Kolumbowie
Prolog pierwszy
Zwycięstwo przychodzi o poranku. Kiedy opadnie już bitewny kurz, kiedy wygrani wrócą do domów na zasłużony odpoczynek, kiedy nagłówki gazet radośnie obwieszczą koniec walki i początek nowego ładu.
Czarodziejski świat po raz pierwszy od dwóch lat z nadzieją spojrzał na nowy poranek. Świat bez Voldemorta wreszcie stał się rzeczywistością. Ci, którzy przez ostatnie dwa lata drżeli ze strachu na każdy głośniejszy dźwięk, świętowali mocą petard i fajerwerków. Madame Rosmerta otworzyła swoje Królestwo po kilku miesiącach przerwy. Sklepy na Pokątnej, od dawna noszące żałobną czerń lub zabite deskami, ponownie przystroiły się w swoje wielobarwne szaty. Na słupach ogłoszeniowych w całej magicznej Anglii pojawiły się wizerunki zwycięzców, głoszące radosną nowinę.
- Świat oszalał - relacjonował reporter CRR, próbując rozmawiać z rozentuzjazmowanym tłumem na ulicy. - Barwne korowody, okrzyki radości, szampan i piwo lejące się strumieniami... Czarodzieje w całym Londynie po miesiącach strachu o własne życie, świętują obalenie Voldemorta!
- Wiedziałam, że tak będzie - mówiła wiedźma o skrzeczącym, szorstkim głosie. - Przecież ta psychoza nie mogła trwać wiecznie!
- Cieszę się, że nareszcie mamy to wszystko za sobą - twierdził inny, męski głos. - Teraz nareszcie mamy szansę na normalne życie.
Prolog drugi
Zwycięstwo przychodzi o poranku. Kiedy opadnie już bitewny kurz, kiedy wygrani wrócą do domów na zasłużony odpoczynek, kiedy nagłówki gazet radośnie obwieszczą koniec walki i początek nowego ładu.
Domowe skrzaty przygotowywały śniadanie w kuchni na Grimmauld Place, starając się zachowywać jak najciszej. Stworek upierał się, że sam doskonale sobie poradzi, jednak Mrużka nie mogła siedzieć bezczynnie. Kończyli nakrywać do stołu, kiedy usłyszeli skrzypnięcie drzwi.
- To bardzo miłe z waszej strony - powiedziała sennym głosem Luna Lovegood, przytrzymując się framugi.
- Nie powinna panienka jeszcze wstawać! - pisnęła Mrużka, w kilka sekund znajdując się u jej boku. - Panienka jeszcze słaba! Mrużka zaniesie jej śniadanie na górę.
Luna uśmiechnęła się blado.
- Myślę, że zjem tutaj. Potrzebuję towarzystwa żywych istot.
Skrzaty spojrzały po sobie, potakując ze zrozumieniem głowami. Czarodzieje mogli sobie o nich opowiadać cokolwiek chcieli, ale skrzat potrafił zrozumieć czarodzieja.
- Podziwiam was, wiecie?
Stworek z dumą pogładził się po bogato haftowanej poszewce na poduszkę - ubierał ją tylko na specjalne okazje.
- Jesteście w stanie po tym wszystkim normalnie wstać i... i żyć.
Mrużka podeszła do Luny i spojrzała na nią olbrzymimi, zielonymi oczami.
- Takie już zadanie skrzatów, panienko Luno. Cokolwiek by się nie działo, skrzaty muszą być gotowe.
Luna pogładziła ją po kręconych, brązowych włosach.
- Oddany i wierny mały lud... Wielu z nas zapłaciło za to, że traktowało was gorzej niż zwierzęta...
- I niejednemu z nas przywiązanie tych maluchów uratowało życie - rozległ się cichy głos.
Ginny Weasley bezszelestnie przeszła przez kuchnię, usiadła koło Luny i położyła jej głowę na ramieniu.
- Udało się, Luno. Wygraliśmy - szepnęła, niewidzącym spojrzeniem patrząc na stół. - Wrócimy do normalności.
Luna długo nie odpowiadała. Sięgnęła po kubek z ciepłą herbatą podsunięty przez Mrużkę i opróżniła go do połowy.
- Jaka jest normalność, Ginny? - zapytała Luna głosem lżejszym od powiewu wiatru.
Ginny wydawało się, że pytanie odbija się echem po kamiennych ścianach kuchni.
- Nie mam pojęcia...
ANGELINA
Rozdział pierwszy
NAS NAUCZONO. NIE MA MIŁOŚCI.
JAKŻE NAM JESZCZE UCIEKAĆ W MROK
PRZED ŻAGLEM NOZDRZY WĘSZĄCYCH NAS,
PRZED SIECIĄ WZDĘTĄ KIJÓW I RĄK
KIEDY NIE WRÓCĄ MATKI NI DZIECI
W PUSTEGO SERCA ROZPRUTY STRĄK.
[ "POKOLENIE" K. K. BACZYŃSKI]
Angelina pożegnała się z pozostałymi najszybciej. Na myśl, że po raz pierwszy od tego wszystkiego zostanie naprawdę sama, lodowate zimno wypełniło jej serce. Jednak obecność pozostałych wiązała się z obecnością George'a, a każde spojrzenie na jego twarz przypominało jej to, co wszystkimi siłami spychała w oddalony kąt podświadomości. Siedząc naprzeciwko niego przy stole, czuła jakby patrzyła na przyszłość, do której zatrzaśnięto jej drzwi.
- Zaglądaj do nas, kochanie - Pani Weasley mocno przytuliła ją na pożegnanie. - Nawet jak wrócimy do Nory, wiesz przecież jak tam trafić.
Angelina pokiwała głową.
- Do widzenia, pani Weasley.
Odsunęła się i zbiegła ze schodów. Zanim się odwróciła, dom przy Grimmauld Place 12 zniknął. W jednej chwili zapragnęła, by ostatnie wydarzenia tak samo zniknęły z jej pamięci. Chociaż wspomnienia te były na tyle drogie, że nigdy nie chciałaby o nich zapomnieć.
Kiedy kilka miesięcy temu Angelina przyłączyła się do Zakonu Feniksa miała świadomość, że zwycięstwo przyniesie ofiary. Wiedziała, że ryzykuje własne życie, była świadoma do czego mogą posunąć się śmierciożercy. Nie miała jednak pojęcia, jakie spustoszenie sieje wojna w duszy człowieka.
Angelina straciła coś więcej niż spokój. W ciężkich chwilach, których ostatnimi czasy było coraz więcej, odpływała na chwilę w przyszłość. Pozwalała własnej wyobraźni na układanie tego, co będzie "po wszystkim". Miała wiele planów - wyjazd na kontynent, ukończenie studiów, później może ustatkowanie się, własny dom... I chociaż nic nie było jeszcze postanowione, w każdym z tych przedsięwzięć było miejsce dla Freda Weasleya.
Utracenie czegoś tak pewnego, jak jego obecność, było wręcz niemożliwe; w najgorszych wizjach, on zawsze był obok.
Nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się przed ich sklepem. W kieszeni wciąż miała klucze do ich mieszkania. Zanim zdążyła się zorientować co robi, znalazła się w środku.
Angelina nie płakała, kiedy jej matka umierała na raka; ani wtedy, gdy jej ojciec zdecydował, że nie może żyć bez niej. Gdy Minerwa McGonnagall przekazała jej te informacje, miała wrażenie, że twarz dziewczyny wyryta była z kamienia. Angelina nie uroniła ani jednej łzy, gdy zobaczyła Go wśród innych poległych; również w czasie pogrzebu zdawało się, że zachowywała stoicki spokój. Tylko opierająca się na jej ramieniu Luna zauważyła drżenie dłoni.
Stojąc pośrodku jego pokoju, Angelina zapragnęła przestać oddychać. Miała wrażenie, że jej serce wyrwano i brutalnie rozdarto na milion małych kawałków. Bezwiednie osunęła się na podłogę i przytuliła twarz do bluzy, wciąż przesiąkniętej Jego zapachem.
Fred, czując potrzebę zajęcia czymś dłoni, skubał nitki swetra, wychodzące z rozcięcia na łokciu. Nie należał do nerwowych osób - owszem, był nieco porywczy, gwałtowny i lekkomyślny, jak to Gryfon - ale gdy innych ogarniał stres, on zdawał się na instynkt i zwykle dobrze na tym wychodził. Tym razem, czekając pod salą numerologii aż siódmy rok skończy zajęcia, nie całkiem świadomie poruszał dłońmi.
Wreszcie, po niezwykle długich dziesięciu minutach, drzwi sali otworzyły się i wyszła z niej grupa uczniów. Angelina, na którą Fred czekał, pojawiła się jako ostatnia, rozmawiała z profesor Vector.
- ... najpierw po kilka razy sprawdzić, czy dobrze wykonałaś obliczenia, a dopiero potem skupiać się na właściwościach wyników.
Angelina ze zrozumieniem pokiwała głową, chowając pergamin do torby.
- Myślę, że w przyszłym tygodniu umówimy się na jakiś termin, dobrze?
- Oczywiście - zapewniła dziewczyna. - Dziękuję i do widzenia, pani profesor.
- Do zobaczenia, Angelino.
Fred wytarł dłonie o spodnie i ruszył jej na spotkanie.
- Siemano, gdzie pracujesz?
Angelina niemal na niego wpadła, dostrzegając go dopiero w ostatniej chwili.
- Fred! Nie rób tak!
- Ależ moja droga!... W ramach przeprosin daj się wyciągnąć na spacer po błoniach.
Angelina zerknęła w stronę okna.
- No nie wiem... - mruknęła z ociąganiem. - Mam jeszcze zajęcia z Flitwickiem.
- Flitwick nie sklątka, nie wybuchnie.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- A nie możemy tego przełożyć na popołudnie?
Fred w zamyśleniu potarł brodę.
- Nie wiem, nie wiem, musiałbym ustalić czy mam czas w moim napiętym terminarzu spotkań...
- Nie to nie. - Wzruszyła ramionami i ruszyła w stronę schodów.
Fred spoważniał w jednej chwili, dogonił ją i chwycił za rękę.
- Żartowałem przecież, Angela! Mam czas, mam mnóstwo czasu! Spotkajmy się tutaj, jak skończysz zajęcia.
- O szesnastej - wtrąciła.
- Czyli o szesnastej - potwierdził Fred z szerokim uśmiechem na twarzy.
*
Tafla jeziora falowała lekko, kiedy macki wielkiej kałamarnicy błądziły po jego powierzchni w poszukiwaniu jedzenia, rzucanego przez Freda i Angelinę stojących na brzegu.
- Hermiona wścieknie się na ciebie, kiedy dowie się, że prosiłeś skrzaty o dodatkowe porcje kolacji na wynos. - Angelina uśmiechnęła się, odgarniając kosmyk włosów uparcie wchodzący jej do ust.
- Na ciebie też, kiedy usłyszy, że zamiast to zjeść, wszystko wyrzuciłaś do jeziora.
Fred usiadł po turecku, twarzą zwrócony w stronę słońca. Dziewczyna przyłączyła się do niego.
- W czynie społecznym, dokarmiam przecież wodne żyjątka.
Fred parsknął śmiechem.
- "Żyjątka"? Bardzo oryginalne określenie na druzgotki, kałamarnicę, a już zwłaszcza trytony.
Kałamarnica znalazła ostatnie ciastko i łapczywie wciągnęła je pod powierzchnię wody. Stado ptaków wyleciało z lasu, skąd po chwili dobiegł odgłos walącego się drzewa. Zapanowała cisza, przerywana tylko chlupotem wody - kałamarnica najwyraźniej wciąż miała ochotę na coś do jedzenia.
- Źle się dzieje w Hogwarcie - odezwał się niespodziewanie Fred. - Tu już nie jest jak dawniej.
- Nie ma Dumbledore'a.
Fred odchylił głowę, spoglądając w niebo.
- Ministerstwo wtargnęło tu ze swoimi brudnymi łapskami - ciągnął Fred, zdając się nie słyszeć Angeliny. - Harry się nie skarżył, ale Umbrigde się nad nim znęca.
- Na szczęście mamy Gwardię - rzuciła Angelina.
- Angela, muszę ci coś powiedzieć.
Fred spojrzał na nią. Angelina po raz pierwszy widziała go z tak poważnym wyrazem twarzy.
- George i ja rzucamy szkołę. Nie wiemy jeszcze jak, ale nam już wystarczy; zresztą do tego, co chcemy robić, nie potrzebujemy Hogwartu.
Angelina patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Zwariowałeś? Przecież zostało ci już tylko kilka miesięcy!
- Właściwie nie wiem dlaczego, ale chciałem, żebyś wiedziała.
Angelina wstała.
- Weasley. Uważam, że jesteś kompletnie niezrównoważony i absolutnie nieodpowiedzialny!
Fred również wstał.
- To chyba moja decyzja, prawda? A ty nie zachowuj się jak moja matka, Johnson.
- Zawsze tak jest! Kiedy jesteście najbardziej potrzebni, uciekacie!
Zanim Fred zdążył cokolwiek powiedzieć, odeszła rozwścieczona w stronę zamku. Fred zacisnął dłonie ze złością. Miał już pójść, kiedy coś błysnęło w trawie. Podniósł spinkę do włosów i poszedł powoli śladami Angeliny.
Kiedy uniosła głowę, nie była w stanie uświadomić sobie, jak długo już tu jest. Wydawało się, że minęło zaledwie kilka minut, tymczasem w pokoju panowała ciemność - a przecież kiedy się tu znalazła, zalany był słońcem.
Wstała, z trudnością utrzymując równowagę na obolałych kolanach, i podeszła do okna. Chociaż na niebie zalśniły już gwiazdy, radosna fiesta na ulicach wciąż trwała. Tłum barwnych postaci przelewał się Pokątną we wszystkich możliwych kierunkach, fajerwerki nadal oświetlały okoliczne budynki, a hałas nie zmniejszył się ani o jotę.
Angelina przymknęła na chwilę oczy, czując nadchodzący ból głowy.
Musiała jak najszybciej stąd wyjść. Obecność Freda czuła tu silniej niż gdziekolwiek indziej, a wciąż nie była w stanie odnaleźć się w nowej sytuacji. Jej świat w jednej chwili opustoszał - nie miała pojęcia, kiedy będzie mogła swobodnie się w nim poruszać.
Na ulicy nie było lepiej. Dotychczas samotna lub otoczona gronem bliskich ludzi - teraz znalazła się w tłumie nie tylko obcych, ale i szczęśliwych czarodziejów. Jak się okazało, na to również nie była jeszcze gotowa.
Skręciła w jedną z bocznych uliczek, chcąc uniknąć rozmów i zaczepek. Potknęła się o coś, gdy się odwróciła zobaczyła, że była to kukła przypominająca postać Voldemorta. Szalony tłum najwyraźniej urządził triumfalny pochód z podobizną tego, którego imienia bał się do tej pory wymawiać.
W swoim mieszkaniu nie była od blisko tygodnia. Cały wolny czas spędzała na Grimmauld Place lub w Norze. Do tej pory nie zdążyła się tutaj urządzić, pod ścianami stały nierozpakowane kartony, sypialnia wyglądała jak pobojowisko, a w kuchni zalegały niepozmywane talerze.
Odetchnęła z ulgą. Nareszcie może czymś się zająć.
Jej umysł układał listę tego, co musi zrobić: pozmywać, odkurzyć, umyć okna, zetrzeć kurze, pościelić łóżko, rozpakować kartony...
Fred długo się naszukał, zanim odnalazł Angelinę na Północnej Wieży. Siedziała oparta o blankę, ze wzrokiem utkwionym w półokrągłej tarczy księżyca. U jej stóp leżała miotła.
- Angela... - powiedział, jednak zachrypnięty głos nie dotarł do dziewczyny.
Kiedy chrząknął, spojrzała w jego stronę. Wytarł dłonie o spodnie i podszedł, patrząc w jej ciemne oczy.
- Posłuchaj, chciałem, żebyś wiedziała wcześniej, bo... - zająknął się i znów odchrząknął. - Gdybym tak po prostu zniknął bez słowa pożegnania, pewnie już nigdy nie chciałabyś na mnie spojrzeć, a... no, nie chciałbym tego - zakończył nieporadnie.
Rzucił jej nieśmiały uśmiech, ona jednak znów patrzyła na księżyc. Odszedł. Kiedy kładł dłoń na klamce, usłyszał szybkie kroki. Po chwili poczuł ciepłe wargi Angeliny na swoich ustach.