Afera Żelazo
To afera, jaka wybuchła po ujawnieniu tajnej akcji I Departamentu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Akcja Żelazo prowadzona była w latach 70-tych XX wieku w Zachodniej Europie. Polegała na przeniknięciu do przestępczych struktur i poprzez przestępczą działalność (napady rabunkowe, kradzieże a nawet morderstwa) zdobywanie pieniędzy, złota i dzieł sztuki. Finansowano nimi działalność wywiadu komunistycznej PRL. Część profitów trafiła do rąk oficerów zaangażowanych w akcję i nadzorujących ją z kraju. Szefem I Departamentu był w tamtym czasie generał Mieczysław Milewski.
W jednej z takich akcji zginął francuski policjant. Z "Żelazem" związani byli trzej bracia Janosze: Jan, Mieczysław i Kazimierz, którzy prowadzili przestępczą działalność w zamian za zapewnienie bezkarności w PRL oraz udział w zrabowanych łupach.
Akcja "Żelazo" wyszła na jaw w połowie lat 80-tych.
Ze zrabowanych na zlecenie MSW PRL - 200 kg złota bracia Janoszowie dostali 40 kg. Resztę ukradli złodziejom zasłużeni towarzysze z PZPR. Osłodą miała być gwarancja bezkarności. Kiedy 19 kwietnia 1984 r. do centrali bezpieki przy ul. Rakowieckiej w Warszawie zgłosił się międzynarodowy gangster Mieczysław Janosz, po prostu zażądał wypełnienia kontraktu. Powołał się na swoje związki z Departamentem I (wywiadem) MSW i zażądał wypuszczenia aresztowanego bandyty, swojego brata Kazimierza. Groził ujawnieniem informacji na temat swoich przestępczych powiązań z członkami kierownictwa MSW i KC PZPR. Taki był początek jednej z największych afer kryminalnych PRL, określanej potem mianem afery "Żelazo".
Kontakty z bezpieką Kazimierz Janosz nawiązał w latach 50., w czasie służby w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W 1960 r. dostał polecenie osiedlenia się wraz z braćmi na Zachodzie, gdzie po kilku latach miano nawiązać z nim łączność. I rzeczywiście, do Janoszów dotarli oficerowie kontrwywiadu. Wkrótce sprawę przejął Wydział III (niemiecki) Departamentu I MSW, kierowany przez płk. Mieczysława Schwarza. Najważniejsze decyzje dotyczące Janoszów podejmował jednak ówczesny szef PRL-owskiego wywiadu gen. Mirosław Milewski.
towarzysz gen.Mirosław Milewski
W Niemczech Kazimierz Janosz wraz z braćmi Mieczysławem i Janem założyli grupę przestępczą zajmującą się głównie kradzieżami i paserstwem. Z czasem szajka zaczęła dokonywać napadów na sklepy jubilerskie, a nawet na bank. O tym, jaką działalność prowadzą Janoszowie, dobrze wiedzieli ich opiekunowie z wywiadu PRL, którzy czerpali z tego procederu finansowe korzyści, w zamian zapewniając im schronienie w PRL.
Operacja "Żelazo"
Kiedy szajce Janoszów zaczął się palić grunt pod nogami, zwrócili się o pomoc do centrali. Mniej więcej w 1969 r. w Departamencie I MSW zapadła decyzja o wycofaniu ich do Polski. Ale nie za darmo. Opracowano plan operacji o kryptonimie "Żelazo", która miała przynieść duże zyski MSW. Janoszowie mieli wszelkimi dostępnymi metodami zgromadzić duży majątek, którym po powrocie do kraju musieliby się podzielić fifty-fifty z opiekunami z bezpieki.
Z polecenia centrali około 1970 r. Kazimierz Janosz zrezygnował z prowadzenia restauracji w Hamburgu - "przykrywki" jego interesów. Założył firmę handlującą biżuterią i powiadomił ludzi Milewskiego, że jest gotowy do akcji. Potem dokonał ogromnych zakupów złota, srebra, biżuterii, luksusowych towarów konsumpcyjnych, za które miał w ciągu siedmiu dni zapłacić przelewem. Oczywiście, rachunków nie zamierzał regulować, opróżniając konto w banku i przygotowując zgromadzone łupy do podróży do kraju. A było co pakować. W sumie około 200 kg złota w sztabach i wyrobach jubilerskich, tysiące kamieni szlachetnych, siedem kontenerów wyrobów ze srebra oraz wielomilionowy majątek w towarach deficytowych w PRL: luksusowych ubraniach, zegarkach itp. Razem dwa wagony. Na granicy transporty odbierał inspektor wydziału III Departamentu I mjr Marek Strzemień. Sam Janosz pojawił się w kraju 8 maja 1971 r., przywożąc w skrytkach swojego mercedesa ponad 100 kg złota.
Towarzysze Janosza z MSW nie dotrzymali warunków umowy. Ukradli mu 90 proc. luksusowych towarów i oddali ledwie około 40 kg złota. Reszta, zanim z granicy została przetransportowana do centrali MSW, była rozkradana i rozdawana. W systemie przewożenia, liczenia i przechowywania dóbr, skonstruowanym przez gen. Milewskiego, mógł się obłowić każdy. Nim Janosz dotarł do swoich walizek, znikły już najbardziej wartościowe przedmioty: kolie wysadzane drogocennymi kamieniami, kasety z brylantami i szmaragdami i znaczna część innej biżuterii. W sumie bezpieczniacy zagarnęli jakieś 150 kg złota i kosztowności oraz dobra materialne warte miliony marek. Łup był tak okazały, że ludzie Milewskiego postanowili się pochwalić zdobyczą przełożonym. W Katowicach zorganizowano wystawę, na której zjawili się tow. Franciszek Szlachcic, I sekretarz Edward Gierek i Zdzisław Grudzień oraz kilku innych członków kierownictwa PZPR. Jak opowiadał potem Kazimierz Janosz, partyjni przywódcy biegali po sali jak dzieci, obwieszając się kosztownościami.
Ślad po wielu najcenniejszych precjozach wiedzie do Milewskiego i na nim się kończy. W dokumentach jest wiele śladów po kopertach z biżuterią i najcenniejszymi kamieniami, które Milewski zawoził do KC. Co się z nimi stało, "nie ustalono". Tylko niektóre precjoza rozdawane w centrali MSW ewidencjonowano. Z ewidencji wynika, że złoty zegarek na urodziny dostała żona Mieczysława Moczara, Alfreda. Kiedy w 1984 r. próbowano dokonać inwentaryzacji pozostałości zdobytego skarbu, doliczono się około 30 kg złota. Kilkakrotnie więcej znikło.
Janoszowie dostali niewielką część łupu. Nie więcej niż 10 proc. przywiezionych dóbr konsumpcyjnych i liche 30 kg złota. Osiedlili się w rodzinnych Mikuszowicach koło Bielska-Białej i zaczęli prowadzić restaurację. Przynajmniej oficjalnie. A nieoficjalnie nadal kierowali potężną przestępczą organizacją korzystającą z życzliwej opieki kierownictwa MSW. Ilekroć aresztowała ich milicja, z Warszawy przyjeżdżali wysocy funkcjonariusze wywiadu, którzy natychmiast "ukręcali łeb" sprawie. Prośby prokuratury niemieckiej o wydanie niebezpiecznych przestępców były przez władze PRL kompletnie ignorowane. Wkrótce w Komitecie Wojewódzkim PZPR, KW MO i w prokuraturze tajemnicą poliszynela było, że Kazimierz Janosz znajduje się pod opieką gen. Milewskiego. Jego gang działał coraz bardziej zuchwale, przynosząc kolejne zyski centrali. Wykonywał też na Zachodzie "akcje likwidacyjne", czyli zabójstwa zlecane przez MSW. W końcu lat 70. Janoszowie planowali napad na jeden z banków w Niemczech. Miał im on przynieść 10 mln marek. Wedle planu opracowanego w centrali, pieniądze pochodzące ze skoku miano przerzucić kanałami wywiadu przy współpracy z towarzyszami ze Stasi. Planu jednak nie wykonano, podobnie jak w wypadku innej operacji przeprowadzonej przez Janoszów w Szwecji. Zamordowano tam jubilera, którego dobytek (około 80 kg złota i 3 kg brylantów) zamierzano przerzucić pocztą dyplomatyczną do Polski. W sprawę zamieszani byli premier Piotr Jaroszewicz i ówczesny sekretarz KC Stanisław Kania. Wywiad PRL zamierzał też wykonać rękami Janoszów jeszcze inną operację. W 1977 r. płk Jan Rodak zlecił Janoszom zabójstwo przebywającego wówczas na Zachodzie Adama Michnika. Przedsięwzięcia nie udało się zrealizować.
W 1984 r. Kazimierz Janosz po raz kolejny trafił do więzienia. Jego brat Mieczysław, niewiele się namyślając, pojechał do Warszawy po pomoc. Tu zażądał widzenia z kierownictwem MSW, opowiadał o swoich układach i wspólnych interesach. Janoszowie szantażowali kierownictwo PZPR tym, co widzieli na zorganizowanej przez MSW wystawie biżuterii. Wedle dokumentów bezpieki: przedstawiciele kierownictwa partii oglądający złoto i wyroby ze złota zachowywali się w sposób podrywający ich autorytet. Fakt ten - podobnie jak wiele innych - Janoszowie byli zdecydowani ujawnić, jeśli sprawy ułożyłyby się nie po ich myśli.
Janoszowie operowali datami i faktami, jak z rękawa sypali nazwiskami znanych sobie oficerów MSW. Nie mogli konfabulować. Bezpieką kierował wówczas już gen. Czesław Kiszczak, który nie darzył Milewskiego specjalną sympatią. Nadto był z innej partyjnej frakcji. Powołano resortową komisję, która miała dokładnie zbadać sprawę. Kierował nią gen. Władysław Pożoga. W trakcie działań komisja (jej dokumentacja w postaci kilkudziesięciu tomów znajduje się dziś w IPN) napotkała zmowę milczenia przestępców z MSW, ale mimo to opisała wiele szczegółów operacji - napady, strzelaniny i morderstwa. Wiele innych faktów skrzętnie zatuszowano. Z dokumentacji usunięto nazwiska niemal wszystkich zamieszanych w sprawę członków KC PZPR poza Mirosławem Milewskim. Mimo to końcowy raport komisji wspominał o tym, że za operację "Żelazo" odpowiedzialni byli m.in. szefowie MSW, ministrowie gen. Stanisław Kowalczyk, Wiesław Ociepka i Franciszek Szlachcic, a w samej akcji brało udział kilkudziesięciu oficerów MSW, w tym czterech czy pięciu generałów. Komisja nie miała wątpliwości, kto był mózgiem przestępczych operacji. Jak wynika z wyżej przedstawionych ustaleń, operację "Żelazo" na wszystkich jej etapach organizował, kierował i nadzorował tow. Milewski jako dyrektor Departamentu I, a następnie podsekretarz stanu oraz minister spraw wewnętrznych.
Generał Milewski nie był specjalnie zmartwiony. Znał swoją partię od lat, więc mógł ufać, że pozostanie bezkarny. W czasie kontaktów z powołaną później komisją Biura Politycznego KC PZPR odmawiał odpowiedzi, co stało się z zaginionym złotem, prezentując przy tym wyjątkową butę. Miał nawet pretensje, że nie docenia się zasług takich jak on zasłużonych członków PZPR. Uważał, że za "Żelazo" spotkały go dotkliwe i niezasłużone represje: jako jedyny członek kierownictwa na 40-lecie PRL nie otrzymałem żadnego odznaczenia.
Czołowi uczestnicy operacji zostali "przykładnie i surowo" ukarani przez PZPR kierowaną wówczas przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Milewski został zmuszony do odejścia z partii. Franciszek Szlachcic dostał naganę partyjną. Podobne "represje" spotkały czołowych oficerów Departamentu I MSW: gen. Józefa Oska, gen. Jana Słowikowskiego i płk. Eugeniusza Pękałę. Płk Mieczysław Schwarz, który odbierał transporty "Żelaza" na granicy, oraz płk Waldemar Wawrzyniak dostali upomnienia. Żaden członek szajki stanowiącej kierownictwo MSW ani szajki Mieczysława Janosza nie stanął przed sądem. Sprawę dyskretnie zatuszowano.
W 1990 r. Jaruzelski już jako prezydent utrzymywał, że zrobiono tak "w interesie kraju", by nie dekonspirować metod działalności polskiego wywiadu za granicą. Oczywiście, było to kłamstwo. Prawdziwymi motywami zatuszowania sprawy była obawa przed publicznymi zeznaniami braci Janoszów i niechęć do pokazania prawdziwego oblicza służb specjalnych PRL. Operacja "Żelazo", przeprowadzona przez rzekomo elitarne struktury wywiadu MSW, była ewidentnym świadectwem postępującej degrengolady komunistycznego aparatu partyjno-państwowego epoki Janoszów, Milewskiego i Jaruzelskiego.
Osoby związane z aferą "Żelazo" kontynuowały działalność przestępczą w tzw. gangu młotkarzy.
Jarosław Marzec, który wraz z byłym szefem policji Konradem Kornatowskim i byłym ministrem MSWiA Januszem Kaczmarkiem pojawia się na słynnych taśmach dotyczących przecieku do Ministerstwa Rolnictwa, kilka lat temu został obciążony przez gdyńskiego gangstera. Piotr S. z tzw. gangu młotkarzy zeznał niemieckiej policji, że Marzec brał łapówki i sprzedawał materiały operacyjne przestępcom. O zeznaniach tych wiedziała prokuratura, ale ukrywała ten fakt. W tym czasie Marzec został szefem CBŚ.
Jarosław Marzec
Gdy Piotr S. dokonywał napadów na jubilerów, był wówczas informatorem Marca. Wpadł w Niemczech razem z Arkadiuszem P. z Gdyni. S. zeznał, że Marzec, jeszcze gdy był naczelnikiem wydziału kryminalnego policji koszalińskiej, brał łapówki od gangsterów, m.in. dostał telewizor Schneider. S. obciążył cały wydział kryminalny koszalińskiej policji, w tym Ewę R. Zarzucił policjantom, że brali haracze z miejscowych agencji towarzyskich. Zeznania te trafiły z Niemiec do polskiej prokuratury. CBŚ nic o nich nie wiedziało. Nie sprawdzono tych informacji nawet operacyjnie ani nie wyłączono do odrębnego postępowania. Wyciszono sprawę.
Prokurator Andrzej Błaszczyk z Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie, od lat zajmujący się sprawą młotkarzy, mówi, że materiały obciążające Jarosława Marca do niego nie trafiły. Ale nazwisko Piotra S. kojarzy z grupą gdyńsko-koszalińską, którą rozpracowywała policja z Frankfurtu nad Menem. Tą sprawą zajmowała się prokuratura koszalińska, gdzie wtedy pracowałem, ale być może te materiały trafiły do innego prokuratora. Lub Niemcy przesłali je na przykład do prokuratury w Gdyni, skąd pochodzili sprawcy - mówi prokurator Błaszczyk. Odsyła do Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Prokurator Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie: Taka sprawa dotycząca zeznań Piotra S. i Arkadiusza P. rzeczywiście była. Nie znam jej szczegółów. W tej chwili postępowanie w tej sprawie jest zawieszone.
W prokuraturze trójmiejskiej pracowali w tym czasie Konrad Kornatowski i Janusz Kaczmarek. To Januszowi Kaczmarkowi Marzec zawdzięczał awans na szefa CBŚ.
Janusz Kaczmarekc
Od 1999 r. młotkarze byli postrachem zachodnich jubilerów. Głównie w Niemczech, ale i w Austrii, Szwajcarii, Skandynawii, Hiszpanii. Proceder trwa nadal, choć w Niemczech, jak mówi prokurator Błaszczyk, napady są obecnie sporadyczne. Młotkarze napadają na sklepy, rabując zegarki, rzadziej biżuterię. Rozbijają młotkami szklane gabloty. Nierzadko ich łupem padały precjoza o łącznej wartości nawet 5 mln euro rocznie, głównie bardzo drogie zegarki: Cartier, Tissot, Patek. Wykonawcy napadów wywodzą się w większości z regionu koszalińskiego. Bandytów okrzyknięto mianem Hammerbande. Niektórzy jubilerzy byli przez nich napadani po kilka razy, zdarzało się, że bankrutowali, bo ubezpieczalnie nie chciały ich dłużej ubezpieczać.
Według jednego z informatorów, za napadami kryją się ludzie powiązani z dawną aferą „Żelazo”.
Ten proceder nie zniknął, tylko robią to inni ludzie, powiązani z dawnym wywiadem wojskowym - mówi były wysoki oficer PRL-owskiego MSW w czasach Kiszczaka. Kiedyś zajmował się tym obecny biznesmen warszawski z branży handlowej Marek M. z Arabem L. Obaj byli powiązani z braćmi J. z Bielska-Białej, znanymi z afery „Żelazo”. Arab teraz mieszka w Wiedniu i wciąż zajmuje się tym procederem. Ma konkubinę w Gdyni na osiedlu domków jednorodzinnych. Kiedyś był dyrektorem firm polonijnych. Powiązany z tymi napadami jest też człowiek mafii, który ma palarnię kawy w Trójmieście - dodaje.
Specjalne grupy policyjne z Niemiec i Polski nie potrafią rozpracować mózgu bandy młotkarzy. Między innymi dlatego, że złodzieje mają swoich ludzi także na wysokich stanowiskach w policji, dzięki układom tzw. Okrągłego Stołu z 1989 roku.
Wszystkie informacje o napadach na jubilerów w Niemczech dokonywanych przez młotkarzy wpływają do centrali policji w Stuttgarcie. Tamtejsi śledczy ustalili, że jeden z policjantów z Berlina przekazywał informacje złodziejom. Założyli mu podsłuch, okazało się, że otrzymywał informacje od innego policjanta ze Stuttgartu z tzw. grupy jubilerskiej, ten zaś miał je od jednego z policjantów z CBŚ w Koszalinie.
Zegarki skupował Ryszard K. z Koszalina i wywoził je do Trójmiasta i Warszawy. Później znalazł zastępcę. Trzymał zegarki w gołębniku. Policja koszalińska o tym wiedziała, ale ani razu nie zrobiła przeszukania. Kanałem przerzutowym w drodze do Warszawy jest Trójmiasto. Część zegarków trafiała do pasera, jubilera R. z Trójmiasta. Policja też o tym wiedziała, ale nie dokonała przeszukań - były oficer zachodniopomorskiego CBŚ.
Informatorzy z pomorskiego półświatka twierdzą, że część zegarków, a także biżuterii rozprowadzana jest w stolicy wśród znanych publicznie osób, w tym polityków i ich żon, którzy traktują to jako lokatę kapitału. Markowy zegarek kosztuje od tysiąca do kilkudziesięciu tysięcy euro. Te, które kradną młotkarze, są warte z reguły od 10 do 35 tysięcy euro sztuka. Zrabowane przez młotkarzy zegarki trafiają także, jak ustaliła policja, do USA oraz krajów arabskich i Rosji.
Po towar paserzy przyjeżdżają zawsze pociągami. Gdy przewozi się taki towar samochodem, jest większe ryzyko wpadki podczas przypadkowej kontroli policyjnej. Paserzy znają wartość towaru, płacą od ręki - mówi nformator z Pomorza, dobrze znający układy młotkarzy. Plany napadów powstają w Monte Carlo i koło Dijon we Francji. Tam w prywatnych willach Polaków analizuje się zdjęcia sklepów i okolicy, rysuje plan napadu. Mózgiem bandy są czterej mężczyźni - trzech związanych jest z branżą samochodową na Pomorzu środkowym, jeden to oficer CBŚ. Oni dzielą łupy i od nich biorą towar paserzy-hurtownicy. Związany jest z nimi biznesmen warszawski z branży samochodowej i dżudoka z Warszawy, pochodzący z Koszalina - dodaje
Informator opowiada o spotkaniu, do jakiego miało dojść w 1995 r. w Gdańsku, w którym mieli uczestniczyć m.in. Nikodem Skotarczak pseudo Nikoś, zastrzelony potem szef mafii trójmiejskiej, prokurator K. i oficer policji pomorskiej M. Jak twierdzi, był na nim też Edward Mazur.
Odtąd policjant i prokurator jeździli samochodami od Nikosia na „przebijanych blachach”, czyli zmienionych numerach silnika i podwozia, a także zaczęli szczęśliwie wygrywać w jednym z trójmiejskich kasyn gry. Założył je Polak mieszkający w Niemczech, który dorobił się na przemycie papierosów. Ten Polak przywoził z Niemiec w walizkach pieniądze. Dzielono je w mieszkaniu byłego posła BBWR Tadeusza Kowalczyka, który potem zginął w wypadku samochodowym. To właśnie Kowalczyk poręczył za niego, gdy grunt palił mu się pod nogami. O spotkaniach u Kowalczyka podobno posiada informacje Edward Mazur. W mieszkaniu Kowalczyka bywali wówczas niektórzy oficerowie z najwyższego kierownictwa KGP - mówi informator.
Może to mieć związek ze sprawą młotkarzy, ponieważ wymieniony policjant miał z nią zawodowo styczność.
Śledztwo w sprawie młotkarzy ślimaczyło się od początku. Policja działała opieszale. Jak mówi informator, były oficer CBŚ, przez około roku leżały w szafie policyjnej w Koszalinie zegarki o wartości około miliona złotych z napadu na sklep jubilerski w Baden-Baden dokonanego w lipcu 2002 r. A co by było, gdyby ktoś je ukradł? Ponadto na czarnym rynku można było kupić kopie akt postępowania w sprawach dotyczących młotkarzy, które jeszcze nie rozpoczęły się przed sądem i nie mieli do nich dostępu adwokaci. Dzięki temu bandyci mieli ułatwione zadanie.
Mamy oświadczenie świadka złożone w Prokuraturze Okręgowej w Koszalinie o przebiegu napadów - kupiliśmy na czarnym rynku kopie z II tomu akt przesłuchań prokuratury. Krążyły po mieście w cenie 200-300 złotych sztuka. Handlował tym człowiek, który kserował w prokuraturze akta - mówi przedstawiciel polsko-niemieckiej firmy detektywistycznej pracującej dla dużej niemieckiej sieci jubilerskiej. Zastrzega anonimowość.
Prokurator Blaszczyk mówi, że znany jest mu tylko jeden fakt wypłynięcia materiałów ze śledztwa i to jego zdaniem stało się w Niemczech, nie w Polsce. - Inne dokumenty, które krążyły po mieście, udostępniali sami aresztowani sprawcy, którzy mieli wgląd w swoje akta - mówi.
Policja w tej sprawie również zachowywała się dziwnie. Kiedyś informator policyjny przyniósł do komendy policji w Koszalinie około 30 zegarków z napadu, o wartości około pół miliona euro. Policjanci z Wydziału Techniki Operacyjnej zrobili fotografie tych zegarków, po czym informatora wypuszczono i pozwolono sprzedać kradzione przedmioty, bo skarżył się, że zwierzchnicy w bandzie go zabiją - mówi były oficer zachodniopomorskiego CBŚ. Policjanci z wydziału kryminalnego mieli rzekomo kontrolować sprzedaż zegarków i przekazanie pieniędzy zwierzchnikom, ale podobno przez pomyłkę wysłano policjantów w inne miejsce. Zegarki przepadły - dodaje.
Pomysł napadów na jubilerów powstał w Koszalinie na przełomie lat 1995 i 1996 w środowisku dżudoków i zapaśników.
Wynajmowali sale od policji, tam powstała zażyłość z niektórymi funkcjonariuszami. Pionierami napadów byli bracia Wiesław i Dariusz K., bliźniacy. Oni wciągnęli w proceder innych. Działali w całej Europie. Za tym musi stać zorganizowana przestępczość, bo mafia nie zostawi takiego dochodu. Dlatego tak trudno dojść, kim są mocodawcy - mówi były oficer CBŚ.
Schwytano i osądzono w Niemczech i w Polsce już wielu tzw. żołnierzy - wykonawców napadów oraz tzw. brygadzistów, ale o tych, którzy stoją za „brygadzistami”, policji i prokuraturze nic nie wiadomo.
Nie można dojść do „góry”, bo jest dobrze ukryta, rozkazy wydawane są telefonicznie. Pewnie kiedyś okaże się, że szefem jest szanowany nobliwy obywatel - mówi prokurator Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Głównego szefa nie ustaliliśmy. Wciąż zadajemy sobie pytanie, kto za tym stoi - zastanawiają się w koszalińskim CBŚ.
Natomiast prokurator Błaszczyk uważa, że działało wiele grup. Nie stwierdziliśmy, by był jeden szef mafii, który wszystkim kierował.
Paserów też nie ustalono. A są oni ważnym ogniwem w strukturze bandy, mogliby doprowadzić do jej kierownictwa.
Piotr S., były informator Jarosława Marca, zeznał, że jednymi z organizatorów napadów na sklepy jubilerskie w Niemczech byli Jerzy M. pseudonim Bolek i Damian J. pseudonim Koszula. Obaj mieszkali w Berlinie. To właśnie J. zwerbował Piotra S. do gangu. Scenariusz napadów, według Piotra S., był następujący: Jerzy M. z Damianem J. czekali w Berlinie w restauracji Mc Donald`s, aż w nocy przyjadą rejsowym mikrobusem z Gdyni wykonawcy napadu. Na miejscu tłumaczyli im, które zegarki są najbardziej wartościowe, pokazywali sklep jubilerski, na który mieli napaść. Dawali maski, broń, rowery. Jeden ze sklepów w latach 2002-2003 okradli cztery razy. Napadu dokonywało trzech bandytów. Jeden przytrzymywał drzwi i ten był bez maski, dwóch wchodziło do środka, zakładało maski, tłukło młotkami szyby i rabowało zegarki. Wszystko trwało 1-2 minuty. W pobliżu sklepu mieli przygotowane rowery, którymi uciekali. Po drodze porzucali kurtki. Za napad dostawali od 5 do 12 tys. zł na głowę. Towar odbierał Jerzy M. i przemycał do Polski.
Piotr S. i Arkadiusz P. zeznali niemieckiej policji także o innych grupach młotkarzy. Opowiedzieli o 19 osobach (prawie wszyscy są z Gdyni) i dokonanych przez nich 9 napadach w latach 2002-2003.
Na początku sklepy nie były praktycznie zabezpieczone. Banda jechała do Niemiec, z nią specjalista od kradzieży samochodów, tam kradli auto, uderzali nim w wystawę, zbierali co się dało i uciekali.
Gdy jubilerzy niemieccy zaczęli wyposażać sklepy we wzmocnione szyby i kraty i wpadli na pomysł, by przed wejściem do sklepu stawiać blokujące wjazd zabetonowane kwietniki, wtedy bandyci doczepiali drąg do samochodu i tym drągiem wybijali szybę.
Teraz we wszystkich sklepach są przyciski antynapadowe uruchamiane pilotem, w wielu są ochroniarze, dlatego napad przeprowadzano błyskawicznie. Do sklepu wchodził jeden z bandytów, rzekomo klient, elegancko ubrany, miał sprawiać wrażenie dżentelmena, wzbudzać zaufanie. Pracownicy otwierali mu drzwi i wówczas wbiegali za nim dwaj pozostali...
Do procederu włączyli się przestępcy z okolic Gdyni, Gorzowa, Zielonej Góry, Piły, Łodzi. Poszerzono bazę rekrutacyjną. Policja ma sygnały, że werbowani do napadów są Litwini, Łotysze. Młotkarze weszli też na teren Skandynawii, zaczęli rozlewać się po całej Europie.
Z Jarosławem Marcem, który przebywa w nieznanym miejscu, nie udało się nikomu skontaktować. Nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie jest. Podobno nie używa obecnie telefonu komórkowego.