z o. Jacques Verlinde rozmawia ks. Jan Machniak
W STANIE NIRWANY TĘSKNIŁEM ZA MIŁOŚCIĄ
Ojciec Jacques Verlinde w młodości uzyskał doktorat z chemii nuklearnej. Poszukiwania duchowe zaprowadziły go do Indii, gdzie przez długi czas przebywał w ashramach w Himalajach. Zdobył tam wiele cenionych przez mędrców Wschodu umiejętności, był ulubionym uczniem swojego guru.
Po swoim nawróceniu z wielkim trudem wracał do Kościoła, ponieważ zaangażował się w ruchy ezoteryczne, które doprowadziły go do praktyk okultystycznych.
Po odejściu od tych praktyk studiował teologię na Uniwersytecie Gregorianum Rzymie i filozofię w Luvain, gdzie uzyskał doktorat.
W 1991 r. założył monastyczną wspólnotę Rodzina Św. Józefa
- Wygłaszając odczyt na Uniwersytecie Jagiellońskim używał Ojciec określeń: "mistyka Wschodu" i "mistyka chrześcijańska". Co Ojciec rozumie pod nazwą "mistyka Wschodu"?
- Jeżeli określimy mistykę jako doświadczenie boskości w naszym życiu, to można powiedzieć, że mistyka Wschodu łączy wiele rodzajów mistyki. Ale nie chodzi w niej o spotkanie z Bogiem osobowym, lecz o połączenie z bóstwem bezosobowym, które jest utożsamiane z sacrum. Chodzi o takie doświadczenie mistyczne, w którym osoba praktykująca jednoczy się z tym, co mógłbym nazwać Kosmosem uważanym za bóstwo.
- Kto jest więc bogiem dla ludzi Wschodu?
- To ważne pytanie. Dla ludzi Wschodu Bóg nie jest osobą, ale bezosobowym aktem istnienia wspólnym dla wszystkich bytów. Lepiej niż panteizm, według którego wszystko jest bogiem, pasuje tu określenie pan-enteizm, to znaczy, że wszystko jest w Bogu. Nie powinienem właściwie używać słowa Bóg, które odnosi się do bytu osobowego, ale mówić o boskości, bo byt, który nie uznaje indywidualności, nie jest osobowy, jest jedynie potwierdzeniem naszego istnienia.
- Jaka jest różnica pomiędzy tą koncepcją bóstwa, jaką spotykamy na Wschodzie, a Bogiem chrześcijan?
- W tradycji judeochrześcijańskiej Bóg jest Stwórcą różnym od swego stworzenia. Z miłości, przez moc Słowa, jak mówi Biblia, daje On początek stworzeniom. "Wyrywa je z nicości" i powołuje do istnienia. Bóg istnieje od zawsze, jest samowystarczalny, nie potrzebuje nikogo innego, my zaś jesteśmy stworzeniami, w każdej chwili zależnymi od stwórczej woli Bożej. Inaczej mówiąc, w tradycji judeochrześcijańskiej Bóg, będąc zasadniczo różny od natury, a więc też i od nas, staje przed nami jako Istota odmienna, z Którą mogą mieć kontakt, lecz Której nigdy nie mógłbym dosięgnąć, z Którą nigdy nie mógłbym się utożsamić. Jestem stworzeniem i nim pozostanę. Jestem wezwany przez Boga do dialogu, mówiąc językiem mistyki chrześcijańskiej: do miłosnego związku, jednakże zawsze pozostanę stworzeniem różnym od Boga.
Na Wschodzie nie ma rozróżnienia pomiędzy mistykiem i bóstwem, do którego on dąży. Następuje całkowite połączenie i mistyk zanika w bezosobowym boskim bycie. W mistyce judeochrześcijańskiej jakkolwiek daleko można dojść na drodze miłosnego złączenia, różnica miedzy mną a Bogiem istnieje zawsze, ponieważ chodzi o związek miłości, a aby zaistniała miłość muszą być dwie różne osoby. Te osoby spotykają się coraz głębiej, ale więź między nimi nie wyklucza ich indywidualności.
A więc pomiędzy pojęciem Boga judeo-chrześcijańskiego i pojęciem bóstwa Wschodu istnieją przede wszystkim różnice ontologiczne. Bóg chrześcijan, znany z Objawienia, jest osobą, a nie bezosobową wibracją. Wzywa człowieka do związku miłości, jest zainteresowany tym, co czyni człowiek, wkracza w dzieje człowieka, żeby objawić mu swoją miłość. Bóg różny od swego stworzenia, Bóg osobowy pragnie miłości swego stworzenia.
- W jaki sposób te różnice w myśleniu o Bogu w religiach Wschodu i w chrześcijaństwie wpływają na koncepcję człowieka?
- Dla ludzi Wschodu wędrówka człowieka kończy się w momencie spotkania bóstwa. Człowiek znika, czy raczej zanika w tym spotkaniu z bóstwem,trochę tak jak kropla wody wyrwana oceanowi przez nagły poryw wichru, której w danym momencie może się nawet wydawać, że jest samoistna, znika wpadając z powrotem do oceanu. Człowiek w religiach Wschodu jest jak cząstka boskości, która, kiedy odkryje swoje korzenie, w chwili połączenia się z bóstwem - jako jednostka przestaje istnieć.
W tradycji chrześcijańskiej wizja człowieka jest odmienna. To Bóg wzywa człowieka swoją miłością. Stwarza człowieka w nadziei, że ten, pewnego dnia powie: kocham Cię.
Bóg już wtedy, kiedy stwarza, mówi: "kocham cię". Nazywa nas po imieniu i czeka cierpliwie, aż odpowiemy na tę inicjatywę miłości. Czeka na naszą odpowiedź nie po to, żeby nas w Sobie unicestwić, przeciwnie, chce, abyśmy w tym związku miłości stawali się coraz bardziej tym czym jesteśmy naprawdę: córkami i synami Boga.
- Co pociągało Ojca w mistyce Wschodu, co pociąga w tej mistyce tylu młodych ludzi na Zachodzie?
- Myślę, że buddyzm zawiera analizę egzystencjalną bardzo dziś aktualną, kiedy mówi o cierpieniu. Cierpienie jest przecież naszym codziennym udziałem. Współczesne pokolenie młodych ludzi czuje się zagrożone: nic nie daje pewności. Cierpienie może stać się udziałem każdego. Budda powie: jeśli nie chcecie cierpieć, pozbądźcie się pragnień. Tak, to prawda, cierpienie wynika z naszych pragnień. Młodzi ludzie mają wielkie pragnienia, które rozbijają się często o mur niemożliwości. Człowiek buntuje się wtedy, staje się anarchistą albo się wycofuje. Tak, to prawda, że przestanę cierpieć pozbywając się pragnień, ale ja nie potrafię nie pragnąć. Jestem istotą, która pragnie, cały mój charakter wyraża się w pragnieniu. A więc jeśli mam się wyzbyć pragnień muszę przestać istnieć jako "ja" osobowe, bo to ono jest powodem moich pragnień, które przynoszą cierpienie. Jeżeli "ja" ulotni się, pragnienie zgaśnie i ustanie cierpienie. W terminologii psychologicznej mówi się o pewnym rodzaju regresji, powrotu do łona matki. Wszyscy podświadomie tęsknimy do czasów, kiedy byliśmy w brzuchu naszej mamy, w doskonałej symbiozie z nią, bez problemów z mieszkaniem, wyżywieniem i opierunkiem, w stałej temperaturze, bez pragnień. To było idealne. Psycholodzy mówią, że wszyscy podświadomie tęsknimy do tego stanu, co ujawnia się czasem w ten sposób, że w trudnych chwilach mamy ochotę powiedzieć: mam dość, wracam. Podświadomie chcemy wrócić do łona matki, czego oczywiście nie możemy zrobić. Myślę jednak, że Wschód, wybierając ten rodzaj powrotu do początków, wybiera w gruncie rzeczy wyrwanie się z naszego świata. Może dla niektórych jest w tym jakiś rodzaj pokoju, ale w Piśmie Świętym słowo pokój oznacza coś zupełnie innego.
Poza tym, czy życie bez pragnień jest prawdziwym życiem?
- Ale osobiście, co Ojca pociągało w mistyce hinduizmu?
- Trudno jest rozpoznać swój własny przypadek. Ja zwróciłem się ku Wschodowi wtedy, kiedy przywróciłem swojemu życiu wymiar duchowy. Byłem wychowany w duchu chrześcijańskim, zarzuciłem praktyki religijne w młodości, nie jako dziecko, ale już jako osoba dorosła, odpowiedzialna. Dla młodego człowieka, który musi stać się dorosłym człowiekiem, kontakt z Bogiem nie jest już taki oczywisty. W moich kontaktach z Bogiem pojawiło się pewne zwątpienie. Wchodziłem właśnie w życie studenckie. Sytuacja społeczna w owym czasie nie była prosta, byliśmy w momencie kulturowym bardzo ożywionym we Francji. Był rok 1968. Miałem wykształcenie ścisłe i nie znałem filozofii, byłem więc szczególnie podatny na różne bardzo redukcjonistyczne prądy filozoficzne. Byłem pod dużym wpływem filozofów podejrzliwości: Marksa, Freuda, Nietzschego. Uznałem, że muszę odrzucić podpórkę religijną, żeby być człowiekiem wolnym. Próbowałem żyć tak przez kilka lat wypełniając moje pragnienie ideału poszukiwaniami naukowymi i zaangażowaniem w działalność humanitarną. W efekcie poczułem, że otchłań we mnie tylko rosła. Zdecydowałem się poszukać zaczynu i znaleźć sens życia otwierając się na nowo. Ale nie powróciłem do Kościoła instytucjonalnego, bo był to okres kontestacji wszelkich instytucji. Niewiele myśląc dałem się porwać przez prąd, który zmierzał na Wschód i odnalazłem się w tych poszukiwaniach.
- Z jakich powodów zawrócił Ojciec z tej drogi?
- Jest coś fascynującego w tej szczęśliwości z dala od wszelkich cierpień. Rzeczywiście, po pozbyciu się pragnień cierpienie znika. Ale znika też możność przeżywania tego, co jest podstawowym motorem istnienia - znika pragnienie kochania i bycia kochanym.
Przypominam sobie, że w tych doświadczeniach, skądinąd głębokich, jakich doznaje się praktykując hinduizm, w stanie nirwany tęskniłem za jakimś rodzajem kontaktu, w którym mógłbym się w pełni rozwinąć, tęskniłem za związkiem pewnego szczególnego spełnienia, który nazywamy miłością.
Boję się używać tego określenia, bo dzisiaj słowo miłość odmieniane jest na tyle sposobów, że już nie wiadomo, co ono znaczy. Ja rozumiem miłość jako smak nieskończonej wolności w momentach niestety przelotnych, kiedy udaje mi się wyjść poza moje granice w kierunku drugiego człowieka, być do dyspozycji drugiego człowieka, gdy udaje mi się zapomnieć o sobie, ponieważ zupełnie otwieram się na drugiego.
Wydaje mi się, że te chwile mówią coś bardzo ważnego o mnie samym, mówią o mnie prawdziwym. Odnalazłem to potem u autora z XII wieku - Wilhelma de Saint Thierry. Jako istota ludzka, jestem istotą ekstatyczną, staję w prawdzie tego, czym jestem, gdy uda mi się wyjść poza mój egoizm i kiedy wychodzę drugiemu naprzeciw. Myślę, że wszyscy przeżyliśmy podobne doświadczenie. Są to chwile, kiedy kosztujemy nowej wolności, radości, głębokiego szczęścia, które może współistnieć z cierpieniem. Nie odnajdujemy tego w hinduizmie. Gdzieś w środku tego doświadczania spokoju, którego doświadczałem w hinduizmie, żywe było we mnie pragnienie przeżywania takiego rodzaju doświadczeń.
I właśnie w tym momencie zdarzyło się coś, co poruszyło moim życiem. Pewnego dnia ktoś przybywający do guru z wizytą zapytał mnie: "Pan był chrześcijaninem w młodości. Jezus, kim On teraz jest dla pana?" W chwili kiedy wypowiedział słowo "Jezus" doświadczyłem takiego rezonansu w głębi mojej duszy, że jak gdyby obudziłem się. Odkryłem, że ten Jezus, którego chciałem wyłączyć z mojego życia, czekał cały czas z nieskończoną cierpliwością. Bardzo trudno jest mówić o takich doświadczeniach, ponieważ pozostają poza czynnikiem racjonalnym, ale jeśli miałbym to wyrazić i zinterpretować, myślę, że powiedziałbym, iż Jezus powiedział do mnie: "dziecko, ile jeszcze każesz mi czekać?" Patrzył na mnie z nieopisaną czułością, nie osądzając mnie, ani nie skazując. Nie czułem się też jak dziecko przyprowadzone do domu przez rozzłoszczonego ojca. Doświadczyłem wtedy tylko nieopisanej czułości i miłosierdzia, Kogoś, kto kochał mnie z całego serca i był gotowy iść za mną bez końca, w nadziei, że pewnego dnia zwrócę na Niego wzrok. I dam Mu to, czego oczekuje - moje spojrzenie lub słowo miłości.
Poruszyło mnie to do głębi. Powiedziałem sobie: ten, którego szukam na końcu świata, jest bardziej mi bliski niż ja sam, jak mówił św. Augustyn. On jest w głębi mojego serca i czeka jak pokorny sługa. Zrozumiałem, że moje szczęście i moje życie mają sens jedynie w tym związku, w którym byłem kochany i mogłem kochać.
Rodziłem się,
a Bóg nie kazał mi znikać w oceanie, przeciwnie, przychodził
do mnie, abym się narodził jako osoba. Bo to,
że jestem osobą, jest mi dane, abym mógł kochać.