- 1 -
Marcin jest zapalonym wędkarzem. W zeszłym tygodniu pojechał na ; wieś do babci, której gospodarstwo leży w pobliżu małego jeziorka. Jeziorko to, chociaż małe, ma jednak wiele ryb. Już na drugi dzień po przyjedzie wstał bardzo wczesnym rankiem, żeby iść wędkować. Babcia nic o tym nie wiedziała. Nie chciał jej o swych planach mówić, pomyślał ;;:.bowiem, że zrobi jej niespodziankę przynosząc jakąś rybę na obiad. : Tymczasem nad jeziorkiem tego dnia przebywali mali chłopcy z pobliskiej m kolonii. Strasznie głośno krzyczeli, rzucała kamieniami po wodzie, robiąc zakłady, kto zrobi lepszą "kaczkę". To z pewnością spowodowało, ryba wyjątkowo nie brała. Po pewnym czasie chłopcy poszli, a Marcin przypomniał sobie, że nic dzisiaj nie jadł. Co więcej, nie zabrał ze sobą żadnej żywności. Ach - myślał żeby chociaż mieć kawałek kiełbasy w chlebaku. Ale, niestety, nie było. Po dwóch godzinach zjadłby nawet bułkę sprzed trzech dni - taki był głodny. W końcu wrócił do domu z niczym. Kiedy wpadł do kuchni, czekało już na niego smakowite śniadanko przygotowane przez babcię.
Często człowiek musi poczuć głód żeby docenić wartość codziennego chleba, który spożywa. Przypuszczam, że nikt z was jeszcze prawdziwie głodnym nie był, ale rozumiecie chyba, co to jest.
Marcinowi nigdy w życiu chleb tak nie smakował jak wówczas, kiedy wrócił z połowu ryb. Dlaczego mu tak smakował? (rozmowa z dziećmi). Tak, bo był głodny. A czy my jesteśmy głodni tego Bożego Chleba? Zapytajcie waszych dziadków: w czasie wojny, kiedy okupant zamknął kościoły, ludzie chodzi nieraz wiele, wiele kilometrów do ukrywających się księży, żeby tym Bożym Chlebem się posilić. Księża w obozach koncentracyjnych, w ukryciu tym Chlebem karmili umierających więźniów z narażeniem własnego życia. Dzisiaj mamy kościoły otwarte i wielu księży, którzy kilka razy dziennie zapraszają nas na Najświętszą Ucztę. Nie ociągajcie się z przyjęciem tego zaproszenia.
Ks. Molenda B., Aby mieć życie w sobie, BK 1 /1988/, s. 6
- 2 -
Młody rekrut w koszarach codziennie przed spaniem, klęcząc przy łóżku, mówił swój pacierz wieczorny. W niedzielę zaś prosił o przepustkę do kościoła na Mszę św., w czasie której niemal zawsze, po uprzedniej spowiedzi św., pokrzepiał się Chlebem Bożym. Ileż tu trzeba było odwagi? Ale rekrut ją miał. A kiedy współtowarzysze zaczęli z niego naśmiewać: drwić, on sam żołnierz zwrócił się do prowodyra i rzekł spokojnie, choć z pewnym żołnierskim akcentem: "Jeżeli masz duszę, rób jak ja. Jeśli jej nie masz, rób jak mój pies, który pysk chowa pomiędzy łapy i śpi spokojnie".
Ks. Herbert Jeziorski ABY MIEC ŻYCIE W SOBIE BK 88
- 3 -
Mały czteroletni Jarek patrzy na swoją mamę, która karmi piersią jego malutką siostrzyczkę i po chwili pyta nieśmiało: "Mamuś, czy i mnie też tak karmiłaś, gdy byłem mały?" I zanim mama zdążyła odpowiedzieć, w porywie swojej dziecięcej czułości tuli się do niej, całuje mocno i oświadcza: "Bo ja cię tak strasznie kocham, że zjadłbym cię, mamo!" Mama uśmiecha się serdecznie a potem poważnie mówi: "Tak, tak! Jadłeś mnie! Gdy byłeś bardzo maleńki, jeszcze przed twoimi narodzinami, karmiłam cię tą samą krwią, która płynie w moich żyłach, a potem jako niemowlę, tak jak i twoja siostrzyczka, piłeś mleko z moich piersi. Dlatego jesteś do mnie podobny, bo w twoich żyłach płynie moja krew i dlatego ja tak bardzo cię kocham".
Ks. Ludwik Warzybok - PRAWDZIWY CHLEB Z NIEBA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2(139) 1997
- 4 -
Prymas Tysiąclecia wspominał:
"Wspomnę z czasów Lubrańca jedno przeżycie. W początkowej sytuacji, gdy dopiero powoli organizowało się życie gospodarcze, nie było przewidziane w planach małego miasteczka organizowanie Seminarium. Nie mieliśmy chleba. Pewnego razu, gdy nasze siostry stały w ogonku i czekały na chleb, zdenerwowany piekarz powiedział: jak księża chcą jeść chleb, to niech przyjdą i czekają.
Otrzymał odpowiedź niezwykłą. Kobiety rozbiegły się po mieście i wkrótce, w ciągu godziny, Seminarium dostało ponad 70 bochenków chleba.
W pewnym momencie przychodzi do mnie mała dziewczynka (...) i dźwiga pod pachą olbrzymi bochen: Mamusia przysyła chleb. - - Mówię: Podziękuj mamusi i powiedz, że już mamy 70 bochenków. To wystarczy. - Dziewczynka zaczęła płakać. - Czego płaczesz? - A bo ksiądz od bogatych to wziął, a że my są biedne, to od nas ksiądz nie chce wziąć chleba. - Wprowadziłem ją do spiżarni, pokazałem. A ona swój wielki bochen pospiesznie rzuciła na stół i uciekła" (Sursum corda, Warszawa 1974 s.47).
Ks. Tadeusz Lewandowski - CHLEB ŻYCIA Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3
- 5 -
W żadnej ważnej dziedzinie ludzkiego życia nie wolno stawać w połowie drogi. Doskonale tę prawdę zrozumiała Matka Teresa z Kalkuty. Gdy pewnego razu jedna z amerykańskich firm zaoferowała jej dużą kwotę przeznaczoną na potrzeby biednych, wówczas misjonarka pieniędzy nie przyjęła, lecz zaproponowała wybudowanie fabryki, w której biedni mogliby pracować. Pieniądze szybko by się skończyły, natomiast praca w fabryce daje utrzymanie na dłuższy czas. Oto prawdziwa mądrość! Oto właściwe rozumienie Pawłowego wezwania: Baczcie więc pilnie, jak postępujecie, nie jako niemądrzy, ale jako mądrzy" (Ef 5,15).
Ks. Mariasz Rosik - WYZYSKUJCIE CHWILĘ SPOSOBNĄ Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3
- 6 -
Nie ma więc racji francuski filozof H. Bergson, gdy mówi: "Jeśli się całe życie spędziło na poszukiwaniu prawdy, dochodzi się do przekonania, że lepiej byłoby je poświęcić na czynienie dobra".
Czynienie dobra jest służeniem prawdzie. Albert Einstein doszedł do wiary przez mozolne poszukiwanie prawdy naukowej. Znamienne są jego słowa: "Mała wiedza wbija w pychę, wielka - rzuca na kolana". Podobną drogę do wiary odbyła wrocławianka, Edyta Stein, dziś bł. Teresa Benedykta od Krzyża. O ateistycznym okresie swego życia wyznała: "Poszukiwanie prawdy było moją jedyną modlitwą".
Nie istnieje więc z gruntu fałszywy dylemat: mądrość czy świętość. Świętość, aby nie stała się fanatyzmem, musi być wiedziona mądrością.
Ks. Mariasz Rosik - WYZYSKUJCIE CHWILĘ SPOSOBNĄ Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3
- 7 -
Módlmy się wraz z Kurtem Vannegutem: "Boże, daj mi pogodę ducha, abym godził się z tym, czego zmienić nie mogę; daj mi odwagi, abym zmieni to, co zmienić mogę; i daj mi mądrość, abym zawsze potrafił odróżnić jedno od drugiego."
Ks. Mariasz Rosik - WYZYSKUJCIE CHWILĘ SPOSOBNĄ Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3
- 8 -
W jednej z piosenek zespołu "Kelly Familly" słyszymy takie słowa: "Każde dziecko potrzebuje mamy, potrzebuje taty". Są takie dzieci, które nie mają rodziców, którymi rodzice się nie interesują. Dobrych rodziców nikt nie zastąpi. Mieć dobrych rodziców - to największe, myślę, wasze pragnienie. Czego jeszcze pragną dzieci? Chcą być kochane, by mama i tatuś mieli dla nich czas, by przytulili je, gdy się boją, gdy coś nie wychodzi, nie układa się, gdy są smutne. Dzieci cieszą się wspólną modlitwą, wspólnym wyjazdem. Kto był na wakacjach z rodzicami?
Zuzia ma wspaniałą rodzinę - kochanego tatusia - kierowcę (niestety, za często nie ma go w domu), przedobrą mamusię - kasjerkę w banku, dwóch młodszych braci i starszą siostrę w szkole średniej. Zawsze nie może doczekać się świąt, bo wtedy wszyscy długo są ze sobą razem. Chciałaby już skończyć szkołę, pracować jako lekarz, zarabiać pieniądze, mieć to i owo... A jakie wy macie pragnienia?
Ks. Roman Froń - ZAPALIĆ SIĘ OD PANA JEZUSA Współczesna Ambona 1998
- 9 -
Zagadkę pytającą "co to za kwiaty?":
Ledwie się słońce rano ukaże,
to kto zadziera ku niebu twarze?
Kto sięga ponad płotu patyki? O, chyba wiecie? To...
To słoneczniki! - Dzieciaki słońca! I zagapione w słońce bez końca,
I zakochane w nim jak wariaty słońce goniące tęsknotą kwiaty.
Myślę, że w słońcu zakochane są wszystkie kwiaty, ale słoneczniki - najbardziej! Najpierw wyciągają one do słońca swoje długie, zielone szyje - wysoko, ponad płotu patyki, a potem tak się w to słońce zagapią, tak się tym słońcem zachwycą, tak się w tym słońcu całkiem po wariacku zakochają, że marzą tylko o tym, żeby być małymi słoneczkami, słonecznymi świecznikami, i zostaną słonecznymi dzieciakami. Wtedy słońce maluje je na swój słonecznozłoty kolor i daje im złotą z płatków koronę, troszeczkę podobną do swojej własnej. A potem, gdy jesień zabiera słonecznikom ziarenka, to dusze słoneczników, za słońcem tęskniące - tak po cichu, że nikt nie wie odlatują sobie w słońce. Bo czy słońce zostawi swoje dzieciaki, żeby je zima oparzyła mrozem? Albo czy słonecznikom chce się zostawać na ziemi, gdy już oddały wszystkie swoje ziarenka, a tam, w górze czeka ktoś taki złoty i kochany? - NIE! Więc lecą do słońca dusze słoneczników tysiącami, choć nikt ich nie widzi. Czasem zobaczy je mróz i "zgapia", malując je na oknach srebrzystą farbą, bo tylko taką ma. I wtedy dziwią się dzieci: skąd w zimie na oknie takie srebrne kwiaty?
Kiedy myślę o słonecznikach, to przypomina mi się słoneczna twarz pewnej dziewczynki, której na imię było Adelinka. Miała ona duże pudełko farbek - chyba że sto kolorów, ale malowała zawsze tylko trzema: żółtym, złotym i zielonym. Na jej obrazkach było tyle słońca, jak na obrazach malarza van Gogha, który malując maczał pędzel w słońcu. Adelinka też chciała namalować kiedyś tysiące wielkich słonecznych obrazów, ale namalowała tylko trzy, bo popsuły się jej oczy i musiała na długo zamieszkać w szpitalu, gdzie te oczy coraz bardziej psuła choroba, nazywana przez dorosłych nowotworem. Miała tam ze sobą farbki i pędzelki, ale malować już nie była w stanie. Któregoś dnia dla jej oczu zgasł ostatni promyk. Wtedy przestraszyła się tej okropnej ciemności, Jak ciemnego pokoju, z którego nie można wyjść. Bała się, krzyczała, chwytała nas za ręce, a my nie wiedzieliśmy, jak jej pomóc. A ona prosiła: "Zapalcie mi jakieś światełko nadziei!". A wtedy przyszedł ksiądz i powiedział, że spróbuje przepędzić te strachy. Siadł przy niej na łóżku, a Adelinka chwyciła się jego fioletowej stuły jak koła ratunkowego i szeptała na ucho księdzu to, czego bardzo wstydziła się przed ludźmi. A potem ksiądz wyjął ze złocistej kieszonki na piersi biały kawałek chleba z "Jezusem - na - drogę" i szepnął, aby Adelinka zaprosiła w te ciemności Jezusa. I wtedy, po wielu dniach lęków i strachów, Adelinka pierwszy raz zasnęła spokojnie, przyciskając ręce do piersi, jak gdyby nie chciała wypuścić Jezusa ze swojego mroku.
Na drugi dzień przyniosłem jej kwiaty - słoneczniki, jeszcze ciepłe od słońca. Ona tak je lubiła! Powiedziałem: "Adelinko, tu stoją słoneczniki. Dotknij ich płatków, są złote jak twoje obrazki". A ona dotykała je i przytulała do twarzy. Potem powiedziała: "Wiesz, one są takie złote jak moje słoneczko!". "Jakie słoneczko?" - zapytałem zdziwiony, bo nie zrozumiałem, o jakie słoneczko może jej chodzić. "Wiesz - odpowiedziała - kiedy zgasły mi oczy, to w tej ciemności straszyły mnie ogromne, najczarniejsze cienie, ale potem, gdy ksiądz dał mi »Jezusa - na - drogę«, gdzieś w środku siebie zobaczyłam małe słoneczko, zupełnie żywe! Teraz je też widzę!" - zawołała, a twarz jej zrobiła się jasna jak najweselszy słonecznik, choć dzień za oknem był bardzo ponury. "Opowiedz, Adelinko, jak wygląda to twoje słoneczko" - poprosiłem, bo nie mogłem uwierzyć, że można widzieć jakieś słoneczko, nie mając wzroku. "Umocz mi pędzelek w złocistej farbce, to ci je namaluję!" - odpowiedziała Adelinka. Dałem jej kartkę, pędzelek, a ona, podnosząc twarz jak słonecznik gdzieś w górę, coś malowała. Patrzyłem na kartkę: to, co ona malowała po omacku, nie było podobne do takiego zwykłego słoneczka z koroną z promyków... Wyglądało to jak dwie złote dłonie, trzymające coś, czego nie zdążyłem zobaczyć, bo nagle Adelinka roześmiała się wesoło Jak skowronek do kogoś tam w górze, między jej twarzą a sufitem... Trąciła słoiczek z farbką, która rozlała się na całą kartkę. Potem osunęła się na poduszkę, a jej dusza uleciała w słońce...
W szpitalu zrobiło się jasno, choć wieczór był posępny jak kalosze nieszczęścia. Położyłem ten bukiet słoneczników na rękach Adelinki, jeszcze ubrudzonych farbką, a one przytuliły do niej swoje główki, Jakby tam, w środku niej, zobaczyły kogoś jaśniejszego od słońca...
Została mi po Adelince kartka z rozlaną żółto - złotą farbką. Czasem, kiedy dzień jest smutny jak oko wrony, wyciągam tę kartkę i przymykam lekko powieki. Widzę wtedy słoneczko, które niesie mi Jezus. Patrzę na to słoneczko promienne jak słonecznik. I widzę je, nawet kiedy patrzę na coś lub kogoś innego. I nie mogę wtedy kogoś odepchnąć, okłamać, skrzywdzić, bo ono by zgasło. Mam wtedy chęć przytulić nawet nieznośnych psotników, a temu, kto rzucił we mnie kamieniem, dać kromkę dobrego chleba... Bo chcę zakochać się w Jezusie, jak słonecznik w słońcu, być choć troszkę do Niego podobnym i poznać Go lepiej, żeby Go kiedyś zobaczyć tak, jak Adelinka.
Br. Tadeusz Ruciński - O SŁONECZNIKACH Współczesna Ambona 1994
- 10 -
Jestem między, życiem a śmiercią, goni mnie strasznie dzień i noc. Walczę z bólem a lekarze nazywają to narkomanią. Nie wiedzą, jak strasznie czuje się człowiek, który świadomie się truje z konieczności, tj. z bólu. Oni też nie wiedzą, ile pigułek i zastrzyków można wytrzymać. Od w pół do drugiej /w nocy/ zażyłam kilka drażetek dolarganu, cztery pigułki pabialginy i jedną phanodormium. Daremnie. Świadomość moja jest zdeterminowana działaniem narkotyków... Moje ciało - to rozparzone ognisko. W dodatku mam takie uczucie, jakby mnie rozrywano obcęgami. Skąd ja zdobędę narkotyki w wystarczającej ilości?
Ot teraz, pomogłyby mi zastrzyki, ale ich nie mam... Jestem tylko człowiekiem i walczę z bólem wszystkimi dostępnymi mi środkami. d w kuchni pierza moja biedna mama. Schorowana, niemłoda, ugina się pod brzemieniem chorób. Nie doczekała się pomocy i pociechy z córki. Stale stroskana, niezzrozumiana. A ja nie mogę jej pomóc, tylko wciąż sama potrzebuję pomocy. Czasem w końcu i mama buntuje się... Znam ludzi, którzy czują się ofiarami losu, bo pracuję, ja - bo nie pracuję. Człowiek jest bardzo szczęśliwy, gdy może pracować. Ja bardzo kochałam pracę i najciężej mi właśnie bez niej. To jest dla mnie cięższe, niż utrata tego, który był mi najdroższy. Zgodnie z męską egoistyczną naturą oczywiście mnie rzucił gdy się rozchorowałam./Dziennik Ley, Tygodnik Powszechny, 10/1962/.
Bp Pękala K., CHRISTO IN AEGROTIS - Chrystusowi w chorych, BK 8/1967/, s. 69