Potrzebowałem szczerej spowiedzi
Czasami zastanawiam się, jak łatwo oczyścić się przed samym sobą z winy sięgania po pornografię. Pamiętam, jak jeszcze kilka Lat temu szedłem do konfesjonału i mówiłem: "zgrzeszyłem myślami i czynami". I tyle! Mówiłem tylko tyle, by powiedzieć że zawiniłem, ale tak, by spowiednik nie usłyszał słowa "pornografia", "erotyka", "masturbacja".
Nawet najcięższe winy, jak molestowanie własnej siostry (oto do czego doprowadziła w końcu lektura "niewinnych" pisemek!) zbywałem tym nic nie znaczącym stwierdzeniem. Wówczas czułem się całkowicie usprawiedliwiony przed samym sobą i to w zupełności mi na ową chwilę wystarczało.
Przez kilka lat, gdy utrzymywałem stały kontakt z pornografią, nie spotkałem na tyle dociekliwego spowiednika, by chciał on ze mnie wydusić całą prawdę, wychodzącą dużo dalej ponad przyznanie się do grzechu."nieczystości"! Dziś widzę, że potrzeba, żeby spowiednicy byli prawdziwymi detektywami. To dobrze, jeśli oni wiedzą, o co chodzi, ale niech o tym mówią. Spowiedź może przecież przybrać niekiedy, w miarę potrzeby, bardziej charakter rozmowy duszpasterskiej. Sam po sobie widzę, że gdybym trafił na "spowiednika-detektywa", to być może zmieniłoby to mój sposób postępowania. Mówiąc o "grzechu nieczystym, popełnionym myślą i czynem" zasłaniałem się tarczą i czułem się bezpieczny i usprawiedliwiony. Nie wstydziłem się tyle mego grzechu, co może raczej bałem się do niego przyznać, bo "co sobie o mnie ksiądz pomyśli?" Gdyby spowiednik wówczas zaczął pytać, drążyć temat, nawet być może wywołując niechęć i ból, po prostu straciłbym ową tarczę ochronną i musiałbym ujawnić cały swój brud.
Dziś wiem, że i tak Bóg mi przebaczył. Jednak pozostało bez odpowiedzi pytanie, czy tamte spowiedzi były dla mnie tak naprawdę spowiedziami? Kiedy przyszło opamiętanie, wcale nie czułem się usprawiedliwiony nawet z tych dawnych grzechów, dla których już (przynajmniej od spowiednika) uzyskałem odpuszczenie. Na moim sumieniu wciąż ciążyły dawne winy. Wyjawiłem więc je jeszcze raz podczas spowiedzi - tym razem u biskupa. Miałem sobie wówczas sam wyznaczyć pokutę. Do dziś nie jest ona jeszcze w pełni spełniona, gdyż nie wiem jeszcze, co ostatecznie pozwoli mi odkupić moje winy.
Kiedyś tak łatwo było się usprawiedliwić...
Czytelnik z Warszawy
Pierwszy krok to dobra spowiedź
Wszystko zaczęło się niewinnie. W wieku 13 Lat zetknęłam się z "cudowną" - jak wówczas uważałam - gazetą "Bravo". Czytałam od deski do deski każdy numer! Z czasem zaczęły interesować mnie głównie strony poświęcone artykułom "Mój pierwszy raz".
Czytałam nawet kilkakrotnie i wyobrażałam sobie, że ja jestem na miejscu bohaterki artykułu. Myślałam o tym coraz częściej, aż pewnego dnia doszło do samogwałtu. Z czasem stał się on częścią mojego życia, myślałam, że bez niego nie można egzystować. Nie dopuszczałam do siebie nawet myśli, że to, co robię, jest grzechem.
Tymczasem minęły 2 lata, musiałam więc wybrać jakąś szkołę średnią. Mój wybór padł na liceum ogólnokształcące. Jak wiadomo na początku zawsze jest trudno. Zaklimatyzowanie się w nowym środowisku było dla mnie koszmarem. Chciałam odreagować, zrelaksować się -pojawiły się w moim życiu papierosy i al kohol. Piłam niewiele, ale papierosy były dla mnie bóstwem. I tak zaczęłam grzęznąć w grzechu, niszcząc życie podarowane mi przez Pana. Oczywiście spowiadałam się i przyjmowałam Jezusa w Komunii św., ale przybywał On do brudnego serca, bo na żadnej spowiedzi nie wyznałam grzechu, jakim jest samogwałt.
Wszystko odmieniło się, gdy katechetka zadała mojej klasie streszczenie wybranego artykułu z waszej gazety. Zetknięcie się z "Miłujcie się" było dla mnie wybawieniem, kołem ratunkowym rzuconym tonącemu. W jeden wieczór przeczytałam cały numer (tak jak kiedyś "Bravo"). Artykuły poruszyły mnie do głębi. Przejrzałam na oczy. Nie mogłam uwierzyć, co zrobiłam. Do tej pory niszczyłam swoją godność, życie - dar, którym obdarzył mnie Jezus. Ten sam Jezus, który umarł za mnie na krzyżu. Płakałam. Były to łzy ogromnego żalu. Uświadomiłam sobie, że długo działałam wbrew Bogu, który parę lat wstecz uratował moje zdrowie. (Gdyby nie modlitwa moich bliskich, na pewno straciłabym nogę). Tego wieczora postanowiłam wziąć się w garść.
Pierwszym krokiem "powrotu zbłąkanej owieczki" była dobra spowiedź. Przy konfesjonale moje nogi trzęsły się bardziej niż przy I Komunii św. Wyznając grzechy (tym razem wszystkie!), czułam, że policzki mi płoną. Dopiero usłyszawszy słowa kapłana "Idź w pokoju" poczułam, że ponownie się narodziłam. Świat nagle przestał obracać się wokół "przyjemności", jak niektórzy nazywają nałogi. Na Mszy św. przyjęłam Chrystusa i po raz pierwszy poczułam, że jest Mu u mnie dobrze. Było to cudowne uczucie.
Teraz nie mogę uwierzyć w to, że przez lekturę "Bravo" i "Dziewczyny" wpadłam w morze grzechu i moc szatana. Myślałam, że w ten sposób pozbędę się stresu, będę dorosła i lubiana. To jednak było kłamstwem.
Drodzy czytelnicy "Miłujcie się", potrzebowałam wiele odwagi, aby napisać ten list. Nadal nie jestem pewna, czy kiedyś nie ulegnę znowu jakiemuś nałogowi, ale jedno wiem na pewno: zawsze będzie ze mną Bóg. On pomoże mi we wszystkim, jeśli tylko Mu zaufam. Bardzo bym chciała zachować czystość przedmałżeńską. Wierzę, że uda mi się tego dokonać. Mam bowiem wolną wolę i mogę walczyć z szatanem. Moją bronią jest różaniec. Ta modlitwa podtrzymuje mnie na duchu i pomaga przetrwać trudne chwile.
W tym roku wybieram się na Pieszą Pielgrzymkę na Jasną Górę. Pragnę podziękować Maryi za to, że pomogła powrócić mi do swego Syna. Obiecuję Warn, że będę się za Was modlić, tak jak Matka Boska modliła się za mnie. Równocześnie chciałabym Was prosić o to samo, ponieważ modlitwa wstawiennicza jest szczególnie miła Bogu.
"Jego miłosierdzie trwa na wieki"
Wychowana w katolickiej rodzinie, praktykowałam przystępowanie do spowiedzi z okazji pierwszych piątków miesiąca, do chwili ukończenia szkoły średniej. Ale już w pierwszych latach pracy szybko uległam wpływom "świata". Pan Bóg stał się dla mnie niewygodny, a z czasem niepotrzebny.
Jeszcze przez kilka lat rutynowo, jeden raz w roku spowiadałam się, później z łatwością odrzuciłam tę uciążliwą praktykę i ze zdziwieniem zobaczyłam, że "nic się nie dzieje". Obawiałam się, że Pan Bóg mnie ukarze, tymczasem wiodło mi się coraz lepiej. Odnosiłam coraz większe sukcesy w pracy, zyskałam znaczenie w środowisku. Powierzono mi wiele funkcji społecznych, byłam u szczytu sławy. Także w dziedzinie materialnej osiągnęłam wiele: nie brakowało mi pieniędzy, bez trudu otrzymałam wymarzone mieszkanie i wygodnie się w nim urządziłam. Spełniły się wszystkie moje pragnienia. Tak wyobrażałam sobie szczęście...
Tymczasem z przerażeniem spostrzegłam, że życie dla mnie nie ma już sensu. Przyszła myśl, aby "skończyć z sobą", ale zabrakło mi odwagi. Życie stało się koszmarem - smutek, beznadzieja, bezsens, a w końcu rozpacz. Ciemność, znikąd żadnego światełka, pustka... Nigdy nie zapomnę dnia, gdy w takim stanie ducha, klęcząc na pięknym dywanie, płakałam sobą. Byłam bezsilna, bezradna...
W pewnym momencie, będąc u kresu krzyknęłam: "Panie Boże, zabierz mnie!!!" - chciałam umrzeć i mieć to z głowy".
Dziś. z perspektywy kilkunastu lat wiedzę, że była to modlitwa. Pierwsza po wielu latach milczenia przed Bogiem. Wielkie otwarcie serca. Jakby wołanie: "Panie Boże, oto jestem, uczyń ze mną co zechcesz... " I zostałam wysłuchana...
Pan Bóg zabrał mnie. Wprawdzie nie do siebie, ale ze sobą, na NOWĄ DROGĘ ŻYCIA WIODĄCĄ JEGO ŚLADAMI, na krzyżową drogę do szczęścia wieczności.
Walka szatana o moją duszę trwała jeszcze kilka lat, zanim nadszedł szczęśliwy dzień, gdy u kratek konfesjonału wypowiedziałam z ogromnym żalem, bólem serca i łzami: "Spowiadam się Panu Bogu, że bardzo zgrzeszyłam..."
W chwili, gdy usłyszałam słowa rozgrzeszenia, ogromny ciężar spadł z mojego serca. Poczułam się lekko... Żadne słowa nie wyrażą radości, która temu towarzyszyła.
Odtąd do Sakramentu Pojednania przystępuję co miesiąc i zawsze, gdy zbliża się czas kolejnej spowiedzi, czuję, że jestem słaba, łatwo ulegam pokusom i potykam się. Ten Sakrament mnie umacnia, daje zapas nowych sił, przynosi pokój, ucisza burze życiowe, uzdrawia duszę. Czyni życie radosnym i pięknym - "Wszystko wraca na swoje miejsce". Skarb ten jest dostępny dla każdego, kto tylko zechce podjąć trochę wysiłku, by go posiąść.
Człowiek końca XX wieku unika wszelkiego trudu. W każdej godzinie życia szuka ułatwień i coraz częściej idzie na łatwiznę. Równocześnie zdobywa się na wiele wyrzeczeń, by za wszelką cenę mieć luksusowy samochód, wygodne mieszkanie, nowoczesny "sprzęt"... W tym upatruje szczęście... Tymczasem jest coraz bardziej smutny. Dlaczego?... - bo odszedł od jedynego Źródła szczęścia którym jest Bóg i urządza sobie życie "na własną rękę".
Stąd tyle smutnych twarzy wokół nas, coraz większe zniechęcenie, poczucie bezsensu... Jest nam źle, więc obwiniamy Pana Boga za owoce naszej własnej głupoty. Zamiast uznać swoją winę, szukamy "ofiary" - przypisując zło innym, usiłujemy wybielić siebie... Tymczasem jedynym miejscem, gdzie możemy wybielić naszą duszę jest konfesjonał, a my go coraz bardziej unikamy.
Rozpoczynający się trzeci rok przygotowań do Wielkiego Jubileuszu Roku 2000, poświęcony Osobie Boga Ojca, niech nas zbliży do Tego, który w Swoim Duchu przygotował mieszkanie dla każdego. Niech wszystkim pomoże odkryć tę radosną prawdę, że Pan Bóg jest Ojcem nie tylko wobec dzieci wiernych, ale przede wszystkim wobec synów marnotrawnych, na których czeka w każdym konfesjonale w osobie kapłana.
Nie odrzucajmy wyciągniętej dłoni Najlepszego Ojca. On pragnie dać nam Swoje Serce, oczekując w zamian daru naszych serc. Śpieszmy się przyjąć tę Miłość i odpowiedzieć naszą miłością. Nie trwóżmy się i nie próbujmy usprawiedliwiać, że nie potrafimy kochać, bo ta zdolność będzie nam dana. Bóg oczekuje od nas tylko otwarcia serca.
Otwórzmy je co prędzej, póki trwa czas miłosierdzia...
Maria
EUCHARYSTIA
Najskuteczniejsze lekarstwo na depresję
Jestem studentką. Przez kilka lat cierpiałam na depresję, początkowo nie zdając sobie z tego sprawy. Nie dzieliłam się z nikim swoimi problemami, ponieważ nie wiedziałam, co się właściwie ze mną dzieje i bałam się niezrozumienia. Bardzo chciałam z kimś porozmawiać, ale jednocześnie zamykałam się coraz szczelniej w swoim świecie.
Wkrótce po tym, jak w Polsce przeprowadzono kampanię informacyjną na temat depresji i w wielu czasopismach zaczęto poruszać ten problem, dotarło do mnie, że mam właściwie wszystkie objawy tej choroby. Przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić, ale w chwilach silniejszych ataków nie miałam wątpliwości. Prześladował mnie pesymistyczne myśli i tragiczna wizja przyszłości, nie potrafiłam przeżywać radości. Wszechogarniający lęk paraliżował mnie całkowicie, a wyobraźnia podsuwała najgorszą wersję zdarzeń. Miałam poważne problemy z zasypianiem i każdego ranka budziłam się z przerażeniem, że muszę jakoś przeżyć kolejny dzień. Każde wyjście z domu, spotkanie z ludźmi, czy nawet jazda autobusem były jak "skok w przepaść", nie potrafiłam znieść ludzkich spojrzeń. Byłam wiecznie zmęczona, brakowało mi energii, musiałam wkładać ogromny wysiłek w wykonywanie zwykłych codziennych czynności. Dzięki mojej wrodzonej obowiązkowości nie zawaliłam nauki i "jakoś" radziłam sobie, żyjąc praktycznie z dnia na dzień. Bywały także dni, kiedy mogłam leżeć w łóżku i patrzeć w ścianę jak w transie. Miałam ciągłe i nieuzasadnione poczucie winy i zaniżoną samoocenę oraz problemy z koncentracją. Moje kontakty towarzyskie ograniczały się do koniecznych spotkań między zajęciami, strasznie mnie denerwowali niektórzy ludzie. Zupełnie bez powodu. Byłam okropną egoistką. wydawało mi się, że jestem "pępkiem świata" i że tylko ja mam problemy. Ciągle myślałam o śmierci i wyobraziłam sobie, jak mogłabym skończyć ze swoim bezsensownym życiem. Na szczęście depresja pozostała do końca w fazie ukrycia. Bóg mnie uchronił od zrobienia czegoś, co pozostawiłoby trwałe piętno na moim życiu.
Zapytacie pewnie, jakie były przyczyny mojej choroby. Mój melancholijny temperament, perfekcjonizm i pesymistyczne nastawienie do rzeczywistości utrudniały radosne kroczenie przez życie. Jednak bezpośrednio w szpony depresji pchnął mnie problem z czystością. Jak na tym tle wyglądały moje stosunki z Bogiem? Bo to przecież sedno mojego świadectwa. Ponieważ pochodzę z wierzącej rodziny, miałam kontakt z żywą wiarą już od dzieciństwa. Nie uchroniło mnie to przed problemami, to jasne, ale w znacznym stopniu złagodziło chorobę - wiem przecież, jak kończą się losy wielu podobnych do mnie. Dzięki modlitwie, którą praktykowałam szczególnie wtedy, kiedy było mi ciężko, obyło się bez psychiatry i leków antydepresyjnych. Pomoc specjalisty nie wystarcza do pełnego wyleczenia, ponieważ depresja to bardzo często choroba duszy. Oczywiście Duch Święty działa przez ludzi i nie należy rezygnować z dobrego psychiatry, jeżeli ktoś potrafi z nim współpracować. Ja takiej osoby nie miałam.
Od początku szukałam pomocy u Jezusa, chociaż bardziej liczyłam na siebie i swoją silną wolę. Próbowałam przedłożyć Jezusowi, co ma zrobić, żeby mnie wyleczyć. Miałam poważne problemy ze spowiedzią. Czytałam i słuchałam wszelkich informacji, które mogłyby mi pomóc: Dzienniczek św. Faustyny, Miłujcie się!, historie różnych świętych i świadectwa zwykłych ludzi. Uwierzyłam w moc Koronki do Bożego Miłosierdzia i obietnice dane siostrze Faustynie, że Jezus da wszystko duszy ufającej Jemu, która stanie w prawdzie, że własną mocą niczego nie uczyni.
Tak zaczęło się moje poznawanie siebie i Jezusa, o którym wydawało mi się, że wiem wystarczająco wiele. Oddałam Mu swoje życie, powierzyłam się Jego Matce i robię to nadal każdego dnia. Początkowo bez większego przekonania codziennie powtarzałam: Jezu, ufam Tobie, prosiłam o wiarę, ufność i wyzwolenie: Panie, jeżeli Pisma i świadkowie nie kłamią, to Ty na pewno mnie wyleczysz. Tylko Ty, Panie, jako Stwórca człowieka znasz najlepiej swoje dzieło i możesz leczyć to, czego my sami już nie naprawimy. Bądź wola Twoja. Prowadź mnie drogami, jakimi zechcesz (Dz 228).
Pod wpływem Dzienniczka, historii licznych cudów eucharystycznych, a także życia św. ojca Pio i jego miłości do Eucharystii zaczęłam uczestniczyć we Mszy św. i adorować Najświętszy Sakrament tak często, jak to było możliwe. Starałam się z wiarą przyjmować Komunię św. i prosić Jezusa o łaski, które może dać przyjmującemu Go szczerze. Muszę także dodać, że dzięki Koronce do Bożego Miłosierdzia przestałam się bać spowiedzi i borykać z innymi problemami dotyczącymi sakramentu pojednania. Wszystko to działo się bardzo powoli w ciągu kilku lat, ale skutki udziału w Eucharystii były widoczne właściwie od razu.
Początki mojego świadomego uczestnictwa we Mszy św. zbiegły się z ubiegłoroczną Niedzielą Bożego Miłosierdzia. Od tamtej pory trwam w czystości. Na co dzień odczuwam ogromną moc i siłę płynącą z częstego przyjmowania Komunii św. Powoli ustąpiło uczucie lęku, zaczęłam się na nowo cieszyć życiem, odbudowuję poczucie własnej wartości, przestałam bać się ludzi, płakać bez powodu i myśleć o śmierci jako jedynej drodze ucieczki od moich problemów. Ustąpiły huśtawki emocjonalne, które kiedyś mnie wykańczały. Inaczej patrzę na rzeczywistość, staram się otwierać na ludzi, chociaż z tym mam największy problem.
Chce mi się żyć! Bóg jest wielki! I nie musisz szukać Go daleko. Czeka na Ciebie z rękami pełnymi łask w sakramentach - widzialnych znakach swojej obecności, szczególnie w sakramencie pojednania i Eucharystii. Staram się umacniać swoją wiarę przez poszerzenie wiedzy na temat Boga, by być Jego wiary godnym świadkiem.
Każdego dnia dziękuję Mu za wszystko, co mnie do tej pory spotkało z Jego woli, za to jaka jestem, za cierpienia, upadki i poszukiwania. Być może dzięki tym doświadczeniom komuś pomogę, bo będę potrafiła go zrozumieć.
Gdyby nie moje problemy z czystością, to pewnie nie interesowałabym się tak bardzo sprawami czystości przedmałżeńskiej i naturalnego planowania rodziny. Nie wkładałabym tyle wysiłku w pracę nad sobą, by w przyszłości jak najlepiej pełnić rolę żony i matki.
Pesymistyczne wizje i poczucie bezsensu życia jeszcze czasami wracają i nie zawsze potrafię je w porę rozpoznać i zawierzyć Jezusowi. Wiem, że szczyty zdobywa się powoli i w wielkim trudzie, a droga krzyżowa, którą proponuje Jezus, nie jest usłana różami. Jestem jednak przekonana, że tylko ta droga jest właściwa i prowadzi do szczęścia.
Jezus Eucharystyczny uzdalnia mnie do walki z pokusami, dzięki Niemu potrafię omijać niebezpieczeństwo podszeptów Szatana. Wiem, że moje postępowanie na drodze chrześcijańskiej dojrzałości zależy od tego, czy będę trzymać dłoń Chrystusa, czy spróbuję iść sama. Znam konsekwencje obu decyzji, jak zapewne wielu z Was. Jestem wolna, mam wybór. Poznałam, czym jest błądzenie w ciemnościach w poszukiwaniu światła, wiem już także, jak wygląda życie z Jezusem, kroczenie ścieżkami, które On wyznaczył. Boję się tylko o to, czy będę umiała właściwie rozpoznać Jego plany i wolę. Nieustannie proszę o to Ducha Świętego.
O Panie ukryty w Najświętszym Sakramencie, Chlebie nasz, Baranku Boży, Zraniony Pasterzu, Królu Miłosierdzia, przyjmij w darze moje serce, wolę i moją małą miłość. I niech wszyscy błądzący odnajdą Ciebie.
W Tobie znajduję wszystko, czego serce moje zapragnąć może
Zawsze byłam osobą wierzącą, choć moja gorliwość ma swoje przypływy i okresy wyciszenia. Swoistą rolę takiego przypływu odegrał u mnie film Mela Gibsona Pasja. Obejrzałam go w kinie siedem razy, przyprowadzając na projekcję coraz to inne osoby. Byłam po nim jak pijana. Miał rację ktoś, kto powiedział, że po Pasji Msza już nigdy nie będzie taka sama. Nie o Pasji jednak chcę pisać.
Wyjątkowy prezent dostałam od Pana Boga na moje czterdzieste urodziny. Tego dnia wstąpiłam do jednego kościoła, aby się pomodlić. Była godzina ósma rano. Klęczałam w ostatniej ławce. Po pewnej chwili ukląkł za mną jakiś człowiek wyglądający na żebraka i nagle na cały głos powiedział: "wszystkiego dobrego, pani!". Kilka osób z przodu obejrzało się. Trudno opisać moje wrażenie. Dlaczego takie słowa i dlaczego na głos? Miałam wrażenie, że to sam Jezus złożył mi życzenia! Pomyślałam, że mogę o coś poprosić. Zawsze chciałam móc codziennie chodzić na Mszę św., ale przy moim słomianym zapale i braku konsekwencji, a przy tym wielości obowiązków nie było to możliwe. Zapragnęłam i otrzymałam! Od trzech lat codziennie spotykam Pana Jezusa w Komunii św. Czasami wydawało mi się to zupełnie niemożliwe, szczególnie gdy czekały mnie długie podróże. I bywało tak, że mówiłam: Janie Jezu, wiem, że mnie kochasz, ale jeśli zależy Ci, aby złączyć się z takim »niczym« jak ja, to pomóż..." - i byłam upewniana "po królewsku". Raz po takiej prośbie trafiłam w jednym małym mieście na Mszę św., na której był koncert śpiewaków z Moskwy. Śpiewali jak w niebie, a ja czułam, że to dla mnie. Innym razem na Śląsku, gdy się okazało, że na Mszę św. już jest za późno (był dzień powszedni), otrzymałam Pana Jezusa w kaplicy szpitala kardiochirurgicznego, do której zaprowadził mnie mały ministrant. Trochę musiałam w niepewności poczekać na Pana, bo "chodził po oddziałach". Był to czas, gdy większość Mszy ofiarowywałam za dusze w czyśćcu cierpiące, więc odmawiałam za nie przez godzinę różaniec. Potem, już w hotelu, dowiedziałam się, że ten szpital w Zabrzu to jest to słynne centrum, w którym przeszczepia się serca... Pomyślałam sobie, że moja determinacja i modlitwy musiały być tam komuś potrzebne - może jakimś dawcom? Kiedyś się dowiem.
Każdy powszedni dzień dziś wydaje mi się bez Eucharystii trudny do przeżycia. To Eucharystia daje mi zdrowie, siły, pokój, ochronę, inteligencję, rozwój, radość i zaspokojenie jakiegoś wewnętrznego głodu. To wszystko brzmi trochę nieprawdopodobnie, ale kto to przeżywa, ten wie, o czym mówię. W mojej obecnej roli - matki, artystki teatralnej, gospodyni domowej, żony dyrygenta i kompozytora, wokalistki zespołu czynnie koncertującego - bez codziennej Komunii św. w ogóle nie dałabym sobie rady. Pan wiedział, co mi potrzebne, dlatego na czterdzieste urodziny dał mi prezent.
Śpiewaczka operowa
Jacek Salij OP Krótki poradnik omawiający zagadnienia takie jak: Lęk przed spowiedzią, koszmar skrupułów, rozgrzeszenie Boże i rozgrzeszenie bezbożne, tajemnica spowiedzi... » zobacz więcej |