręki, poruszała nią, by w ten sposób okazać, że pamięta, a ów stary żołnierz o białych wąsach zatrzymał ją tylko na chwilę, teraz uniosła dłoń zdecydowanym ruchem i ruszyła wprost ku Lily, by odezwać się do tej nieśmiałej, uroczej dziewczyny o bladej cerze, jasnych oczach i ciemnych włosach, które poetycznie otaczały jej głowę, o chudym ciele okrytym suknią wyglądającą, jakby zaraz miała się z niego ześliznąć.
– Chodź, muszę cię przedstawić. – Pani Dalloway się zawahała, ale przypomniawszy sobie, że Lily to ta bystra, czytająca poezję, rozejrzała się za jakimś młodzieńcem, który przyjechał wprost z Oxfordu, który wszystko czytał i może rozmawiać o Shelleyu. Trzymając Lily Everit za rękę, powiodła ją ku grupce dyskutującej młodzieży, gdzie był Bob Brinsley.
Lily Everit trochę się ociągała, mogłaby być zabłąkaną łódką, która chybotliwie podąża w ślad za parowcem, i kiedy pani Dalloway tak ją prowadziła, Lily czuła, że to się zaraz wydarzy, że nic tego już nie powstrzyma, nic jej nie uratuje (chciała teraz tylko, żeby to się skończyło) od wrzucenia w wir, w którym albo zginie marnie, albo ocaleje. Czym był ten wir?
Ach, składał się z miliona spraw, a każdą z nich Lily odczuwała inaczej: Opactwo Westminsterskie; poczucie, że otaczają ich wysokie, ponure budynki; bycie kobietą. Może to właśnie się ujawniło, to pozostało; częściowo chodziło o suknię, ale także o wszystkie te drobne salonowe oznaki rycerskości i uprzejmości – dzięki temu wszystkiemu poczuła, że wyłania się z kokonu i zostaje ogłoszona kimś, kim w wygodnym mroku dzieciństwa nigdy nie bywała – ową delikatną i piękną istotą, przed którą mężczyźni skłaniają głowy, ową ograniczoną i uwięzioną istotą, której nie wolno robić tego, na co ma ochotę, motylem z oczami o tysiącach fasetek i pięknym, delikatnym ubarwieniu oraz niezliczonych trudnościach, czułostkach i smuteczkach – kobietą.
Kiedy razem z panią Dalloway przemierzała salon, przyjęła wyznaczoną jej rolę i, co naturalne, odgrywała ją z lekką przesadą, tak jak może lekko przesadzać żołnierz dumny z tradycji starego, sławnego munduru; kiedy tak szła, miała pełną świadomość swej strojnej sukni, przyciasnych bucików, upiętych loków i tego, że gdyby upuściła chusteczkę (co się już zdarzyło), któryś z mężczyzn pochyliłby się, żeby ją podnieść, nienaturalnie podkreślając w ten sposób delikatność, sztuczność jej postawy, bo przecież nic z tego nie należało do niej.
Do niej należały raczej bieg i pośpiech, i zaduma w czasie długich samotnych spacerów, przełażenie przez bramy, chodzenie po błocie, mglistość, senność i ekstaza samotności, patrzenie, jak kołuje siewka, straszenie królików i zagłębianie się w serce lasu lub w szerokie puste wrzosowiska, by tam odprawiać drobne ceremonie bez publiczności, prywatne rytuały, czyste piękno, które ofiarowują żuki i konwalie, martwe liście i ciche sadzawki, bez troski o to, co myślą o nich ludzie, to wszystko napełniało jej umysł zachwytem i zdumieniem i utrzymywało ją w tym stanie, póki nie dotknęła słupka przy bramie, by się opamiętać, to wszystko do dzisiejszego wieczoru było jej zwyczajnym byciem, po którym rozpoznawała samą siebie i w którym siebie lubiła, i wślizgiwała się w serce matki, ojca, braci i sióstr, a to drugie było tylko kwiatem, który otworzył się w dziesięć minut. Kiedy kwiat się rozchylił, równocześnie nieuchronnie pojawił się jego kwietny świat, inny, dziwny; wieże Westminsteru; wysokie, wytworne budynki; rozmowy; ta cywilizacja, myślała Lily, ociągając się, podczas gdy pani Dalloway wiodła ją dalej, ten uporządkowany tryb życia, który ciążył jej jak jarzmo na barkach, miękko, nieugięcie, wprost z niebios, jak twierdzenie, któremu nie można zaprzeczyć. Rzuciła okiem na swój szkic, trzy czerwone gwiazdki zbladły i zmatowiały, ale spokojnie, z namysłem, jakby ustępując przed niezaprzeczalną siłą, to znaczy przed przekonaniem, że twierdzenie i dominacja nie należą do niej; raczej odświeżanie i ozdabianie owego uporządkowanego życia, gdzie wszystko już zostało zrobione; wysokie wieże, poważne dzwony, mieszkania, których każda cegła położona została w człowieczym trudzie, także budynki parlamentu, a nawet plątanina drutów telegraficznych, pomyślała, spojrzawszy, kiedy przechodziły, w okno. Cóż ona może przeciwstawić potężnym męskim osiągnięciom? Szkic o postaci dziekana Swifta! Kiedy podeszła już do grupki, w której górował Bob Brinsley (pięta oparta o osłonę kominka, głowa odrzucona w tył), o szczerym szerokim czole i sporej pewności siebie, ale też delikatności i honorze, o krzepkim ciele, które się dobrze trzyma, z opalenizną, nonszalancją oraz pochodzeniem w prostej linii od Shakespeare’a, cóż innego mogła uczynić, jak tylko rzucić swój szkic i całą swoją istotę na podłogę, jak płaszcz, po którym Bob mógłby przejść, jak różę, którą mógłby zestrzelić. I uczyniła to w chwili, kiedy pani Dalloway, wciąż trzymając ją za rękę, jakby z obawy, że Lily ucieknie przed tym sądem najwyższym, dokonała prezentacji:
– Pan Brinsley. Panna Everit. Oboje uwielbiacie Shelleya.
Ale w porównaniu z jego uwielbieniem jej uwielbienie było niczym.
Wypowiadając te słowa, pani Dalloway poczuła, jak zawsze, kiedy na myśl przychodziła jej własna młodość, absurdalne wzruszenie: oto dzięki niej młodość spotyka młodość i w tej chwili błyska, jak przy zderzeniu stali i krzemienia (miała poczucie, że oboje wyraźnie się wysztywnili), najpiękniejszy i najstarożytniejszy ze wszystkich płomieni, co ujrzała w zmianie wyrazu twarzy Boba Brinsleya: od nieuwagi przez dopasowanie do formalności, kiedy podawał rękę, co, pomyślała Clarissa, zapowiada kobiecą czułość, dobro i uważność drzemiące w każdym mężczyźnie; dla niej to widok, od którego łza się kręci w oku, tym bardziej że u Lily dostrzegła własny nieśmiały, zaskoczony wzrok, z pewnością najpiękniejszy wyraz na twarzy dziewczęcia. Oto mężczyzna czuje to wszystko wobec kobiety, a kobieta wobec mężczyzny, a z takiego spotkania wypływają wszystkie te domy, próby, smutki, głęboka radość i ostateczna stanowczość w obliczu katastrofy; ludzkość w głębi swego serca jest słodka, myślała Clarissa, a jej własne życie (przedstawianie sobie pary ludzi przypomniało jej pierwsze spotkanie z Richardem!) nieskończenie błogosławione. I ruszyła dalej.
Ale, zastanowiła się Lily Everit. Ale... ale... ale co?
Och, nic, pomyślała pospiesznie, dusząc miękko swój wyostrzony instynkt. O tak, odezwała się. O tak, lubi czytać.
– Przypuszczam, że pani także pisze? – zapytał. – Zapewne poezje?
– Szkice – odpowiedziała. Nie pozwoli, aby ogarnęło ją przerażenie. Kościoły i parlamenty, mieszkania, nawet druty telegraficzne – wszystko, powiedziała sobie, powstało w ludzkim trudzie, a ten młody człowiek, powiedziała sobie, pochodzi w prostej linii od Shakespeare’a, dlatego ona nie pozwoli, żeby to przerażenie, to podejrzenie istnienia czegoś innego, ogarnęło ją, zasuszyło jej skrzydła i skazało ją na samotność. Ale kiedy to powiedziała, zobaczyła, że on – jak mogłaby to inaczej opisać? – zabija muchę. Oderwał musze skrzydełka, stojąc z noga opartą o osłonę kominka, z głową odrzuconą w tył, bezwstydnie mówiąc o sobie, arogancko, a ona nie miałaby nic przeciwko temu, że jest wobec niej tak bezczelny i tak arogancki, gdyby nie był brutalny wobec much.
Ale czemu nie, powiedziała, wiercąc się, kiedy tłumiła w sobie tę myśl, skoro on jest największą z rzeczy tego świata? A wielbić, ozdabiać i upiększać było jej zadaniem, oraz być wielbioną, do tego potrzebne jej były skrzydła. Tymczasem on mówił, patrzył, śmiał się, odrywał musze skrzydełka. Zgrabnymi, silnymi dłońmi wyrwał jej skrzydełka z grzbietu, a ona przyglądała się, jak to robi, i nie potrafiła ukryć tego przed samą sobą. Ale to konieczność, przekonywała się, myśląc o kościołach, o parlamentach i domach mieszkalnych, i w ten sposób starała się skupić, schować i stulić własne skrzydełka przy plecach. Ale... ale co to było i czemu to było? Pomimo wszystko zdołała sprawić, że jej szkic o postaci dziekana Swifta stawał się coraz bardziej widoczny, a trzy gwiazdki znów rozbłysły całkiem wyraźnie, choć już nie jasnym blaskiem, lecz znękaniem i krwią, jakby ten człowiek, ten wielki pan Brinsley, przez to tylko, że mówiąc (o swoim szkicu, o sobie oraz, ze śmiechem, o pewnej dziewczynie), wyrywał musze skrzydełka, osnuł jej jasne życie chmurą i na zawsze ją zdezorientował, zniszczył jej skrzydełka na grzbiecie, więc kiedy się od niej odwrócił, pomyślała o wieżach i cywilizacji z przerażeniem, a jarzmo, które wprost z niebios opadło na jej barki, zgniotło ją i poczuła się jak naga nieszczęśnica, która poszukiwała schronienia w cienistym ogrodzie, ale wygnano ją, mówiąc: nie, tu nie ma kryjówek ani motyli, w tym świecie, w tej cywilizacji, w kościołach, parlamentach i mieszkaniach. Ta cywilizacja, powiedziała Lily Everit do siebie, przyjmując od pani Bromley miły komplement na temat swego wyglądu, zależy ode mnie, a pani Bromley powiedziała później, że Lily Everit wyglądała, „jakby na jej barkach spoczywał ciężar całego świata”.
Pani Dalloway przedstawiła ich sobie, mówiąc: polubisz go. Konwersacja rozpoczęła się na parę minut przed tym, zanim cokolwiek zostało powiedziane, zarówno bowiem pan Serie, jak panna Anning spojrzeli w niebo, a niebo w umysły ich obojga nieustannie wlewało znaczenia, choć całkiem odmienne, aż do chwili, kiedy obecność pana Serle’a stała się dla panny Anning tak wyrazista, że przestała dostrzegać niebo. Po prostu jako niebo, lecz ujrzała je wsparte na postawnym ciele o ciemnych oczach, siwych włosach, złożonych dłoniach, poważnej, melancholijnej (jak jej powiedziano, „fałszywie melancholijnej”) twarzy Rodericka Serle’a i mimo iż zdawała sobie sprawę, jakie to niemądre, musiała stwierdzić:
– Cóż za piękny wieczór!
Głupie! Idiotycznie głupie! Ale jak można nie być głupim w wieku lat czterdziestu w obecności nieba, które najmądrzejszych zamienia w imbecyli, w nie więcej niż słomki – ona i pan Serie to atomy, drobinki, stojące przy oknie u pani Dalloway, a ich życie, widziane w świetle księżyca, nie jest dłuższe niż życie owadów i nie więcej znaczy.
– Cóż – rzekła panna Anning, gładząc stanowczym ruchem poduszkę na sofie i siadając przy niej. Czy on jest, jak mówią, „fałszywie melancholijny”? Zachęcona niebem, które wszystko czyniło jakby z lekka daremnym – wszystko, co mówili, co robili – znów wypowiedziała coś absolutnie banalnego:
– Była panna Serie, która mieszkała w Canterbury, kiedy byłam tam w młodości.
Myśli mając wypełnione niebem, pan Serie zobaczył naraz grobowce wszystkich swoich przodków spowite błękitną romantyczną poświatą i z rozszerzonymi i ściemniałymi oczyma odparł:
– Tak. Jako rodzina jesteśmy z pochodzenia Normanami, którzy przybyli tu wraz z Wilhelmem Zdobywcą. Niejaki Richard Serie jest pochowany w katedrze. Był kawalerem Orderu Podwiązki.
Panna Anning poczuła, że przypadkowo dotknęła prawdziwego człowieka, na którym zbudowany był człowiek fałszywy. Pod wpływem księżyca (który dla niej symbolizował mężczyznę, dostrzegała go przez szczelinę między zasłonami, nurzała się w nim, łykała go) potrafiła powiedzieć niemal wszystko, postanowiła więc, że dokona ekshumacji tego prawdziwego człowieka, pogrzebanego pod fałszywym, i zagrzewała się: „Naprzód, Stanley, naprzód”, co było jej hasłem przewodnim, tajemną ostrogą albo pejczykiem, którym osoby w średnim wieku często chłoszczą swoje zadawnione wady, w jej przypadku okropną nieśmiałość, czy wręcz indolencję, bo nie w tym rzecz, że brakowało jej śmiałości, ale raczej że nie miała dość energii, zwłaszcza w rozmowie z mężczyznami, którzy ją na ogół przerażali, więc jej wypowiedzi często zamieniały się w martwe banały, zresztą miała niewielu przyjaciół wśród mężczyzn – w ogóle bardzo nielicznych bliskich przyjaciół, pomyślała sobie, ale czy rzeczywiście chciała ich mieć? Nie. Miała Sarę, Artura, miała gdzie mieszkać i co jeść, no i oczywiście miała to, pomyślała, zanurzając się, pławiąc, nawet kiedy siedziała na kanapie obok pana Serle’a, w tym, w poczuciu, jakiego doświadczała, wracając do domu, że oto coś się tam gromadzi, skupisko cudów, których, była pewna, inni nie doświadczali (skoro to ona jedna miała Artura, Sarę, miała gdzie mieszkać i co jeść), i znowu nurzała się w głębokim, pełnym zadowolenia stanie posiadania, czując, że przy tym wszystkim i przy księżycu (to była muzyka, ten księżyc) może sobie pozwolić na porzucenie tego mężczyzny i dumy, jaką go napawają pogrzebani Serle’owie. Nie! W tym tkwiło niebezpieczeństwo – nie wolno jej zatonąć w odrętwieniu, nie w tym wieku. „Naprzód, Stanley, naprzód!”, powiedziała do siebie i spytała:
– A pan zna Canterbury?
Czy on zna Canterbury! Pan Serie uśmiechnął się na myśl, jak absurdalne było to pytanie – i że ona, ta miła, cicha kobietka, która gra na jakimś instrumencie, wydaje się dość inteligentna i ma dobre oczy i ładny stary naszyjnik na piersi, że ona nie wie nawet, co to pytanie oznacza. Zostać zapytanym, czy zna się Canterbury – kiedy najlepsze lata jego życia, wszystkie jego wspomnienia, sprawy, o których nigdy nikomu nie mógł powiedzieć, jednak starał się je opisać, o, starał się opisać (tu westchnął), kiedy wszystkie one skupiły się w Canterbury – rozśmieszyło go to.
Jego westchnienie, a potem śmiech, jego melancholia i humor – dzięki temu ludzie darzyli go sympatią, wiedział o tym, choć fakt, że jest łubiany, nie równoważył w nim poczucia zawodu, a jeśli wysysał tę sympatię, jaką ludzie dla niego mieli (składając wizyty współczującym damom, długie, długie wizyty), czynił to na wpół z goryczą, nigdy bowiem nie dokonał nawet jednej dziesiątej tego, czego mógłby dokonać, o dokonaniu czego marzył jako chłopiec w Canterbury. W towarzystwie obcej osoby odczuwał przypływ nowej nadziei, obcy bowiem nie mogli stwierdzić, że nie dokonał tego, co obiecywał, a ulegając jego czarowi, ofiarowywali mu nowy początek – w wieku pięćdziesięciu lat! Ona poruszyła tę sprężynkę. Pola, kwiaty i szare budynki ułożyły się w srebrne krople na surowych, ciemnych ścianach jego umysłu i ściekły po nich. Od takiego obrazu często zaczynał się u niego wiersz. Poczuł pragnienie, by teraz, siedząc przy tej cichej kobiecie, stwarzać obrazy.
– Tak, znam Canterbury – odrzekł z rozrzewnieniem, tonem sentymentalnym, zapraszającym, tak odczuła to panna Anning, do stawiania dyskretnych pytań, a to właśnie sprawiało, że wielu osobom zdawał się interesujący; owa niezwykła łatwość rozmowy i otwartość na nią, którą miał w sobie, przyczyniała się do jego nieszczęścia, i myślał sobie czasem, wyjmując po kolejnym przyjęciu spinki do kołnierzyka i kładąc na stoliku nocnym klucze oraz drobne pieniądze (w sezonie zdarzało mu się wychodzić codziennie), a schodząc na dół na śniadanie, kiedy robił się inny, zrzędliwy, nieprzyjemny dla żony, która była chora i nigdy nie wychodziła, czasami tylko przyjmowała w domu starych znajomych, przeważnie przyjaciółki, zajmujące się filozofią hinduską, różnymi kuracjami i lekarzami, co Roderick Serie kwitował najwyżej pogardliwą, kostyczną uwagą, tak inteligentną, że żona odpowiedzieć na nią umiała co najwyżej łagodnym wyrzutem albo paroma łzami – myślał wtedy często, że ponosi klęskę, nie umie bowiem całkowicie odciąć się od towarzystwa i obecności kobiet, które dla niego zawsze będą niezbędne, i pisać. O wiele za mocno angażował się w życie – w tym miejscu zakładał nogę na nogę (wszystkie jego ruchy były z lekka niekonwencjonalne i wytworne), ale nie obwiniał siebie, lecz składał to na karb bogactwa swej natury, którą porównywał (na swoją korzyść) na przykład do Wordswortha, a skoro on tak wiele ofiarowuje ludziom, takie miał poczucie, kiedy opierał głowę na ręku, oni także powinni mu teraz pomóc, i to było preludium do rozmowy, drżące, fascynujące, podniecające, a umysł aż kipiał mu od obrazów.
– Ona jest jak drzewko owocowe, jak kwitnąca wiśnia – powiedział, patrząc na dość młodą kobietę o pięknych białych włosach.
Przyjemny obraz, pomyślała Ruth Anning, dość przyjemny, a jednak nie miała pewności, czy jej się podoba ten wytworny, melancholijny mężczyzna i te jego gesty. To dziwne, pomyślała, jak można wpłynąć na czyjeś uczucia. On sam się jej nie podoba, ale dosyć jej przypadło do gustu porównanie młodej kobiety do drzewka wiśniowego. Jej tkanki unosiły się kapryśnie to w tę, to w tamtą stronę, jak czułki morskich anemonów, raz rozedrgane, potem znów wzniesione, a jej umysł, oddalony o mile, chłodny i odległy, wysoko w powietrzu, odbierał informacje, które zsumują się z czasem, tak że kiedy ludzie będą mówić coś o Rodericku Serle’u (ostatecznie był kimś), powie bez wahania: „Lubię go”. Albo: „Nie lubię go”; i będzie to opinia wystawiona raz na zawsze. Dziwna myśl, poważna, rzucająca dziwne światło na to, czym jest ludzkie braterstwo.
– Ciekawe, że pani zna Canterbury – odezwał się pan Serie. – Zawsze czuje się wstrząs – ciągnął (białowłosa dama już przeszła) – spotykając kogoś (nigdy przedtem się nie spotkali), kto jakby przypadkowo dotknie obrąbka czegoś, co tak wiele w czyimś życiu znaczyło, dotknie przez przypadek, bo przypuszczam, że dla pani Canterbury to niewiele więcej niż przyjemne stare miasto. Więc spędzała tam pani kiedyś wakacje u ciotki? (Tyle właśnie Ruth Anning miała zamiar mu powiedzieć o swoim pobycie w Canterbury). Zwiedzała pani zabytki i więcej już nie wracała tam myślą.
Niech tak sobie myśli; skoro ona go nie lubi, niech już sobie pójdzie, unosząc jakiś absurdalny obraz jej osoby. Tak naprawdę trzy miesiące spędzone w Canterbury były dla niej niesamowite. Pamiętała je w najmniejszych detalach, choć to była tylko przypadkowa wizyta, odwiedziny u panny Charlotte Serie, znajomej ciotki. Nawet teraz mogłaby powtórzyć dokładnie słowa panny Serie na temat grzmotów.
– Zawsze kiedy się budzę w nocy i słyszę grzmoty, myślę: kogoś zabiło.
Widziała nadal dywan o twardym włosiu z wzorem w romby i błyszczące, wilgotne, brązowe oczy starej damy, która podawała jej pustą filiżankę, wypowiadając to zdanie o grzmotach. I stale widziała Canterbury, całe w burzowych chmurach i bladych kwiatach jabłoni, i podłużne, szare tyły kamienic.
Grzmot wytrącił ją z fali omdlewającego zobojętnienia, która z wiekiem zdarzała się jej zbyt często. „Naprzód, Stanley, naprzód!”, zganiła się, to znaczy ten człowiek mi się nie wyśliźnie tak jak wszyscy inni, myślała, pod fałszywym pozorem, powiem mu prawdę.
– Kochałam Canterbury – powiedziała.
Natychmiast się ożywił. To jest jego dar, jego wina, jego los.
– Kochała pani – powtórzył. – Widzę, że tak było.
Ich oczy się spotkały, a raczej zderzyły, bo każde z nich wyczuwało za wzrokiem drugiego, że to samotne stworzenie, które siedzi w ciemności, podczas gdy jego powierzchowny, ruchliwy towarzysz zajmuje się wywijaniem koziołków i kiwaniem ręką, aby teatrzyk się kręcił, nagle się podrywa, odrzuca swą opończę, przeciwstawia się temu drugiemu. To było niepokojące, niesamowite. Oboje niemłodzi i wypolerowani na błysk, tak że Roderick Serie mógł iść na kilkanaście przyjęć w sezonie i nie doświadczyć niczego nadzwyczajnego, najwyżej sentymentalnego uczucia żalu albo pragnienia pięknych obrazów – takich jak ten z wiśniowym drzewkiem – a przez cały czas towarzyszyło mu niezmienne poczucie, że przewyższa swoje towarzystwo, poczucie niewykorzystanych zasobów, które kazało mu wracać do domu z wrażeniem rozczarowania własnym życiem, samym sobą – człowiekiem rozziewanym, pustym, rozkapryszonym. Ale teraz, całkiem nagle, niczym jasna błyskawica we mgle (a obraz ten wytworzył się równie nieuchronnie i równie nagle jak błyskawica), wróciło to do niego, dawna ekstaza życia, atak nie do odparcia, coś nieprzyjemnego, a równocześnie niosącego mu radość i odmłodzenie, coś, co wypełniło mu żyły i nerwy odłamkami lodu i ognia; to było przerażające.
– Canterbury dwadzieścia lat temu – odezwała się panna Anning, jak ktoś, kto przysłania kloszem zbyt intensywne światło albo zakrywa liściem płomienną brzoskwinię, bo zbyt jest mocna, zbyt dojrzała, zbyt pełna.
Czasami żałowała, że nie wyszła za mąż. Czasami chłodny spokój średnich lat życia, automatyczne sposoby ochrony umysłu i ciała przed skaleczeniami w porównaniu do grzmotów i bladych sadów jabłoniowych w Canterbury wydawały się jej prymitywne. Wyobrażała sobie coś innego, bliższego błyskawicy, intensywniejszego. Wyobrażała sobie pewne fizyczne doznanie. Wyobrażała sobie...
A co dziwne, bo przecież nie spotkała się nigdy dotąd z panem Serlem, jej zmysły, te rozedrgane i wzniesione czułki, teraz, zupełnie uspokojone, nie wysyłały żadnych sygnałów, jakby znali się doskonale, jakby byli w istocie tak ściśle ze sobą zjednoczeni, że wystarczyło, by dawali się wspólnie unosić nurtowi.
Nie ma rzeczy dziwniejszej niż stosunki międzyludzkie, pomyślała, z powodu ich zmienności, ich niesłychanej irracjonalności, a jej niechęć w tej chwili niczym nie ustępowała najintensywniejszej i gwałtownej miłości, ale kiedy tylko objawiło się jej słowo „miłość”, natychmiast je odrzuciła, ponownie rozmyślając, jak ciemny jest umysł, który ma nie więcej niż parę słów na określenie wszystkich tych zdumiewających odczuć, naprzemiennych bólów i rozkoszy. Bo jak to nazwać? Teraz odczuwała to wycofanie ludzkiej sympatii, zniknięcie Serle’a i natychmiastowe pragnienie, które ogarnęło ich oboje, by ukryć to, co tak pustoszy i degraduje naturę ludzką, że wszyscy starają się to pogrzebać gdzieś z dala od ludzkiego wzroku – owo wycofanie, pogwałcenie zaufania, szukając zatem jakiejś przyzwoitej przyjętej i akceptowanej formy pochówku, powiedziała:
– Oczywiście, cokolwiek by zrobiono, nie da się popsuć Canterbury.
Uśmiechnął się, przyjął to, odwrotnie założył nogę na nogę. Ona odegrała swoją rolę, a on swoją. I tak sprawy dobiegły końca. Natychmiast oboje ogarnęła paraliżująca pustka uczuć, kiedy nic nie wytryskuje z umysłu, a jego ścianki są gładkie jak z łupka, kiedy pustka niemal boli, a oczy kamienieją i koncentrują się na jednym punkcie – na deseniu, węglarce – z precyzją, która przeraża, nie pojawia się bowiem żadna emocja, żadna myśl, żadne wrażenie, które by mogło zmienić ten stan, zmodyfikować, ozdobić, skoro źródła uczuć zdają się zapieczętowane, a umysł sztywnieje, podobnie, jak ciało, surowe, posągowe, tak że ani pan Serie, ani panna Anning nie mogli się poruszyć, nie mogli niczego powiedzieć, poczuli się więc tak, jakby jakiś czarownik wyzwolił ich z tego stanu, a wiosna wpuściła w każdą żyłę strumienie życia, kiedy nagle Mira Cartwright, klepiąc pana Serle’a w ramię, powiedziała:
– Widziałam pana na Śpiewakach norymberskich, a pan mnie potraktował jak powietrze. Wstrętny – mówiła dalej panna Cartwright – nie zasługuje pan na to, żebym kiedykolwiek jeszcze odezwała się do pana.
Teraz mogli się rozstać.
Tego popołudnia, spiesznie przemierzając Deans Park, Prickett Ellis wpadł na Richarda Dallowaya, czy też raczej w chwili kiedy się mijali, ukradkowe spojrzenie, którym każdy z nich spod swojego kapelusza obrzucił przez ramię tego drugiego, rozwinęło się i błysło rozpoznaniem; nie widzieli się jakieś dwadzieścia lat. Chodzili razem do szkoły. No i co Ellis teraz porabia? Prawo? Oczywiście, oczywiście – śledził tę sprawę w gazetach. Ale tu się nie da rozmawiać. A może by wpadł wieczorem. (Mieszkają tam, gdzie zawsze, dosłownie za rogiem). Ma przyjść parę osób. Pewnie Joynson.
– Kim to on teraz nie jest – dodał Richard.
– Dobrze, no to do wieczora – powiedział Richard i ruszył w swoją stronę. – Bardzo się cieszę (co zresztą było prawdą). – Spotkał starego kumpla, który od czasów szkolnych nie zmienił się ani odrobinę, wiecznie ten sam kanciasty, pucułowaty chłopak, najeżony uprzedzeniami, ale nieprzeciętnie bystry, wygrał stypendium do Newcastle. Ha – i poszedł.
Tymczasem kiedy Prickett Ellis obrócił się, by spojrzeć na znikającego Dallowaya, pomyślał sobie, że lepiej gdyby go nie spotkał, a raczej, bo przecież osobiście nigdy nie miał nic przeciwko niemu, szkoda, że się zgodził przyjść na to przyjęcie. Dalloway jest żonaty, wydaje przyjęcia, to zupełnie nie jest świat Ellisa. Będzie się musiał ubrać. A jednak, jako że wieczór się zbliżał, wydało mu się, że skoro obiecał, a nie chciał być nieuprzejmy, musi się jednak tam wybrać.
Ależ to jest obrzydliwa rozrywka! Oto Joynson, nie mają sobie nic do powiedzenia. Zawsze był nadętym dzieciakiem, a z wiekiem to jeszcze się wzmogło – i tyle, poza tym żywej duszy, którą by Prickett Ellis znał. Ani jednej osoby. A ponieważ nie mógł tak od razu wyjść, nie zamieniwszy nawet słowa z Dallowayem, który wyglądał na całkowicie pochłoniętego obowiązkami gospodarza i uwijał się bez ustanku w tej swojej białej kamizelce, Prickett Ellis musiał po prostu stać. To była właśnie sytuacja, która przyprawiała go o mdłości. Tylko pomyśleć, że dorosłe kobiety i mężczyźni zajmują się tym w każdy wieczór swego życia! Zmarszczki na jego niebiesko-czerwonych wygolonych policzkach pogłębiły się, kiedy wsparty o ścianę, trwał w kompletnym milczeniu; pracował wprawdzie jak wół, ale utrzymywał się w formie dzięki ćwiczeniom, wyglądał na twardego i zapalczywego, jakby miał już oszronione wąsy. Był najeżony, opryskliwy. Skromny strój sprawiał, że wyglądał na zaniedbanego, nieważnego, kanciastego.
Bezczynni, paplający, poprzebierani, bez jednej myśli w głowach, ci cudowni panowie i cudowne damy nie przestawali śmiać się i gadać. Ellis przyglądał się, porównując ich z Brunnerami, którzy kiedy wygrali sprawę przeciwko browarom Fennersa i dostali swoje dwieście funtów zadośćuczynienia (nawet nie połowę tego, co tak naprawdę im się należało), pięć z nich wydali na zegar dla niego. To był szlachetny gest, to był gest wzruszający, Ellis spojrzał więc na tych tu poprzebieranych, cynicznych, zasobnych ludzi jeszcze bardziej surowo, kiedy porównał swoje obecne uczucia z tym, czego doświadczył dzisiaj o jedenastej rano, gdy Brunnerowie w swoich najlepszych ubraniach, niezwykle dostojni i schludni starsi państwo, przyszli, by obdarować go tym skromnym wyrazem wdzięczności, jak to ujął pan Brunner, który stał wyprężony, gdy wygłaszał swe króciutkie przemówienie, a pani Brunner oznajmiła, że czują, jak bardzo są mu to winni. I że niezmiernie doceniają jego hojną pomoc – bo oczywiście nie wziął od nich honorarium.
Kiedy więc przyjął ten zegar i postawił go na środku kominka, czuł, że nie chciałby, aby ktokolwiek zobaczył jego twarz. Dla takich chwil właśnie pracował – to była nagroda, a teraz patrzył na ludzi, których naprawdę miał przed sobą, jakby tańczyli na tle sceny rozgrywającej się w jego pokoju i zostali przez nią obnażeni, a kiedy scena zanikała – kiedy zanikali Brunnerowie – pozostał tylko on sam naprzeciw tej nienawistnej gromady, prosty, niewyrafinowany człowiek, człowiek z ludu (wyprostował się), źle ubrany, gniewny, bez aury czy wdzięku, człowiek bardzo słabo ukrywający swe uczucia, zwyczajna jednostka ludzka walcząca ze złem, z zepsuciem, z bezdusznością społeczeństwa. Ale już koniec tego. Włożył okulary i zaczął przyglądać się obrazom. Czytał tytuły stojących rzędem książek, w większości poezji. Sam chętnie by poczytał swoich ulubionych autorów – Shakespeare’a, Dickensa – chciałby mieć czas na to, żeby wybrać się do National Gallery, ale nie może, nie, nie wolno. Naprawdę nie wolno, skoro świat jest w takim stanie, w jakim jest. Nie można tego robić, kiedy przez cały dzień ludzie potrzebują pomocy, po prostu domagają się jej. To nie jest czas na luksusy. Spoglądał na fotele, na nożyki do papieru, na pięknie oprawione książki i potrząsnął głową ze świadomością, że nigdy nie będzie miał na to czasu, nigdy, pomyślał z zadowoleniem, nie będzie miał serca, by pozwolić sobie na podobne luksusy. Ci ludzie tutaj przeżyliby wstrząs, gdyby dowiedzieli się, ile płaci za tytoń i że pożycza ubranie. Jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwala, to niewielka żaglówka na pojezierzu Norfolk Broads. Na to sobie pozwala. Raz do roku lubi uciec od wszystkiego i wyciągnąć się na łące. Pomyślał o strasznym wstrząsie, jakiego by doznali ci delikatni ludzie, gdyby im uświadomił wielką rozkosz, jaką czerpał z tego, co w bardzo staroświecki sposób pozwalał sobie nazywać umiłowaniem natury, miłością do drzew i pól, które znał od dzieciństwa.
Ci delikatni ludzie byliby w szoku. W istocie, kiedy tak stał, zdejmując okulary i chowając je do kieszeni, sam czuł, że z każdą chwilą staje się coraz bardziej szokujący. Było to szalenie nieprzyjemne uczucie. Nie odczuwał tego – że kocha ludzkość, że płaci tylko pięć pensów za uncję tytoniu i że kocha przyrodę – w sposób naturalny i cichy. Każda z tych przyjemności zamieniała się w akt protestu. Czuł, że ci ludzie, którymi tak pogardza, zmuszają go, by się deklarował i usprawiedliwiał. „Jestem zwyczajnym człowiekiem”, powtarzał w kółko. A tego, co wypowiedział dalej, naprawdę się wstydził, niemniej powiedział to: „W jeden dzień robię dla ludzkości więcej niż wy wszyscy razem wzięci w ciągu całego swojego życia”. Naprawdę, nie mógł się powstrzymać, przywoływał scenę za sceną, na przykład kiedy Brunnerowie dają mu zegar – przypominał sobie wszystkie miłe rzeczy, które usłyszał o tym, że jest taki ludzki, taki hojny, że tak bardzo pomógł. Widział siebie samego jako mądrego i tolerancyjnego sługę ludzkości. Pragnął powtórzyć na głos te pochwały. Jakie to nieprzyjemne, że poczucie dobra musi wrzeć w nim od wewnątrz. I jeszcze bardziej nieprzyjemne, że nie może nikomu powiedzieć, co ludzie o nim mówią. Dzięki Bogu, powtarzał tylko, jutro będę znów w pracy. A jednak nie wystarczało mu już, że wymknie się i pójdzie do domu. Musi zostać, musi zostać, aż zdoła się usprawiedliwić. Ale jak? W całym tym wypełnionym pokoju nie znał nawet jednej duszy.
W końcu pojawił się Richard Dalloway.
– Chcę cię przedstawić pannie O’Keefe – powiedział. Panna O’Keefe spojrzała mu prosto w oczy. Była to dość arogancka, obcesowa kobieta po trzydziestce.
Panna O’Keefe życzyła sobie, żeby jej podać lody albo coś do picia. A powód, dla którego tym swoim wyniosłym, nie znajdującym usprawiedliwienia tonem domagała się, by Prickett Ellis jej to podał, był taki, że zobaczyła kobietę i dwoje dzieci, bardzo biednych, bardzo zmęczonych, którzy w to gorące popołudnie wisieli na barierkach ogrodzenia, zaglądając do środka ogrodu. Czy nie można ich wpuścić? – zastanawiała się, a litość wzbierała w niej jak fala; jej oburzenie rosło. Nie, skarciła się sama zaraz, ostro, jakby wymierzyła sobie prztyczka w ucho. Moc całego świata by tego nie dokonała. Dlatego podniosła piłeczkę tenisową i odrzuciła ją z powrotem. Moc całego świata by tego nie dokonała, stwierdziła z wciekłością, i dlatego tak rozkazująco zwróciła się do nieznanego mężczyzny:
– Proszę mi podać lody.
Na długo zanim je zjadła, Prickett Ellis, który niczym się nie poczęstował i stał obok niej, powiedział, że od piętnastu lat nie był na przyjęciu, że ubranie pożyczył mu szwagier, że nie lubi tego typu okazji, a jeszcze bardziej by mu ulżyło, gdyby mógł pójść dalej i oświadczyć, że jest prostym człowiekiem, który, tak się składa, dobrze się czuje w towarzystwie zwykłych ludzi; potem powiedziałby jej (by później się tego wstydzić) o Brunnerach i zegarze, ale ona odezwała się:
– Widział pan Burzę?
A następnie (bo nie widział Burzy) spytała, czy czytał jakąś książkę. Znów nie, a potem, odkładając lody:
– Czy w ogóle czytuje pan poezję?
Prickett Ellis – czując, że wzbiera w nim coś, co zaraz każe mu zdekapitować tę kobietę, uczynić z niej ofiarę, zmasakrować ją – poprosił, by usiadła tam, gdzie nikt im nie będzie przeszkadzał, na dwóch krzesełkach w pustym ogrodzie, wszyscy bowiem przebywali na pierwszym piętrze i słychać było tylko poszum i pomruk, klekot i brzęk, niczym dziki akompaniament orkiestry upiorów dla paru kotów prześlizgujących się wśród traw i drżenia liści oraz żółtych i czerwonych owoców, które kołysały się to w tę, to w tamtą stronę, jak chińskie lampiony – rozmowa zdawała się szaleńczą muzyką do tańca kościotrupów, połączoną z czymś bardzo prawdziwym i pełnym cierpienia.
– Jak pięknie – rzekła panna O’Keefe.
O, było pięknie: ten spłachetek trawy, a z tyłu stłoczone na nocnym niebie wysokie czarne wieże Westminsteru; kiedy się zostawiło salon, w porównaniu z tym hałasem tutaj panowała cisza. W końcu i oni to mieli – ta zmęczona kobieta, te dzieci.
Prickett Ellis zapalił. To ją zaszokuje; nabił fajkę marnym tytoniem – pięć i pół pensa za uncję. Pomyślał, że pali sobie i leży w swojej łódce, widział siebie nocą, jak w samotności pali pod gwiazdami. Bo dzisiaj przez cały ten wieczór myślał, jak by wyglądał, gdyby zobaczyli go ci ludzie tutaj. Pocierając zapałkę o podeszwę, powiedział do panny O’Keefe, że on tu nie widzi nic szczególnie pięknego.
– Być może – odpowiedziała panna O’Keefe – nie zależy panu na pięknie.
(Powiedział jej przecież, że nie widział Burzy ani nie czytał tej książki, był nieco rozczochrany, nic tylko te wąsiska, podbródek i srebrny zegarek na łańcuszku). Uważała, że nikt nie musi za to płacić ani pensa, muzea są za darmo i National Gallery, i wieś. Oczywiście wiedziała, jakie są zastrzeżenia – pranie, gotowanie, dzieci, ale u podstaw wszystkiego, o czym wszyscy bali się mówić, tkwi fakt, że szczęście jest tanie jak barszcz. Można je mieć za nic. Piękno.
Wtedy Prickett Ellis postanowił, że ją tym uraczy – tę bladą, gwałtowną, arogancką kobietę. Powiedział jej, dymiąc tą swoją machorką, co robił od rana. Pobudka o szóstej, przesłuchania, odór szamba w brudnych slumsach, potem do sądu.
Tu się zawahał, chcąc opowiedzieć jej coś ze swoich dokonań. Powstrzymał się i przybrał ton bardziej jeszcze kostyczny. Powiedział, że mdli go, kiedy dobrze odżywione, dobrze odziane kobiety (tu drgnęły jej usta, była bowiem chuda, a jej suknia nie dorównywała powszechnym standardom) rozprawiają o pięknie.
– Piękno! – powiedział. Obawia się, że nie rozumie piękna innego niż piękno człowieka.
I tak wpatrywali się w pusty ogród, gdzie kiwały się lampy, a na środku z podniesioną łapą zatrzymał się pełen wahania kot.
Piękno poza pięknem człowieka? Co chce przez to powiedzieć? – zapytała go o to nagle.
Cóż, tyle: rozkręcając się coraz bardziej, opowiedział jej historię Brunnerów i zegara, nie ukrywając przy tym swej dumy. To było piękne, stwierdził.
Nie miała słów, by określić przerażenie, jakie wywołała w niej ta historia. Po pierwsze, jego zarozumialstwo, potem nieprzyzwoitość mówienia o uczuciach ludzkich, to było bluźnierstwo, nikomu na świecie nie wolno opowiadać takich historii, by udowodnić, że się kocha bliźnich. A jednak kiedy opowiadał o tym, jak ten staruszek wstał i wygłosił swą mowę, łzy napłynęły jej do oczu, ach, gdyby ona kiedyś mogła coś podobnego usłyszeć! Ale przecież zaraz poczuła, że właśnie to skazywało ludzkość na wieczne potępienie, ludzkość nigdy nie wyjdzie poza wzruszające historyjki o zegarze, poza Brunnerów wygłaszających mowy do Prickettów Ellisów, a Prickettowie Ellisowie zawsze będą opowiadać, jak to kochają swych bliźnich, zawsze będą leniwi, kompromitujący i pełni strachu przed pięknem. Stąd biorą się rewolucje: z lenistwa i strachu, i z zamiłowania do wzruszających scen. A jednak owi Brunnerowie dostarczyli temu człowiekowi przyjemności, ona tymczasem skazana jest na wieczyste cierpienie z powodu tej biedaczki spod ogrodzenia odciętej od skweru. I tak siedzieli w milczeniu, oboje bardzo nieszczęśliwi. Prickett Ellis nie doznał ani odrobiny pocieszenia przez to, co powiedział, zamiast wyciągnąć kolec, który mu wbiła, wcisnął go tylko głębiej, jego poranne szczęście legło w gruzach. Panna O’Keefe czuła się zmieszana i zirytowana, zmącona, a nie czysta.
– Obawiam się, że należę do tych bardzo zwyczajnych ludzi – powiedział, wstając – którzy kochają bliźnich.
Na co panna O’Keefe niemal wykrzyknęła:
– Ja także!
Nienawidząc się nawzajem, nienawidząc całego tego zgromadzenia ludzi, którzy skazali ich na bolesny, odzierający z iluzji wieczór, dwoje miłośników bliźnich wstało i bez słowa rozeszło się na zawsze.
Co do samego obrazu, to był to jeden z tych pejzaży, o których niewykształceni sądzą, że został namalowany, kiedy królowa Wiktoria była bardzo młoda, a moda nakazywała młodym damom nosić słomkowe kapelusze w kształcie koszy na węgiel. Czas wygładził wszelkie załamania i nieregularności farby, płótno wyglądało jak pokryte delikatną warstewką – tu jasnobłękitną, tu znów ciemnobrązowym cieniem – gładkiego, podobnego do glazury werniksu. Obraz przedstawiał wrzosowisko; był bardzo piękny.
Przynajmniej pan Carslake uważał, że jest bardzo piękny, ponieważ kiedy patrzył na ten obraz z kąta, w którym stał, czuł ukojenie myśli. Miał wrażenie, że pejzaż porządkuje jego uczucia – a w czasie takiego przyjęcia były całkiem w strzępach, w zmieszaniu! – i nadaje im właściwe proporcje. Zupełnie jakby skrzypek wygrywał jakąś cudownie spokojną, starą angielską piosenkę, a ludzie wokoło grali w kości, zataczali się, klęli, kradli, ratowali topielców i wykonywali zdumiewające, ale absolutnie nikomu niepotrzebne sztuczki. Do których on nie był zdolny. Wszystko, na co było stać pana Carslake’a, to stwierdzenie, że Wembley jest bardzo męczące i jak mu się wydaje, zupełnie nieudane, oraz inne rzeczy w tym guście. Panna Merewether go nie słuchała, ale właściwie czemu by miała słuchać? Ona odgrywała swoją rolę, zaprezentowała jedno czy dwa dość niezgrabne salta, to znaczy przeskoczyła od Wembley do charakteru królowej Mary, który uznała za niezrównany. Oczywiście tak naprawdę niczego takiego nie twierdziła. Pan Carslake upewnił się co do tego, patrząc na pejzaż wrzosowiska. Wszyscy ludzie są pod spodem bardzo prości, stwierdził. Postawmy królową Mary, pannę Merewether i jego na tym wrzosowisku; jest późny wieczór, już po zachodzie słońca, a oni muszą znaleźć drogę powrotną do Norwich. Wkrótce będą rozmawiać zupełnie normalnie. Pan Carslake nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Jeśli chodzi o samą przyrodę, niewiele jest osób, które kochają ją bardziej od niego. Gdyby szedł z królową Mary i panną Merewether, często zapadałby w milczenie; one, był przekonany, także odpływałyby spokojnie – i ponownie spojrzał na obraz, na ten szczęśliwy świat, znacznie surowszy i wznioślejszy, ale zarazem znacznie prostszy od naszego.
Właśnie się nad tym zadumał, kiedy dostrzegł, że Mabel Waring w pięknej żółtej sukience wychodzi. Wyglądała na wzburzoną, miała spiętą twarz i nieruchome, nieszczęśliwe spojrzenie, choć starała się sprawiać wrażenie ożywionej.
Co takiego było powodem jej zmartwienia? Znowu spojrzał na obraz. Słońce już zaszło, ale kolory wciąż pozostały jasne, więc nie mogło zajść dawno, pewnie dopiero co skryło się za brązowym wzgórzem wrzosowiska. Takie oświetlenie jest bardzo korzystne, pan Carslake wyobraził więc sobie, że Mabel Waring wraca do Norwich razem z nim, z królową i z panną Merewether. Rozmawialiby o drodze: jak to daleko i czy taki krajobraz im się podoba, czy są głodni i co zjedzą na obiad. Taka naturalna rozmowa. Sam Stuart Elton – pan Carslake dostrzegł go, jak stoi samotnie, bierze w dłoń nożyk do papieru i patrzy nań bardzo dziwnym wzrokiem – sam Stuart, gdyby był na wrzosowisku, zwyczajnie upuściłby ten nożyk, odrzucił go. Bo chociaż ludzie, którzy widują go na co dzień, nigdy by tak nie pomyśleli, to Stuart był w głębi ducha najłagodniejszym, najprostszym ze stworzeń, zadowolonym z całodziennej wędrówki wraz z innymi, niczym się nie wyróżniającymi ludźmi, takimi jak on, a to dziwactwo – takie stanie na środku salonu z szylkretowym nożykiem do papieru w ręku – wyglądało na afektację, było pozą. Jeśli tylko znaleźliby się razem na wrzosowisku i zaczęli iść w kierunku Norwich, mówiliby takie rzeczy: moim zdaniem gumowe podeszwy robią zasadniczą różnicę. Ale nie męczą stóp? Tak, nie. Na takiej trawie są idealne. A na bruku? Potem jeszcze skarpety i podwiązki do skarpet, męskie stroje, damskie stroje. Cóż, bardzo prawdopodobne, że przez dobrą godzinę mówiliby o swoich przyzwyczajeniach, a wszystko swobodnie, spokojnie, tak że gdyby on albo Mabel Waring, albo Stuart, albo ten wyglądający na rozzłoszczonego młody człowiek z kwadratowym wąsikiem, który chyba nikogo tu nie zna, chciał wyjaśnić teorię Einsteina lub wyrazić jakąś opinię – być może zupełnie osobistą (wiedział, że takie rzeczy się zdarzają) – wyszłoby to całkiem naturalnie.
To był bardzo piękny obraz. Jak wszystkie pejzaże, napawał smutkiem, bo przecież wrzosowisko przeżyje ludzi, ale ten smutek był wzniosły – odwracając się od panny Merewether, George Carslake przyjrzał się obrazowi – ten smutek wyrastał wprost z myśli o spokoju, o pięknie, o tym, że to przetrwa. Ale nie potrafię tego całkiem wyjaśnić, pomyślał. Kościołów zupełnie nie lubił i gdyby mógł powiedzieć, co czuje na myśl, że wrzosowisko przetrwa, a one przepadną, i że to dobrze, i że w tym nie ma nic smutnego – musiałby się roześmiać. W sekundę poradziłby sobie z tymi głupimi, sentymentalnymi banialukami. Bo tym by się stały, gdyby je wypowiedzieć, choć miał przekonanie, że nie są nimi, kiedy się je tylko rozważa. Nie, nie zrezygnuje z przekonania, że wieczorny spacer po wrzosowisku to najlepszy sposób spędzania czasu.
Napotyka się oczywiście włóczęgów i różne dziwne postaci. To jakaś niewielka opuszczona zagroda, to znowu człowiek z wózkiem, czasami – ale to chyba zbyt romantyczne – jeździec. Bardzo prawdopodobne, że będą pastuszkowie, wiatrak, a jeśli takie rzeczy się nie trafią, przynajmniej jakiś krzak na tle nieba albo koleiny, które mają moc – znów wzdrygnął się na tak głupie słowa – „by pogodzić sprzeczności, pozwolić uwierzyć w Boga”. To ostatnie zdanie niemal go ukłuło. Uwierzyć w Boga, doprawdy! Przecież wszelkie racjonalne siły burzą się przeciwko szalonemu i tchórzliwemu idiotyzmowi tego stwierdzenia. Zdało mu się, że jest uwięziony w słowach. „Uwierzyć w Boga!” On wierzył w prostą rozmowę na wrzosowisku – z ludźmi takimi jak Mabel Waring, Stuart Elton, królowa angielska, jeśli już ma wymieniać. W każdym razie wiele pociechy czerpał z tego, co ich łączyło – buty, głód, zmęczenie. Ale mógł też wyobrazić sobie, że Stuart Elton zatrzymuje się albo popada w milczenie. Jeśliby go zapytać: „O czym myślisz?”, przypuszczalnie nic by nie powiedział albo nie powiedziałby prawdy. Być może nie potrafiłby powiedzieć prawdy.
Pan Carslake znów spojrzał na obraz. Niepokoiło go poczucie czegoś odległego. Ludzie rzeczywiście myślą o różnych rzeczach, malują różne rzeczy. Te spotkania na wrzosowisku w istocie nie niweczą różnic, pomyślał, a jednak twierdził, wierzył w to, że tam (tam gdzie tylko linia wrzosowiska i żaden dom nie psuje widoku) pozostają jedynie różnice fundamentalne – takie jak to, o czym myślał człowiek, który malował ten obraz, o czym myślał Stuart Elton – o czym? Przypuszczalnie o jakichś przekonaniach.
Tak czy inaczej szli dalej, bo chodzenie ma tę wielką zaletę, że nie można się zatrzymać na zbyt długo, wszyscy chcą już ruszać, a podczas długich wędrówek trud i pragnienie, by ów trud zakończyć, dostarczają osobom nastrojonym filozoficznie, a nawet i roztargnionym w wyniku zakochania oraz związanych z nim cierpień, przemożnych powodów, by skupić myśli na powrocie do domu.
A jednak każde zdanie, którym się posługiwał, dźwięczało mu z lekka fałszywą nutą religijności. „Powrót do domu” – to jest fraza zawłaszczona przez religię. To znaczy iść do nieba. Nie umiał w myślach znaleźć świeżych, czystych słów, które nie zostałyby jeszcze zmierzwione i wygniecione, i zwiotczałe od używania przez innych.
Tylko kiedy wędrował wraz z Mabel Waring, Stuartem Eltonem, królową Anglii i z tym wściekłym, rzucającym wzrokiem gromy, bezkompromisowym człowiekiem, owa stara, melodyjna śpiewka ustawała. Być może człowiek na świeżym powietrzu robi się trochę brutalniejszy. Bo jest spragniony albo obtarł piętę. Kiedy się wędruje, rzeczy mają pewną twardość i świeżość: żadnego pomieszania, żadnych wahań; przynajmniej pomiędzy tym, co znane, i tym, co nieznane, granica jest ostra niczym brzeg stawu – tu suchy ląd, a tu woda. Uderzyła go nagle dziwna rzecz: że ludzi stojących na ziemi pociąga woda. Kiedy Stuart Elton brał do ręki ten nożyk do papieru, kiedy Mabel Waring wyglądała, jakby miała wybuchnąć płaczem, albo kiedy ten człowiek z wąsikiem patrzył przed siebie, to dlatego, że wszyscy chcieli wejść do wody. A czym jest woda? Być może zrozumieniem. Musi istnieć ktoś tak cudownie obdarzony, wyposażony we wszystkie elementy ludzkiej natury, żeby właściwie zrozumieć owe milczenia i zmartwienia, wynikające z niemożności dopasowania umysłu do umysłów innych ludzi. Stuart Elton zanurkował; zanurkowała Mabel. Niektórzy szli pod wodę i zyskiwali zaspokojenie, inni wypływali, gwałtownie łapiąc powietrze. Poczuł ulgę, kiedy stwierdził, że myśli o śmierci jako o zanurzeniu w stawie, bo niepokoił go odruch własnego umysłu, który nie pilnowany chciałby wznosić się do chmur i nieba, by tam klecić tę starą, niosącą pociechę postać: powiewające stare szaty, łagodne oczy i opończe z chmur.
Tymczasem w stawie byty przecież traszki, ryby i muł. Sztuka polegała na tym, że staw trzeba było sobie stworzyć, całkowicie od początku. I zaraz przestawało się mieć chętkę na to, by udawać się do nieba i tam śpiewać, i spotykać się ze zmarłymi. Chciało się czegoś tu i teraz. Zrozumienie oznaczało wzmożenie życia, siłę, by powiedzieć to, czego powiedzieć nie wolno, by podejmować takie daremne wysiłki jak Mabel Waring – wiedział, że jej sposób, polegający na tym, żeby robić czasami coś kompletnie do niej nie pasującego, zdumiewającego i gwałtownego, przyniesie sukces, a nie klęskę, która tylko głębiej zanurza w smutku.
Stary skrzypek grał tę swoją melodię, kiedy George Carlslake przenosił spojrzenie z obrazu na ludzi i z powrotem. Jego okrągła twarz i dość przysadziste ciało wyrażały filozoficzny spokój, co nawet wśród tego tłumku nadawało mu pozór dystansu, spokoju, rozluźnienia, nie ospałego jednak, lecz czujnego. Usiadł, a panna Merewether, która wszak mogłaby spokojnie przejść dalej, usiadła obok niego. Ludzie mówią, że pan Carslake potrafi wygłaszać podczas przyjęć szalenie błyskotliwe mowy. Mówią, że nigdy się nie ożenił, bo matka go potrzebowała. Nikt jednak nie myśli o nim jako o postaci heroicznej – nie ma w nim nic tragicznego. Był adwokatem. Hobby, gustów, talentów wychodzących poza i ponad sprawny umysł właściwie nie miał – tyle że chodził na piesze wędrówki. Ludzie go tolerowali, lubili, uśmiechali się z lekkim szyderstwem, nie robił bowiem niczego konkretnego i miał kamerdynera, który był dla niego jak starszy brat.
Ale pan Carslake nie zawracał sobie tym głowy. Ludzie są bardzo prości – zarówno mężczyźni, jak i kobiety; to wielka strata kłócić się z kimkolwiek, i rzeczywiście, nigdy się z nikim nie kłócił. Co nie znaczy, że nie raniono jego uczuć, i to znienacka. Mieszkał w okolicy Gloucester i miał absurdalne uczucia wobec tamtejszej katedry: toczył o nią bitwy, przeżywał krytykę pod jej adresem, jakby była jego krewną. Natomiast każdy mógł mówić, co chciał, na temat jego brata. Tak samo można się było śmiać do woli z jego wędrówek. Naturę miał pod każdym względem gładką, ale nie miękką; bywało, że nagle pojawiały się kolce – w związku z katedrą albo jakąś rażącą niesprawiedliwością.
Stary skrzypek wygrywał taką oto starą melodię: nie tu jesteśmy, ale na wrzosowisku, wracamy do Norwich. Ostra, pewna siebie panna Merewether, która stwierdziła, że królowa była „boska”, dołączyła do wędrowców, ale pod warunkiem, że przestanie mówić bzdury, w które sama nie wierzy.
– Szkoła Crome’a? – zapytała, spoglądając na obraz.
Bardzo dobrze. Ustaliwszy to, ruszyli dalej, zostało im jeszcze jakieś sześć czy siedem mil. Takie rzeczy zdarzały się George’owi Carslake’owi, nie było w tym nic dziwnego – poczucie, że znajduje się w dwóch miejscach naraz, jednym ciałem jest tu, w londyńskim salonie, ale tak od niego odcięty, że wiejski spokój, bezkompromisowa nagość i twardość, i duch wpływały na to ciało. Rozprostował nogi. Na twarzy poczuł wiatr. Nade wszystko jednak czuł, że powierzchownie jesteśmy bardzo różni, ale teraz zjednoczeni, że możemy błądzić, możemy szukać wody, ale tak naprawdę wszyscy jesteśmy spokojni, przyjaźni, fizycznie rozluźnieni.
Zrzuć te stroje, moja droga, pomyślał, patrząc na Mabel Waring. Zwiń je w tobołek. Potem pomyślał: nie martw się, kochany Stuarcie, o swoją duszę, o to, że jest kompletnie niepodobna do niczyjej. Tylko ten rozzłoszczony młodzian zdawał mu się prawdziwie zdumiewający.
Ujęcie tego w słowa było niemożliwe i niepotrzebne. Pod migotliwą ruchliwością tych stworzonek znajdował się głęboko ukryty rezerwuar, a prosta melodia, nie wyrażając go, miała nań dziwny wpływ – marszczyła jego powierzchnię, upłynniała, kazała drżeć i chybotać się w głębiach jestestwa, tak że idee nieustannie wypływały z tego stawu i z bulgotem docierały aż do mózgu. Idee, które były na wpół emocjami. Miały w sobie pewne cechy emocji. Nie dało się ich przeanalizować – stwierdzić, czy ogólnie wyrażają szczęście, czy nieszczęście, radość czy smutek.
On pragnął upewnić się, że wszyscy ludzie są tacy sami. Czuł, że gdyby zdołał tego dowieść, rozwiązałby ogromny problem. Ale czy to jest prawda? Wciąż wpatrywał się w obraz. Czy przypadkiem nie usiłuje wmówić ludziom, którzy z samej swej natury są odmienni, różni, skonfliktowani, tezy samej w sobie niespójnej – prostoty nie leżącej w ludzkiej naturze? Tę prostotę ma sztuka, ma ją ten obraz, ale ludzie jej nie czują. Stan umysłów podczas wspólnej wędrówki przez wrzosowisko stwarza poczucie podobieństwa. Z drugiej strony, salonowa rozmowa, kiedy każdy chce błyszczeć i narzucać innym swój punkt widzenia, buduje różnice; no i co jest głębsze?
Starał się przeanalizować swój ulubiony temat – wędrówkę grupki różnych ludzi do Norwich. Od razu pomyślał o skowronku, o niebie, o pejzażu. Myśli i uczucia wędrowca złożone są w dużej mierze z tych zewnętrznych wpływów. Myśli w czasie wędrówki w połowie są niebem; gdyby się dało poddać je chemicznej analizie, okazałoby się, że zawierają drobinki koloru, że mają w sobie galony, kwarty czy pinty powietrza. Z tego powodu są bardziej powietrzne, nieosobiste. Tymczasem tułaj, w salonie, myśli tłoczą się jak ryby w sieci, walczą, ścierają sobie nawzajem łuski, powstają wśród wysiłków, by umknąć – wszelkie myślenie bowiem to wysiłek, by myśl mogła całkowicie uciec z głowy myślącego, omijając przeszkody: całe społeczeństwo to próba przechwycenia każdej pojawiającej się myśli, poddania jej wpływowi i przymusowej uległości wobec innej.
Widział więc, że wszyscy są teraz zajęci. Nie chodziło jednak ściśle o myśl; oto samo bycie, jaźń wchodziła w konflikt z innymi bytami, jaźniami. Nie było tu bezosobowej mieszanki koloryzującej: tutaj ściany, światła i domy wokoło wzmagały tylko człowieczeństwo, same bowiem są jego wyrazami. Ludzie napierali na. siebie nawzajem, odbierali sobie nawzajem urok albo, działało to bowiem w obie strony, stymulowali się, wywołując zdumiewające poruszenie, zmuszając się nawzajem do błysków.
Czy przeważała tu przyjemność, czy ból, pan Carslake nie potrafił orzec. Na wrzosowisku nie byłoby w tej sprawie żadnych wątpliwości. Kiedy wędrowali – Merewether, królowa, Elton, Mabel Waring i on sam – przygrywał im skrzypek, nie było mowy o ścieraniu sobie nawzajem łusek, płynęli jedno przy drugim w zgodzie.
To był piękny obraz, bardzo piękny obraz.
Pan Carslake coraz mocniej odczuwał pragnienie, by się tam znaleźć, właśnie tam, na wrzosowisku w Norfolk.
Potem opowiedział pannie Merewether historię o swoim małym bratanku z Wembley, a kiedy mówił, ona poczuła, jak to zwykle czuli jego znajomi, że choć George Carslake jest jednym z najmilszych ludzi, jakich zna, to zagadkowe z niego stworzenie, bardzo dziwna ryba. Nie da się stwierdzić, o co mu właściwie chodzi. Czy on ma jakieś uczucia? – zastanawiała się. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie tego kamerdynera. A wtedy George zaczął się zbierać [czy to wszystko?], powiedział – jutro wraca do Wittering.
Ponieważ w środku zrobiło się gorąco i tłoczno, ponieważ w taki wieczór nie trzeba się było bać wilgoci, ponieważ chińskie lampiony wisiały niczym czerwone i zielone owoce w głębi zaklętego lasu, pan Bertram Pritchard poprowadził panią Latham do ogrodu.
Świeże powietrze i nagłe poczucie uwolnienia oszołomiły Sashę Latham, wysoką, przystojną, nieco ospałą damę, która emanowała takim majestatem, że nikt nie wierzył, iż kiedy trzeba się odezwać w czasie przyjęcia, jest zażenowana i czuje się nie na miejscu. A w istocie tak było, dlatego ucieszyła się, że może pobyć z Bertramem, który nawet jeśli wyjdą na zewnątrz, będzie gadał bez ustanku. Gdyby zapisać jego słowa, nikt nie dałby im wiary – nie dość bowiem, że wszystko, co mówił, kompletnie nie miało znaczenia, to jeszcze poszczególne uwagi nie były z sobą powiązane. Naprawdę, gdyby ktoś wziął ołówek i spisał dokładnie jego słowa – a jeden wieczór tego monologu wypełniłby cały zeszyt – nie byłoby najmniejszych wątpliwości, że biedak jest niespełna rozumu. To jednak absolutnie mijałoby się z prawdą: pan Pritchard był szanowanym urzędnikiem państwowym i kawalerem Orderu Łaźni, a co dziwniejsze, w zasadzie powszechnie go lubiano. W jego głosie coś brzmiało, jakiś akcent czy nacisk, był pewien blask w jego niezbornych myślach, coś emanowało z jego okrągłej, ciasnej, ogorzałej twarzy i sylwetki rudzika o czerwonej piersi, coś niematerialnego, nieuchwytnego, co wszak istniało i kwitło, i dawało się odczuć niezależnie od jego słów, a wręcz w opozycji do nich. Tak rozmyślała Sasha Latham, podczas gdy pan Pritchard trajkotał i trajkotał o podróży po Devonshire, o gospodach i gospodyniach, o Eddiem i Freddiem, o krowach i jeździe nocą, o śmietanie i gwiazdach, o kolejach na kontynencie i o Bradshaw, o przeziębieniu, grypie, reumatyzmie i o Keatsie – niezależnie od wszystkiego rozmyślała o nim jako o człowieku, którego istnienie jest dobre, podczas gdy on mówił, ona tworzyła jego postać przyodzianą w stroje odmienne od tego, co opowiadał, natomiast z pewnością będącą Bertramem Pritchardem, nawet jeśli nie dałoby się tego dowieść. Bo jak dowieść, że jest przyjacielem lojalnym i pełnym zrozumienia... W tym jednak momencie, jak to się jej często zdarzało podczas rozmów z Bertramem Pritchardem, nagle zapomniała o jego istnieniu i zaczęła zastanawiać się nad innymi sprawami.
Rozmyślała, zbierając się w sobie, spoglądając w niebo, o nocy. Nagle poczuła zapach wsi, posępnej pustki pól pod gwiaździstym niebem, ale tu, w ogrodzie pani Dalloway, w Westminsterze, ją, urodzoną i wychowaną na wsi, piękno przejęło nagłym dreszczem, przypuszczalnie ze względu na kontrast: w powietrzu zapach siana, a tuż za nią salony pełne ludzi. Przechadzała się z Bertramem, a szła niemal jak łania, z leciutkim wygięciem kostek, wachlując się, majestatycznie, cicho, zmysły w pełnej gotowości, uszy nadstawione, węsząc w powietrzu, jakby była dzikim, ale doskonale opanowanym stworzeniem, zażywającym nocnych rozkoszy.
To, myślała, jest największy cud, najwyższe osiągnięcie gatunku ludzkiego. Gdzie kiedyś rozciągały się łoziny, a czółna przepływały po mokradłach, jest teraz to; myślała o suchym, solidnym, dobrze zbudowanym domu, wypełnionym cennymi przedmiotami, huczącym od ludzi, którzy raz zbliżali się do siebie, raz oddalali, wymieniając poglądy, pobudzając się nawzajem. A Clarissa Dalloway otworzyła ten dom wśród nieużytków nocy, na bagnie położyła bruk, kiedy więc doszli do krańca ogrodu (który tak naprawdę był malutki) i usiedli oboje z Bertramem na składanych krzesełkach, spojrzała na dom z uwielbieniem, z entuzjazmem, jakby przeszył ją złoty promień, na którym zebrały się łzy, by teraz opaść w głębokim dziękczynieniu. Choć pani Latham była nieśmiała i niemal bezradna, kiedy przedstawiana komuś, musiała się nagle odezwać, jednak w pokorze pielęgnowała w sobie podziw dla innych. Jakże byłoby cudownie, gdyby mogła być nimi, ale ona jest skazana na bycie sobą i może jedynie siedzieć tu, rozentuzjazmowana, w ogrodzie i wychwalać tę ludzką społeczność, z której sama jest wyłączona. Na usta cisnęły jej się urywki wierszy ku czci innych; byli uroczy i dobrzy, a nade wszystko odważni, święcili triumf nad nocą i paprociami, oni, zwycięzcy, ta kompania poszukiwaczy przygód, którzy nawet kiedy otaczają ich niebezpieczeństwa, płyną dalej.
Z powodu jakiejś złośliwości losu nie było jej dane do nich dołączyć, ale mogła siedzieć tu i głosić ich chwałę, gdy tymczasem Bertram gadał i gadał, bo on także należał do podróżników, był boyem czy prostym majtkiem – jednym z tych, którzy radośnie pogwizdując, wspinają się na maszty. Kiedy tak rozmyślała, gałąź jednego z drzew tuż przed nią zanurzyła się w blasku jej podziwu dla ludzi zgromadzonych w tym domu, ociekała złotem lub wyprężała się jak wartownik. Ta gałąź stała się częścią owej walecznej, rozbawionej kompanii, masztem, na którym powiewa chorągiew. Pod ścianą stała beczka – ją także pani Latham obdarzyła zachwytem.
Nagle Bertram, który nie umiał usiedzieć spokojnie, postanowił spenetrować okolicę, wskoczył więc na stos cegieł i wyjrzał za mur ogrodu. Sasha poszła w jego ślady. Zobaczyła wiadro, a może to był kalosz. W sekundę iluzja znikła. Znów wkoło był Londyn, wielki, nieuważny, bezduszny świat, omnibusy motorowe, interesy, latarnie przed barami, ziewający policjanci.
Zaspokoiwszy swą ciekawość i w chwili ciszy napełniwszy na nowo bulgocącą fontannę mowy, Bertram zaprosił pana i panią Jakichśtam, żeby się przysiedli, przysuwając dla nich krzesełka. I znów siedzieli, patrząc na ten sam dom, na tę samą beczkę, tyle że rzuciwszy okiem na wiadro, a raczej na Londyn niewzruszenie podążający swoim szlakiem, Sasha nie potrafiła już otulić świata złotym obłokiem. Bertram coś mówił, państwo Jacyśtam – za żadne skarby nie była w stanie przypomnieć sobie, czy nazywają się Wallace czy Freeman – coś odpowiadali, ale ich słowa przebijały cienką złotą mgiełkę i wpadały w prozaiczne światło dzienne. Pani Latham patrzyła na solidny, suchy dom w stylu królowej Anny, starała się, jak mogła, przypomnieć sobie, czego uczyła się w szkole na temat wyspy Thorney i ludzi w czółnach, o ostrygach, o dzikich kaczkach i mgle, ale dom wydawał jej się teraz logiczną historią rur i ciesielki, a przyjęcie – niczym więcej niż zbiorem ludzi w wieczorowych strojach.
Wtedy zadała sobie samej pytanie: który obraz jest prawdziwy? Widziała beczkę i dom, w połowie rozświetlony, w połowie ciemny.
Zadała to pytanie osobie, którą w swojej pokorze złożyła z mądrości i siły innych ludzi. Odpowiedź często przychodziła przypadkowo – jej spaniel miał zwyczaj odpowiadać, machając ogonem.
A teraz wydawało się, że odarte ze złoceń i majestatu drzewo udziela jej odpowiedzi; stało się drzewem polnym – samotnym drzewem na bagniskach. Często je widywała: zarumienione chmury pomiędzy gałęziami albo rozcięty nimi księżyc, który rozrzucał nieregularne srebrne błyski. Ale jaka jest odpowiedź? Ze oto dusza – bo pani Latham miała świadomość, iż jest w niej, w środku, jakieś trzepocące i próbujące uciekać stworzenie, które chwilowo nazywała duszą – z natury jest bez pary, tak samo jak wdówka, przycupnięty na tym drzewie ptak, który trzyma się na uboczu.
Ale zaraz Bertram, biorąc ją poufałym gestem pod rękę, bo przecież znał ją od urodzenia, zauważył, że zaniedbują swoje obowiązki i powinni już wrócić.
W tym samym momencie gdzieś, z jakiegoś ciemnego zaułka czy baru, rozległ się zwyczajny, przerażający, pozbawiony płci głos, krzyk, wrzask. Wtedy przerażona wdówka odfrunęła, rysując coraz szersze kręgi, aż stała się (mowa o tym, co nazywała duszą) odległa niczym wrona, którą spłoszył do nagłego odlotu ciśnięty ku niej kamień.
Teraz okazało się, że podczas konwersacji, której Sasha w istocie nie słuchała, Bertram doszedł do wniosku, iż lubi pana Wallace’a, ale nie przepada za jego żoną – która „jest z pewnością bardzo bystra”.
– Szpilki od Slatera są tępe, nie ma pani takiego wrażenia? – zapytała panna Craye, odwracając się w chwili, gdy od sukni Fanny Wilmot odczepiła się róża, a Fanny, w której uszach wciąż brzmiała muzyka, schyliła się, by poszukać na podłodze szpilki.
Te słowa wstrząsnęły Fanny, tymczasem panna Craye uderzyła ostatni akord fugi Bacha. Czyżby panna Craye rzeczywiście chodziła do Slatera po szpilki? – zapytała sama siebie Fanny Wilmot, przez chwilę zupełnie porażona. Czy stawała przy ladzie jak wszyscy, dostawała rachunek i parę miedziaków reszty, wsuwała je do portmonetki, a potem, godzinę później, stała u siebie przed toaletką i wyjmowała szpilki? Na co jej potrzebne szpilki? Ona przecież jest nie tyle ubrana, ile opakowana, jak żuk w skorupkę, błękitną w zimie, zieloną w lecie. Na co jej szpilki – jej, Julii Craye, która żyje, tak się przynajmniej wydaje, w chłodnym, szklistym świecie fug Bacha, grając to, co lubi, i zgadzając się na przyjęcie najwyżej jednego czy dwojga uczniów w College of Music przy Archer Street (tak powiedziała przełożona, panna Kingston), i to w ramach osobistej uprzejmości dla panny Kingston, która żywi wobec panny Craye „najwyższy podziw pod każdym względem”. Panna Craye po śmierci brata znalazła się, jak ubolewała panna Kingston, w dość trudnym położeniu. Och, kiedy mieszkali w Salisbury, mieli tyle pięknych rzeczy, jej brat Julius był, co oczywiste, bardzo znaną postacią: słynnym archeologiem. Złożenie im wizyty, opowiadała panna Kingston, było wielkim przywilejem („Moja rodzina zawsze była z nimi zaznajomiona – regularnie bywali w Salisbury”, mówiła), choć dla dziecka nieco przerażającym. Trzeba było uważać, by nie trzaskać drzwiami albo nie wbiegać z nagła do pokoju. Panna Kingston, która szkicowała takie portrety postaci, kiedy pierwszego dnia semestru przyjmowała czeki i wystawiała pokwitowania, uśmiechała się wtedy. Tak, tak, sama była chłopczycą; wbiegała w podskokach, aż wszystkie zielone rzymskie szkła i inne przedmioty w gablotach drżały. Żadne z rodzeństwa Craye nie założyło rodziny. Nie byli przyzwyczajeni do dzieci. Mieli koty. Ich koty, takie się miało poczucie, wiedziały o rzymskich urnach i innych przedmiotach równie wiele jak oni.
– I o wiele więcej niż ja! – mówiła z uśmiechem panna Kingston, a jej podpis przecinał stempel na skos energicznym, radosnym, zdecydowanym pismem, była bowiem zawsze osobą praktyczną.
A może, myślała Fanny Wilmot, szukając szpilki, panna Craye powiedziała, że „szpilki od Slatera są tępe”, tylko ot, tak. Żadne z rodzeństwa nie założyło rodziny Ona nie miała pojęcia o szpilkach – najmniejszego pojęcia. Ale chciała przerwać czar, jaki opanował ten dom, stłuc tę szklaną taflę oddzielającą ich od innych ludzi. Kiedy ta radosna dziewczynka, Polly Kingston, trzasnęła drzwiami, aż podskoczyły rzymskie wazy, Julius, stwierdziwszy, że nic złego się nie stało (to był oczywiście jego pierwszy odruch), spojrzał – bowiem gablota stała w oknie – na Polly biegnącą w podskokach do domu przez łąkę, spojrzał takim wzrokiem, jakim często patrzyła jego siostra, przeciągłym, spragnionym.
– Gwiazdy, słońce, księżycu – zdawał się mówić ten wzrok – stokrotki w trawie, ogniu, mrozie na szybie, moje serce rwie się ku wam. Ale – dopowiadał zaraz, jak się wydawało – wy niszczejecie, przemijacie, odchodzicie.
I równocześnie oddawał intensywność obu tych stanów umysłu, tęsknie i w zniechęceniu mówiąc:
– Nie dosięgnę was, nie dotrę do was.
Gwiazdy bledły, a dziecko umykało.
To właśnie był ów czar, to była ta szklana tafla, którą panna Craye chciała rozbić i udowodnić – podczas gdy tak pięknie grała Bacha w nagrodę dla swojej ulubionej uczennicy (Fanny Wilmot wiedziała, że jest ulubioną uczennicą panny Craye) – że identycznie jak innych ludzi ją również obchodzą szpilki. Tępe szpilki od Slatera.
Tak, „słynny archeolog” również czasem patrzył takim wzrokiem. „Słynny archeolog” – kiedy panna Kingston, przyjmując czeki, sprawdzając datę, opowiadając tak energicznie i szczerze, wypowiadała te słowa, w jej tonie było coś trudnego do uchwycenia, co wskazywało na pewną dziwną, niezwykłą cechę Juliusa Craye’a. Być może była to ta sama dziwna cecha, którą prawdopodobnie miała i Julia. Można by przysiąc, myślała Fanny Wilmot, szukając szpilki, że podczas przyjęć czy spotkań (ojciec panny Kingston był pastorem) podchwytywała jakąś plotkę, a może uśmiech albo ton, z jakim wymawiano jego nazwisko, kształtujący jej „wyobrażenie” na temat Juliusa Craye’a. Nie trzeba dodawać, że nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Przypuszczalnie sama nie wiedziała nawet za dobrze, co ma na myśli. Jednak kiedy tylko mówiła o Juliusie albo słyszała, że ktoś o nim wspomina, to natychmiast przychodziła jej do głowy taka myśl: w Juliusie Craye’u jest coś dziwnego.
I Julia też tak patrzyła, kiedy uśmiechnięta siedziała w półobrocie na stołku przy fortepianie. Na łące, na szybie, na niebie – wszędzie tam jest piękno, ale ja nie mogę go dosięgnąć, nie mogę go mieć; ja, zdawała się mówić z charakterystycznym zaciśnięciem pięści, która tak namiętnie je uwielbiam, która oddałabym za nie cały świat. I podniosła goździk, który spadł na podłogę, a Fanny tymczasem dalej szukała szpilki. Zgniotła go, poczuła Fanny, zgniotła go zmysłowo w gładkich, pokrytych żyłkami dłoniach, wysadzanych pierścionkami z perłami o barwie wody. Wydawało się, że pod naciskiem jej palców wzmaga się wszystko, co w tym kwiecie było najcudowniejsze, że jej palce go ożywiają, pod ich dotykiem robi się bogatszy, świeższy, nieskazitelny. Taką dziwną cechę miała panna Craye – a być może także jej brat, że owemu gnieceniu, zaciskaniu palców towarzyszyła nieustanna frustracja. Tak było nawet teraz, z tym goździkiem. Trzymała go w dłoniach, ściskała go, ale nie należał do niej, nie mogła się nim cieszyć, nie całkowicie.
Żadne z rodzeństwa Craye nie założyło rodziny, przypomniała sobie Fanny Wilmot. Przyszedł jej na myśl pewien wieczór, kiedy lekcja trwała dłużej niż zwykle, było już ciemno, a Julia Craye powiedziała: „Pożytek z mężczyzn jest na pewno taki, że zapewniają nam ochronę”, posyłając Fanny, która zapinała pelerynkę, ten dziwny uśmiech, dzięki któremu, tak samo jak ten kwiat, była aż po czubki palców świadoma młodości i cudowności, ale jak się domyślała, także tak samo jak ten kwiat była skrępowana.
– Och, ale ja nie potrzebuję ochrony – zaśmiała się Fanny, a kiedy Julia Craye rzuciła jej owo niezwykłe spojrzenie, mówiąc, że wcale nie jest tego taka pewna, Fanny naprawdę oblała się rumieńcem wobec podziwu w jej oczach.
To jest jedyny pożytek z mężczyzn, powiedziała. Czy to z tego powodu, dumała Fanny, lustrując podłogę, panna Craye nigdy nie wyszła za mąż? W końcu nie całe życie mieszkała w Salisbury.
– Zdecydowanie najmilszą częścią Londynu – powiedziała kiedyś panna Craye – (choć mówię o czasach piętnaście czy dwadzieścia lat temu) jest Kensington. W dziesięć minut było się w ogrodach, zupełnie jak na wsi. Można było jeść na zewnątrz w kapciach i nie łapało się przeziębienia. Kensington wtedy to była niemal wioska – stwierdziła.
W tym miejscu przerwała, by kwaśno ponarzekać na przeciągi w metrze.
– Taki był pożytek z mężczyzn – oświadczyła z dziwną, cierpką złośliwością. Czy to rzuca jakieś światło na kwestię jej panieństwa? Można było sobie wyobrazić przeróżne sceny z jej młodych lat, kiedy jej dobre, niebieskie oczy, prosty, wyraźny nos, gra na fortepianie, róża kwitnąca namiętną czystością przy staniku jej muślinowej sukienki przyciągały młodzieńców, którym to wszystko oraz porcelanowe filiżanki i srebrne lichtarze, intarsjowane stoliki (bo u państwa Craye były piękne meble) zdawały się niezwykłe; młodzieńców nie dość szacownych, młodzież męską z miasta katedralnego o pewnych ambicjach. Przyciągała najpierw ich, a następnie kolegów brata z Oksfordu czy z Cambridge. Przyjeżdżali latem, wozili ją łódką po rzece, rozmowę o Browningu kontynuowali w listach, a przy rzadkich okazjach, kiedy bywała w Londynie, umawiali się z nią, by jej pokazać – Kensington Gardens?
– Zdecydowanie najmilsza część Londynu, Kensington. Mówię o czasach sprzed piętnastu czy dwudziestu lat – powiedziała kiedyś. – W dziesięć minut było się w ogrodach, w sercu wsi.
Można było z tego wysnuć, co się chciało, pomyślała Fanny Wilmot, na przykład wybrać sobie pana Shermana, malarza, jej starego przyjaciela, umówić go, żeby przyszedł po nią któregoś słonecznego czerwcowego dnia i zabrał ją na herbatę pod drzewami. (Spotykali się także na tych przyjęciach, gdzie chodziło się w kapciach bez obawy, że się człowiek przeziębi). Ciotka czy jakaś inna starsza krewna mogła poczekać, tymczasem oni poszliby przyjrzeć się Serpentine. Przyglądali się Serpentine. Może przepłynęli łódką na drugą stronę. Porównali to miejsce z Avonem. Ona traktowałaby to porównanie szalenie poważnie, bo widoki rzek są dla niej bardzo istotne. Siedziała przy sterze nieco przygarbiona, nieco kanciasta, choć pełna wdzięku. W przełomowym momencie – on bowiem zdecydował, że musi z nią teraz porozmawiać, to była jedyna szansa, by pobyć sam na sam, mówił, a w wielkich nerwach głowę miał obróconą pod absurdalnym kątem ponad ramieniem – w tym właśnie momencie ona przerwała mu gwałtownie.
– Zaraz uderzą w most! – zawołała. Była to chwila grozy, rozczarowania, obopólnego objawienia. Nie mogę tego mieć, nie mogę tego posiąść, pomyślała. On nie mógł pojąć, dlaczego zatem przyszła. Mocno chlapiąc wiosłem, zawrócił łódkę. Po to tylko, by mu zrobić afront? Odwiózł ją do brzegu i pożegnał.
Tło tej sceny można dobierać sobie według upodobania, doszła do wniosku Fanny Wilmot. (Gdzie się podziała ta szpilka?) Może to być Rawenna albo Edynburg, gdzie prowadziła bratu dom. Zmianie może ulec scena, młody człowiek i dokładny przebieg całości, stała będzie tylko jedna rzecz: jej odmowa, zmarszczenie brwi, a potem złość na siebie samą i argument, i poczucie ulgi – tak, z pewnością ogromna ulga. Następnego dnia być może wstanie o szóstej, owinie się peleryną i powędruje drogą z Kensington aż nad rzekę. Poczuje ogromną wdzięczność, że nie poświęciła swego prawa do wędrowania i przyglądania się różnym rzeczom, kiedy pokazują się z najlepszej strony – to znaczy zanim jeszcze wstaną ludzie. Mogła jadać śniadanie w łóżku, jeśliby jej przyszła ochota. Nie poświęciła swojej niezależności.
Tak jest, uśmiechnęła się Fanny Wilmot, zwyczaje Julii nie były zagrożone. Pozostały bezpieczne, a gdyby wyszła za mąż, musiałyby ucierpieć.
– To ogry – oświadczyła pewnego wieczoru, na wpół się śmiejąc, kiedy inna uczennica, dziewczyna, która niedługo przedtem wyszła za mąż, uznawszy nagle, że będzie tęsknić za mężem, wybiegła w pośpiechu.
– To ogry – powiedziała, śmiejąc się ponuro. Taki ogr zapewne by przeszkodził jedzeniu śniadania w łóżku, spacerom nad rzeką o świcie. A co by się stało (trudno to sobie w ogóle wyobrazić), gdyby miała dzieci? Panna Craye podejmowała zdumiewające środki zaradcze przeciwko chłodowi, zmęczeniu, zbyt bogatej czy niewłaściwej diecie, przeciągom, przegrzanym pomieszczeniom, podróżom metrem, nie mogła bowiem do końca stwierdzić, która z tych rzeczy przyprawiała ją o straszne bóle głowy, zamieniające jej życie w pole bitwy. Niezmiennie była zajęta próbami przechytrzenia przeciwnika, można było wręcz odnieść wrażenie, że nie są one pozbawione pewnego powabu; gdyby w końcu udało jej się pokonać wroga, życie okazałoby się nieco nudnawe. A tak przeciąganie liny trwało wiecznie – po jednej stronie słowik albo widok, który namiętnie uwielbiała – tak, bo dla widoków i ptaków jej uczucia nie schodziły poniżej stanu namiętności, a po drugiej wilgotna ścieżka albo potworne, strome podejście na wzgórze, przez które jutro z pewnością będzie w kiepskim stanie i rozboli ją głowa. Kiedy zatem od czasu do czasu sprytnie zagospodarowała swoje siły i doprowadziła do skutku wizytę w Hampton Court w tygodniu pełnego rozkwitu krokusów (tych połyskliwych, niewielkich kwiatków, jej ulubieńców), okazywało się to zwycięstwem. To było coś trwałego, coś o wiecznotrwałym znaczeniu. Nizała te popołudnia na sznurek pamiętnych dni, nie na tyle długi, aby nie mogła przywołać w pamięci tego czy tamtego z nich, tego widoku, tego miasta, z westchnieniem dotykając, wyczuwając, smakując cechę, która świadczyła o jego wyjątkowości.
– W zeszły piątek było tak pięknie – mówiła – że zdecydowałam: muszę się tam wybrać.
Wobec tego udała się do Waterloo, by przedsięwziąć wyprawę – do Hampton Court – samotnie. Naturalnie, choć może niemądrze, litowano się nad nią w sprawie, w której o litość nigdy nie prosiła (w istocie była zasadniczo powściągliwa, o swoim zdrowiu wypowiadała się jedynie tak jak wojownik może się wypowiadać o nieprzyjacielu), litowano się, że zawsze wszystko musi robić sama. Jej brat zmarł. Siostra miała astmę. Klimat Edynburga, jak się okazało, bardzo jej odpowiadał. Dla Julii jednak było tam zbyt ponuro. Być może chodziło też o bolesne skojarzenia, jej brat bowiem, słynny archeolog, tam właśnie umarł; a ona kochała swego brata. Mieszkała teraz całkiem sama w niewielkim domku nieopodal Brompton Road.
Fanny Wilmot dostrzegła szpilkę na dywanie, podniosła ją. Spojrzała na pannę Craye. Czy panna Craye była tak samotna? Nie. Panna Craye była zdecydowanie i bezgranicznie, nawet jeśli tylko chwilowo, szczęśliwą kobietą. Fanny zaskoczyła ją w momencie ekstazy. Siedziała oto na wpół odwrócona od fortepianu, ręce trzymające goździk złożyła na kolanach, za nią rozciągał się ostry prostokąt okna, nie zasłonięty, purpurowy od zachodniego światła, intensywnie purpurowy, po jasnym blasku elektrycznych lamp, które świeciły w surowym pokoju muzycznym. Lekko przygarbiona i drobna, Julia Craye z kwiatem w dłoniach wyłaniała się jakby z londyńskiego zmierzchu, odrzucała go za siebie niczym płaszcz. Owa pustka i natężenie zdawały się emanacją jej ducha, czymś, co wytworzyła, by ją otaczało, co było nią samą. Fanny patrzyła.
Dla wzroku Fanny Wilmot wszystko na moment stało się przezroczyste, jakby spoglądając poprzez pannę Craye, ujrzała samo źródło jej istnienia, wytryskujące czystymi, srebrnymi kroplami. Widziała za nią coraz dalsze pokłady przeszłości. Widziała zielone rzymskie wazy w gablocie, słyszała, jak chórzyści grają w krykieta, widziała Julię schodzącą cicho na trawnik po luku schodów, widziała, jak pod cedrem nalewa herbatę, delikatnie zamyka w swoich dłoniach ręce starego człowieka, jak kluczy po korytarzach tego starożytnego domu obok katedry, niesie ręczniki, które trzeba oznaczyć haftem, a idąc, narzeka na miałkość dnia codziennego; powoli się starzeje i z nastaniem lata odkłada stroje, które są już jak dla niej zbyt jaskrawe, pielęgnuje ojca w chorobie, wraz z tężeniem woli coraz bardziej zdecydowanie wyznacza sobie drogę ku swemu samotnemu celowi, skromnie podróżuje, kalkuluje koszty i ze swojej szczupłej sakiewki odmierza sumę potrzebną na wyprawę czy na stare lustro, z uporem, a bez względu na to, co gadają ludzie, obstając przy swoich przyjemnościach. Zobaczyła Julię...
Zobaczyła, jak Julia otwiera ramiona, zobaczyła, jak wybucha, zobaczyła, jak płonie. Pośrodku nocy płonęła niczym martwa biała gwiazda. Julia ją pocałowała. Julia nią zawładnęła.
– Szpilki od Slatera są tępe – rzekła panna Craye, śmiejąc się dziwnie i rozluźniając uścisk ramion, gdy tymczasem Fanny Wilmot roztrzęsionymi rękami przypinała sobie kwiat do piersi.
Ludzie nie powinni wieszać w domach luster, tak samo jak nie powinni zostawiać na wierzchu otwartych książeczek czekowych czy listów, w których przyznają się do potwornych zbrodni. W to letnie popołudnie nie dało się nie spoglądać w zawieszone w holu podłużne lustro. Traf tak to urządził. Z głębi kanapy w salonie można było we włoskim szkle zobaczyć nie tylko stojący naprzeciwko stolik z marmurowym blatem, ale także fragment rozciągającego się dalej ogrodu. Widoczna była długa trawiasta ścieżka pomiędzy klombami wysokich kwiatów, aż do miejsca, gdzie przecinała ją pod kątem złocona rama.
Dom był pusty, a jedyna osoba w salonie miała poczucie, że jest przyrodnikiem, który leży ukryty wśród traw czy liści i obserwuje najpłochliwsze stworzenia – borsuki, wydry, zimorodki – jak nie widziane przez nikogo, poruszają się swobodnie. Tego popołudnia pokój pełen był takich nieśmiałych stworzeń, świateł i cieni, nadymających się zasłon, opadających płatków – zjawisk, które, jak się zdaje, nigdy nie występują, jeśli ktoś się przygląda. Cichy stary wiejski pokój – z dywanikami, kamiennym kominkiem, wpuszczonymi w ścianę biblioteczkami, czerwono-złotymi lakowymi komódkami – wypełniały te nocne stworzenia. W piruetach przemierzały podłogę, delikatnie stawiając wysoko unoszone nóżki, rozpościerając ogonki, znacząco stukając tu i tam dziobami, jakby były żurawiami albo stadami eleganckich flamingów o ubarwieniu w kolorze spłowiałego różu, albo pawiami o srebrzyście żyłkowanych ogonach. Zdarzały się też dziwaczne rumieńce i zaciemnienia, jakby mątwa nagle zabarwiła powietrze na purpurowo; pokój także miał swoje namiętności i swoją wściekłość, zazdrości i smutki, nachodzące go i zachmurzające, jakby był istotą ludzką. Nic nie pozostawało takie samo nawet przez dwie sekundy.
Tymczasem na zewnątrz lustro odbijało stolik w holu, słoneczniki i ścieżkę w ogrodzie tak dokładnie i tak niezmiennie, że wydawały się uwięzione w nim na zawsze. To był przedziwny kontrast: tu ciągła zmiana, tam – bezruch. Nie można było nie popatrywać raz ku jednemu, raz ku drugiemu. Jako że wszystkie drzwi i okna były otwarte z powodu upału, niezmiennie rozbrzmiewał nasilający się i niknący szum, jakby głos tego, co przemija i ginie, przychodzący i odchodzący jak oddech człowieka, podczas gdy w lustrze oddechy ustały i wszystko spoczywało w transie nieśmiertelności.
Pół godziny temu pani tego domu, Isabella Tyson, przeszła tą trawiastą ścieżką, ubrana w lekką letnią sukienkę, z koszykiem w ręce, i zniknęła, odcięta złoconą ramą lustra. Przypuszczalnie udała się do położonej niżej części ogrodu, by nazrywać kwiatów, albo – ta myśl zdawała się naturalniejsza – narwać czegoś lekkiego, fantastycznego, liściastego i powłóczystego; pnącego powojnika, a może przynieść wytworną gałązkę powoju, który porasta paskudne mury, tu i tam wybuchając nagle białym lub fioletowym kwieciem. Sama Isabella przypominała raczej fantastyczny i trwożliwy powój niż wyprężone astry, krochmalone cynie czy też płonące róże ze swego ogrodu, rozpalone jak lampy na tyczkach proste różane drzewka. To porównanie najlepiej pokazywało, jak niewiele, nawet po tylu latach, wiedziało się o niej, bo przecież niemożliwe, żeby jakakolwiek kobieta z krwi i kości w wieku pięćdziesięciu pięciu czy sześćdziesięciu lat naprawdę była wiązanką czy gałązką. Takie porównania są bardziej niż nieznaczące i nieprawdziwe – są wręcz okrutne, bo zjawiają się tak samo jak powój, który drżąc, wplata się pomiędzy czyjś wzrok i prawdę. Musi istnieć prawda, musi istnieć mur. To jednak dziwne, że po tylu latach znajomości z nią nie da się powiedzieć, jaka jest prawda o Isabelli, że wciąż tworzy się takie zdania o powoju czy powojnikach. Jeśli chodzi o fakty, to faktem jest, że Isabella była starą panną, bogatą, że kupiła niegdyś ten dom i własnymi rękami zebrała – nieraz w najciemniejszych zakątkach świata, poważnie narażając się na jadowite ukąszenia i tropikalne choroby – wszystkie te dywaniki, fotele, komódki, które dziś wiodły tu na naszych oczach swe nocne żywoty. Czasami wydawało się, że wiedzą one o Isabelli więcej niż my, którzyśmy na nich siadywali, przy nich pisali, tak ostrożnie po nich stąpali. W każdej z tych komódek było mnóstwo maleńkich szuflad, a każda z całą pewnością skrywała listy związane wstążeczkami, przysypane gałązkami lawendy lub płatkami róż. To bowiem był kolejny fakt – jeśli rzeczywiście chodzi nam o fakty – że Isabella znała bardzo wiele osób, że miała bardzo wielu przyjaciół; jeśliby zatem ktoś miał czelność, by otworzyć którąś z szufladek i przeczytać korespondencję, znalazłby ślady licznych wzruszeń, umówionych spotkań, skarceń za brak punktualności, długich listów pełnych uczuć i wyrazów bliskości, dramatycznych listów pełnych zazdrości i wymówek, straszliwych słów ostatecznego rozstania, wszystkie bowiem te rozmowy i spotkania nie doprowadziły do niczego, to znaczy: nigdy nie wyszła za mąż, a jednak sądząc po skrywającej jej twarz masce obojętności, w życiu doświadczyła dwadzieścia razy więcej namiętności i przeżyć niż ci, których miłość rozgłasza się na cztery strony świata. Pod wpływem napięcia związanego z myśleniem o Isabelli jej pokój zrobił się bardziej cienisty i symboliczny; kąty ściemniały, a nogi krzeseł i stołów poskręcały się w hieroglify.
Aż nagle te refleksje zostały gwałtownie, choć bez jednego dźwięku, przerwane. W lustrze zjawił się wielki czarny kształt, zasłonił wszystko, cisnął na stolik paczkę różowo i zielono żyłkowanych marmurowych tabliczek i zniknął. Ale obraz zmienił się całkowicie. Przez chwilę był nierozpoznawalny, irracjonalny i zupełnie nieostry. Tych tabliczek nie dało się skojarzyć z żadnym rodzajem ludzkiej działalności. Ale po chwili, stopniowo, rozpoczął się logiczny proces, który je uporządkował i ułożył, by wprowadzić je w zakres codziennego doświadczenia. W końcu można było zdać sobie sprawę, że to po prostu koperty. Posłaniec przyniósł pocztę.
Oto leżały teraz na marmurowym blacie stolika, z początku ociekając światłem i kolorem, surowe i odizolowane. Ale potem można było w zdumieniu obserwować, jak zostają wciągnięte, ustawione i wkomponowane, stając się częścią obrazu, jak osiągają ową nieruchomość i nieśmiertelność ofiarowaną przez lustro. Leżały teraz przyobleczone w nową rzeczywistość i nowe znaczenie, zyskały też większą wagę; zdawało się, że aby je unieść ze stolika, potrzebne będzie dłuto. Zdawało się, nieważne, czy to fantazja, czy nie, że nie jest to już po prostu plik zwyczajnych listów, ale tabliczki, na których wyryto wiekuistą prawdę – gdyby można ją było odczytać, człowiek dowiedziałby się wszystkiego, czego można dowiedzieć się o Isabelli, tak, i również o życiu. Kartki wewnątrz tych marmurowych kopert muszą być głęboko żłobione, z gęsto naniesionymi sensami. Isabella przyjdzie i weźmie je kolejno do ręki, jedną po drugiej, otworzy je i przeczyta słowo po słowie, a potem z głębokim westchnieniem zrozumienia, jakby ujrzała dno wszystkich spraw, podrze koperty na drobne kawałki, listy zwiąże wstążeczką i zamknie szufladkę sekretery, zdecydowana ukryć to, czego ujawnienia sobie nie życzy.
Ta myśl stanowiła wyzwanie. Isabella nie życzy sobie ujawnienia pewnych spraw – ale nie powinna już dłużej umykać. To absurdalne, to potworne. Jeśli ukrywa tak wiele, jeśli tak wiele wie, trzeba się do niej włamać za pomocą pierwszego narzędzia, jakie się ma pod ręką – za pomocą wyobraźni. Trzeba właśnie w tej chwili skupić się na Isabelli. Trzeba ją przyszpilić. Trzeba przeciwstawić się temu, żeby nas w dalszym ciągu zniechęcano treścią chwili – obiadami, wizytami i uprzejmymi konwersacjami. Trzeba wejść w jej buty. Jeśli się tę frazę zrozumie dosłownie, łatwo zobaczyć buty, w których Isabella stoi właśnie w tej chwili tam, w dolnej części ogrodu. Są bardzo wąskie, długie i modne – wykonane z najmiększej i najelastyczniejszej skórki. Jak wszystko, co nosi, są znakomitej jakości. A ona będzie stała pod żywopłotem w dolnej części ogrodu, unosząc sekator przywiązany do paska, by odciąć jakieś przekwitłe kwiaty czy wybujałą gałązkę. Słońce będzie prażyć jej twarz, oczy, ale nie, w zasadniczym momencie zasłona chmur zakryła słońce, a wyraz jej oczu zrobił się niejasny – czy to było szyderstwo czy czułość, błysk czy mat? Dostrzec można tylko nie całkiem określony zarys jej nieco wyblakłej, delikatnej twarzy wpatrzonej w niebo. Myśli, być może, że musi zamówić nową siatkę na truskawki, że musi posłać kwiaty wdowie po Johnsonie, że najwyższa pora wreszcie odwiedzić Hippesleyów w nowym domu. O tych sprawach z pewnością mówiła przy obiedzie. Ale my jesteśmy znużeni tym, o czym mówiła przy obiedzie. My chcemy uchwycić i zamienić w słowa głębsze pokłady jej bycia, te pokłady, które dla umysłu są tym, czym dla ciała oddychanie, chcemy uchwycić to, co zwie się szczęściem lub nieszczęściem. Skoro padły takie słowa, jasne jest, że Isabella musi być szczęśliwa. Jest bogata, wytworna, ma wielu przyjaciół, podróżuje – przywiozła dywany z Turcji i błękitną ceramikę z Persji. Ścieżki rozkoszy rozchodziły się od miejsca, w którym stała z sekatorem, wzniesionym, by odciąć rozedrgane gałązki, podczas gdy koronkowe chmury welonem spowijały jej twarz.
Teraz szybkim ruchem odcięła pęd powojnika, który spadł na ziemię. Kiedy spadł, z pewnością dostało się tu nieco światła, z pewnością można było nieco głębiej zajrzeć w jej istnienie. Jej myśli w tej chwili przepełniały czułość i żal... Smuciło ją odcięcie tej wybujałej gałązki, bo przecież ona kiedyś żyła, a dla Isabelli życie było cenne. Tak, opadnięcie gałązki przypominało jej także, że i ona musi umrzeć, że wszystko jest daremne i wszystko przemija. A zaraz potem, podchwytując tę myśl swym zawsze trzymanym w gotowości zdrowym rozsądkiem, pomyślała, że życie potraktowało ją łaskawie, że nawet jeśli musi upaść, to upadnie w ziemię i jej ciało słodko się rozłoży pod korzeniami fiołków. Stała tak, rozmyślając. Nie precyzowała żadnej z tych myśli – należała bowiem do tych powściągliwych osób, które własne myśli otulają chmurami ciszy – wypełniała się myślami. Jej umysł był jak ten pokój, w którym światła pojawiały się i zanikały, wirowały i stąpały delikatnie, rozpościerały ogonki, idąc, stukały dziobkami; ale zaraz całą jej jaźń, tak jak i pokój, ogarnął obłok głębokiej wiedzy, jakiegoś niewypowiedzianego żalu, wypełniły ją pękające od listów zamknięte szufladki, takie jak w jej sekretarzykach. Mówienie o tym, żeby „ją otworzyć”, jakby była ostrygą, użycie do tego nawet najsubtelniejszych i najbardziej giętkich narzędzi było niegodziwe i absurdalne. Trzeba sobie wyobrazić – ale oto ona w lustrze. Na ten widok się podrywamy.
Z początku znajdowała się tak daleko, że w zasadzie nie można było jej wyraźnie dostrzec. Szła bez pośpiechu, raz po raz przystając, to prostując różę, to wąchając goździk, ale się nie zatrzymała; stale rosła i rosła w tym lustrze, stawała się coraz wyraźniej tą osobą, w której umysł staraliśmy się wkraść. Można ją było stopniowo sprawdzić – dopasować odkryte wcześniej cechy do widzialnego ciała. Oto jej szarozielona suknia, jej długie buty, koszyk i coś błyszczącego wokół szyi. Nadchodziła stopniowo, więc wydawało się, że nie zaburza wzoru w tafli lustra, lecz jedynie wnosi pewien nowy element, który delikatnie przesuwa i przekształca pozostałe przedmioty, jakby prosząc je uprzejmie, by zrobiły jej nieco miejsca. A listy, stolik, trawiasta ścieżka i słoneczniki, które czekały w tafli lustra, rozstępowały się i otwierały, aby przyjąć ją pomiędzy siebie. I wreszcie była już w holu. Zamarła. Stanęła przy stoliku. Stała absolutnie bez ruchu. Lustro natychmiast zalało ją blaskiem, który, jak się zdawało, unieruchomił ją, i który niby jakiś kwas rozpuszczał wszystko, co nieistotne i powierzchowne, a pozostawił tylko prawdę. Urzekający spektakl. Wszystko z niej opadło – chmury, suknia, kosz, brylant – wszystko, co nazywaliśmy pnączem i powojem. Spod tego wyłonił się twardy mur. Oto ta kobieta. Naga w bezlitosnym świetle. Oto nic. Isabella była całkowicie pusta. Żadnych myśli. Żadnych przyjaciół. Żadnych uczuć dla kogokolwiek. Co do listów – same rachunki. Spójrzcie, stoi tam, stara, kanciasta, żylasta i pomarszczona, z garbatym nosem i zwiędłą szyją, i nawet nie zamierza otwierać kopert.
Ludzie nie powinni wieszać w domach luster.
Był chyba bardzo głęboki – w każdym razie nie widziało się dna. Trzciny okalały brzegi tak gęsto, że ich odbicie ciemniało ciemnością wielkiej głębi. Tymczasem na samym środku leżało coś białego. Duże gospodarstwo, odległe o milę, wystawiono na sprzedaż i ktoś gorliwy – chyba że to był żart jakiegoś wyrostka – powiesił ogłoszenie o jego sprzedaży wraz z końmi, urządzeniami rolniczymi oraz młodymi jałówkami na pniu tuż przy samym stawie. Plakat odbijał się na środku tafli, a kiedy powiał wiatr, powierzchnia wody falowała i marszczyła się jak sztuka bielizny. Z wody można było odczytać duże, wydrukowane na czerwono litery Romford Mill. Marszcząca się od brzegu do brzegu zieleń miała delikatny odcień czerwieni.
Kiedy jednak siadło się między trzcinami i patrzyło na staw – stawy są przedziwnie fascynujące, właściwie nikt nie wie dlaczego – wyglądało na to, że czerwone i czarne litery wraz z białym papierem pokrywają powierzchnię cieniutką warstewką, tymczasem poniżej trwa głębokie podwodne życie, przypominające rozmyślania, pracę umysłu. Wielu, bardzo wielu ludzi na pewno przychodziło tu samotnie, od czasu do czasu, z wieku na wiek, by rzucać w wodę myśli i zadawać pytania, tak jak my teraz, w ten letni wieczór. Może dlatego staw tak nas pociąga – dlatego że w jego wodzie zachowały się wszystkie te urojenia, narzekania, zwierzenia, nigdy nie wydrukowane ani nie wypowiedziane na głos, które tu, w stanie płynnym, unosząc się jedne nad drugimi, stawały się niemal bezcielesne. Przepłynie przez nie ryba, źdźbło trzciny przetnie je na dwoje albo księżyc zniweczy, przykrywając swą wielką białą misą. Urok stawu bierze się stąd, że pozostały w nim myśli ludzi, którzy już odeszli, myśli bez ciał, wędrujące swobodnie, przyjaźnie, rozmownie po wspólnym stawie.
Spośród wszystkich tych płynnych myśli niektóre jakby skupiały się na moment i tworzyły rozpoznawalne postaci. Można było dostrzec czerwoną wąsatą twarz, która pochyla się nad stawem, pije. Przyszedłem tu w 1851 roku, prosto z gwaru Wielkiej Wystawy. Widziałem, jak otwiera ją królowa. I głos zachichotał płynnie, z ulgą, jakby zrzucił z nóg sztyblety, obok na trawie położył cylinder. Boże, ależ było gorąco! A teraz już po wszystkim, wszystko już oczywiście przepadło, zdawały się mówić myśli, rozkołysane wśród trzcin. A ja kochałam, zaczęła kolejna myśl, cicho i swobodnie prześlizgując się ponad innymi, jak ryba, która nigdy się z niczym nie zderza. Dziewczyna; przychodziliśmy tu z gospodarstwa (ogłoszenie o jego sprzedaży odbija się w tafli stawu) tego roku, 1662. Żołnierze nie mogli nas tu dostrzec z drogi. Było tak gorąco. Kładliśmy się tutaj. Leżała schowana w trzcinach ze swoim kochankiem, śmiejąc się w toń stawu, wpuszczając weń myśli o wiecznej miłości, żarliwe pocałunki i rozpacz. A ja byłem taki szczęśliwy, odezwała się kolejna myśl, przebłyskując nagle ponad rozpacz dziewczyny (która się tu utopiła). Przychodziłem tutaj łowić. Nigdy nie złapaliśmy wielkiego karpia, ale raz go widziałem – tego dnia, kiedy Nelson walczył pod Trafalgarem. Widzieliśmy go pod wierzbą – daję słowo! Była z niego bestia! Mówią, że nikt go nigdy nie złowił. Niestety, westchnął inny głos, prześlizgując się nad głosem chłopca. Ton tak smutny musiał wyjść z samego dna stawu. Wydobył się spod innych głosów, jak łyżka, która podnosi wszystko z dna misy z wodą. Każdy chciał go usłyszeć. Inne odsunęły się delikatnie ku brzegom, by się weń wsłuchać; musiał z pewnością – tak smutno bowiem brzmiał – znać przyczynę tego wszystkiego. Wszyscy chcieli ją poznać.
Podchodziło się do brzegu i rozgarniało trzciny, żeby głębiej spojrzeć w toń, przez odbicia, przez twarze, przez głosy, aż do dna. A tam, pod mężczyzną, który wybrał się na Wielką Wystawę, pod dziewczyną, która się utopiła, i chłopcem, który widział wielką rybę, i pod tym głosem, który wołał: niestety! – zawsze było coś jeszcze. Zawsze kolejna twarz, kolejny głos. Pojawiała się jakaś myśl i przykrywała inną. Bo choć zdarzają się chwile, kiedy łyżka unosi nas wszystkich, wraz z naszymi myślami i tęsknotami, pytaniami, zwierzeniami i rozczarowaniami, ku światłu dnia, to jednak zawsze jakoś się ześlizguje, a my z powrotem wpadamy z brzegu w toń. I znowu cały środek tafli zajmuje plakat z ogłoszeniem o sprzedaży gospodarstwa w Romford Mill. Pewnie dlatego tak lubimy siedzieć i wpatrywać się w staw.
Obraz pierwszy
Niemożliwe, żebyśmy nie spoglądali na obrazy, bo gdyby mój ojciec był kowalem, a twój panem na włościach, z konieczności bylibyśmy dla siebie nawzajem obrazami. Nie możemy tak po prostu, wypowiadając zwyczajne słowa, wyjść z ram obrazu. Ty widzisz, jak oparta o framugę stoję w drzwiach kuźni z podkową w ręku, myślisz sobie, przejeżdżając obok: „Jakież to malownicze!”, ja, widząc, jak swobodnie rozparty siedzisz w samochodzie, niemal jakbyś zamierzał ukłonić się ludowi, dumam, cóż za piękny obraz starej, luksusowej, arystokratycznej Anglii! Oboje niewątpliwie mylimy się we wzajemnych ocenach, ale to nieuniknione.
O, teraz też, na zakręcie, dostrzegłam jeden z takich obrazów. Można by go zatytułować Powrót marynarza albo jakoś podobnie. Piękny młody marynarz niesie tobołek, młoda kobieta trzyma go za ramię, zbierają się sąsiedzi, ogródek przed chatą tonie w kwiatach; przechodząc, czytam pod obrazem, że marynarz właśnie powrócił z Chin, że w izbie czeka na niego uczta; w tobołku niesie podarek dla swojej młodej żonki; ona ma niebawem powić mu pierwsze dziecko. Czuć, że na tym obrazie wszystko jest dobre, takie jak powinno być. W widoku takiego szczęścia jest coś zdrowego i niosącego pokrzepienie, życie zdaje się słodsze i godne pozazdroszczenia.
Tak rozmyślając, przeszłam obok nich, wypełniając ten obraz najpełniej i najdokładniej, jak umiałam, zauważając kolor jej sukni, jego oczu, dostrzegając tuż za drzwiami chaty kota o piaskowej sierści.
Przez jakiś czas ten obraz unosił się przed moimi oczami, dzięki czemu większość rzeczy wydawała mi się jaśniejsza, cieplejsza i prostsza niż zwykle; pewne sprawy okazały się głupie, niektóre były fałszywe, inne prawdziwe i bardziej niż poprzednio wypełnione znaczeniami. W nieprzewidzianych momentach tego dnia i następnego ów obraz powracał i z zazdrością, ale i życzliwością myślałam o tym szczęśliwym marynarzu i jego żonie; mogłam się zastawiać, co robią, o czym teraz rozmawiają. Wyobraźnia dostarczała kolejnych obrazów, które wyłaniały się z tego pierwszego: obraz marynarza, który rąbie drewno do kominka i wyciąga wodę ze studni; i jak rozmawiają o Chinach, a kobieta ustawia prezent od niego na kominku, gdzie każdy, kto wejdzie do chaty, będzie mógł go dostrzec; siedzi teraz i szyje ubranka dla dziecka, wszystkie okna i drzwi są otwarte na ogród, tak że ptaki trzepocą skrzydłami, pszczoły brzęczą, a Rogers – on tak się nazywa – nie może nawet wypowiedzieć, jak bardzo go to wszystko cieszy po powrocie z chińskich mórz. Kiedy pali sobie fajkę, siedząc w ogrodzie.
Obraz drugi
W środku nocy we wsi nagle rozległ się krzyk. Potem odgłosy jakby szamotaniny, następnie martwa cisza. Z okna zobaczyć można było jedynie gałąź bzu, która nieruchomo i ciężko zwisała ponad drogą. Noc była gorąca i bezwietrzna. Ani śladu księżyca. Ten krzyk przeniknął wszystko poczuciem grozy. Kto krzyczał? Dlaczego krzyczał? Nie był to głos kobiecy, przez jakąś skrajność uczucia, którą zawierał, był niemal pozbawiony płci, niemal pozbawiony wyrazu. Zupełnie jakby natura ludzka podniosła głos wobec jakiejś niegodziwości, nie wyrażanej zgrozy. I martwa cisza. Gwiazdy świeciły z doskonałą stałością. Pola trwały nieruchomo. Drzewa stały w bezruchu. Wszystko jednak zdawało się oskarżone, skazane, złowrogie. Czuło się, że coś musi się stać. Powinno się nagle pojawić nerwowo migoczące światło. Ktoś powinien nadbiec drogą. W oknach chaty powinny się zapalić światła. A potem być może kolejny krzyk, ale już mniej pozbawiony płci, mniej bezsłowny, już ukojony, uspokojony. Ale nie pojawiło się światło. Nie rozległy się kroki. Nie nastąpił kolejny okrzyk. Ten pierwszy został połknięty i panowała martwa cisza.
Leżałam w ciemności, nasłuchując w skupieniu. To był jedynie głos. Nic się z nim nie wiązało. Nie pojawił się żaden obraz, który by go objaśnił, uczynił zrozumiałym dla umysłu. Ale kiedy w końcu ciemność ustąpiła, można było dojrzeć jedynie niejasny zarys ludzkiej postaci, niemal bezkształtnej, wznoszącej gigantyczne ramię wobec jakiejś przytłaczającej niegodziwości.
Obraz trzeci
Piękna pogoda trwała. Gdyby nie ten jeden, jedyny nocny krzyk, można by pomyśleć, że świat zawinął do portu, że życie zrezygnowało z kursu pod wiatr, że dotarło do jakiejś cichej zatoczki i tam zakotwiczyło, niemal bez ruchu, na spokojnych wodach. Ale ów dźwięk nie przemijał. Gdziekolwiek by się poszło, choćby na długi spacer po wzgórzach, coś jak gdyby poruszało się niespokojnie pod powierzchnią, dlatego spokój i panujący wokół bezruch zdawały się nierzeczywiste. Po jednej stronie wzgórza zbiły się w stadko owce, dolina wiła się długimi falami, niczym opadające gładko wody. Napotykało się pojedyncze chaty. Na którymś podwórzu tarzał się szczeniak. Motyle pląsały nad kolcolistem. Wszystko trwało w spokoju, w absolutnym bezpieczeństwie. A jednak ta myśl powracała, przeszyta owym krzykiem. Całe piękno tamtej nocy było tajnym wspólnikiem, zgodziło się na spokój, na pozostanie pięknem; w każdej chwili może jednak znów zostać strzaskane na kawałki. To dobro i to bezpieczeństwo istniały tylko na powierzchni.
A wtedy, aby pocieszyć się nieco i wyrwać z tego niepokoju, przypominałam sobie powrót marynarza. Przyglądałam się na nowo obrazowi, dostrzegając błękitną sukienkę młodej kobiety i cień, jaki rzuca kwitnące na żółto drzewko – detale wcześniej nie wykorzystane. No więc stali tak w drzwiach chaty, on wciąż z tobołkiem na plecach, ona leciutko dotykała dłonią jego rękawa. A piaskowy kot wśliznął się przez uchylone drzwi. I tak stopniowo, wędrując od szczegółu do szczegółu po tym obrazie, krok po kroku przekonywałam sama siebie, że dużo bardziej prawdopodobne jest, iż pod jego powierzchnią panują raczej spokój, zadowolenie i dobra wola niż coś zdradliwego, złowrogiego. Pasące się owce, pofałdowana dolina, wiejska chata, szczeniak, tańczące motyle były właśnie takie. Wracałam zatem do domu, a myśli miałam skupione na marynarzu i jego żonie, tworząc kolejne sceny, tak że obrazy szczęścia i zadowolenia jeden po drugim mogły pokryć ten niepokój, ten ohydny wrzask, aż go przygniotą swoim ciężarem i uciszą, i przestanie istnieć.
No, w końcu już wioska i cmentarz, przez który trzeba przejść, a kiedy się tam jest, ogarnia człowieka zwykła myśl o wielkim spokoju tego miejsca, cienistych cisów, wygładzonych nagrobków, bezimiennych grobów. Tutaj czuje się, że śmierć jest pogodna. Wszak wystarczy spojrzeć na ten obraz! Jakiś człowiek kopie grób, a obok niego, z boku, dzieci urządziły sobie piknik. Podczas gdy on wyrzuca szufle żółtej ziemi, one, rozłożywszy się wokoło, zajadają chleb z marmoladą i popijają mleko ze sporych garnuszków. Zona grabarza, gruba, jasnowłosa kobieta, wsparła się na jakimś nagrobku, na trawie obok otwartego grobu rozłożyła swój fartuch niczym obrus na stole do podwieczorku. Parę grud ziemi spadło pomiędzy naczynia.
– Kogo będą chować? – zapytałam. – Czy to stary pan Dodson w końcu umarł?
– Och, nie, nie. To dla młodego Rogersa, tego marynarza – odpowiedziała kobieta, patrząc na mnie. – Umarł dwie noce temu na jakąś nieznaną gorączkę. Nie słyszała pani jego żony? Wybiegła na drogę i wrzeszczała... Hej, Tommy, cały się upaprałeś ziemią!
To był dopiero obraz!
Wzburzone fale Morza Czerwonego przewalały się za iluminatorem, raz na jakiś czas w powietrze wyskakiwał delfin albo latająca ryba wystrzeliwała z wody łukiem ognia. Kapitan Brace siedział w kabinie, przed nim na wielkiej równi stołu rozpościerała się mapa. Jego twarz sprawiała wrażenie wyrzeźbionej, wyciętej przez jakiegoś Murzyna w starej belce, polerowanej przez pięćdziesiąt lat, wysuszonej w tropikalnym słońcu, wystawionej na straszny mróz, spłukiwanej tropikalnym deszczem, a następnie wzniesionej przed uniżonymi tłumami jako bożek. Nabrała nieprzeniknionego wyrazu bożka, ku któremu od wieków kierują się pytania, ale nigdy nie pada odpowiedź.
W kabinie nie było żadnych mebli poza wielkim stołem i fotelem obrotowym. Tylko na ścianie za plecami kapitana wisiało siedem czy osiem przyrządów o białych tarczach, po których ku wypisanym tam cyfrom i symbolom kierowały się cieniutkie wskazówki, jedne tak wolno, że ich ruch był niezauważalny, inne znów nagłymi, zdecydowanymi skokami. Jakaś niewidziana substancja była oto dzielona, mierzona, ważona i przeliczana na siedem czy osiem różnych sposobów jednocześnie. A skoro substancja ta sama w sobie była niewidzialna, także i pomiar, dzielenie, mierzenie i przeliczanie odbywały się bezgłośnie. Najmniejszy dźwięk nie zakłócał ciszy. W środku, pomiędzy przyrządami, wisiała fotografia kobiecej głowy zwieńczonej trzema strusimi piórami.
Nagle kapitan Brace obrócił się w fotelu, tak że patrzył teraz na przyrządy oraz fotografię. Bożek raptem pokazał suplikantom plecy. Plecy kapitana Brace’a odziane były w strój, który opinał jego potężną sylwetkę ściśle niczym skóra węża. Jego plecy były tak samo nieprzeniknione jak twarz. Suplikanci mogliby swe modły kierować równie dobrze ku jego tyłowi, co ku przodowi. Nagle, po dłuższej chwili dokładnego badania ściany, kapitan Brace obrócił się z powrotem. Wziął cyrkiel i zaczął na arkuszu starannie podzielonym na kwadraty rysować wzór tak skomplikowany i dokładny, jak gdyby każda kreska miała tworzyć obiekt nieśmiertelny, który przetrwa dokładnie w takim kształcie już na zawsze. Cisza trwała niezmącona, szum morza i warczenie silników były bowiem tak miarowe i w tak podobnej tonacji, że nawet one sprawiały wrażenie ciszy, wyrażonej w nieco inny sposób.
Nagle – w atmosferze takiego napięcia każdy ruch i każdy dźwięk zdawały się zaskoczeniem – rozległ się gong. Drgania ostre niczym skurcze mięśni przeszyły powietrze. Dźwięk zabrzmiał trzykrotnie. Trzykrotnie wprawiona w drgania atmosfera została skruszona mięśniowym skurczem. Ostatni dźwięk zanikał dokładnie od trzech sekund, kiedy kapitan wstał. Wykonując ciąg zautomatyzowanych ruchów, jedną ręką przycisnął bibułę do rysunku, drugą włożył sobie na głowę czapkę. Następnie pomaszerował do drzwi i dalej, po trzech schodkach prowadzących na pokład. Każdy etap był już jak gdyby podzielony na pewną liczbę faz, a ostatni krok został postawiony precyzyjnie na konkretnej desce, na stanowisku na wprost pięciuset błękitnych kurtek. Pięćset prawych rąk precyzyjnie pofrunęło ku głowom. Pięć sekund później ręka kapitana pofrunęła ku jego głowie. Po dwóch sekundach opadła, jak opada semafor po przejeździe pociągu ekspresowego. Kapitan Brace tym samym miarowym krokiem przeszedł pomiędzy błękitnymi bluzami, a za nim, w odpowiedniej odległości, kroczyła grupka oficerów, również w odpowiednim ordynku. Ale tuż przed drzwiami do swojej jadalni kapitan odwrócił się do nich, odebrał od nich salut, także zasalutował i zniknął, by jeść w samotności.
Przy stole w mesie siedział sam, tak samo jak przy biurku. Jeśli chodzi o służących, którzy stawiali przed nim półmiski, nigdy nie dostrzegał nic oprócz stawiających i zabierających półmiski białych dłoni. Jeśli dłonie nie były białe, zwalniano je. Wzrok kapitana nigdy nie podniósł się powyżej poziomu dłoni i półmisków. Przed obliczem bożka przewijała się staranna procesja mięs, pieczywa, ciast i owoców. Poziom czerwonej cieczy w kieliszku z wolna opadał, podnosił się, opadał, podnosił się i znów opadał. Znikło całe mięso, całe ciasto, wszystkie owoce. W końcu, biorąc w palce kawałek chleba wielkości kuli bilardowej, kapitan wymiótł swój okrągły talerz, pożarł pieczywo i wstał. Teraz jego wzrok wznosił się, aż osiągnął poziom kapitańskich oczu, skąd patrzył prosto przed siebie. Przenikał wszystko, co znalazło się w jego zasięgu – ścianę, lustro, mosiężny pręt – jakby nic nie było wystarczająco solidne, by go zatrzymać. Kapitan kroczył, jak gdyby szedł w ślad promienia, który jego oczy rzucały na stalowe stopnie prowadzącej na platformę drabiny, coraz wyżej i wyżej, ponad przeszkody, aż dotarł na metalową platformę, na której stała luneta. Kiedy przyłożył do niej oko, luneta natychmiast stała się przedłużeniem jego wzroku, jakby ta rogowa obudowa wytworzyła się, by pomieścić przenikliwość jego spojrzenia. Kiedy poruszał lunetą w górę i w dół, zdawało się, że porusza się jego własne, przykryte długim rogiem oko.
Otóż determinacja, by pozostawić świat lepszym, niż się go zastało – a w Wimbledonie wydawał się on bardzo nudny, bardzo dostatni, bardzo przejęty tenisem, bardzo niedelikatny, nieuważny i kompletnie nie wyrażał najlżejszego choćby zainteresowania tym, co ona mówi i czego pragnie – kazała pannie Pryme, trzeciej z kolei córce jednego z wimbledońskich lekarzy, w wieku lat trzydziestu pięciu przenieść się do Rusham.
Była to zapyziała wioska – po części dlatego, mówiło się, że nie dojeżdża tam omnibus, a droga do miasta w zimie robiła się nieprzejezdna, wobec czego w Rusham nie czuło się presji opinii publicznej; pan Pember, proboszcz, nigdy nie wkładał czystego kołnierzyka, nigdy się nie kąpał, a gdyby nie jego stara służąca Mabel, dość często nie byłby w stanie w ogóle pojawić się w kościele. Na ołtarzu oczywiście nie było świec, chrzcielnica pękła, a panna Pryme raz czy drugi zauważyła, jak to w czasie nabożeństwa proboszcz wymyka się na cmentarz na papieroska. Przez pierwsze trzy lata swojego pobytu w Rusham panna Pryme zajmowała się głównie przyłapywaniem ludzi na tym, czego nie powinni robić. Gałęzie wiązu pana Benta zamiatały wieka trumien przewożonych alejką, trzeba je podciąć; mur pana Carra się wybrzuszył, trzeba go przebudować; pani Pye lubi sobie wypić; pani Cole żyje z policjantem. Panna Pryme, przyłapując ludzi na złych uczynkach, nabrała kwaśnego wyrazu twarzy, przygarbiła się, krzywiła na każdego, kto tylko znalazł się na jej drodze, a w końcu zdecydowała się nabyć dom, który wynajmowała, w takim miejscu bowiem z pewnością będzie mogła zdziałać wiele dobrego.
Najpierw zajęła się sprawą świec. Obywała się bez służby, zatem zaoszczędziła dosyć pieniędzy, by w kościelnym sklepie w Londynie kupić wysokie i grube świece ołtarzowe. Aby zyskać sobie prawo do ich zainstalowania, musiała wyszorować podłogę w kościele, wydziergać nakrycie na ołtarz oraz wystawić scenę z Wieczoru Trzech Króli, żeby zebrać środki na naprawę chrzcielnicy. Wtedy, wziąwszy świece, udała się do pana Pembera. Pan Pember zapalił kolejnego papierosa, którego trzymał między żółtymi od nikotyny palcami. Jego twarz i całe ciało były jak gałązka jeżyny, pogięte, kolczaste, czerwone i rozwichrzone. Wymamrotał, że nie chce żadnych świec. Nie będzie tu wprowadzał papieskich zwyczajów – nigdy tego nie robił. I z papierosem powlókł się na podwórze, gdzie kiwając się na bramie, rozprawiał o świniach Croppera. Panna Pryme czekała. Urządziła kiermasz, żeby zebrać fundusze na nowy gont do kościoła. Zjawił się biskup. Raz jeszcze zapytała pana Pembera o świece. Wspomniała, jak się mówi, że biskup ją popiera – jak się mówi, bowiem we wsi były teraz dwa stronnictwa, a każde miało swoją teorię na temat tego, co się wydarzyło, kiedy panna Pryme wystąpiła przeciwko proboszczowi. Jedni stali po stronie panny Pryme, drudzy po stronie pana Pembera. Jedni byli po stronie świec i zasad, drudzy po stronie kochanego starego pastora i spokoju. A pan Pember cierpkim tonem stwierdził, że to on jest proboszczem i nie życzy sobie świec, kropka. Panna Pryme wróciła do siebie, zawinęła świece i schowała je do długiej szuflady. Już nigdy więcej nie zbliżyła się do plebanii.
Proboszcz był starym człowiekiem, wystarczyło poczekać. Tymczasem panna Pryme nadal poprawiała świat. Nic bowiem nie dawało jej większego poczucia, że czas szybko płynie. W Wimbledonie czas się wlókł, tutaj pędził. Zmywała po śniadaniu, a następnie wypełniała formularze. Potem składała sprawozdania. Następnie przybiła do tabliczki w swoim ogrodzie ogłoszenie. Potem odwiedzała zagrody. Przez kilka nocy z rzędu siedziała przy starym Malthousie, kiedy umierał, oszczędzając jego bliskim fatygi. Stopniowo zaczęła w żyłach odczuwać poruszenia i ukłucia nowego i absolutnie rozkosznego uczucia. To było lepsze niż miłość małżeńska, lepsze niż dzieci, to była władza naprawiania świata, władza nad słabymi, nad niepiśmiennymi, nad pijanymi. Stopniowo, kiedy maszerowała wiejską uliczką z koszykiem w ręku albo z miotłą udawała się do kościoła, coraz częściej towarzyszyła jej druga panna Pryme: większa, jaśniejsza, promienniejsza i bardziej niezwykła niż ta pierwsza, właściwie jeśliby się jej przyjrzeć, wyglądała jak Florence Nightingale – i zanim minęło pięć lat, te dwie damy stały się identyczne, zespoliły się w jedną.
O Cutbush, mały Johnie, co ponuro stoisz
między ojcem a matką, kiedy decydują,
kim zostaniesz w przyszłości, kwiaciarzem czy rzeźnikiem;
słuchasz, jak pieczętują twój los, czy będziesz
kwiaciarzem, czy rzeźnikiem, a długa, lśniąca fala
leży u brzegów Kalifornii; w Abisynii
słonie, tak samo jak kolibry
w Etiopii i król w pałacu Buckingham
robią swoje:
Czy John będzie kwiaciarzem, czy rzeźnikiem?
Asfaltową ścieżką,
w aksamitnym berecie założonym zalotnie
na bakier
idzie Louie, pokojówka pani Mump z plebanii,
jeszcze dziecko, jeszcze niewinna, ale
złakniona miłości szesnastolatka; popatruje
zalotnie, mija staw, gdzie szczekają psy i
kwaczą kaczki.
Prześliczne są wierzby
i lilie, co unoszą się z drżeniem, i
o, ten starszy pan, co usiłuje laską
wydobyć dziecku łódkę spod wierzby,
a John mówi do Louie,
latem tutaj pływam. Naprawdę? Tak, pływam tu.
Udaje, że z niego to niezły sportowiec,
jak Byron mógłby przepłynąć Hellespont; John
Cutbush z Pentonville. A zmierzch zapada,
zmierzch pozłacany światłem z górnych okien;
ktoś czyta Herodota w oryginale przy tym górnym
oknie, ktoś inny w suterenie wykrawa kamizelkę,
a inny bije monety, jeszcze ktoś toczy z kawałków
drewna nogi do krzesła, światło pada
w zmierzch, w staw, światła zygzakami
kładą się na wodzie. Twarz w twarz, ramię
wtulone w ramię, pocałunek; tu oto
stoją, kiedy ten pan laską
wydobywa łódkę, biją kościelne dzwony.
Z ostrej wieży lecą żelazne nuty;
ostrzegają Louie: Louie, już czas i herbata,
bo kucharka ci powie: Jeśli jeszcze raz
będziesz biegać za chłopakami, to naskarżę jej,
czyli Mumps, Adeli, żonie pastora Cuthberta.
A ona wstaje z łoża na Primrose Hill;
wstaje z łoża, słodkiego łoża zimnej ziemi,
ziemi przykrywającej pączki i cebulki, rury i
druty, zamykającej w swym słodkim, zimnym łonie
to rurę z wodą, to kabel, który błyska depeszami
do Chin, gdzie chodzą mandaryni – niemi, straszni, delikatni;
mija złote pagody; domy tam mają papierowe
ściany, a ludzie uśmiechają się mądrze, zagadkowo.
Ona wstaje, on rusza za nią, idą alejką
aż do rogu przy sklepie papierniczym; człowiek
zamordowany w Pimlico na plakacie; gdzie się
całują przy papierniczym i rozstają, i ciemna
noc ich spowija; a ona spieszy przez dzielnicę
ku oświetlonej kuchni, tam garnki dymią
przed obiadem dla pana.
On zaś najmuje wózek i rusza do Smithfield
o świcie, rześkim rankiem widzi zimne mięso,
w całunach białych sieci na ramionach mężczyzn,
mięso z Argentyny, z owłosionych, czerwonoskórych
wieprzy i wołów.
Cali w bieli, jak chirurdzy, chodzą rzeźnicy w Smithfield,
dźwigając na ramionach tusze spowite w całun;
surowe, zmrożone tusze, które będą spoczywać
jak mumie w lodowniach, aż w niedzielę ogień je ożywi,
by sok z nich się sączył na wielkie półmiski, pożywiając
tych, którzy wrócą z kościoła.
Przepłynąłem Hellespont – tak marzy; wszak czytał Byrona
przy Charing Cross Road, wszak łykał i smakował
Don Juana, który tam, spierzchły od kurzu, przewiany
wiatrem, wystawiony na światła z ulicy.
Czy już zawsze będę pracował dla Masseya i Hodge’a,
hurtowników mięsa w Smithfield? Stoi z czapką w dłoni,
lecz wyprostowany przed mistrzem, zakończył już swoje
terminowanie. Młody człowiek musi sobie sam
poradzić.
I widzi fiołki, widzi asfodele, nagich
pływaków na brzegu, owiniętych w szaty,
takie jak na obrazach Leightona w domu
Leightona. Louie z alejki, panna kuchenna u
duchownego, przygląda się i macha gołą ręką, kiedy
on nurkuje.
Otwiera więc własny sklepik.
Dla przechodniów to tylko jeden z tych sklepików
czynnych w soboty do pierwszej. Chociaż
w zachodnich dzielnicach zasłony i okiennice, tu,
na obrzeżach Londynu, w osadach Londynu,
wieczór to czas
galowy. Pochodnie płoną nad wózkami. Pióra
i bluzki powiewają jak kwiaty. Mięso
płonie. Boki wołów zdobi deseń
kwiatowych płatków w różowym mięsie. Cięcia noży.
Kawały rzuca się i zawija. Torby pęcznieją na
ramionach kobiet. Stoją raz na jednej nodze, raz na
drugiej. Dzieci gapią się na pochodnie i na
szorstkie światło, czerwone i białe twarze spalają się
na zawsze w czystych gałkach ocznych. Katarynka
gra, a psy węszą w pyle za skrawkami
mięsa. Nad całym Pentonville i Islington
płynie surowy balon żółtego koloru, a w mieście,
daleko stąd, jest białolicy kościół i
wieżyca.
John Cutbush, rzeźnik z Pentonville,
stoi w drzwiach swego sklepu.
Stoi w drzwiach swego sklepu.
Wciąż stoi w drzwiach swego sklepu.
Ale czas przetoczył nad nim swój rydwan. Miliony mil
przemierzyły tramwaje, miliony wieprzy
i wołów skrojono i ciśnięto, tyle toreb
spęczniało. Twarz ma czerwoną, oczy podrażnione
od patrzenia w pochodnie przez tak wiele nocy. Czasem
gapi się poza twarze, poza nowy sklep naprzeciwko,
gdzie ten młodzieniec zachęca klientów; w ponurą
pustkę. Budzi się i powiada: A dla szanownej pani?
A dla pani?
Lecz niektórzy dostrzegają nowego rzeźnika; człapiąc,
mijają Cutbusha, by zajrzeć do Ainsliesa.
A Louie w pokoju za sklepem ma szerokie
uda, oczy spłoszone, synek im umarł,
a z córką zmartwienie, tylko chłopcy jej w głowie;
na ścianie wisi fotografia pani Mumps w sukni, w której
była przedstawiana u dworu; wszędzie tu czuć mięsem,
dzienne przychody maleją.
Oto pozory ludzkich twarzy widzianych w przelocie,
przetłumaczonych z obcego języka.
A język wiecznie tworzy nowe słowa.
Gdyż obok są urny i płyty marmuru
u grabarza, dalej instrumenty muzyczne,
potem dom dla kotów i psów, a dalej klasztor,
następnie na wzniesieniu stoi
wyniosła wieża więzienia; i jeszcze
wodociągi, a tu cała ciemna prywatna uliczka
niczym rząd nor, gdzie na pustyniach żyją
nocne zwierzęta; lecz tu nie ma świstaków ani
brzegówek, tylko lokalni inspektorzy, poborcy należności,
urzędnicy przedsiębiorstw gazowych albo
wodociągów, z żonami i dziećmi,
i paru kancelistów świeżo z Somerset i Suffolk;
a także stara panna, która sama sobie sprząta.
No i do domu, przez High Street, koło cmentarza,
gdzie koty odprawiają swe rytuały, a rzeźnicy
ślubują wierność na wieki pannom podkuchennym;
kwiat życia wreszcie wyłania się na wolność
z pąka, kwiat życia puszy się na plakatach
naszych twarzy, a my dzięki składamy armiom
i flotom, i lotnikom, i aktorkom,
które nam dostarczają conocnej rozrywki, kiedy
trzymamy „Evening Standard” pod lampą, jakże niewiele
myślimy o bogactwach, które można zgromadzić
w złożonych dłoniach, jakże niewiele chwytamy,
jakże nie potrafimy pojąć i właściwie odczytać
nazwiska John Cutbush, lecz tylko kiedy mijamy jego
sklep w sobotni wieczór, wykrzykujemy: Witaj, Cutbush,
z Pentonville, oddaję ci cześć; przechodząc.
Czekając na déjeuner
Kiedy koliber trzepotał nad kielichem kwiatu, kiedy potężne, kloconogie słonie z plaskaniem szły przez błoto, kiedy zwierzęcooki dzikus w czółnie wychynął spośród trzcin, kiedy perska kobieta wyjęła z włosów swojego dziecka wesz, kiedy zebry galopowały przez horyzont w dzikich godowych arabeskach, kiedy błękitnoczarna pustka nieba rozbrzmiewała stuk-stuk-stukotem dziobu sępa o szkielet, na którym została jeszcze odrobina mięsa i tylko połowa ogona – monsieur i madame Louvois niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli.
Kiedy wypomadowany kelner w pomiętej koszuli i błyszczącej kamizelce, z zawiązanym w pasie fartuchem splunął na dłoń i wytarł nią talerz, żeby zaoszczędzić sobie fatygi; kiedy wróble na drodze skupiły się wokół grudki gnoju, na przejeździe kolejowym zamknęły się żelazne zapory, ruch uliczny zakrzepł, jedna ciężarówka z żelaznymi kratami, jedna ze skrzynkami pomarańczy, parę samochodów, wózek ciągnięty przez osła, kiedy staruszek w parku nabijał na kijek papierową torbę, kiedy nad kinem rozbłyskiwały światła zapowiadające kolejny film o dżungli, kiedy szaroniebieskie chmury półkuli północnej pozwoliły szaroniebieskiej plamie zaświecić nagle na wodach Sekwany – monsieur i madame Louvois wgapiali się w dzbanuszek musztardy i buteleczkę octu, w żółte pęknięcie marmurowego blatu stolika.
Koliber trzepotał; zapory się otwarły; ciężarówki drgnęły, a w oczach monsieur i madame Louvois rozbłysnął nagły blask; wypomadowany kelner rzucił im na marmurowy blat stolika talerz flaków.
Francuzka w pociągu
Paplająca bez końca, węszy jak tapir wśród zgrubiałych wierzchnich liści kapuścianych, ryje między korzonkami, nawet w wagonie trzeciej klasy łakoma na nędzne ochłapy plotek... i pani Alphonse mówi do swojej kucharki... kolczyki się kołyszą, jakby wisiały z wielkich małżowin uszu gruboskórnego potwora. Spomiędzy przednich zębów, zżółkłych i stępiałych od przegryzania kapuścianych pędów, wydobywają się syk i kropelki śliny. A zza tej obwisłej, rozkiwanej głowy i nitek śliny rozrastają się promieniście i sterczą niezmiennie szare prowansalskie drzewa oliwne; tworzą pomarszczone tło cierpkich, kanciastych gałęzi, pod nimi schyleni wieśniacy.
W Londynie, wagonem trzeciej klasy, na tle ciemnych ścian obklejonych błyszczącymi reklamami, zdąża przez Clapham do Highgate, by odnowić wianuszek porcelanowych kwiatów na grobie męża. Teraz, na stacji Junction, siedzi, o tam, w rogu, na jej kolanach czarna torba, w torbie numer „Maila”, fotografia księżniczki – w tej torbie, która przywodzi wspomnienia zimnej wołowiny, pikli, zasłon rozpiętych w kształt namiotu, dzwonów w niedzielę i wizyty proboszcza.
Na swym potężnym, niezłomnym ramieniu dźwiga tradycję; nawet jeśli cieknie jej z ust, jeśli szalone świńskie oczka połyskują, słychać skrzek żaby na polu dzikich tulipanów, szum Morza Śródziemnego, które liże piachy, i mowę Moliera. Tu woły dźwigają na karkach kosze winogron, przez łoskot pociągu dobiega gwar targu, tu bodący tryk, mężczyźni dosiadają go okrakiem, tu kaczki w klatkach z wikliny, lody w rożkach, trzcinowe liście przykrywają sery, przykrywają masło, mężczyźni grają w bule pod platanem, fontanna; kwaśny odór z kąta, gdzie wieśniacy bez skrępowania poddają się nakazom natury.
Portret trzeci
I kiedy tak siedziałam na dziedzińcu French Inn, wydało mi się, że tajemnica istnienia to nie więcej niż szkielet nietoperza w kredensie, a jego zagadka to tylko krzyżujące się linie pajęczej sieci – tak solidnie wyglądała ta kobieta. Siedziała w słońcu. Nie miała kapelusza. Światło ją unieruchomiło. Nie było cienia. Twarz miała żółto-czerwoną, okrągłą, owoc nasadzony na ciało; kolejne jabłko, tyle że nie na talerzu. Piersi pod jej bluzką rysowały się twardo, jak jabłka.
Przyglądałam się jej. Musnęła skórę, jakby chodziła po niej mucha. Ktoś przeszedł. Zobaczyłam, że wąskie listki jabłoni, którymi są jej oczy, zamigotały. Jej szorstkość i bezwzględność były jak kora, chropawa od porostów, a ona sama trwała wiecznie i ostatecznie rozstrzygała zagadnienie życia.
Portret czwarty
Zabrała go do Harrodsa i do National Gallery, bo przed powrotem do Rugby miał kupić sobie koszule i zażyć nieco kultury. Nie wyczyścił zębów. A ona teraz, gdy usiedli w restauracji, którą wuj Hal im polecił, jeśli chcieli zjeść coś nietaniego, ale też nieprzesadnie drogiego, ona musi się naprawdę zastanowić, co też powinna mu przed jego wyjazdem do Rugby powiedzieć... Czekali na przystawki i czekali... Przypomniała sobie obiad, który jadła tu przed wojną w towarzystwie płowowłosego chłopca. Adorował ją, ale w zasadzie nigdy nie poprosił jej o rękę... Ale jak miała to ująć, że jest bardziej podobny do ojca; była wdową; ten, za kogo wyszła, zginął; a czyszczenie zębów? Czy weźmie minestrone? Tak. A na drugie? Wiener Schnitzel? Czy poulet marengo? To jest to z grzybami? A świeże są?... Ale muszę powiedzieć coś, co będzie mógł zachować, co mu pomoże w chwilach, wiesz, pokusy. „Moja matka...”. Ileż to trwa! Sąsiedni stolik dostaje przystawkę, ale sardynek już nie ma...
A George siedział w milczeniu, patrząc oczyma karpia, który po zimowym zanurzeniu upaja się wyjściem na powierzchnię i ponad krawędzią karafki Soho widzi tańczące muchy, nogi dziewcząt.
Portret piąty
– Należę do ludzi – powiedziała, spoglądając z tajoną satysfakcją na białe lukrowane ciastko, wciąż jeszcze spore, bo dotychczas uszczknęła dopiero jeden kęs – którzy wszystko bardzo silnie odczuwają.
W momencie gdy trójzębny widelczyk znajdował się w połowie drogi do ust, zdołała jeszcze musnąć dłonią swoje futerko, jakby dla zaznaczenia owej matczynej – siostrzanej – małżeńskiej czułości, z jaką choćby w tym pokoju do pogłaskania był tylko kot, pogłaskałaby go. Następnie z buteleczki perfum, którą nosiła w gruczole w policzku, wypuściła jeszcze jedną kropelkę osładzającą czasami nieprzyjemnie zalatujące wyziewy własnego niedostatecznie docenionego charakteru, i dodała:
– Mężczyźni w szpitalu nazywali mnie Mateczką – i spojrzała na przyjaciółkę siedzącą naprzeciwko, jakby czekała, że ta potwierdzi lub zaneguje portret, który właśnie naszkicowała, ponieważ jednak panowało milczenie, nabiła na widelczyk ostatni kawałek ciastka i przełknęła go, jak gdyby tylko rzeczy nieożywione mogły złożyć jej hołd, którego odmawiało jej ludzkie samolubstwo.
Portret szósty
To dla mnie bardzo trudne – ja, który powinienem był urodzić się w latach osiemdziesiątych, tu czuję się zupełnie jak wyrzutek. Nie mogę nawet jak należy nosić róży w butonierce. Powinienem chodzić z laseczką jak mój ojciec; nawet kiedy idę po Bond Street, muszę nosić filcowy kapelusz z wgnieceniem zamiast cylindra. A jednak wciąż uwielbiam – jeśli to słowo jest dziś stosowne – towarzystwo mieszane, niczym te lody owijane w karbowany papier; to prawda, jak mówią, że Włosi w Bethnal Green trzymali je pod łóżkami. I Oskara z tym jego dowcipem, i tę damę o czerwonych wargach, która stoi na tygrysiej skórze na glansowanej podłodze – a paszcza tygrysa jest szeroko rozwarta. „Ależ ona maluje!” (tak mówiła moja matka), co dotyczyło oczywiście tej kobiety na Piccadilly. To był mój świat. Teraz każdy maluje. Wszystko jest cukrowo białe, nawet domy przy Bond Street, zbudowane z betonu z domieszką opiłków żelaza.
Tymczasem ja lubię rzeczy chłodne, obrazy Wenecji, dziewczęta na moście, wędkarza, niedzielny spokój, może płaskodenną łódź. Wyjeżdżam teraz następnym omnibusem motorowym na herbatę do ciotki Mabel przy Addison Road. Jej dom ma w sobie coś z tego, co mam na myśli; mam na myśli wygrzewającą się na słońcu kozę; dystyngowaną, starą arystokratyczną kozę; mam na myśli kierowców omnibusów, którzy przypinają do biczy bażancie barwy Rothschildów; młodzieńca podobnego do mnie siedzącego obok woźnicy.
Ale oto i oni – wywijają jesionowymi laseczkami nawet na Piccadilly, niektórzy bez kapeluszy, wszyscy uróżowani. I cnotliwi, poważni; taka koszmarna jest dzisiaj młodzież, pędząca tymi swoimi samochodami wyścigowymi ku rewolucji. Zapewniam was, że nawet powojniki w Surrey zalatują benzyną. No i wystarczy tylko popatrzeć tu, na ten róg, różanoczerwona cegła wydaje ostatnie tchnienie w chmurach pyłu. Nikomu na tym ani troszkę nie zależy, poza mną oraz wujem Edwinem i ciotką Mabel. Oni wznoszą przeciwko tym okropieństwom swój skromny ogarek, my bowiem nie potrafimy tego dokonać, my potykamy się i rozbijamy, i ściągamy na siebie z sufitu stary kandelabr. Powtarzam zawsze: zbić talerz to każdy potrafi; ale ja podziwiam starą porcelanę, posklejaną.
Portret siódmy
Tak, znałam Vernon Lee. To znaczy mieliśmy willę. Wstawałam zwykle przed śniadaniem. Do galerii chodziłam zwykle, zanim zjawił się tłum. Jestem oddana pięknu... Nie, sama nie maluję, ale z tego powodu człowiek może bardziej docenia sztukę. Artyści są tacy ograniczeni, a dziś do tego jeszcze żyją w zupełnym szaleństwie. Fra Angelico, jak pamiętasz, malował na kolanach. Ale mówiłam, że znałam Vernon Lee. Ona miała willę. My mieliśmy willę. Jedną z tych porośniętych glicynią – to coś trochę jak nasz bez, ale lepsze – i drzewkami judaszowymi. Och, czemuż człowiek mieszka w Kensington? Dlaczego nie we Włoszech? Wciąż jednak czuję, że stale – w wymiarze duchowym – mieszkam we Florencji. Czy nie sądzisz, że to w wymiarze duchowym przeżywamy nasze prawdziwe życie? Niemniej należę do ludzi, którym niezbędna jest sztuka, nawet jeśli to tylko kamień czy garnek – nie umiem tego wyjaśnić. W każdym razie we Florencji spotyka się ludzi, którzy kochają piękno. Poznaliśmy tam pewnego rosyjskiego księcia, a na jednym przyjęciu także kogoś bardzo sławnego, ale umknęło mi teraz nazwisko. Któregoś dnia, kiedy stałam na ulicy przed naszą willą, nadeszła drobniutka kobieta z psem na łańcuszku. To mogła był Ouida. A może Vernon Lee? Nie odezwałam się do niej. Ale w pewnym sensie, w prawdziwym sensie, ja, która kocham piękno, zawsze miałam poczucie, że znam Vernon Lee.
Portret ósmy
– Należę do tych prostych ludzi, którzy są być może staromodni, ale wierzą w sprawy niezmienne: miłość, honor, patriotyzm. Naprawdę wierzę i nie wstydzę się do tego przyznać, że kocham swoją żonę.
Tak, hasło nihil humanum często gości na twoich wargach. Ale starasz się nie za często mówić po łacinie. Bo musisz zarabiać – najpierw na to, co na stole, potem na to, co wokół stołu – krzesła w stylu królowej Anny, w większości podróbki.
– Nie należę do mądrali. Ale jedno mogę powiedzieć: ja mam w żyłach krew. Czuję się swobodnie tak samo w towarzystwie pana, jak i plebana. Chodzę do gospody pograć z chłopami w strzałki.
Tak, tak, średniak z ciebie, taki to zawsze w środku; w Londynie frak, na wsi – tweedy. I o Shakespearze, i o Wordsworcie mówisz tak samo – „Bill”.
– Muszę powiedzieć, że gardzę tymi bezkrwistymi istotami, które żyją w...
Wysoko lub nisko, ty zawsze jesteś pośrodku i pomiędzy.
– I mam rodzinę...
Tak, rozpleniłeś się. Jesteś wszędzie. Kiedy się przejść po ogrodzie, co tam widać w kapuście? Średniactwo. Sredniactwo atakuje barany. Nawet księżyc ci się podporządkował. Bo się zamglił. Przez ciebie matowieje patyna i nawet srebrna krawędź (przepraszam za wyrażenie) niebiańskiej kosy nabiera dostojnego wyglądu. A ja pytam mew krzyczących nad samotnymi morskimi piaskami i wiejskich parobków, którzy wieczorem wracają do swych żon, co z nami będzie, z ptakami, mężczyznami i kobietami, jeśli średniactwo wprowadzi swe rządy i zostanie tylko płeć uśredniona, a nie będzie kochanków ani przyjaciół?
– Tak, ja należę do prostych ludzi, którzy są może staromodni, ale wierzę, i nie wstydzę się do tego przyznać, w miłość bliźniego.
Ci Rosjanie mają takie przenikliwe spojrzenie na wszystko, prawda? Dokładnie widzą wszystkie nasze przebieranki. Kwiaty na tle rozkładu, złoto i aksamit na tle biedy, sady wiśniowe i jabłoniowe – wszystko przenikają wzrokiem – myślała, oglądając przedstawienie. A wtedy rozległ się wystrzał.
A! No, zastrzelił go. To łaska. Och, ale spudłował! Nic się nie stało temu staremu łajdakowi z farbowanymi wąsikami w kraciastej pelerynie, zupełnie nic!... No, ale ten próbował go zabić. Wstał gwałtownie, wtoczył się po schodach i wyciągnął rewolwer. Pociągnął za spust. Kula utkwiła w ścianie, a może w nodze stołowej. W każdym razie skończyło się niczym. „Zapomnijmy o wszystkim, kochany Wania. Bądźmy znowu przyjaciółmi”, mówi... No i poszli. Teraz słychać, jak gdzieś w oddali dźwięczą końskie dzwonki.
– Czy z nami też jest tak samo? – spytała, opierając podbródek na dłoni i przyglądając się dziewczynie na scenie. – Czy i my słyszymy dzwonki, które dźwięczą gdzieś na drodze? – zapytała i przyszły jej na myśl taksówki i omnibusy na Sloane Street, mieszkali bowiem w jednym z tych wielkich domów przy Cadogan Square.
„Odpoczniemy – mówiła teraz dziewczyna, tuląc wujaszka Wanię w ramionach. – Odpoczniemy – powtórzyła. Jej słowa spadały jak krople, jedna po drugiej. – Odpoczniemy – powiedziała raz jeszcze. – Odpoczniemy, wujaszku”. I kurtyna opadła.
– A my – odezwała się, kiedy mąż podawał jej płaszcz – my nawet nie załadowaliśmy rewolweru. Nawet się nie zmęczyliśmy.
Przez chwilę stali bez ruchu w przejściu, kiedy grano Boże, chroń króla.
– W tych Rosjanach jest coś chorobliwego, prawda? – zapytała, biorąc go pod rękę.
Oliver Bacon mieszkał na najwyższym piętrze kamienicy, z widokiem na Green Park. Miał tu mieszkanie; krzesła – wyściełane skórą – poustawiane były pod kątem prostym. Kanapy – tapicerowane – wypełniały wykusze przy oknach. Okna – trzy wysokie okna – bogato udekorowano delikatną firanką i wzorzystą satyną. Mahoniowy kredens dyskretnie pękał od butelek koniaków, whisky i likierów. A ze środkowego okna Oliver wyglądał na lśniące dachy modnych samochodów, stłoczonych w wąskich uliczkach Piccadilly. Nie można było sobie wyobrazić bardziej centralnego położenia. O ósmej kamerdyner przynosił mu na tacy śniadanie i rozkładał jego karminowy szlafrok, podczas gdy Oliver długimi, szpiczastymi paznokciami rozrywał koperty porannych listów, by wyjmować sztywne białe kartoniki z zaproszeniami, na których widniały grawiury księżnych, hrabin, wicehrabin i szlachetnych dam. Następnie się mył, zjadał grzankę i przy jasnym płomieniu elektrycznego kominka czytał gazetę.
– Popatrz tylko, Oliverze – mawiał sam do siebie – ty, który życie rozpocząłeś w jakimś brudnym zaułku, ty, który... – I popatrywał na własne nogi, jakże zgrabnie się prezentujące w świetnie odszytych spodniach, na buty, na getry. Wszystko dopasowane, błyszczące, wykrojone z najlepszej materii przez najzręczniejsze nożyce z Savile Row. A jednak często rozdziewał się z tego wszystkiego i znów był małym chłopcem w ciemnym zaułku. Wtedy za szczyt swoich ambicji uważał sprzedaż kradzionych psów modnisiom w Whitechapel. Kiedyś go przyłapano. „Oj, Oliver – zawodziła matka. – Oj, Oliver! Czy ty nigdy nie nabierzesz rozumu?”. Potem znalazł się za ladą; sprzedawał tanie zegarki, później zawiózł do Amsterdamu pewną teczkę... Na to wspomnienie zawsze chichotał – stary Oliver przypominający sobie młodego. Tak, dobrze sobie poradził z tymi trzema diamentami, no i jeszcze była prowizja od szmaragdów. Potem znalazł się w gabineciku na tyłach sklepu przy Hatton Garden, tam gdzie wagi, sejfy i potężne lupy. A potem... a potem... Zachichotał. Kiedy w gorące wieczory przechodził pomiędzy grupkami jubilerów dyskutujących o cenach, kopalniach złota, diamentach i doniesieniach z Afryki Południowej, ktoś z nich na jego widok kładł palec na skrzydełku nosa i mruczał: „Mhmm”. Ciche mruknięcie, nie więcej, szturchnięcie w ramię, palec na skrzydełku nosa, poszum przechodzący po grupce jubilerów przy Hatton Garden w gorące popołudnie – o, ile to lat temu! A Oliver do dziś czuł dreszcz na plecach, czuł to szturchnięcie, ten poszum, który oznaczał: „Patrzcie no na niego – młody Oliver, młody jubiler – o, idzie!”. Młody to on wtedy był! A ubierał się coraz lepiej i miał najpierw przyzwoity powozik, potem samochód, i najpierw kupował bilety na pierwszy balkon, a potem już na parter. Miał willę w Richmond, porośniętą czerwonymi różami z widokiem na rzekę, a mademoiselle codziennie ścinała jedną różę i umieszczała w jego butonierce.
– Taa... – odezwał się Oliver, prostując nogi. – Taa...
Stanął przed ustawionym na kominku portretem starszej damy i wzniósł ręce.
– Dotrzymałem słowa – powiedział, składając dłonie, jakby chciał jej oddać cześć. – Wygrałem zakład.
To była prawda: został najbogatszym jubilerem w całej Anglii, jednak jego nos, długi i ruchliwy niczym słoniowa trąba, przez dziwne drżenie nozdrzy (choć wyglądało to, jakby drżał cały nos, nie tylko nozdrza) zdawał się mówić, że to Olivera jeszcze nie satysfakcjonuje, że kawałek dalej węszy pod ziemią jeszcze coś ciekawego. Trzeba sobie wyobrazić potężnego wieprza na truflowym polu: tu wygrzebał truflę, tam następną, ale ciągle czuje, że kawałek dalej jest kolejna, jeszcze większa i jeszcze czarniejsza. Tak właśnie Oliver węchem wyczuwał w żyznym gruncie Mayfair kolejne trufle, większe, czarniejsze, głębiej ukryte.
Teraz jednak poprawił perłę w krawacie, otulił się wytwornym błękitnym płaszczem, wziął żółte rękawiczki i laseczkę i kolebiącym się krokiem zszedł po schodach – ni to węsząc, ni to wzdychając – by wyjść na Piccadilly. Bo czyż nie był nadal – pomimo że wygrał zakład – człowiekiem smutnym, człowiekiem zawiedzionym, człowiekiem, który szuka czegoś głęboko ukrytego?
Idąc, kołysał się lekko, jak wielbłąd w zoo, który kroczy asfaltową ścieżką obstawioną przez sklepikarzy i ich żony, jedzących coś z papierowych torebek i rzucających na ziemię kawałki zmiętych sreberek. Wielbłąd gardzi sklepikarzami, wielbłąd jest zasmucony własnym losem, wielbłąd widzi przed sobą błękitne jezioro otoczone palmami. Tak właśnie wielki jubiler, największy jubiler świata, sunął po Piccadilly; ubrany idealnie, w dłoni rękawiczki i laska, a mimo wszystko zasmucony, aż doszedł do niewielkiego, ciemnego sklepiku, sklepiku, który sławny jest w Niemczech, Austrii, Włoszech i całej Ameryce – do ciemnego sklepiku w uliczce odchodzącej z Bond Street.
Jak zwykle przez sklep przeszedł bez słowa, choć czterej subiekci – dwaj starsi, Marshall i Spencer, oraz dwaj młodsi, Hammond i Wicks – wyprężyli się za kontuarem, patrząc na niego z zazdrością. Ich obecność skwitował jedynie kiwnięciem jednego palca w rękawiczce barwy bursztynu. Wszedł do swojego gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
Odemknął kratę w oknie. Do środka wlał się gwar Bond Street; pomruk odległych pojazdów. Światło reflektorów na zapleczu sklepu biło w górę. Jedyne drzewo kołysało sześcioma listkami: był czerwiec. Ale mademoiselle wyszła za pana Peddera, miejscowego piwowara – nikt już teraz nie wkłada mu róży w butonierkę.
– Taa... – ni to westchnął, ni to chrząknął. – Taa...
Dotknął sprężyny umieszczonej w ścianie, boazeria rozsunęła się powoli, a zza niej wyłoniły się stalowe sejfy, pięć, nie, sześć sejfów, wszystkie z błyszczącej stali. Przekręcił klucz, otworzył pierwszy z nich, potem następny. Każdy wyścielony był ciemnopurpurowym aksamitem, w każdym leżały klejnoty, bransolety, naszyjniki, pierścionki, diademy, książęce korony, pojedyncze kamienie w szklanych kasetkach, rubiny, szmaragdy, perły, diamenty. Bezpieczne, błyszczące, zimne, a jednak wieczyście płonące własnym, skondensowanym światłem.
– Łzy! – rzekł Oliver, patrząc na perły.
– Krew serdeczna! – rzekł, patrząc na rubiny.
– Proch strzelniczy! – mówił dalej, grzechocząc diamentami, aż rozbłyskały i płonęły.
– Dość prochu, żeby wysadzić Mayfair w powietrze: hop, hop, do nieba! – Kiedy to mówił, odrzucił w tył głowę i wydał z siebie coś w rodzaju końskiego rżenia.
Na stole rozległ się służalczy, stłumiony brzęczek telefonu. Oliver zamknął sejf.
– Za dziesięć minut – powiedział. – Nie wcześniej.
Usiadł przy biurku i spojrzał na głowy cesarzy rzymskich wygrawerowane na swoich spinkach do mankietów. I znowu się rozebrał, i zamienił w chłopczyka, który gra w kulki w tym zaułku, gdzie w niedziele sprzedają kradzione psy. Zamienił się w tego małego, bystrego spryciarza o ustach jak mokre czereśnie. Wtykał palce w tasiemki flaków, zanurzał je w patelniach ze smażoną rybą, lawirował wśród tłumu. Był szczupły, zgrabny, oczy miał jak wilgotne kamyki. A teraz... teraz przesuwały się wskazówki zegara. Raz, dwa, trzy, cztery... Księżna Lambourne czekała, aż zechce ją przyjąć, księżna Lambourne, potomkini setki hrabiów. Poczeka dziesięć minut, na krzesełku przy ladzie. Poczeka, aż on zechce. Aż będzie mógł ją przyjąć. Przypatrywał się zegarowi w szagrynowej oprawie. Wskazówki poszły do przodu. Z każdym tyknięciem zegar podawał mu – takie miał wrażenie – paté de foie gras, kieliszek szampana, jeszcze jedną brandy, cygaro warte gwineę. W ciągu tych dziesięciu minut zegar kładł to wszystko na stole przed nim. Zaraz usłyszał zbliżające się wolno kroki; szelest w korytarzu. Drzwi się otworzyły. Pan Hammond rozpłaszczył się na ścianie.
– Jej łaskawość! – zaanonsował.
I czekał tak, przyklejony do ściany.
A Oliver, podnosząc się, usłyszał szelest sukni idącej korytarzem księżnej. Zaraz się ukazała, wypełniła drzwi, wypełniła pokój wonią, prestiżem, arogancją, pompą, zebraną w jedną falę dumą wszystkich książąt i księżnych. I tak jak łamie się fala, tak i ona się załamała, siadając, rozkładając się, rozpryskując i spadając na Olivera Bacona, wielkiego jubilera, pokrywając go błyszczącymi, jasnymi barwami, zielenią, różem, fioletem, i zapachami, i fluorescencją, promykami bijącymi jej z palców, trzepoczącymi pośród piór, pobłyskującymi z jedwabiów. Była wielka, bardzo gruba, ciasno opięta różową taftą; najlepsze lata miała już za sobą. Tak jak składa się parasolka o obfitych falbankach lub bogaty ogon pawicy, tak księżna opadła i zwinęła się, ginąc w skórzanym fotelu.
– Dzień dobry panu, panie Bacon – rzekła.
I wyciągnęła rękę wysuniętą z białej rękawiczki. Oliver, ściskając jej dłoń, nisko się pochylił. Kiedy zetknęły się ich palce, po raz kolejny zawiązane zostało między nimi przymierze. Byli przyjaciółmi, chociaż wrogami. On był panem, ona panią. Oszukiwali się nawzajem, nawzajem się potrzebowali, każde czuło obawę przed drugim, każde z nich to czuło i wiedziało o tym za każdym razem, kiedy podawali sobie ręce w tym pokoiku, do którego wpadało z zewnątrz jasne światło, zaglądało drzewo o sześciu liściach, z oddali docierał dźwięk ulicy, a za ich plecami ukryte były sejfy.
– A dzisiaj, księżno, co mogę dzisiaj dla pani zrobić? – odezwał się Oliver cicho.
Księżna otworzyła się przed nim: jej serce, jej własne serce, stało teraz otworem. Z westchnieniem, ale bez słowa wyjęła z torebki podłużny zamszowy woreczek, przypominający chudą żółtą fretkę. Z rozcięcia w brzuszku fretki wypadły perły – dziesięć pereł. Wytoczyły się z brzuszka fretki – jedna, dwie, trzy, cztery – jak jajeczka rajskiego ptaka.
– To wszystko, co mi zostało, drogi panie Bacon – jęknęła.
Piąta, szósta, siódma – potoczyły się żlebami potężnych górskich zboczy jej kolan w wąską dolinę – ósma, dziewiąta, dziesiąta. I leżały tam w blasku tafty o barwie kwiatu brzoskwini. Dziesięć pereł.
– Z cingulum z Appleby – rzekła żałośnie. – Ostatnie, już naprawdę ostatnie.
Oliver wyciągnął rękę, palcem wskazującym i kciukiem ujął jedną perłę. Była okrągła, lśniąca. Ale prawdziwa czy fałszywa? Czy ona znów kłamie? Ośmieliłaby się?
Księżna położyła na wargach pulchny paluszek.
– Gdyby książę wiedział... – szepnęła. – Drogi panie Bacon, pechowa sytuacja...
Hazard, co? Znowu się grało?
– Ten łajdak! Ten oszust! – syknęła.
Ten ze szramą na policzku? Niezłe ziółko. A książę był prosty jak tyczka; nosił bokobrody; odciąłby ją od pieniędzy, zamknął, gdyby tylko wiedział to, co ja wiem, pomyślał Oliver i zerknął ku sejfowi.
– Araminta, Daphne, Diana – jęknęła księżna. – To dla nich.
Damy Araminta, Daphne i Diana – jej córki. Oliver znał je, uwielbiał, ale kochał Dianę.
– Zna pan wszystkie moje sekrety – łypnęła na niego księżna. Łzy wychynęły i spłynęły; łzy jak diamenty, zbierające puder z kolein na jej wiśniowo-kwietnych licach.
– Stary przyjacielu – szepnęła – stary przyjacielu.
– Stary przyjacielu – powtórzył, jakby zlizywał te słowa – stary przyjacielu...
– Ile? – zapytał.
Przykryła perły dłonią.
– Dwadzieścia tysięcy – szepnęła.
Ale ta, którą trzymał w palcach, była prawdziwa czy fałszywa? Cingulum z Appleby – czy ona tego już nie sprzedała? Zadzwoni po Spencera albo Hammonda. „Proszę to wziąć i sprawdzić”, powie. Sięgnął do dzwonka.
– Ale przyjedzie pan jutro? – zapytała szybko, przerywając mu. – Premier, jego wysokość... – przerwała – i Diana... – dodała.
Oliver cofnął rękę z dzwonka.
Ponad jej głową spojrzał na tyły kamienic przy Bond Street. Zobaczył jednak nie kamienice przy Bond Street, lecz zmarszczki na rzece, skaczącego pstrąga i łososia, premiera, a obok siebie samego, w białej kamizelce, no i Dianę. Opuścił wzrok na perłę, którą trzymał w palcach. Jakże może ją sprawdzić w blasku rzeki, w blasku oczu Diany. Wzrok księżnej spoczywał na nim.
– Dwadzieścia tysięcy – jęknęła. – Na mój honor!
Na honor matki Diany! Przysunął do siebie książeczkę czekową, wziął do ręki pióro.
„Dwadzieścia”, napisał. I przerwał. Wzrok starej kobiety z portretu spoczywał na nim; starej kobiety, jego matki.
– Oliver! – ostrzegała go. – Gdzie ty masz rozum? Nie bądź głupi!
– Oliver – odezwała się księżna: teraz był już „Oliver”, a nie „pan Bacon”. – Czy przyjedzie pan na długi weekend?
Sam na sam w lasach z Dianą! Przejażdżki konne sam na sam z Dianą!
„Tysięcy”, dopisał i złożył podpis.
– Proszę – powiedział.
W chwili gdy wstała z fotela, rozłożyły się wszystkie falbanki w parasolce, wszystkie pióra w ogonie pawicy, rozbłysła fala, miecze i włócznie Agincourt. A dwaj starsi subiekci i dwaj młodsi subiekci, Spencer i Marshall, Wicks i Hammond, rozpłaszczyli się za ladą z zazdrości, kiedy odprowadzał ją do wyjścia przez sklep. On machnął im przed nosem żółtą rękawiczką, a ona całkiem twardo dzierżyła w dłoniach swój honor – czek na dwadzieścia tysięcy funtów z jego podpisem.
– Prawdziwe czy fałszywe? – zapytał Oliver, zamykając za sobą drzwi gabinetu. Leżały sobie, dziesięć pereł na przykrywającym biurko arkuszu bibuły. Wziął je do okna. Przez szkła popatrzył na nie pod światło... A więc taka jest ta trufla, którą wygrzebał dziś z ziemi! Zgniła w środku – przeżarta zgnilizną!
– Przebacz mi, matko – westchnął, wznosząc ręce, jakby chciał starą kobietę z portretu prosić o łaskę. I znów był małym chłopcem w zaułku, gdzie w niedziele sprzedają psy. – Ale – wyszeptał, składając razem dłonie – ale to będzie długi weekend.
Weszła i położyła walizkę na półce, a na walizce – parę bażantów. Potem usiadła w kącie. Pociąg telepał się przez środkową Anglię, a mgła, która dostała się do środka po otworzeniu drzwi, jak gdyby powiększyła przedział i odsunęła od siebie czworo podróżnych. M.M. – takie inicjały widniały na walizce – z pewnością spędziła weekend na polowaniu; z pewnością, teraz bowiem, wciśnięta w kąt, opowiadała sobie tę historię. Nie zamknęła oczu. Ale najwyraźniej nie dostrzegała siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny ani kolorowanej fotografii katedry w Yorku. Musiała wsłuchiwać się w tamte rozmowy. Wpatrzona przed siebie, poruszała ustami, uśmiechając się od czasu do czasu. Była całkiem przystojna; róża w pełnym rozkwicie, rumiane jabłuszko, ogorzała, na twarzy miała bliznę, która wydłużała się przy uśmiechu. Skoro opowiadała sobie tę historię, musiała być tam z wizytą, a jednak w tym stroju – niemodnym, takim, jaki lata temu prezentowały kobiety na ilustracjach w żurnalach ze strojami sportowymi – właściwie nie wyglądała ani na gościa, ani też na służącą. Gdyby miała ze sobą kosz, mogłaby być hodowczynią foksterierów, właścicielką syjamskiego kota, kimś, kto ma do czynienia z końmi i psami. Ale miała tylko tę walizkę i bażanty. Jakoś musiała się wkraść do tego pomieszczenia, które widziała teraz przez obicia siedzeń w przedziale, przez łysą głowę mężczyzny z naprzeciwka i obraz katedry w Yorku. Musiała się przysłuchiwać, o czym mowa, bo jak ktoś, kto naśladuje odgłos wydawany przez inną osobę, wydobyła z siebie ciche: „Czk-czk”. I uśmiechnęła się.
– Czk – powiedziała panna Antonia, dwoma palcami sadowiąc okulary na nosie.
Za wysokimi oknami galerii wirowały wilgotne liście, parę z nich przylgnęło do szyb niczym ryby, tworząc jakby drewnianą mozaikę. Drzewa w parku zadrżały, a spływające z nich liście uwidoczniły to drżenie – mokry, brązowy dreszcz.
– Czk – prychnęła znów panna Antonia, skubiąc zwiewną białą tkaninę, którą trzymała w rękach, jak kura dziobiąca pospiesznie kawałek białego chleba.
Wiatr westchnął. W pokoju był przeciąg. Nieszczelne drzwi i okna. Od czasu do czasu pod dywanem, niczym gad, przebiegała falka wiatru. Zielone i żółte płachty kładły się na podłodze w miejscach, gdzie padało słońce, które jak na złość przesunęło się i niby dla żartu wskazywało swym palcem wprost na dziurę w dywanie. Po chwili słabowity, ale bezstronny palec słońca mszył dalej, by spocząć na herbie nad kominkiem – subtelnie oświetlił tarczę, kiście winogron, syrenkę i włócznie. Kiedy blask się wzmógł, panna Antonia podniosła wzrok. Jej przodkowie, starzy Rashleighowie, jak mówią, posiadali rozległe ziemie. Tam. W górę Amazonki. Rozbójnicy morscy. Podróżnicy. Wory szmaragdów. Przeprawy między wyspami. Branka jeńców. Dziewice. Jedną tu mamy – od ogona do pasa w łuskach. Panna Antonia się uśmiechnęła. Palec światła powędrował niżej, a jej spojrzenie za nim. Spoczął teraz na srebrnej ramie, na fotografii, na jajowatej, łysawej głowie, na wystającej spod wąsów wardze i na imieniu „Edward”, wypisanym pod spodem z zawijasem.
– Król – zaszemrała panna Antonia, poruszając spłachetkiem bieli na kolanach. – Mieszkał w Błękitnym Pokoju – dodała, odrzucając w tył głowę.
Blask ciemniał.
Na Królewskim Gościńcu bażanty naganiano wprost na linię strzału. Podrywały się z poszycia jak ciężkie rakiety, czerwonopąsowe rakiety, a gdy tylko podfrunęły, strzelby wypaliły zgodnie, gorliwie, ostro, jakby sfora psów dała głos. Kłębki białego dymu wisiały przez chwilę w powietrzu, a potem łagodnie się rozproszyły i znikły. W głębokim wąwozie pod gałęziami stał wóz, wyłożony już warstwą miękkich, ciepłych ciał o bezwładnych szponach i oczach, wciąż jeszcze lśniących. Ptaki wyglądały jak żywe, a tylko omdlałe z nadmiaru wilgotnych piór. Sprawiały wrażenie odprężonych, ułożonych wygodnie, poruszały się leciutko, jakby spały na wyściełającym dno wozu ciepłym posłaniu z miękkiego pierza.
Wtedy dziedzic w sfatygowanych getrach, z miną winowajcy na fioletowawej twarzy, zaklął i uniósł strzelbę.
Panna Antonia szyła dalej. Leżące w poprzek kraty na palenisku szare polano od czasu do czasu oblizywał jęzor płomienia; pożerał je zachłannie, by po chwili zgasnąć, pozostawiając tylko białą obrączkę w miejscu, gdzie kora była już wytrawiona. Panna Antonia na chwilę podniosła wzrok, spojrzała przed siebie szeroko rozwartymi oczyma, instynktownie, jak pies wpatrujący się w ogień. Płomień skrył się, a ona wróciła do szycia.
Wówczas cicho otworzyły się potężne, wysokie drzwi. Dwaj szczupli mężczyźni weszli i przesunęli stół w miejsce, gdzie w dywanie była dziura. Wyszli, znów weszli. Przykryli stół serwetą. Wyszli, znów weszli. Wnieśli wyłożony zielonym suknem koszyczek ze sztućcami i szklanki, cukiernice, solniczki, chleb oraz srebrny wazon z trzema chryzantemami. Stół został nakryty. Panna Antonia szyła dalej.
Drzwi znów się otworzyły, tym razem leciutko pchnięte. Wbiegł, węsząc zwinnie, niewielki pies, spaniel; zatrzymał się. Drzwi pozostały otwarte. A wtedy, wspierając się na lasce, weszła stara panna Rashleigh. Biały szal spięty brylantem zakrywał jej łysinę. Kuśtykając, przeszła przez pokój, usadowiła się przy kominku, w fotelu z wysokim oparciem. Panna Antonia nadal szyła.
– Strzelają – odezwała się w końcu.
Stara panna Rashleigh przytaknęła.
– Na Królewskim Gościńcu – dorzuciła. Ścisnęła w dłoni laskę. Siedziały teraz obie, czekając.
Strzelcy przenieśli się teraz z Królewskiego Gościńca do Domowego Lasu. Stali na purpurowym zaoranym polu. Od czasu do czasu trzasnęła gałązka, zawirowały liście. Ale ponad mgłą i dymem leżała wysepka błękitu – lekkiego, czystego błękitu – samotna wysepka na niebie. W niewinnym powietrzu, niczym błąkający się cherubin, przebiegł w podskokach dźwięk dzwonu z niewidocznej kościelnej wieży i zaraz zanikł. Wtedy znów w górę wzbiły się rakiety, czerwonopurpurowe bażanty. Wznosiły się coraz wyżej i wyżej. I znów szczęknęły strzelby, kule dymu zebrały się, rozproszyły, znikły. A ruchliwe psy z hałasem ruszyły, węsząc po polach; ciepłe, wilgotne ciała, bezwładne i miękkie, jakby omdlałe, mężczyźni w getrach pękami rzucali je na wóz.
– No! – mruknęła Milly Masters, ochmistrzyni, zdejmując okulary.
Ona także szyła, siedząc w małym ciemnym pokoiku z widokiem na stajenne podwórze. Skończyła robić bluzę, szorstką wełnianą bluzę dla syna, chłopca, który sprzątał w kościele.
– Gotowe – mruknęła.
W tej chwili usłyszała wóz. Chrobot kół po bruku. Wstała. Z rękami we włosach, w swych kasztanowych włosach, wyszła na podwórze, na wiatr.
– Jadą! – zaśmiała się, aż wydłużyła się blizna na jej policzku. Odryglowała drzwi do komórki na drób w chwili, gdy Wing, leśniczy, wprowadził wóz na brukowane podwórze. Ptaki były już teraz martwe, zaciskały pazury, choć niczego w nich nie trzymały. Szare skórzaste powieki, marszcząc się, zasłaniały im oczy. Panna Masters, ochmistrzyni, i Wing, leśniczy, chwytali pęki martwych ptaków za szyje i ciskali na kamienną podłogę spiżarni. Płyty pokryły się plamami i smugami krwi. Bażanty wyglądały teraz na mniejsze, jakby ich ciała się skurczyły. Wing podniósł tylną klapę wozu i zablokował ją drążkami. Boki utkane były szaro-niebieskimi piórkami, a dno umazane krwią. Ale wóz był już pusty.
– Ostatni – uśmiechnęła się Milly Masters, kiedy odjeżdżał.
– Podano do stołu, jaśnie pani – powiedział kamerdyner. Wskazał na stół, wydał polecenie lokajowi. Półmisek ze srebrną pokrywą został umieszczony precyzyjnie w miejscu, które wyznaczył. Stanęli w oczekiwaniu, kamerdyner i lokaj.
Panna Antonia odłożyła białą tkaninę, jedwab i naparstek do koszyczka, wbiła igłę we flanelowy gałganek, a szkła zawiesiła sobie na haczyku na piersi. Podniosła się.
– Do stołu! – szczeknęła w ucho starej pannie Rashleigh.
Sekundę później stara panna Rashleigh wyprostowała nogę, chwyciła laskę i także wstała. Obie stare kobiety wolno zbliżyły się do stołu, a następnie zostały usadzone przez kamerdynera i lokaja – jedna po jednej, druga po drugiej stronie. Srebrna pokrywa poszła w górę. Ukazał się bażant, oskubany, lśniący; udka ściśle przylegały do boków, a po obu stronach usypano niewielkie kopczyki bułki tartej.
Panna Antonia zdecydowanie przeciągnęła nożem po piersi ptaka. Odcięła dwa plastry i położyła je na talerzu.
Lokaj zwinnie porwał go z jej rąk, a stara panna Rashleigh wzniosła nóż. Z lasu pod oknami dobiegły strzały.
– Wracają? – zapytała stara panna Rashleigh, zawieszając widelec w powietrzu.
Gałęzie drzew w parku uniosły się i opadły.
Wzięła do ust kęs bażanta. Spadające liście zamigotały w oknie, jeden czy dwa przylgnęły do szyb.
– Są w Domowym Lesie – odpowiedziała panna Antonia. – Hugh wystrzelił ostatni raz.
Przecięła nożem drugą stronę piersi. Dodała ziemniaków i tłuszczu, brukselki i sosu z bułki tartej, metodycznie ułożyła wszystko na talerzu wokół plastrów mięsa. Kamerdyner i lokaj przyglądali się niczym służba podczas uczty. Stare damy jadły powoli, bez pośpiechu, starannie oczyszczając ptaka. Na talerzach pozostały tylko kości. Wtedy kamerdyner podsunął pannie Antonii karafkę i zamarł na chwilę z pochyloną głową.
– Daj no mi go, Griffiths – powiedziała panna Antonia, wzięła kadłub w palce i rzuciła go pod stół spanielowi. Kamerdyner i lokaj skłonili się i wyszli.
– Są coraz bliżej – odezwała się panna Rashleigh, nasłuchując. Zrywał się wiatr. Brązowy dreszcz wstrząsnął powietrzem, liście leciały zbyt szybko, by zatrzymać się na szybach. Szkło w oknach zagrzechotało.
– Ptaki szaleją – pokiwała głową panna Antonia, przyglądając się temu zamieszaniu.
Stara panna Rashleigh napełniła szklankę. Gdy obie sączyły napitek, ich oczy robiły się połyskliwe, niczym uniesione pod światło półszlachetne kamienie. Łupkowo-niebieskie u panny Rashleigh, u panny Antonii – czerwone jak porto. Koronki i falbanki ich sukien trzepotały, zdawało się, jakby ciepłe i ospałe ciała pijących kobiet okryte były piórami.
– To był taki dzień jak dzisiaj, pamiętasz? – spytała stara panna Rashleigh, obracając szklaneczkę w palcach. – Przywieźli go do domu... kula w sercu. Jeżyny, mówili. Potknął się. Noga mu utkwiła... – zachichotała, pociągając łyk.
– A John... – dodała panna Antonia. – Mówili, że klaczy noga wpadła w jakąś dziurę. Umarł na tym polu. Pogoń przeleciała po nim. Wrócił do domu też na okiennicy... – Pociągnęły kolejny łyk.
– Pamiętasz Lily? – powiedziała stara panna Rashleigh. – Niedobra dziewczyna. Jeździła ze szkarłatnym chwostem przy palcacie...
– Zepsuta do szpiku! – zawołała panna Antonia. – Pamiętasz list pułkownika? Pani syn pędził, jakby w nim szalało stado diabłów, szarżował na czele swoich ludzi... A później biała diablica, acha... – Znów łyknęła ze szklanki.
– Mężczyźni w naszym domu... – zaczęła panna Rashleigh.
Uniosła szklankę. Trzymała ją wysoko, jakby wznosząc toast na cześć syrenki wyrzeźbionej w tynku nad kominkiem. Zamilkła. Strzelby szczekały. Coś zaskrzypiało w drewnianych belkach domu. A może to szczur gdzieś w ścianie?
– Zawsze kobiety... – przytaknęła panna Antonia. – Mężczyźni w naszym domu. Różowo-biała Lucy we Młynie – pamiętasz?
– Córka Ellen pod Kozłem i Kosą – dodała panna Rashleigh.
– I ta dziewczyna od krawca – szepnęła panna Antonia – gdzie Hugh oddał bryczesy, w tym ciemnym sklepiku po prawej...
– ...który zalewało każdej zimy. To jego chłopak – zachichotała panna Antonia, pochylając się ku siostrze – ten, który sprząta w kościele.
Nagle rozległ się trzask. Kamienna dachówka wpadła do komina. Belka na palenisku pękła na dwoje. Z herbu opadły płatki tynku.
– Wali się – zachichotała panna Rashleigh. – Wali się.
– Kto – zapytała panna Antonia, patrząc na tynk na dywanie – ma za to płacić?
Gaworząc jak stare niemowlęta, śmiały się obojętnie i beztrosko. Przeszły do kominka, usiadły przy popiele z drewna i tynku, ich szklaneczki zawierały teraz tylko po jednej czerwonopurpurowej kropli na samym dnie. Wyglądało, że stare kobiety nie chcą się z nimi rozstać, bo siedząc tak jedna obok drugiej przy popiele, obracały szklaneczki w palcach, ale nie podnosiły ich do ust.
– Ta Milly Masters z kredensu – zaczęła panna Rashleigh – ona jest... naszego brata...
Pod oknem szczeknął wystrzał. Przeciął linkę, która tamowała deszcz. Lunęło, chlusnęło, pionowe bicze smagnęły ziemię. Blask na dywanie ściemniał. Ściemniał także blask w oczach kobiet, kiedy tak siedziały, nasłuchując, przy białym popiele. Ich oczy zamieniły się w kamyki, wyjęte z wody szare, zmatowiałe i wyschłe kamyki. Palce, jak szpony martwych ptaków, zacisnęły się na pustce. Obie zadrżały, jak gdyby ich ciała wewnątrz ubrań nagle się skurczyły. I zaraz panna Antonia wzniosła szklankę ku syrence. Ostatnia kropla, ostatni toast; spełniła go.
– Wracają! – zaskrzeczała i odstawiła szklankę.
Gdzieś pod nimi trzasnęły drzwi, potem kolejne i kolejne, i kolejne. W korytarzu prowadzącym do galerii dało się słyszeć szuranie ciężkich kroków.
– Zbliża się! Zbliża! – uśmiechnęła się panna Rashleigh, obnażając żółte zęby.
Potężne, wysokie drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wdarły się trzy wielkie psy i stanęły, dysząc. Za nimi wkroczył sam dziedzic, zgarbiony, w obdartych getrach. Psy tłoczyły się wokół niego, rzucając łbami, węsząc mu po kieszeniach. Aż skoczyły dalej. Poczuły mięso. Podłoga galerii zakołysała się od ogonów i grzbietów trzech wielkich psów gończych jak ogarnięty wichurą las. Obwąchały stół. Łapami sprawdziły obrus. I z dzikim skowytem rzuciły się na żółtego spaniela, który pod stołem ogryzał resztki bażanciego kadłubka.
– Niech was szlag! Niech was szlag! – zawył dziedzic. Ale głos miał słabiutki, jakby krzyczał pod wiatr. – Niech was szlag! Niech was szlag! – krzyczał teraz do sióstr.
Panna Antonia i panna Rashleigh poderwały się. Psiska chwyciły spaniela. Przestraszyły go, poturbowały wielkimi żółtymi zębami. Dziedzic świsnął skórzanym kańczugiem z węzłami raz w jedną, raz z drugą stronę, przeklinając psy, przeklinając siostry, bardzo głośno, a jednak słabym głosem. Jednym smagnięciem zrzucił na podłogę wazon z chryzantemami. Kolejne trafiło pannę Rashleigh w policzek. Staruszka cofnęła się chwiejnie. Upadła na kominek. Jej laska w szaleńczym wymachu rąbnęła w herb nad paleniskiem. A ona sama z łomotem wylądowała w popiele. Herb Rashleighów odpadł ze ściany. Pod syrenką i włóczniami leżała pogrzebana panna Rashleigh.
Wiatr chłostał szyby okienne; w ogrodzie rozległy się salwy i trzasnęło jakieś drzewo. A wtedy król Edward w srebrnej ramce przewrócił się i spadł na podłogę.
Szara mgła w wagonie zgęstniała. Zawisła niczym welon. Wydawało się, że czworo siedzących w kątach przedziału pasażerów dzielą ogromne odległości, choć w rzeczywistości znajdowali się tak blisko siebie, jak to się zdarza tylko w wagonie trzeciej klasy. Efekt był przedziwny: jakby ta przystojna, choć niemłoda kobieta, ubrana dobrze, choć w strój nieco sfatygowany, która wsiadła do pociągu na jednej ze stacji w środkowej Anglii, z wolna traciła zarysy. Jej ciało zamieniało się we mgłę. Tylko oczy błyszczały, mieniły się, jakby żyły własnym życiem, oczy bez ciała, szaro-zielone oczy, wpatrzone w coś niewidzialnego. Świeciły w mglistym powietrzu, poruszały się, tak że w tej grobowej atmosferze – okna zamazane, lampy owinięte w kokony mgły – były jak tańczące płomienie, błędne ogniki, które figlują, jak się powiada, po grobach niespokojnych mieszkańców cmentarzy. Absurdalny pomysł? Zwykła fantazja! Mimo wszystko jednak – bo przecież nic nie znika bez śladu, a pamięć to światełko, które tańczy w umyśle, kiedy rzeczywistość zostaje już pogrzebana – dlaczego te oczy, błyszczące, ruchliwe, nie miałyby być duchem rodziny, wieku, cywilizacji, tańczącym na ich grobie?
Pociąg zwolnił. Jedna po drugiej wyrastały latarnie, przez sekundę trzymały wysoko swoje żółte głowy, które natychmiast ścinano. Zaraz wyrastały na nowo, kiedy pociąg wślizgiwał się na stację. Stłoczyły się teraz i buchnęły blaskiem. A oczy w kącie? Zamknięte, przykryte powiekami. Nic nie widzące. Być może światło było zbyt mocne. I oczywiście w pełnym blasku dworcowych lamp okazało się, że to zupełnie zwyczajna, niemłoda kobieta, podróżująca do Londynu w jakiejś zupełnie zwyczajnej sprawie – mającej związek z kotem, koniem czy psem. Sięgnęła po walizkę, wstała i zdjęła z półki bażanty. A jednak, kiedy otwierała drzwi przedziału i wychodziła, czy w przejściu nie szepnęła: „Czk, czk”?
No i pobrali się. Wybrzmiał marsz weselny. Gołębie wzleciały z trzepotem. Mali chłopcy w marynarkach z Eton obrzucili ich ryżem, jakiś terier od niechcenia przeciął ścieżkę, a Ernest Thorburn poprowadził swą żonę do samochodu przez ciekawski tłumek kompletnie obcych ludzi, którzy w Londynie zawsze się gromadzą, by skorzystać z czyjegoś szczęścia lub nieszczęścia. O, Ernest Thorburn był przystojny, a jego żona wyglądała na nieśmiałą. Jeszcze raz obrzucono ich ryżem i samochód odjechał.
To we wtorek. A teraz była sobota. Rosalind ciągle jeszcze przyzwyczajała się do faktu, że jest teraz panią Ernestową Thorburn. Możliwe, myślała, że nigdy nie przywyknie do bycia panią Ernestową Jakąkolwiek, która siedząc w wykuszu hotelowego okna z widokiem na jezioro i góry w oddali, czekała, aż jej mąż zejdzie na śniadanie. Ernest to takie imię, do którego trudno się przyzwyczaić. Sama nie wybrałaby imienia Ernest. Wolałaby Timothy, Anthony czy Peter. Zresztą on wcale nie wyglądał na Ernesta. To imię przywodziło na myśl pomnik księcia Alberta, mahoniowe kredensy, sztychy przedstawiające księcia małżonka w otoczeniu rodziny – krótko mówiąc, pokój jadalny u jej teściowej przy Porchester Terrace.
No, ale oto on. Dzięki Bogu, nie wygląda na Ernesta, o nie. A na kogo wygląda? Przyjrzała mu się z profilu. Hm, kiedy je grzankę, wygląda na królika. Nie żeby ktokolwiek inny mógł zauważyć podobieństwo do tak drobnego i tchórzliwego stworzenia w tym wytwornym, dobrze zbudowanym młodym mężczyźnie o prostym nosie, błękitnych oczach i zdecydowanej linii ust. Ale właśnie dlatego było to jeszcze zabawniejsze. Kiedy jadł, leciuteńko drgał mu nos. Tak samo jak jej króliczkowi. Wciąż przyglądała się temu drgającemu nosowi i kiedy ją na tym przyłapał, musiała mu zaraz wytłumaczyć, z czego się śmieje.
– Bo wiesz, Ernest, wyglądasz jak królik – wyjaśniła. – Jak dziki królik – dodała, przypatrując się mężowi. – Królik, który poluje, król królików, królik ustanawiający prawa dla innych królików.
Ernest nie miał nic przeciwko temu, żeby być takim królikiem, a skoro bawiło ją obserwowanie, jak marszczy nos – sam nigdy nie był świadom, że to robi – marszczył go specjalnie. A ona śmiała się i śmiała. On także się śmiał, wobec czego stare panny, wędkarze i kelner Szwajcar w zatłuszczonej czarnej marynarce domyślili się prawdy: ci dwoje byli bardzo szczęśliwi. Jak długo jednak może trwać takie szczęście? – pytali sami siebie, a każde z nich odpowiadało według własnych doświadczeń.
W porze lunchu, usadowiona na kępie wrzosu nad brzegiem jeziora, Rosalind spytała:
– Sałaty, króliku? – podała mu liść sałaty, który dostali w hotelu wraz z jajkami na twardo. – Chodź i zjedz mi z ręki – dodała, a on wyciągnął się ku niej, nadgryzł liść i zmarszczył nos.
– Dobry królik, grzeczny królik – powiedziała Rosalind, głaszcząc go tak samo jak w domu głaskała swojego oswojonego króliczka. Ale to przecież absurdalne. Ze wszystkiego na świecie Ernest najmniej był oswojonym królikiem. Przełożyła to na francuski. Lapin, tak go nazwała. Ale ze wszystkiego na świecie najmniej był francuskim królikiem. Urodził się po prostu w Anglii, przy Porchester Terrace, wykształcił w Rugby, a teraz pracował jako urzędnik w służbie Jego Królewskiej Mości. Spróbowała nazwać go Bunny, ale to było jeszcze gorsze. Bunny to ktoś pulchny, miękki i zabawny, a on był szczupły, twardy i poważny. No ale drgał mu nos.
– Lappin! – zawołała nagle i wydała okrzyk, jakby wreszcie znalazła dokładnie to słowo, którego poszukiwała.
– Lappin, Lappin, król Lappin – powtarzała. Wyglądało na to, że pasuje do niego idealnie. Nie był Ernestem, był królem Lappinem. Czemu? Tego nie wiedziała.
Kiedy nie było o czym rozmawiać w czasie długich, samotnych spacerów – zwłaszcza że lało, tak jak ich ostrzegano – albo gdy wieczorami siedzieli przy kominku, bo bywało chłodno, stare panny i wędkarze już sobie poszli, a kelner zjawiał się tylko wtedy, kiedy się zadzwoniło, Rosalind puszczała wodze fantazji i rozwijała sagę rodu Lappinów. W jej rękach – ona szyła, on czytał – stawali się bardzo realistyczni, bardzo żywi i bardzo zabawni. Ernest odkładał gazetę i dołączał się. Były króliki czarne i czerwone, były króliki wrogie i przyjazne. Były lasy, w których żyją króliki, a dalej prerie i bagniska. A nad tym wszystkim panował król Lappin, posiadacz bynajmniej nie tylko jednej cechy szczególnej – często zmarszczonego nosa – ale z biegiem czasu zwierzę coraz bardziej szlachetnego charakteru; Rosalind niezmiennie odkrywała w nim nowe cechy. Przede wszystkim jednak był on wspaniałym łowcą.
– Co takiego – zapytała Rosalind ostatniego dnia miodowego miesiąca – porabiał dzisiaj król Lappin?
Tak naprawdę przez cały dzień wędrowali po górach i Rosalind obtarła sobie piętę, ale nie o to jej chodziło.
– Dzisiaj – odpowiedział Ernest i odgryzając końcówkę cygara, zmarszczył nos – dzisiaj tropił zająca.
Przerwał, zapalił zapałkę i znów zmarszczył nos.
– Właściwie zajęczycę – dodał.
– Białą! – wykrzyknęła Rosalind, jakby się spodziewała takiej informacji. – Raczej niedużą, srebrnoszarą, o wielkich, lśniących oczach?
– Owszem – rzekł Ernest, patrząc na nią, kiedy ona patrzyła na niego – nieduże zwierzątko z wyłupiastymi oczyma i zwisającymi przednimi łapkami.
Właśnie tak siedziała Rosalind, ze zwisającą robótką w rękach i wielkimi, lśniącymi oczyma, które z pewnością były nieco wyłupiaste.
– A, Lapinową – szepnęła Rosalind.
– Tak się nazywa – spytał Ernest – prawdziwa Rosalind?
Spojrzał na nią. Czuł, że jest w niej bardzo zakochany.
– Tak, tak właśnie się nazywa – odpowiedziała. – Lapinowa.
I zanim położyli się wieczorem do łóżka, wszystko zostało ustalone: on jest królem Lappinem, ona – królową Lapinową. Stanowią swoje przeciwieństwa. On twardy i zdecydowany, ona strachliwa i niepewna. On rządzi ruchliwym państwem królików, jej królestwo to tajemnicze pustkowie, które przemierza głównie przy blasku księżyca. Niemniej ich terytoria sąsiadują ze sobą, bo przecież są królem i królową.
Z podróży poślubnej powrócili więc z własnym, osobnym światem, zamieszkanym przez jedną, jedyną białą zajęczycę, a poza tym wyłącznie przez króliki. Nikt nie domyślał się istnienia tej krainy, dzięki czemu rzecz była jeszcze zabawniejsza. Czuli się w związku z tym bardziej jeszcze niż inne młode małżeństwa zjednoczeni przeciwko reszcie świata. Kiedy w towarzystwie była mowa o królikach, lasach, polowaniu i wnykach, spoglądali na siebie przebiegle. Albo mrugali ukradkowo nad stołem, kiedy ciotka Mary stwierdzała, że nie może znieść widoku zająca na półmisku – wygląda zupełnie jak niemowlę. Albo kiedy John, lubiący polowania brat Ernesta, informował ich o bieżących cenach królików w Wiltshire – ze skórą, w całości. Czasem, kiedy potrzebowali gajowego albo kłusownika, albo lokalnego dziedzica, obsadzali w tych rolach swoich znajomych. Na przykład matka Ernesta, pani Reginaldowa Thorburn, idealnie nadawała się do roli pana dziedzica. Wszystko jednak w sekrecie – na tym polegała zabawa, poza nimi nikt nie wiedział o istnieniu tego świata.
Jakim sposobem, zastanawiała się Rosalind, udałoby się jej bez tego świata w ogóle przetrwać zimę? Choćby to przyjęcie z okazji złotego wesela, kiedy wszyscy Thorburnowie zgromadzili się przy Porchester Terrace, by świętować pięćdziesięciolecie jakże błogosławionego związku – czyż za jego sprawą nie przyszedł na świat Ernest Thorburn? – i jakże owocnego: czyż nie dał on prócz tego życia kolejnym dziewięciu synom i córkom, spośród których tak wiele wstąpiło w owocne związki małżeńskie? Rosalind bała się tego przyjęcia, ale było ono nieuniknione. Kiedy szła schodami na piętro, czuła się jedynaczką i do tego sierotą; samotną kropelką w morzu tych wszystkich Thorburnów, zgromadzonych w wielkim salonie o lśniących atłasowych tapetach obwieszonych połyskliwymi portretami przodków. Żywi Thorburnowie w dużym stopniu przypominali tych malowanych, tyle że zamiast wizerunków ust mieli usta prawdziwe, a z nich wydobywały się żarty: żarty o szkole, jak to usuwali krzesło spod guwernantki, i żarty o żabach, jak to wkładali je w dziewicze łóżka starych panien. Ona sama nigdy nawet nie przyszyła nikomu kołdry do prześcieradła. Z prezentem w ręku podeszła do teściowej, odzianej w obfitą suknię z żółtego atłasu, i do teścia, który w klapie marynarki miał wielki żółty goździk. Wszędzie wokoło, na stolikach i fotelach, leżały złote dary, niektóre otulone watą, inne dumnie wyeksponowane: lichtarze, pudełka na cygara, łańcuszki, a na każdym pieczęć złotnika potwierdzająca, że to szczere złoto, oznakowane, autentyczne. A ona przyniosła im tylko niewielkie tombakowe pudełeczko z dziurkami, starą piaseczniczkę, osiemnastowieczną staroć, używaną kiedyś do posypywania mokrego atramentu. Dość bezsensowny prezent w epoce bibuły. Kiedy go wręczała, wrócił do niej obraz szerokiego pisma teściowej, która po ich zaręczynach czarnym atramentem wyraziła nadzieję, iż „mój syn cię uszczęśliwi”. Nie, nie była szczęśliwa. Zupełnie nie była szczęśliwa. Spojrzała na Ernesta, sztywnego jakby kij połknął, z nosem identycznym jak wszystkie nosy na portretach, z nosem, który nigdy się nie marszczył.
Potem zeszli na kolację. Rosalind siedziała na wpół schowana za wielkimi chryzantemami, których czerwone i złote płatki zbite były w ciasne kule. Wszystko było złote. Na złoto obramionej karcie ze złotymi inicjałami znajdował się spis dań, które jedno po drugim pojawiały się przed gośćmi. Zanurzyła łyżkę w klarownym złotym płynie. Surowa biała mgła za oknami za sprawą lamp zamieniła się w złotą poświatę, zmiękczającą krawędzie talerzy i nadającą szorstkim skórom ananasów złotawy odcień. I tyko jedna Rosalind, ubrana w białą ślubną suknię, patrząca przed siebie lekko wyłupiastymi oczyma, wyglądała na nietopliwą jak lodowy sopel.
W miarę upływu czasu pokój zrobił się parny od gorąca. Na czołach mężczyzn pojawiły się kropelki potu. Rosalind poczuła, że jej sopel zamienia się w wodę. Topiła się, rozpuszczała w nicość, za chwilę zemdleje. Wtedy jednak, przez szum w głowie i dzwonienie w uszach, dotarł do niej kobiecy głos, wykrzykujący:
– Ale tak się mnożą!
Thorburnowie? O, tak, oni się mnożą, zawtórowała w myśli, z zawrotem głowy patrząc na wszystkie te okrągłe czerwone twarze, które dwoiły się jej w oczach i powiększały przez otaczającą je aureolami złotą poświatę.
– Tak się mnożą!
Wtedy John ryknął:
– Cholerne szkodniki! Wystrzelać je! Wydusić! To jest jedyny sposób!
Na to słowo, czarodziejskie słowo, Rosalind ożyła. Wyglądając zza chryzantem, dostrzegła, że nos Ernesta drży. Zmarszczył się, zafalował serią zmarszczek. Wtedy właśnie Thorburnom przytrafiła się tajemnicza katastrofa. Złoty stół nagle stał się bagniskiem porosłym kwitnącym janowcem; jazgot głosów zamienił się w spadający z nieba śmiech skowronka. Niebo było błękitne, chmury przesuwały się po nim z wolna. A Thorburnowie – wszyscy zostali przemienieni. Rosalind spojrzała na teścia, skrytego człowieczka o farbowanych wąsach. Miał słabość do zbieractwa – pieczęcie, emaliowane pudełeczka, osiemnastowieczne drobiazgi i bibeloty, które chował przed żoną w szufladkach swojej sekretery. Zobaczyła teraz, kim jest – to kłusownik, skrada się z kieszeniami płaszcza wypchanymi przepiórkami i bażantami, które chce po kryjomu wrzucić do kociołka na trójnogu w swojej zadymionej chałupie. To był jej prawdziwy teść – kłusownik. A Celia, niezamężna córka, zawsze wtykająca nos w cudze sprawy, drobne sekrety, które ludzie chcą ukryć – ona jest białą fretką o różowych oczach, z nosem pokrytym ziemią, bo stale kopie, węszy i ryje. Przerzucona w siatce przez męskie ramię i ciśnięta do dziury – godne litości życie ma ta Celia; przecież to nie jej wina. Tak Rosalind zobaczyła Celię. A potem spojrzała na teściową, którą przezwali panem dziedzicem. Rumiana, szorstka, dominująca – taka właśnie była, kiedy stała, odpowiadając na podziękowania, ale teraz, gdy Rosalind – to znaczy Lapinowa – przyjrzała się teściowej, zza jej postaci ujrzała zrujnowany dwór, gdzie tynk odpada ze ścian, i usłyszała, jak łamiącym się głosem dziękuje swoim dzieciom (nienawidziły jej] za świat, którego już nie ma. Nagle zapadła cisza. Wszyscy stali ze wzniesionymi kieliszkami; wypili, i koniec.
– O, królu Lappinie! – zawołała Rosalind, kiedy we mgle wracali do domu. – Gdybyś w tamtym momencie nie zmarszczył nosa, zostałabym złapana w sidła.
– Ale teraz jesteś bezpieczna – odpowiedział król Lappin, ściskając jej łapkę.
– Całkiem bezpieczna – odrzekła.
I pojechali przez park, król i królowa bagien, mgły i wrzosowisk pachnących janowcem.
Tak mijał czas, rok, potem dwa lata. Aż pewnego wieczoru, który, tak się złożyło, przypadł akurat w rocznicę tamtego złotego wesela (tyle że pani Thorburn już nie żyła, dom miał być wynajęty i mieszkał w nim tylko stróż-rezydent), Ernest wrócił z biura do domu. Było to miłe, niewielkie mieszkanie: połowa domu nad warsztatem siodlarza w dzielnicy South Kensington, niedaleko stacji metra. Było chłodno, w powietrzu wisiała mgła, a Rosalind z robótką siedziała przy kominku.
– Wiesz, co mi się dzisiaj przydarzyło? – odezwała się natychmiast, kiedy Ernest usadowił się w fotelu, wyciągnąwszy nogi ku palenisku. – Przechodziłam właśnie przez strumień...
– Jaki strumień? – przerwał jej.
– Ten na dole, tam gdzie nasz las dochodzi do ciemnego boru – wyjaśniła.
Przez chwilę Ernest wyglądał na całkowicie zagubionego.
– O czym ty, do licha, opowiadasz? – zapytał.
– Kochany Erneście! – zawołała z rozpaczą. – Królu Lappinie! – dodała, zwieszając przed sobą przednie łapki w blasku ognia. Ale on nie zmarszczył nosa. Jej dłonie – łapki zmieniły się w dłonie; zacisnęły się na trzymanej robótce, oczy niemal wyskoczyły z orbit. Dobre pięć minut trwało, zanim Ernest Thorburn zamienił się w króla Lappina, a ona, czekając, czuła na karku taki ciężar, jakby ktoś chciał jej ukręcić głowę. W końcu jednak zmienił się w króla Lappina i wieczór spędzili tak jak zawsze – na przemierzaniu puszcz i kniej.
Ale Rosalind źle spała. Obudziła się w środku nocy z poczuciem, że przydarzyło się jej coś dziwnego. Była zesztywniała i zmarznięta. W końcu zapaliła lampę i popatrzyła na leżącego obok niej Ernesta. Spał smacznie. Chrapał. Ale nawet kiedy chrapał, ani troszeczkę nie marszczył nosa. Czy możliwe, że to naprawdę jest Ernest, a ona naprawdę jest jego żoną?
Wróciła do niej wizja pokoju jadalnego u teściowej. Teraz oni w nim siedzieli, ona z Ernestem, starzy, pod sztychami, na wprost kredensu... Ich złote wesele. Nie mogła tego znieść.
– Lappinie! Królu Lappinie! – wyszeptała i przez chwilkę zdawało się jej, że jego nos sam się troszkę zmarszczył. Ale Ernest spał. – Obudź się, Lappinie – zawołała.
Ernest się ocknął, zobaczył, że siedzi przy nim sztywno wyprostowana, więc spytał:
– Co się dzieje?
– Myślałam, że mój królik nie żyje! – załkała.
Ernest był zły.
– Nie opowiadaj bzdur, Rosalind – powiedział. – Połóż się i śpij!
Obrócił się. W następnej chwili już z powrotem chrapał.
Ale ona nie mogła zasnąć. Leżała na skraju łóżka, zwinięta jak zając w norze. Zgasiła lampę, ale blask latarni ulicznej oświetlał lekko sufit, a drzewa rzucały koronkowe desenie, tworząc na suficie jakby cienisty zagajnik, po którym wędrowała, klucząc i zawracając, tam i z powrotem, w koło, w koło, polując i uciekając, słysząc ujadanie psów i rogi, umykała, chowała się... aż pokojówka rozsunęła story i przyniosła poranną herbatę.
Następnego dnia do niczego nie mogła się zabrać. Wydawało jej się, że coś straciła. Czuła, że ciało jakby się jej skurczyło, zmniejszyło, jakby sczerniało, stwardniało. Także stawy miała sztywne, a kiedy spojrzała w lustro, co zdarzało się jej parę razy dziennie podczas przechadzek po mieszkaniu, oczy jakby wychodziły jej z orbit, niczym rodzynki wystające z bułeczki. Pokój też jakby zmalał. Wielkie meble sterczały z kątów, a ona ciągle się o nie obijała. W końcu włożyła kapelusz i wyszła. Szła po Cromwell Road, a każde okno, w które zaglądała, przechodząc, było oknem jakiejś jadalni, gdzie ludzie siedzieli i biesiadowali, otoczeni sztychami, grubymi zasłonami z żółtej koronki i mahoniowymi kredensami. Wreszcie dotarła do Muzeum Historii Naturalnej – lubiła tu przychodzić, kiedy była dzieckiem. Ale pierwszą rzeczą, którą ujrzała po wejściu do gmachu, był ustawiony na sztucznym śniegu wypchany zając o różowych oczach.
Z jakiegoś powodu wywołało to u niej dreszcz na całym ciele. Może lepiej będzie po zmroku. Wróciła do domu i usiadła przy kominku; nie zapaliła światła, lecz usiłowała sobie wyobrazić, że jest całkiem sama na wrzosowisku, obok wartko płynie strumień, a po drugiej stronie zaczyna się ciemny bór. Nie mogła jednak dojść dalej niż do strumienia. W końcu przycupnęła w mokrej trawie na brzegu i skulona siedziała w fotelu, zwiesiła przed sobą puste ręce, a oczy połyskiwały jej w blasku ognia, jakby były ze szkła. Wtedy rozległ się wystrzał... Podskoczyła, jak gdyby ją trafiono. Tymczasem to tylko Ernest przekręcał klucz w zamku. Rosalind czekała, drżąc. Wszedł i zapalił światło. Oto stał przed nią, wysoki, przystojny, i rozcierał czerwone z zimna dłonie.
– Siedzisz po ciemku? – zapytał.
– Och, Erneście, Erneście! – zawołała, zrywając się z fotela.
– No, co tam znowu? – spytał żwawo, ogrzewając dłonie przy palenisku.
– Lapinowa... – wykrztusiła, wpatrując się w niego ze zgrozą swoimi wielkimi, przerażonymi oczyma. – Nie ma jej, Erneście. Zginęła mi.
Ernest zmarszczył brwi. Mocno zacisnął usta.
– A więc o to chodzi, tak? – powiedział, uśmiechając się dość ponuro do żony. Stał tak przez dziesięć sekund w milczeniu, a ona czekała, czując, jak na jej karku zaciskają się dłonie.
– Tak – odezwał się w końcu. – Biedna Lapinowa...
Poprawił sobie krawat, spoglądając w lustro nad kominkiem.
– Wpadła we wnyki – dodał. – Nie żyje.
I usiadł z gazetą.
Taki był koniec ich małżeństwa.
Dwór osiemnastowiecznego hrabiego w wieku dwudziestym przerobiono na klub. Bardzo było miło po obiedzie w wielkiej sali z kolumnami i kandelabrami, w blasku świateł, wyjść na balkon z widokiem na park. Drzewa były już zupełnie zielone, a gdyby zaświecił księżyc, można by nawet dojrzeć różowawe i kremowe kokardy na kasztanowcach. Ale noc była bezksiężycowa, bardzo ciepła po tak pięknym letnim dniu.
Państwo Ivimeyowie ze znajomymi pili kawę i palili na balkonie, jakby po to, by uwolnić ich od obowiązku prowadzenia rozmowy, zabawić, nie wymagając od nich samych żadnego wysiłku, po niebie wędrowały słupy światła. Trwał pokój; siły lotnicze odbywały ćwiczenia: poszukiwanie samolotów wroga na niebie. Światło zatrzymywało się na chwilę, by zbadać podejrzany obiekt, a potem sunęło dalej, jak skrzydło wiatraka albo jak czułek jakiegoś potężnego owada, i ujawniało to trupią kamienną fasadę, to kasztanowiec o osypujących się kwiatach, aż nagle uderzyło prosto w balkon i przez moment zabłysnął jakiś jaskrawy krążek – może lusterko w torebce którejś z pań.
– Popatrzcie! – zawołała pani Ivimey.
Światło przesunęło się dalej. Znów znaleźli się w ciemności.
– Nie zgadniecie, co dzięki temu zobaczyłam! – dodała. Oczywiście zaczęli zgadywać.
– Nie, nie, nie – zaprzeczała.
Nikt nie mógł odgadnąć, tylko ona to wiedziała, tylko ona mogła wiedzieć, bo to ona była prawnuczką tego człowieka, który przekazał jej tę historię. Jaką historię? Jeśli mają ochotę, może spróbować ją opowiedzieć. Do przedstawienia jest jeszcze sporo czasu.
– Tylko gdzie mam zacząć? – zadumała się. – W roku 1820?... Bo pewnie w tym okresie mój pradziadek był chłopcem. Sama nie jestem już młoda... – Nie, choć trzyma się świetnie i całkiem jest przystojna. – Kiedy byłam dzieckiem, a on bardzo, bardzo starym człowiekiem, opowiedział mi tę historię. Był bardzo przystojnym starcem – dodała – z grzywą białych włosów i niebieskimi oczyma. Musiał być ślicznym dzieckiem. Ale dziwnym... To zupełnie naturalne, biorąc pod uwagę, jak oni żyli. Nazywali się Comber. Podupadła rodzina. Szlachta, właściciele ziemscy z Yorkshire. Ale kiedy pradziadek był chłopcem, została im już tylko wieża. Mieszkali w zwyczajnym wiejskim domu otoczonym polami. Wybraliśmy się tam jakieś dziesięć lat temu. Musieliśmy zostawić samochód i pójść przez pola. Do domu nie dochodzi żadna droga. Stoi kompletnie opuszczony, trawa zarasta nawet bramę... Łaziły tam jakieś kury, urzędowały po pokojach. Wszystko w kompletnej ruinie. Pamiętam, że nagle z wieży spadł kamień.
Przerwała.
– Mieszkali tam – ciągnęła po chwili – stary, ta kobieta i chłopiec. Ona nie była ani jego żoną, ani matką chłopca. Po prostu sługa, wiejska dziewczyna, którą stary wziął do siebie, kiedy umarła mu żona. Pewnie także dlatego nikt ich nie odwiedzał, a całe to miejsce popadło w ruinę. Ale pamiętam, że nad drzwiami mieli herb; i książki były, stare książki, kompletnie zapleśniałe. Mój pradziadek wszystkiego, co wiedział, nauczył się sam z tych książek. Czytał i czytał, jak mi opowiadał, stare książki, z których wysuwały się mapy. Dźwigał je na szczyt wieży – nadal są tam resztki połamanych schodów i lina. W oknie ciągle jeszcze stoi fotel bez siedziska i kiwa się wisząca na zewnątrz futryna okna z wybitymi szybkami, rozciąga się stamtąd szeroki, szeroki widok na wrzosowiska.
Przerwała, jakby sama była teraz na wieży i spoglądała przez otwarte okno.
– Nie mogliśmy jednak – podjęła opowieść – znaleźć lunety.
W sali jadalnej za nimi wzmógł się brzdęk talerzy. Tymczasem na balkonie pani Ivimey sprawiała wrażenie zdumionej, że nie mogła znaleźć lunety.
– Skąd luneta? – zapytał ktoś.
– Skąd? Bo gdyby tam nie było lunety – zaśmiała się – tobym dziś tu z wami nie siedziała!
A siedziała tu bez wątpienia – dobrze się trzymająca dama w średnim wieku, z ramionami okrytymi czymś niebieskim.
– To musiało być tam – podjęła wątek – ponieważ, tak mi mówił, każdego wieczoru, kiedy starzy szli do łóżka, siadał przy lunecie i patrzył w gwiazdy. Jowisz, Aldebaran, Kasjopeja.
Machnęła ręką ku gwiazdom, które zaczęły się pojawiać ponad drzewami. Robiło się coraz ciemniej. Snop szperacza wydawał się coraz jaśniejszy, kiedy tak wędrował po niebie, zatrzymując się tu i tam, by popatrzeć na gwiazdy.
– No więc były one – mówiła dalej pani Ivimey – gwiazdy. A chłopiec, mój pradziadek, pytał sam siebie: Co to za jedne? Kim są? Kim jestem ja? Tak to się zdarza, kiedy człowiek siedzi sam, nie ma do kogo ust otworzyć i patrzy w gwiazdy.
Zamilkła. Wszyscy spoglądali w gwiazdy wyłaniające się z ciemności ponad drzewami. Wydawały się stałe, niewzruszone. Ryk Londynu zanikał w dali. Sto lat zdawało się niczym. Czuli, że ten chłopiec wraz z nimi patrzy w gwiazdy. Zdawało im się, że są obok niego na wieży, razem przyglądają się niebu ponad wrzosowiskami.
Wtedy za nimi rozległ się głos:
– Masz rację. Piątek.
Odwrócili się wszyscy, poruszyli, poczuli, że zostali z powrotem zrzuceni na balkon.
– Masz rację... Piątek... Ach, on nie miał nikogo, kto by się tak do niego odezwał – szepnęła pani Ivimey. Tamta para wstała i wyszła.
– On był sam – podjęła. – Był ładny letni dzień. Czerwcowy. Taki doskonały letni dzień, kiedy wszystko jak gdyby stoi w upale bez ruchu. Po podwórzu chodziły kurczęta, stary koń tłukł się w stajni, a ojciec drzemał nad kufelkiem. Jego kobieta szorowała cebrzyki w komórce. Może z wieży spadł kamień. Wydawało się, że ten dzień nigdy się nie skończy. A chłopiec nie miał do kogo ust otworzyć – i niczego do roboty. Poszedł na wieżę. Przed nim rozciągał się cały świat. Wzgórza i doliny na wrzosowisku, granica wrzosowiska i nieba, błękit i zieleń, błękit i zieleń, bez końca.
W półmroku widać było, że pani Ivimey wychyla się z balkonu, brodę wsparła na dłoniach, jakby ze szczytu wieży patrzyła na wrzosowiska.
– Nic tylko wrzosowisko i niebo, wrzosowisko i niebo, bez końca – wyszeptała.
Potem zrobiła ruch, jakby ustawiała coś we właściwej pozycji.
– Ale jak wygląda ziemia widziana przez lunetę? – spytała.
Znów zrobiła szybki ruch palcami, jakby coś przekręcała.
– Nastawił ją – powiedziała – skierował ku ziemi. Wycelował w ciemną masę drzew na horyzoncie. Nastawił ją tak, żeby widzieć... każde drzewo... każde pojedyncze drzewo... i ptaki... jak podnoszą się i opadają... i smużkę dymu... tam... pośród drzew... A potem... niżej... niżej... (spojrzała w dół)... tam był dom... dom wśród drzew... gospodarstwo... widać było każdą cegłę... i donice po obu stronach drzwi... a w nich kwiaty, niebieskie, różowe, chyba hortensje...
Przerwała.
– A z domu wyszła dziewczyna... na głowie miała coś niebieskiego... i stała tak... karmiąc ptaki... gołębie... trzepotały wokół niej... A wtedy... patrzcie... Mężczyzna... Mężczyzna! Wyszedł zza rogu. Wziął ją w ramiona! Całowali się!... Całowali!
Pani Ivimey rozwarła ramiona i zaraz je zamknęła, jakby się z kimś całowała.
– Pierwszy raz w życiu widział, jak mężczyzna całuje się z kobietą, widział przez lunetę w odległości wielu, wielu mil, hen, na wrzosowisku!
Odepchnęła coś od siebie, przypuszczalnie lunetę. Wyprostowała się.
– Więc zbiegł na dół. Biegł przez pola. Biegł gościńcem, na szosę, przez lasy. Biegł całe mile, a kiedy gwiazdy zaczęły pokazywać się ponad drzewami, dotarł do tego domu... cały w kurzu, zlany potem...
Przerwała, jakby go w tej chwili zobaczyła.
– I wtedy, wtedy... co wtedy zrobił? Co powiedział? A co ta dziewczyna... – dopytywali się.
Snop światła padł na panią Ivimey, jakby ktoś na nią skierował soczewkę lunety. (To siły powietrzne szukające samolotów wroga). Podniosła się. Na głowie miała coś niebieskiego. Podniosła rękę, stała w drzwiach jakby zdumiona.
– Och, ta dziewczyna... Była m... – zawahała się, jakby chciała powiedzieć „mną”. Ale opamiętała się, poprawiła: – Była moją prababką.
Odwróciła się, szukając swojej peleryny. Znalazła ją na krześle za sobą.
– Ale powiedz, co z tym drugim mężczyzną? Z tym, który przedtem wyszedł zza rogu? – pytali.
– Z nim? Z nim? – szeptała pani Ivimey, pochylając się, by poprawić pelerynę (szperacz porzucił już balkon). – Przypuszczam, że zniknął.
– To światło – dodała, zbierając swoje rzeczy – pada tylko tu czy tam.
Szperacz się przesunął. Teraz skierowany był na pusty plac przed pałacem Buckingham. Najwyższy czas zbierać się do teatru.
– Miała taki uroczy uśmiech – powiedziała w zamyśleniu Mary Bridger.
Bridgerowie i Bagotowie rozmawiali któregoś późnego wieczoru przy kominku o swoich starych znajomych. A Helen Folliott, ta dziewczyna o uroczym uśmiechu, znikła. I nikt z nich nie wiedział, co się z nią stało. Wpadła w jakieś tarapaty, tak słyszeli, zresztą, zgodzili się, wszyscy zawsze się spodziewali, każde z nich, że tak się stanie, a przecież, to dziwne, wszyscy czworo tak dobrze ją pamiętali.
– Miała taki uroczy uśmiech – powtórzyła Lucy Bagot.
I zaczęli rozmawiać o tym, jak zdumiewające bywają ludzkie sprawy – ile trafu w tym, czy człowiek utrzyma się na powierzchni, czy utonie, czemu coś się pamięta albo zapomina, jaką różnicę czynią drobiazgi i jak to ludzie, którzy widywali się codziennie, nagle się rozstają, by nigdy się już więcej nie spotkać.
Potem zamilkli. Dlatego właśnie usłyszeli gwizd – pociąg czy syrena? – słaby, odległy gwizd, który rozległ się ponad płaskimi polami Suffolk i zanikł. Ten dźwięk musiał coś przywodzić na myśl, w każdym razie Bagotom, Lucy bowiem, spojrzawszy na męża, powiedziała:
– Ona miała taki uroczy uśmiech.
Skinął głową.
– Nie utopisz szczeniaka, który śmieje się śmierci w twarz – odrzekł.
Zabrzmiało to jak cytat. Bridgerowie spojrzeli ze zdumieniem.
– Nasz pies – wyjaśniła Lucy.
– Opowiedzcie nam historię swojego psa – nalegali Bridgerowie. Oboje byli psiarzami.
Tom Bagot z początku był nieco skrępowany, jak to człowiek przyłapujący samego siebie na zbyt silnym uczuciu. Stwierdził, że to nie jest żadna historia, to tylko studium charakteru, że pomyślą sobie, jaki jest sentymentalny. Ale oni nalegali, więc po prostu zaczął:
– Nie utopisz szczeniaka, który śmieje się śmierci w twarz. Tak mówił stary Holland. Stwierdził to pewnego śnieżnego wieczoru, kiedy już trzymał Gipsy nad beczką z wodą. Był rolnikiem z Wiltshire. Usłyszał Cyganów – to znaczy gwizd. Wyszedł z domu na śnieg z batem na psy. Cyganów już nie było, zostawili jednak coś za sobą, wyglądało jak kula zmiętego papieru w krzakach. Ale to był koszyk, taki trzcinowy, jaki kobiety noszą na targ, a w nim leżał ten psi drobiazg, związany, żeby za nimi nie pobiegł. Zostawili mu skibkę chleba i wiązkę słomy...
– Co świadczy o tym – wtrąciła Lucy – że nie mieli serca jej zabić.
– On zresztą też nie – ciągnął Tom Bagot. – Trzymał ją już nad tą wodą, ale... – szczeciniasty wąsik Toma podniósł się lekko nad górnymi zębami – ona się nagle do niego uśmiechnęła w blasku księżyca. Więc ją oszczędził. Była marniutkim kundelkiem, typowym cygańskim psem, na wpół foksterierem, na wpół Bóg wie czym. Wyglądała, jakby nigdy w życiu się jeszcze nie najadła. Sierść miała szorstką jak pilnik do drewna. Ale był w niej – jak to się nazywa, kiedy się jest gotowym wbrew rozsądkowi wybaczać komuś nawet dwadzieścia razy dziennie? Urok? Charakter? Cokolwiek to było, ona to miała. No bo czemu ją oszczędził? Sami powiedzcie. Zamieniła mu życie w koszmar. Skłóciła go z sąsiadami. Goniła im kury. Straszyła barany. Dziesiątki razy był bliski zastrzelenia jej. Ale nie mógł – do momentu, aż zamordowała kota, ulubieńca jego żony. To żona się uparła. Więc raz jeszcze zabrał psinę na podwórze, ustawił ją pod ścianą i już miał pociągnąć za cyngiel. A ona – znowu się uśmiechnęła, uśmiechnęła się śmierci w twarz i znów nie miał serca tego zrobić. Więc dali ją rzeźnikowi – on miał zrobić to, czego oni nie byli w stanie. A wtedy – znów obrót losu. To był swego rodzaju mały cud, że tego ranka przyszedł list od nas. Prawdziwy traf, jakkolwiek by na to patrzeć. Mieszkaliśmy wtedy w Londynie – mieliśmy kucharkę, starą babę z Irlandii, która się zaklinała, że słyszy szczury. Szczury za boazerią. Oka już tu nie zmruży i takie tam. Zbiegiem okoliczności – bo kiedyś byliśmy tam latem – przyszedł mi do głowy stary Holland, napisałem więc do niego z pytaniem, czy nie ma czasem na sprzedaż psa, najlepiej teriera, żeby te szczury wyłapać. Listonosz spotkał rzeźnika, a rzeźnik wziął list dla Hollanda. I tak dosłownie o włos Gipsy znów uniknęła śmierci. Stary był bardzo zadowolony, mówię wam. Od razu zapakował ją do pociągu z liścikiem: „Z wyglądu funta kłaków by za nią nie dał – Bagot znów cytował – ale niech mi pan wierzy, ten pies ma charakter, i to nie byle jaki”. Postawiliśmy ją na stole w kuchni. W życiu nie widzieliśmy nędzniejszego stworzenia. Szczury? Zeżrą ją, orzekła stara Biddy. Ale więcej już o nich nie słyszeliśmy.
W tym miejscu Tom Bagot przerwał. Wyglądało na to, że doszedł do tego momentu w historii, który trudno mu będzie opowiedzieć. Mężczyźnie niełatwo jest wyjaśnić, dlaczego zakochał się w kobiecie, ale jeszcze trudniej wyjaśnić, dlaczego zakochał się w terierowatej kundelce. A to właśnie najwyraźniej się zdarzyło – zwierzak po prostu zachwycił go jakimś nieokreślonym czarem. Opowiadał nam po prostu historię miłosną. Mary Bridget była o tym przekonana z powodu tonu jego głosu. Opanowała ją szalona myśl, że Tom był zakochany w Helen Folliott, tej dziewczynie o uroczym uśmiechu. Jakoś te dwie rzeczy połączyła. Przecież wszystkie historie się łączą, prawda? – zastanawiała się, przegapiła więc parę zdań z jego opowieści. Bagotowie, kiedy znów się włączyła, wspominali różne nonsensowne drobne sytuacje, o których wręcz nie mieli ochoty mówić, a które tyle znaczą.
– Wszystko to robiła z własnej woli – mówił właśnie Tom Bagot. – Niczego jej nigdy nie uczyliśmy. Codziennie miała dla nas coś nowego. Jedną sztuczkę po drugiej. Przynosiła mi listy w pysku. Albo kiedy Lucy zapalała zapałkę, ona ją gasiła – uderzył dłonią w zapałkę – o, tak. Gołą łapką. Albo szczekała, kiedy dzwonił telefon. Do diabła z tym dzwonkiem – to nam chciała po prostu powiedzieć. A goście – pamiętasz, jak oceniała naszych znajomych, jakby byli jej znajomymi? Możesz zostać, kiedy skakała i lizała po ręce. Nie chcemy cię tu, kiedy pędziła do drzwi, jakby miała zamiar pokazać, gdzie jest wyjście. I nigdy się nie myliła. Umiała ocenić ludzi tak jak wy.
– Tak – potwierdziła Lucy – ten pies miał charakter. A jednak – dodała – wiele osób tego nie dostrzegało. Co było kolejnym powodem, żeby ją lubić. Na przykład ten człowiek, który dał nam Hektora.
Bagot podjął:
– Nazywał się Hopkins – rzekł. – Z zawodu był maklerem. Strasznie się pysznił, że ma domek w Surrey. Znacie ten typ: sztyblety i getry jak ze zdjęć w kolorowym magazynie. Ja tam uważam, że u konia nie odróżniał łba od ogona. Ale nie mógł znieść, że się pokazujemy z takim nędznym kundlem – Bagot znów cytował. Te słowa ewidentnie były jadowite. – Wobec tego wykazał się taką czelnością, że ofiarował nam w prezencie psa o imieniu Hektor.
– Rudego setera – wyjaśniła Lucy.
– Z ogonem jak stempel – mówił dalej Bagot – i rodowodem na długość ramienia. Miała powody, by się dąsać, nasza Gipsy. A nawet by się poczuć urażona. Ale ona była psem rozsądnym. Nie było w niej grama małostkowości. Żyj i daj innym żyć, różne sługi ma Pan Bóg. Tak brzmiało jej motto. Spotykało się ich razem na High Street, ramię w ramię, można by powiedzieć, wszędzie drepczących razem. Nauczyła go tego i owego, mogę się założyć...
– Bądź sprawiedliwy, on był absolutnym dżentelmenem – wtrąciła się Lucy.
– Ale miał troszkę nierówno pod sufitem – odrzekł Tom, pukając się w czoło.
– Za to miał nienaganne maniery – odpowiedziała Lucy.
Nic tak dobrze jak historie o psach nie ujawnia ludzkiego charakteru, pomyślała Mary Bridger. Oczywiście Lucy była po stronie dżentelmena, Tom po stronie damy. Ale urok tej damy podbił serce nawet Lucy Bagot, która zwykle była dość surowa dla własnej płci. W tej Gipsy musiało więc coś być.
– No i? – dopytywała się Mary.
– Wszystko szło świetnie. Byliśmy szczęśliwą rodziną – podjął Tom. – Nic nie burzyło nam harmonii do czasu... – zawahał się. – Kiedy o tym pomyślę – wyrwało mu się – nie można winić natury. Była w kwiecie wieku, miała dwa lata. Ile to jest na ludzkie? Osiemnaście? Dwadzieścia? Pełna życia, pełna radości, dziewczyna jak się patrzy.
Przerwał.
– Myślisz o tym przyjęciu – pospieszyła mu z pomocą żona – kiedy na kolacji byli u nas Harvey Sinnottowie. To był czternasty lutego, czyli – dodała z uśmieszkiem – dzień świętego Walentego.
– Dzień schadzek, jak się u nas mówi – wtrącił się Dick Bridger.
– Otóż to – podjął Tom Bagot. – Na świętego Walentego, on jest patronem miłości, prawda? No więc byli u nas na kolacji ludzie o nazwisku Harvey Sinnott. Nigdy ich wcześniej nie widzieliśmy. Związani z firmą. – (Tom Bagot był londyńskim partnerem wielkiej firmy inżynierskiej Harvey, Marsh i Coppard z Liverpoolu). – Sytuacja była dość oficjalna. Dla prostych ludzi naszego pokroju raczej męcząca. Chcieliśmy im okazać gościnność. Staraliśmy się, jak umieliśmy. Ona – wskazał na swoją żonę – była przejęta jak nie wiem co, krzątała się już z tydzień wcześniej. Wszystko musi być jak należy. Znacie Lucy... – poklepał ją delikatnie po kolanie. Mary Bridget znała Lucy. Wyobraziła sobie nakryty stół, błyszczące srebra, wszystko, jak to Tom powiedział, „jak należy” na cześć honorowych gości.
– Sam styl i szyk, co do tego nie było wątpliwości – mówił dalej Tom. – Troszkę zbyt formalnie...
– Bo ona należała do tych kobiet – wtrąciła się Lucy – które kiedy z tobą rozmawiają, to jakby wciąż pytały: Ile to kosztowało? Czy to autentyk? Ubrana nieco przesadnie. Mówiła właśnie, jakoś w połowie kolacji, jaka to przyjemność – bo oni zatrzymali się jak zawsze w Ritzu czy Carltonie – jaka to przyjemność, taki spokojny, skromny posiłek. Prosty, domowy. Jaki to odpoczynek...
– Jeszcze miała te słowa na ustach – przerwał jej Bagot – kiedy nastąpił wybuch... Jak trzęsienie ziemi pod stołem! Szamotanina. Jazgot. Zerwała na się nogi w całym swym – rozłożył szeroko ręce, żeby zobrazować obszemość tej damy – majestacie – zaryzykował – i wrzasnęła: Coś mnie gryzie! Coś mnie gryzie! – piszczał Tom, naśladując. – Zanurkowałem pod stół – (spojrzał pod falbanę fotela) – och, ta zatracona kreatura! Ten złośliwy chochlik! Właśnie tam, na podłodze, u stóp tej szlachetnej damy, nasza Gipsy... wydała na świat... urodziła szczeniaka!
Tego wspomnienia już nie mógł wytrzymać. Odchylił się w fotelu, trzęsąc się ze śmiechu.
– No więc – kontynuował po chwili – owinąłem je ręcznikiem, wyniosłem oboje na zewnątrz. (Szczęśliwie szczeniak był martwy jak kamień). Kazałem jej stawić czoło faktom. Położyłem go tuż pod jej nosem. Na naszym podwórku za domem. W blasku księżyca i jasnym spojrzeniu gwiazd. Byłbym ją sprał niemal na śmierć. Ale jak można bić psa, który się śmieje...
– Wprost w twarz moralności? – podpowiedział Dick Bridger.
– Można to tak określić – zaśmiał się Bagot. – Ale jej duch! Na Jowisza! Ta mała latawica pobiegła po podwórzu za kotem! Nie, nie miałem serca, by ją stłuc.
– A Harvey Sinnottowie zachowali się bardzo miło – dodała Lucy. – To przełamało lody. Po tej historii bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
– Wybaczyliśmy Gipsy – mówił dalej Tom Bagot. – Powiedzieliśmy, że to się ma już nie powtórzyć. I nie powtórzyło się. Ale były inne historie. Cała masa. Mógłbym wam opowiadać i opowiadać. Ale tak naprawdę – potrząsnął głową – to nie przepadam za opowieściami. Psy mają charakter tak samo jak my i objawia się on tak samo jak u nas, w tym co mówimy i wielu pomniejszych sytuacjach.
– Człowiek zadawał sobie pytanie, kiedy wchodził do jakiegoś pokoju (brzmi to absurdalnie, ale to prawda) – dodała Lucy – dlaczego ona to czy tamto zrobiła? Zupełnie jakby była człowiekiem. Ale była psem i trzeba było się domyślać. Czasem się nie dało. Na przykład ta giez barania. Zdjęła ją ze stołu, trzymała w przednich łapach i śmiała się. To miał być dowcip? Żart naszym kosztem? Tak to wyglądało. A jednego dnia my postanowiliśmy zrobić jej kawał. Uwielbiała owoce: surowe jabłka, gruszki. Daliśmy jej śliwkę z pestką w środku. Co ona z tym zrobi, zastanawialiśmy się. Nie uwierzycie: nie chcąc zranić naszych uczuć, trzymała śliwkę w ustach, a potem, myśląc, że nie patrzymy, wypuściła pestkę do swojej miseczki z wodą i przyszła do nas, machając ogonem. Jakby chciała powiedzieć: Zorientowałam się!
– Tak – powiedział Tom Bagot. – Dała nam lekcję. Zastanawiałem się często – ciągnął – co ona sobie o nas myśli, siedząc między butami i zużytymi zapałkami na dywaniku przed kominkiem. Jaki był jej świat? Czy psy widzą tak samo jak my, czy jakoś inaczej?
I popatrzyli na buty i zużyte zapałki, jakby próbując przez moment ułożyć nosy między łapami, wpatrując się w czerwony żar i żółte płomienie oczyma psa. Ale nie umieli odpowiedzieć na to pytanie.
– Tak sobie leżeli – ciągnął Bagot. – Gipsy po swojej stronie paleniska, Hector po swojej, różni od siebie jak ogień i woda. Kwestia urodzenia i wychowania. On był arystokratą, ona psem z ludu. Czego się spodziewać: matka kłusowniczka, ojciec Bóg wie co, a pan Cygan. Braliśmy ich razem na spacer. Hector wysztywniony jak policjant, całkowicie po stronie prawa i porządku. Gipsy obskakiwała parkany, straszyła królewskie kaczki i zawsze bratała się z mewami. Bo to włóczędzy jak i ona. Braliśmy ją nad rzekę, gdzie ludzie karmią mewy. Skubnijcie sobie rybki, mawiała. Zasłużyłyście na to. Raz widziałem, wierzcie lub nie, jak mewa je Gipsy z ust. Ale dla rozpieszczonych bogaczy nie miała cierpliwości, dla tych wszystkich mopsów i pekińczyków. Można było sobie wyobrazić, że tu, na tym dywaniku przed kominkiem, spierają się na ten temat. I na Jowisza, ona przekabaciła tego starego torysa. Powinniśmy byli to przewidzieć. Tak, często się o to obwiniałem. Ale tak to jest: mądry człowiek po szkodzie.
Po jego twarzy przebiegł cień, jakby przypomniał sobie jakąś małą tragedię, której według swoich słów mógł uniknąć, dla słuchacza jednak znaczącą nie więcej niż opadły liść lub martwy motyl. Na twarzach Bridgerów malował się wyraz gotowości do wysłuchania wszystkiego. Może przejechał ją samochód, a może ktoś ją ukradł?
– To przez tego głuptasa Hectora – podjął Bagot. – Nigdy nie lubiłem przystojnych psów – wyjaśnił. – Nie mam nic przeciwko nim, ale charakteru to im brak. A może był zwyczajnie zazdrosny. On, w przeciwieństwie do niej, nie miał poczucia, co uchodzi, a co nie. Tylko dlatego, że ona coś robiła, on musiał zrobić coś więcej. Krótko mówiąc, pewnego dnia Hector przeskoczył mur ogrodu, roztrzaskał sąsiadowi szklarnię, śmignął jakiemuś starszemu panu między kolanami, po czym zderzył się z samochodem, nie robiąc sobie krzywdy, ale wgniatając maskę. Ta dniówka kosztowała nas pięć funtów dziesięć szylingów oraz wizytę na komisariacie. Wszystko przez nią. Bez niej byłby pokorny jak owieczka, i to niezbyt młoda. Musieliśmy się pozbyć jednego z nich. Ściśle mówiąc, powinniśmy się byli pozbyć Gipsy. Ale popatrzcie na to z tej strony. Powiedzmy, że macie dwie służące, nie możecie trzymać obu, ale jedna na pewno znajdzie miejsce, a ta druga – nie każdemu się nada, może się znaleźć bez pracy i popaść w tarapaty. Bez wahania zrobilibyście to, co my. Oddaliśmy Hectora, a zatrzymaliśmy ją. Może to było niesprawiedliwe. W każdym razie był to początek kłopotów.
– Tak, od tej chwili wszystko zaczęło się sypać – powiedziała Lucy Bagot. – Gipsy poczuła, że wygoniła z domu porządnego psa. Okazywała to na wiele różnych sposobów, za pomocą tych dziwnych, drobnych sygnałów, jedynych, jakie pies ma do dyspozycji.
Nastąpiła pauza. Tragedia, jakakolwiek była jej natura, zbliżała się nieubłaganie, ta nonsensowna tragedyjka, tak dla tych ludzi w średnim wieku trudna do wysłowienia, ale i do puszczenia w niepamięć.
– Do tego czasu nie wiedzieliśmy – mówił Bagot – ile ona miała dla niego uczuć. Z ludźmi, jak mówi Lucy, jest inaczej, bo mogą mówić. Mogą powiedzieć: przykro mi, i sprawa się kończy. Ale z psami jest inaczej. Psy nie mówią. Ale pamiętają – dodał.
– Ona pamiętała – potwierdziła Lucy. – Pokazywała to. Pewnej nocy na przykład przywlekła do salonu starą szmacianą lalkę. Siedziałam tam sama. Wzięła tę lalkę i położyła ją na podłodze, jakby to był prezent; żeby zastąpiła Hectora.
– Kiedy indziej – ciągnął Bagot – przyprowadziła do domu białego kota. Nędzne stworzenie, pokryte ranami, bez ogona. Nie chciał się od nas wynieść. A my go nie chcieliśmy. Ona też nie. Ale to coś znaczyło. Żeby zastąpił Hectora? Tylko taki miała sposób? Może...
– Ale mogła być i inna przyczyna – dodała Lucy. – Co do tego nigdy nie miałam pewności. Czy chciała dać nam znać? Przygotować nas? Gdyby tylko umiała mówić! Wtedy moglibyśmy się z nią naradzić, starać się ją jakoś przekonać. A tak przez całą tę zimę mieliśmy tylko niejasne przeświadczenie, że coś jest nie w porządku. Zasypiała i zaczynała skamleć, jakby jej się coś śniło. Zaraz się budziła i biegała po pokoju z uszami na sztorc, jakby coś dosłyszała. Często szłam do drzwi i wyglądałam na zewnątrz, ale nikogo tam nie było. Czasem zaczynała drżeć na całym ciele, na wpół ze strachu, na wpół z przejęcia. Gdyby była kobietą, powiedzielibyście, że stopniowo ogarnia ją jakaś pokusa. Czemuś usiłowała się oprzeć, ale nie mogła, coś, żeby tak powiedzieć, we krwi było od niej silniejsze. Tak to odczuwaliśmy... Nie mogła już z nami wychodzić. Siedziała tylko na dywaniku przed kominkiem, nasłuchując. Ale lepiej przedstawić wam fakty, żebyście sami wyrobili sobie zdanie.
Lucy przerwała. Ale Tom kiwnął na nią.
– Ty opowiedz resztę – powiedział z tego prostego powodu, że niezależnie od tego, jak bardzo absurdalne się to wydaje, nie ufał sobie, iż uda mu się opowiedzieć zakończenie tej historii.
Lucy Bagot podjęła opowieść; mówiła sztywno, jakby czytała notatkę z gazety.
– To był zimowy wieczór, szesnastego grudnia 1937 roku. Augustus, ten kot, siedział po jednej stronie kominka, Gipsy po drugiej. Padał śnieg. Dźwięki dochodzące z ulicy były stłumione, chyba przez śnieg. A Tom powiedział: Usłyszałoby się upadającą szpilkę. Cicho jest jak na wsi. Wobec tego oczywiście zaczęliśmy nasłuchiwać. Odległą ulicą przejechał autobus. Trzasnęły gdzieś drzwi. Słychać było cichnące kroki. Wydawało się, że wszystko zanika, gubi się w padającym śniegu. A wtedy – usłyszeliśmy tylko dlatego, żeśmy nasłuchiwali – zabrzmiał gwizd, długi, niski gwizd, cichnący w oddali. Gipsy też go usłyszała. Podniosła głowę. Zadrżała na całym ciele. Potem się uśmiechnęła...
Lucy przerwała. Uspokoiła głos i powiedziała:
– Następnego ranka już jej nie było.
Zapadła martwa cisza. Wszyscy mieli poczucie, że otacza ich ogromna pusta przestrzeń, że na zawsze znikają przyjaciele, wezwani w śnieżną dal przez tajemniczy głos.
– Nigdy jej nie znaleźliście? – zapytała w końcu Mary Bridger.
Tom Bagot potrząsnął głową.
– Robiliśmy, co się dało. Oferowaliśmy nagrodę. Zgłaszaliśmy na policję. Chodziły plotki, ktoś widział przechodzących Cyganów.
– Ale co ona takiego usłyszała? Do czego się uśmiechała? – pytała Lucy Bagot. – Och, wciąż jeszcze się modlę – zawołała nagle – żeby to nie był koniec.
„Dla Sissy Miller”. Gilbert Clandon, wybierając ze stosiku pierścionków i broszek leżących na stoliku w salonie jego żony broszkę z perlą, odczytał wygrawerowany napis: „Dla Sissy Miller, z serdecznością”.
To cała Angela – myśląca nawet o Sissy Miller, swojej sekretarce. Jakie to jednak dziwne, zamyślił się raz jeszcze Gilbert Clandon, że zostawiła wszystko w takim porządku – dla każdego z przyjaciół drobny prezencik. Zupełnie jakby przewidziała własną śmierć. A przecież cieszyła się doskonałym zdrowiem, kiedy wychodziła z domu tego ranka przed sześcioma tygodniami, gdy zeszła z krawężnika na Piccadilly, gdzie potrącił ją samochód.
Gilbert czekał na Sissy Miller. Poprosił ją, żeby przyszła; miał poczucie, że po tych wszystkich latach, które z nimi spędziła, jest jej winny jakiś dowód uznania. A jednak, myślał dalej, czekając, jakie to dziwne, że Angela zostawiła wszystko w takim porządku. Dla każdego z przyjaciół przewidziała maleńki dowód uczucia. Każdy pierścionek, każdy naszyjnik, każda szkatułka z laki – miała słabość do szkatułek – wszystko opatrzone zostało imionami. A przecież wszystkie te przedmioty nosiły też jego ślad. Tę rzecz jej podarował, tego emaliowanego delfina z rubinowymi oczkami wypatrzyła gdzieś w bocznej uliczce w Wenecji. Pamiętał, jak wykrzyknęła z zachwytu. Jemu oczywiście nie zostawiła niczego szczególnego, chyba że swój dziennik. Piętnaście niewielkich, oprawnych w zieloną skórkę zeszytów stało teraz za jego plecami, na biurku. Odkąd się pobrali, zawsze pisała dziennik. Niektóre z ich bardzo rzadkich kłótni – nawet nie kłótni; powiedzmy: sprzeczek – dotyczyły właśnie dziennika. Kiedy wchodził i zastawał ją przy pisaniu, zawsze zamykała zeszyt i przykrywała go dłonią. „Nie, nie, nie – słyszał, jak mówi. – Może po mojej śmierci”. A zatem to mu zostawiła, taki spadek. Jedyna rzecz, której nie dzielili, póki Angela żyła. A on zawsze zakładał, że to ona go przeżyje. Gdyby tylko na moment się wstrzymała, gdyby pomyślała, co robi, byłaby dziś wśród żywych. Tymczasem zeszła z tego krawężnika na jezdnię, tak powiedział w czasie śledztwa kierowca. Nie dała mu szansy na zahamowanie... W tej chwili usłyszał głosy w holu.
– Panna Miller, proszę pana – zaanonsowała pokojówka.
Panna Miller weszła. Nigdy jeszcze nie rozmawiał z nią sam na sam, nigdy rzecz jasna nie widział, żeby płakała. Nic dziwnego, że teraz jest w strasznym stanie. Angela była dla niej o wiele więcej niż tylko pracodawczynią. Była przyjaciółką. Dla niego, pomyślał, odsuwając fotel i zapraszając ją, by usiadła, ta kobieta nie różniła się niczym od wszystkich innych kobiet tego rodzaju. Były tysiące takich Sissy Miller – bezbarwnych istot w czerni z nieodłączną aktówką. Ale Angela z tą swoją zdolnością do współczucia odkryła w Sissy Miller liczne przymioty. Była wcieloną dyskrecją, umiała zachować milczenie, można jej było absolutnie zaufać, powiedzieć jej wszystko i tak dalej.
Panna Miller z początku nie potrafiła mówić. Siedziała tylko, wycierając oczy chusteczką. Ale zebrała się w sobie.
– Proszę mi wybaczyć, panie Clandon – odezwała się.
Wymamrotał coś. Oczywiście, że rozumie. To przecież naturalne. Domyśla się, ile jego żona dla niej znaczyła.
– Byłam tutaj taka szczęśliwa – powiedziała Sissy, rozglądając się.
Zatrzymała wzrok na stojącym za panem Clandonem biurku. Przy nim właśnie pracowały – ona i Angela. Bo Angela miała swój udział we wszystkich obowiązkach, jakie przypadają żonie wybitnego polityka. Była dla niego ogromną pomocą w karierze. Jakże często widział ją i Sissy siedzące przy tym biurku – Sissy przy maszynie pisała listy pod dyktando Angeli. Panna Miller z pewnością także o tym myślała. Teraz musi już tylko dać jej tę broszkę, którą zostawiła żona. Podarunek, wydało mu się, nie całkiem na miejscu. Pewnie lepiej byłoby ofiarować jej jakąś sumę pieniędzy albo nawet tę maszynę do pisania. Ale jest inskrypcja: „Dla Sissy Miller, z serdecznością”. Wziął więc broszkę i wręczył jej, wygłaszając krótką mowę, którą sobie przygotował. Wie, jak bardzo będzie sobie tę broszkę cenić. Zona często ją nosiła... A Sissy, przyjmując prezent, odpowiedziała, zupełnie jakby sama też przygotowała sobie podziękowanie, że broszka stanie się dla niej najcenniejszym skarbem... Posiada chyba, pomyślał Gilbert, jakieś inne stroje, przy których perła nie będzie aż tak nie na miejscu. Sissy miała na sobie krótki czarny żakiet i spódnicę, które sprawiały wrażenie uniformu. Ale zaraz sobie uświadomił – przecież jest w żałobie. Ona też przeżyła ostatnio tragedię – brat, do którego była bardzo przywiązana, zmarł jakiś tydzień czy dwa przed śmiercią Angeli. Chyba w jakimś wypadku? Pamiętał tylko, że Angela mu o tym mówiła; miała w sobie wiele współczucia i bardzo to przeżywała. Tymczasem Sissy Miller podniosła się. Wkładała rękawiczki. Wyraźnie czuła, że nie powinna się narzucać. Ale nie można jej pozwolić wyjść bez słowa na temat przyszłości. Jakie ma teraz plany? Czy mógłby jej w czymś pomóc?
Stała, wpatrując się w biurko, gdzie siedziała kiedyś przy maszynie do pisania i gdzie teraz leżał też dziennik Angeli. Zagubiona we wspomnieniach, nie od razu odpowiedziała na sugestię, że mógłby jej pomóc. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby nie rozumiała. Powtórzył zatem;
– Jakie ma pani teraz plany, panno Miller?
– Plany? Och, dziękuję, panie Clandon – wykrzyknęła. – Proszę się mną nie przejmować.
Uznał, że to znaczy, iż Sissy nie potrzebuje finansowego wsparcia. Tego rodzaju sugestie, zdał sobie sprawę, lepiej wyrażać w liście. Teraz wszystko, co mógł zrobić, to ściskając jej rękę, powiedzieć:
– Proszę pamiętać, panno Miller, gdybym kiedykolwiek mógł być pani pomocny, to z wielką przyjemnością...
Następnie otworzył drzwi. Na progu, jakby pod wpływem nagłej myśli, Sissy się zatrzymała.
– Panie Clandon – powiedziała, po raz pierwszy spojrzawszy wprost na niego, po raz pierwszy zaskakując go swoim wzrokiem, pełnym współczucia, ale przenikliwym:
– Jeśli kiedykolwiek – mówiła – ja mogłabym coś dla pana zrobić, to proszę pamiętać, ze względu na pamięć pana żony, będzie to dla mnie przyjemność...
Wyszła. Jej słowa i towarzyszący im wyraz twarzy były nieoczekiwane. Niemal jakby uważała albo miała nadzieję, że będzie jej potrzebował. Dziwna, wręcz nieprawdopodobna myśl ogarnęła go, kiedy wracał na fotel. Czy to możliwe, że przez te wszystkie lata, podczas których on niemal jej nie dostrzegał, ona, jak to mówią pisarze, wzbudziła w sobie dla niego namiętność? W przejściu zerknął na swoją twarz w lustrze. Był już po pięćdziesiątce, ale nie mógł zaprzeczyć, że – o czym świadczyło odbicie – wyglądał na mężczyznę niezwykle dystyngowanego.
– Biedna Sissy Miller – powiedział z półuśmieszkiem. Ile by dał, żeby podzielić się tym żarcikiem z żoną. Odruchowo sięgnął po jej dziennik. „Gilbert – przeczytał, otworzywszy zeszyt na ślepo – wyglądał tak wspaniale...” Zupełnie jakby Angela odpowiedziała na jego pytanie. Oczywiście, zdawała się mówić, jesteś szalenie atrakcyjny dla kobiet. Oczywiście Sissy Miller także to czuła. Czytał dalej. „Jakże jestem dumna, że jestem jego żoną!” A on zawsze był dumny z tego, że jest jej mężem. Jakże często, kiedy byli gdzieś na obiedzie, patrzył na nią ponad stołem, mówiąc sobie w duchu: Ona jest tutaj najpiękniejsza. Czytał dalej. To był pierwszy rok, kiedy kandydował do parlamentu. Objeżdżali jego okręg wyborczy. „Kiedy Gilbert usiadł, rozległ się niesłychany aplauz. Cała publiczność wstała i odśpiewała «sto lat» na jego cześć. Byłam oszołomiona”. On także to pamiętał. Siedziała przy nim na podium. Wciąż jeszcze czuje jej spojrzenie, widzi łzy w oczach. A potem? Odwracał kartki. Pojechali do Wenecji. Przypominał sobie te szczęśliwe wakacje po wyborach. „Jedliśmy lody w Caffé Florian”. Uśmiechnął się – była nadal dzieckiem, uwielbiała lody. „Gilbert przedstawił mi bardzo ciekawie historię Wenecji. Opowiadał, że dożowie...” – wszystko to opisała swoim pensjonarskim charakterem pisma. Jedna z przyjemności podróży z Angelą polegała na tym, że ona bardzo chciała się dowiadywać różnych rzeczy. Tak niewiele wiedziała, zwykła mawiać, a przecież to właśnie był jeden z jej uroków. A potem – otworzył kolejny zeszyt – wrócili do Londynu. „Tak bardzo mi zależało na tym, żeby zrobić dobre wrażenie. Włożyłam ślubną suknię”. Widział ją teraz, jak siedzi obok sir Edwarda; podbijając serce tego nadzwyczajnego starego człowieka, jego szefa. Czytał szybko dalej, budując scenę za sceną ze spisanych przez nią fragmentów. „Obiad w Izbie Gmin... Na przyjęcie do Lovegrove’ow. Czy zdaję sobie sprawę, zapytała mnie lady L., z odpowiedzialności, którą jestem obarczona jako żona Gilberta?” A potem, z upływem lat – wziął z biurka kolejny zeszyt – Gilbert coraz mocniej angażował się w swoją pracę. A ona coraz częściej była samotna. Najwyraźniej bardzo cierpiała, że nie mieli dzieci. „Jakże pragnę – pisała w jednej z notatek – aby Gilbert miał syna!” Dziwne, ale on sam właściwie tego nie żałował. Zycie było przecież tak pełne, tak bogate! Tego roku otrzymał skromne stanowisko w rządzie. Stanowisko naprawdę skromne, ale ona skomentowała: „Teraz jestem absolutnie przekonana, że zostaniesz premierem!”. Cóż, gdyby sprawy przyjęły inny obrót, mogło tak być. Przerwał, by podumać nad tym, co by mogło być. Polityka to hazard, stwierdził, ale gra jeszcze się nie skończyła. Nie przy pięćdziesiątce. Szybko rzucił okiem na kolejne strony, wypełnione drobiazgami, nic nie znaczącymi, codziennymi, szczęśliwymi drobiazgami, z których składało się jej życie.
Wziął któryś z kolejnych zeszytów i otworzył na przypadkowej stronie. „Jaki ze mnie tchórz! Znów daję okazji przepaść. Ale wydawało mi się, że to samolubne zawracać mu głowę swoimi sprawami, kiedy sam ma ich tyle. A do tego tak rzadko zdarza się nam wieczór we dwoje”. O co chodzi? Ach, oto wyjaśnienie. To kwestia jej pracy na East Endzie. „Zebrałam się na odwagę i w końcu porozmawiałam z Gilbertem. Był taki kochany, taki dobry. Nie miał nic przeciwko temu”. Pamiętał tę rozmowę. Powiedziała mu, że czuje się zupełnie bezczynna, bezużyteczna. Chciałaby mieć jakieś własne zajęcie. Chciała coś robić – zarumieniła się tak pięknie, przypomniał sobie, kiedy to powiedziała, siedząc w tym fotelu – pomagać innym. Troszkę się z nią przekomarzał. Czy nie ma dość pracy, dbając o niego i o dom? Ale oczywiście, jeśli ma ją to cieszyć, on nie będzie się sprzeciwiał. Co by to miało być? Jakaś dzielnica? Jakiś komitet? Musi tylko przyrzec, że się od tego nie rozchoruje. I chyba w każdą środę wybierała się do Whitechapel. Pamiętał, jak strasznie mu się nie podobało to, w co się wtedy ubierała. Ale ona, zdaje się, traktowała tę sprawę bardzo poważnie. W dzienniku była masa wpisów w rodzaju: „Byłam u pani Jones... ma dziesięcioro dzieci... jej mąż stracił rękę w wypadku... robiłam, co mogłam, żeby znaleźć pracę dla Lily”. Przeskoczył parę stron. Jego imię pojawiało się coraz rzadziej. Zainteresowanie w nim osłabło. Niektóre z wpisów nic dla niego nie znaczyły. Na przykład: „Odbyłam gorącą dyskusję na temat socjalizmu z B.M.”. Kto to jest B.M.? Nie potrafił rozwinąć tych inicjałów, pewnie jakaś kobieta, tak przypuszczał, którą Angela poznała w tych wszystkich komitetach. „Ostry atak B.M. na klasy wyższe. Po zebraniu wracałam z B.M. i starałam się go przekonać. Ale on ma tak wąskie horyzonty”. A więc B.M. to mężczyzna – na pewno jeden z tych „intelektualistów”, oni sami się tak nazywają, którzy mają tak radykalne poglądy i, jak to ujęła, wąskie horyzonty. Wygląda na to, że zaprosiła go do siebie. „B.M. na obiedzie. Uścisnął rękę Minnie!” Ten wykrzyknik znowu zmienił wyobrażenia Gilberta. Wygląda na to, że B.M. nie przywykł do pokojówek, uścisnął dłoń Minnie. Najprawdopodobniej to jeden z tych ludzi pracy, którzy odwiedzają salony dam, by odświeżyć sobie poglądy. Gilbert znał ten typ, a dla tego konkretnego okazu nie znajdował w sobie zbyt wielkiej sympatii, kimkolwiek ów B.M. był. O, znowu. „Poszłam do Tower z B.M. Stwierdził, że rewolucja musi nastąpić... Powiedział, że żyjemy w świecie złudzeń”. Takie właśnie rzeczy mógł ten cały B.M. wygadywać – Gilbert niemal go słyszał. Widział go również całkiem wyraźnie: przysadzisty facecik o szorstkiej brodzie, z czerwonym krawatem, ubrany jak oni wszyscy w tweed, człowiek, który w życiu nie przepracował uczciwie jednego dnia. Chyba Angela miała dość rozsądku, żeby go przejrzeć? Czytał dalej. „B.M. powiedział sporo bardzo nieprzyjemnych rzeczy o...” Imię zostało starannie wydrapane. „Powiedziałam mu, że nie mam już zamiaru słuchać ani jednego obraźliwego słowa o...” I ponownie imię zostało zamazane. Czy to mogło być jego imię? Czy to dlatego Angela tak prędko zakryła stronę ręką, kiedy wszedł? Ta myśl wzmogła jego niechęć do tego B.M. Miał czelność wypowiadać się na jego temat, siedząc w tym pokoju! Dlaczego Angela nic mu nigdy nie powiedziała? To do niej niepodobne, aby coś ukrywać, przecież zawsze była samą szczerością. Przewracał strony, szukając wzmianek o B.M. „B.M. opowiedział mi historię swojego dzieciństwa. Jego matka sprzątała po domach... Kiedy o tym pomyślę, nie mogę znieść, że sama żyję w takim luksusie... Kapelusz za trzy gwinee!” Gdyby tylko przyszła do niego porozmawiać, zamiast łamać sobie biedną główkę nad kwestiami znacznie przekraczającymi jej możliwości zrozumienia! B.M. pożyczał jej książki. Karola Marksa. „Nadejście rewolucji”. Inicjały B.M., B.M., B.M. powtarzały się stale. Dlaczego nigdy nie pada pełne imię? W tym użyciu inicjałów była jakaś nieformalność, znak bliskości, bardzo nietypowy dla Angeli. Czy do niego też zwracała się per B.M.? Czytał dalej. „Po obiedzie niespodziewanie pojawił się B.M. Na szczęście byłam sama”. To było rok temu. „Na szczęście” – dlaczego na szczęście? – „byłam sama”. A on gdzie był tego wieczoru? Sprawdzić datę w terminarzu. Tego wieczoru był obiad w Mansion House. Tymczasem B.M. i Angela spędzili ten wieczór téte-å-téte. Starał się przypomnieć sobie ten dzień. Czy czekała na niego, kiedy wrócił? Czy jej pokój wyglądał tak jak zawsze? Czy na stole stały kieliszki? Fotele, czy były zsunięte? Niczego sobie nie mógł przypomnieć, kompletnie niczego poza swoim przemówieniem podczas obiadu w Mansion House. Cała sytuacja zaczęła mu się rysować coraz wyraźniej: jego żona, sama, przyjmuje u siebie obcego mężczyznę. Może kolejny zeszyt wyjaśni sprawę. Pospiesznie chwycił ostatni tom dziennika – ten, którego pisanie przerwała jej śmierć. Na pierwszej stronie pojawił się znów ten przeklęty człowiek: „Obiad sam na sam z B.M... Był bardzo pobudzony. Powiedział, że najwyższy czas, byśmy się porozumieli... Starałam się przekonać go, by posłuchał... Ale nie chciał. Groził, że jeśli się nie zgodzę...” – reszta strony została zamazana. Na całym tekście na tej stronie napisała: „Egipt. Egipt. Egipt”. Nie był w stanie odczytać ani jednego słowa, ale interpretacja mogła być tylko jedna: ten łajdak chciał, żeby została jego kochanką. Sami w pokoju! Krew uderzyła Gilbertowi Clandonowi do twarzy. Szybko odwracał strony. Jaka była jej odpowiedź? Teraz znikły inicjały. Teraz był po prostu „on”. „Przyszedł znowu. Powiedziałam mu, że nie jestem w stanie podjąć decyzji... Błagałam, żeby mnie zostawił...” Narzucał się jej w tym domu? Ale czemu Angela nic mu nie powiedziała? Jakże mogła zawahać się choćby przez chwilę? Dalej: „Napisałam do niego”. Potem puste strony. Potem to: „Żadnej odpowiedzi”. Potem znowu puste strony, a potem: „Zrobił to, co zapowiadał”. A dalej – co dalej? Odwracał stronę za stroną. Wszystkie puste. Ale potem, pod datą jej śmierci, znalazł taką notatkę: „Czy mam dość odwagi, by to zrobić?”. I to wszystko.
Zeszyt wyśliznął się z rąk Gilberta Clandona na podłogę. Widział przed sobą Angelę. Stała na krawężniku przy Piccadilly. Wzrok wbiła przed siebie, zacisnęła pięści. Nadjechał samochód...
To nie do zniesienia. Musi poznać prawdę. Podszedł do telefonu.
– Panno Miller! – cisza.
Potem usłyszał, że ktoś porusza się w pokoju.
– Mówi Sissy Miller – odezwał się w końcu głos.
– Kim – zagrzmiał – jest B.M.?
Usłyszał tykanie taniego zegara na kominku, potem długi wdech. W końcu Sissy powiedziała:
– To był mój brat.
To był jej brat; ten brat, który się zabił.
– Czy mogę – usłyszał pytanie Sissy Miller – wyjaśnić coś jeszcze?
– Nic! – krzyknął Gilbert. – Nic!
Oto jego spadek. Powiedziała mu prawdę. Zeszła z tego krawężnika, by połączyć się z kochankiem. Zeszła z krawężnika, by uciec od męża.
Na szczycie było niewielkie zagłębienie, jak krater na księżycu. Wypełniał je śnieg, opalizujący niczym gołębia pierś albo trupioblady. Od czasu do czasu w górę wzbijały się suche drobinki, niczego nie zakrywając. Góra była zbyt wysoka dla oddychających stworzeń, czy to pokrytych skórą, czy futrem. Śnieg opalizował, w jednej chwili krwiście czerwieniał lub nieskazitelnie bielał, zależnie od dnia.
Groby w dolinie – z obu bowiem stron stoki były ostre, najpierw lita skała, ośnieżona, niżej sosna wczepiona w grań, potem jakaś samotna chata, półmisek czystej zieleni, jeszcze skupisko jasnożółtych dachów, a w końcu, na samym dole, wioska, hotel, kino i cmentarz – groby na cmentarzu znajdującym się niedaleko hotelu nosiły nazwiska kilku ludzi, którzy zginęli w czasie wspinaczki.
„Ta góra – pisała dama siedząca na balkonie hotelowym – jest symbolem...” Przerwała. Przez lornetkę mogła dojrzeć szczyt. Ustawiła ostrość, jakby chciała się przekonać, co to za symbol. Pisała właśnie do swojej starszej siostry, do Birmingham.
Balkon wychodził na główną uliczkę kurortu alpejskiego, niby loża w teatrze. Było tu niewiele prywatnych saloników, więc przedstawienia – takie, jakie się tu trafiały – jednoaktówki – odgrywano publicznie. Zawsze były one dość prowizoryczne; takie preludia na podniesienie kurtyny. Ot, rozrywka. Rzadko kończyły się one czymś konkretnym, na przykład małżeństwem czy choćby trwałą przyjaźnią. Było w nich coś nierealnego, zwiewnego, niekonkluzywnego. Na takiej wysokości trudno oczekiwać czegoś solidnego. Nawet domy tu wyglądały tandetnie. Także głos angielskiego spikera, zanim dotarł do tej wioski, nabierał pewnej nierealności Opuszczając lornetkę, dama kiwnęła głową młodym mężczyznom, którzy w dole, w uliczce, szykowali się do wyjścia. Z jednym z nich coś ją nawet łączyło – to znaczy jedna z jego ciotek była dyrektorką szkoły, do której chodziła jej córka.
Wciąż trzymając w ręku pióro, z drżącą jeszcze kropelką atramentu na stalówce, pomachała wspinaczom. Napisała właśnie, że ta góra jest symbolem. Ale symbolem czego? W latach czterdziestych zeszłego wieku dwóch, a w latach sześćdziesiątych czterech mężczyzn zginęło; ci pierwsi spadli, bo pękła im lina, drudzy zamarzli, bo nadeszła noc. Wszyscy zawsze wspinamy się na jakieś szczyty, to stwierdzenie banalne. Ale takie sformułowanie nie oddaje tego, co miała na myśli, kiedy przez szkła lornetki patrzyła na dziewiczy szczyt.
Pisała dalej bez logicznego związku. „Zastanawiam się, czemu ta góra przypomina mi wyspę Wight? Pamiętasz, kiedy Mama umierała, zawieźliśmy ją tam. A ja stawałam na balkonie, gdy przypływał prom, i opisywałam jej pasażerów. Mówiłam: O, teraz chyba wysiada pan Edwardes... właśnie pojawił się w przejściu. A potem: Już wszyscy wysiedli. Teraz prom zawraca... Nigdy ci o tym nie mówiłam. Oczywiście, że nie, ty byłaś wtedy w Indiach i miała się urodzić Lucy. Jakże ja marzyłam o tym, żeby doktor, kiedy przyjdzie, powiedział z całą pewnością, że Mama nie przeżyje kolejnego tygodnia. Trwało to bardzo długo, przeżyła jeszcze osiemnaście miesięcy. Ta góra przypomniała mi, że kiedy byłam sama, skupiałam wzrok na jej śmierci jako na symbolu. Myślałam sobie, gdybym tylko mogła dotrzeć do tego punktu, kiedy wreszcie będę wolna – nie mogliśmy się pobrać, pamiętasz, póki nie umarła – wtedy chmura pełniła rolę tej góry. Myślałam, że kiedy dotrę do tego punktu – nigdy nikomu o tym nie mówiłam, to się wydaje takie bezduszne – będę na szczycie. I wyobrażałam sobie różne strony. Pochodzimy oczywiście z anglo-hinduskiej rodziny. Nadal umiem sobie wyobrazić, jak żyją ludzie w innych częściach świata, kiedy słyszę różne opowieści. Widzę chatki z błota, widzę dzikich, widzę, jak słonie piją z jeziorek. Tak wielu naszych wujów i kuzynów było odkrywcami. Ja sama także zawsze odczuwałam ogromne pragnienie, by zostać odkrywcą. Ale oczywiście kiedy nadszedł ten czas, biorąc pod uwagę nasze długie zaręczyny, dużo sensowniejsze wydawało się małżeństwo”.
Popatrzyła na drugą stronę uliczki, gdzie na innym balkonie jakaś kobieta strzepywała dywanik. Pojawiała się tam każdego ranka o tej samej porze. Jej balkon był na odległość rzutu kamieniem. Doszły już do etapu posyłania sobie uśmiechów.
„Niewielkie wille – dodała, ujmując znów pióro – są tu bardzo podobne do tych w Birmingham. W każdym domu przyjmują lokatorów. Hotel pełny. Jedzenie może nieco monotonne, ale nie nazwałabym go złym. No i oczywiście z hotelu jest cudowny widok. Z każdego okna patrzysz na tę górę. Ale tak jest tu wszędzie. Zapewniam Cię, czasami mam ochotę krzyczeć, kiedy wychodząc z jedynego sklepiku, gdzie sprzedają gazety – które docierają tu z tygodniowym opóźnieniem – ciągle widzę tę górę. Czasem wygląda, jakby była tuż przed tobą. Kiedy indziej jak chmura, tyle że się nie porusza. I tak się składa, że rozmowy, nawet między chorymi, którzy są tu wszechobecni, dotyczą zawsze tej góry. Albo tego, jak świetnie ją dziś widać, dosłownie jakby była po drugiej stronie ulicy, albo jaka się wydaje odległa niczym chmura. To tutaj powszechny truizm. Wczoraj wieczorem była burza, więc miałam nadzieję, że choć raz się schowa. Ale dosłownie kiedy wniesiono anchois, wielebny W. Bishop odezwał się: Patrzcie, pokazała się góra!
Czy jestem samolubna? Czy nie powinnam się wstydzić, kiedy wokół jest tyle cierpienia? Nie dotyczy ono tylko przyjezdnych. Miejscowi strasznie cierpią z powodu wola. Można by oczywiście temu przeciwdziałać, gdyby ktoś miał dość przedsiębiorczości i środków finansowych. Czy człowiek nie powinien się wstydzić, że deliberuje nad czymś, czemu nie da się zaradzić? Żeby zniszczyć tę górę, potrzeba trzęsienia ziemi, tak samo – wydaje mi się – jak było ono potrzebne, żeby ją stworzyć. Któregoś dnia zapytałam właściciela hotelu, Herr Melchiora, czy zdarzają się tu obecnie trzęsienia ziemi. Nie, odpowiedział, tylko osuwiska i lawiny. Bywało, że zmiatały całe wioski. Ale zaraz dodał, że tutaj nie ma takiego niebezpieczeństwa.
Kiedy piszę te słowa, całkiem wyraźnie widzę tych młodych ludzi na zboczu góry. Związanych liną. Jeden z nich, chyba już Ci pisałam, chodził do szkoły z Margaret. Teraz przekraczają szczelinę...”.
Pióro wypadło jej z ręki, a kropla atramentu zygzakiem spłynęła po kartce. Młodzi ludzie znikli.
Dopiero późnym wieczorem, kiedy ratownicy odnaleźli ciała, wróciła do nie dokończonego listu na balkonowym stoliku. Raz jeszcze zanurzyła pióro w kałamarzu i dodała: „Powszechne truizmy okazują się bardzo przydatne. Zginęli, próbując wspiąć się na szczyt góry... A wieśniacy przynieśli polne kwiaty na ich mogiły. Zginęli, usiłując odkryć...”.
Jakoś nie przychodziło jej na myśl właściwie zakończenie. Dodała: „Ucałowania dla dzieci” i podpisała się zdrobniałym imieniem.
Jak wszystkie nadmorskie miasteczka, to także przenikał zapach ryb. Sklepy z zabawkami pełne były muszli – polakierowanych i twardych, ale kruchych. Nawet w wyglądzie mieszkańców było coś muszlowatego – coś niepoważnego, jakby samo zwierzątko zostało z nich usunięte czubkiem szpilki i pozostała tylko muszla. Starsi panowie na bulwarze byli muszlami. Jakby getry, bryczesy i lornetki zamieniały ich w zabawki. Nie mogli być prawdziwymi żeglarzami czy sportowcami, podobnie jak muszle przyklejone do ramek na fotografie i lusterek nie mogły leżeć w morskiej głębinie. Także kobiety w tych swoich spodniach, w pantofelkach na obcasach, z rafiowymi torebkami i naszyjnikami z pereł wyglądały jak muszle prawdziwych kobiet, które rano wychodzą na codzienne zakupy.
Około pierwszej w południe ta krucha społeczność lakierowanych małży gromadziła się w restauracji. Restauracja miała rybny zapach, zapach kutra, który wyciąga sieci pełne szprotów i śledzi. Spożycie ryb w tej wielkiej jadalni musiało być ogromne. Zapach przenikał nawet do pomieszczenia na półpiętrze oznaczonego tabliczką „Panie”. Pokoik ten został podzielony drzwiami na dwie części. Po jednej ich stronie zaspokajano żądania natury, po drugiej, przy umywalni, przed lustrem, dyscyplinowano naturę za pomocą sztuki. Trzy młode damy doszły już do drugiego etapu tego powszedniego rytuału. Korzystały ze swych praw w kwestii poprawiania natury, podporządkowywania jej sobie za pomocą poduszeczek z pudrem i małych czerwonych prostokątów różu. Zajmując się tym, rozmawiały, jednak ich rozmowę przerywały fale przypływu, a kiedy fala się cofała, jedna z nich mówiła właśnie:
– Ja się nigdy nie przejmowałam nią ani tym jej całym mizdrzeniem... Bertowi nie podobają się duże kobiety... Widziałaś się z nim, kiedy wrócił?... Te jego oczy... takie niebieskie... jak jeziorka... oczy Gerta też... obaj mają takie same... Patrzysz się w nie... Obaj mają takie same zęby... co on robi, że ma takie śliczne zęby... Gert też ma... ale jego są trochę krzywe... kiedy się uśmiecha...
Woda zaszumiała... Fala spieniła się i cofnęła. Teraz odsłoniła sedno:
– Ale on musi uważać. Jak go złapią, to idzie pod sąd wojskowy...
Tu nastąpił gwałtowny szum wody z sąsiadującej kabiny. Zdaje się, że u wód fale bezustannie podchodzą i się cofają. Odkrywają te maleńkie rybki, omywają je. I znów się wycofują, i znów pojawiają się ryby, wydzielając z siebie ten dziwny, mocny rybny zapach, który przenika całe zdrojowe miasteczko.
Nocą jednak wygląda ono niemal eterycznie. Na horyzoncie pojawia się biała poświata. Na ulicach – obręcze i diademy. Miasteczko zapada się pod wodę. I tylko szkielet odsłania się w świetle latarenek.