Niedoszła wyprawa Fundacji NAUTILUS do Jakucji ma swój ciąg dalszy. Czyżby czescy badacze odkryli jeden
z tajemniczych "kotłów"?
Stali Czytelnicy Nautilusa zapewne pamiętają zapowiadaną we wrześniu 2004 roku wyprawę Fundacji NAUTILUS do Jakucji na dalekiej rosyjskiej Syberii. Celem ekspedycji miała być próba dotarcia do tajemniczych, znajdujących się tam ponoć konstrukcji w formie "kotłów", charakteryzujących się niezwykłymi właściwościami (szerzej w artykule archiwalnym Nautilusa http://www.nautilus.org.pl/?i=102). Niestety - zresztą z dość prozaicznych przyczyn (kwestie finansowe, zdrowotne oraz rodzinne) - wyprawa ta nigdy niedoszła do skutku. A szkoda, bo gdyby się odbyła, to może dziś moglibyśmy poszczycić się tym, że udało nam się dotrzeć do jednej z najbardziej fascynujących zagadek tego świata. Tak się jednak nie stało, lecz historia jakuckich wypraw ma swój ciąg dalszy. Oto bowiem w roku 2006 czeska ekipa badawcza pod kierownictwem znanego z kryptozoologicznych poszukiwań Ivana Mackerle natknęła się w Jakucji na coś, co mogłoby stanowić pozostałości jednej z owych tajemniczych budowli... Oto artykuł, jaki ukazał się w grudniu 2007 roku na łamach brytyjskiego pisma "Fortean Times". Czy jakucka historia będzie miała swój ciąg dalszy?
DOLINA ŚMIERCI
Ivan Mackerle
Istnieje wiele opowieści, dotyczących dziwnych artefaktów pozaziemskiego pochodzenia lub materiałów nieznanych nauce, które sprawiają, że zadajemy sobie pytanie: „Czemu ktoś po prostu tam nie pojedzie i tego nie sprawdzi?”. Cóż, czeski badacz IVAN MACKERLE właśnie tym się zajmuje. W roku 2006 jego nieustraszony zespół badawczy ośmielił się wedrzeć do cieszącej się złą sławą „Doliny Śmierci” na Syberii, by sprawdzić opowieści o dziwnych strukturach, pozostawionych tam przez obcych przybyszy lub prastare demony.
Syberyjska tajga to olbrzymia połać nieprzebranego lasu iglastego, równie dziewiczego i niezbadanego, co amazońska dżungla, a ponad 100.000 kilometrów kwadratowych w zachodniej Jakucji jest całkowicie niezamieszkanych. Pozbawiony jakichkolwiek szlaków, teren ten to w większości gęsty las, pełen wywróconych z korzeniami drzew, rozległych bagien i chmar komarów. Krótko mówiąc, to prastara knieja - idealne tło dla mitów i legend o dziwnych stworzeniach i strefach anomalnych, w których dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Nawet lokalny dziki człowiek - Czuczuna - nie jest tu czym niezwykłym, a najbardziej ze wszystkich fascynującą zagadką jest dziwna legenda o przerażającej „Dolinie Śmierci”.
Lokalne tradycje odnotowują, że samotni myśliwi z wędrownych plemion Ewenków oraz inni Jakuci, którzy zapuszczali się w te dziwaczne doliny - może ich być więcej, niż jedna - opisywali dziwne, półkoliste „żelazne domy” (kieldju), które wystawały z wiecznej zmarzliny. Owe gładkie, czerwonawe formacje często posiadały u góry otwór oraz wyposażone były w schody, wiodące spiralnie do okrągłej galerii z licznymi „metalowymi” komnatami. Pomimo panujących na zewnątrz mrozów do 40 stopni, wnętrza owych struktur były ponoć przyjemnie ciepłe. Starzy Jakuci nie znają pochodzenia owych „domów”, ani też nie wiedzą, do kogo mogły one należeć. Kojarzą je mgliście ze starożytnymi demonami tajgi, Niurgun Bootur i Tong Duraj.
Owe tajemnicze struktury - miejscowi nazywają je też czasem olguj, albo odwróconymi do góry nogami „kotłami” - są ponoć wykonane z nieznanego metalu o barwie miedzi, niezwykle twardego i posiadającego ostre jak żyletka krawędzie. Nikomu jak dotąd nie udało się odciąć czy odłamać choćby maleńkiego fragmentu tej powierzchni. Jakuci zauważyli, że z biegiem czasu niektóre z „kotłów” stopniowo zapadają się w zmarzlinę i znikają z jej powierzchni, pozostawiając duże, okrągłe połacie dziwnie wyglądającej roślinności. Miejsca te są niebezpieczne dla wszystkich żywych istot. Pozostańcie tu zbyt długo, a doznacie zawrotów głowy; ogarnie was nieznana śmiertelna choroba. Z tego względu starszyzna plemienna już dawno temu zakazała wstępu do tych obszarów, ogłaszając je miejscami przeklętymi. Cały region zwany jest Uliuju Czerkiecziech - Doliną Śmierci.
OPOWIEŚCI PODRÓŻNIKÓW
Istnieją opowieści współczesnych podróżników, którzy natknęli się na kotły z tajgi. Niektóre z nich brzmią prawdopodobnie, inne - jak opowiadania szaleńców. Michaił Koreckij z Władywostoku napisał do gazety Trud, że trzykrotnie przebywał w Dolinie Śmierci. Pierwszy raz w roku 1933, kiedy miał 10 lat; drugi raz w roku 1937; w końcu trzeci raz w roku 1947 z grupą przyjaciół. W sumie zaobserwował on siedem „kotłów”; wszystkie wyglądały tajemniczo i mierzyły 6-9 metrów średnicy. Roślinność wokół nich była dziwaczna, bardziej gęsta i mięsista, niż gdzie indziej, i składała się z gigantycznych liści łopianu, długich łodyg i niezwykłej trawy, przewyższającej dwukrotnie człowieka. Podczas ostatniej wizyty Koreckij wraz z towarzyszami spędzili noc w jednym z „kotłów”; choć owej nocy nie przydarzyło się nic dramatycznego, jeden z jego przyjaciół w ciągu miesiąca stracił wszystkie włosy, a Koreckiemu pojawiły się na policzku dwa niewielkie wrzody, które nie chciały się goić.
W roku 1936 geolog, pracujący nad rzeką Ojguldach („miejscem z kotłami”) znalazł „kocioł”, który nie zagłębił się jeszcze całkowicie w ziemi. Gładka półkula z metalu o grubości 2 centymetrów i o ostrych jak brzytwa krawędziach posiadała czerwonawą barwę. Zaledwie jedna piąta struktury wystawała ponad powierzchnię, a otwór pod kopułą był tak duży, że mogła weń wjechać osoba siedząca na reniferze. Geolog wysłał swój opis do stolicy w Jakucku, lecz nikt nie zwrócił nań uwagi.
Odkrycie dokonane przez starego myśliwego z plemienia Ewenków także spotkało się z całkowitym brakiem zainteresowania. Twierdził, że w roku 1971 znalazł w ziemi „żelazną norę”, w której dostrzegł ciała chudych, czarnych, jednookich istot w „żelaznych ubiorach”. Nikt nie dał mu wiary, pomimo wyrażanej przez niego gotowości do pokazania swego odkrycia każdej zainteresowanej osobie. Niestety, od tamtego czasu myśliwy umarł.
Dopiero w roku 1979 z Jakucka wyruszyła poważna ekspedycja archeologiczna. Pomimo faktu posiadania przewodnika - starego osadnika, który w młodości widział „kotły” - ekspedycji nie udało się ich zlokalizować. Obszar, na którym miały się ponoć znajdować w ciągu lat zmienił się diametralnie. Szata roślinna zrobiła się tak gęsta, że widoczność ograniczona była do odległości 10 kroków, co sprawiało, że odkrycie czegokolwiek mogło być wyłącznie kwestią szczęścia.
Rosyjscy ufolodzy zasugerowali, że owe „kotły” stanowią pozostałość NOLi, rozbitych w katastrofie lub strąconych podczas jakiejś starożytnej podniebnej bitwy. Rosyjski badacz, Dr Walerij Uwarow, twierdzi natomiast niezachwianie, że są one połączone z jakąś stacją energetyczną, znajdującą się głęboko w ziemi i stanowią część tarczy, której zadaniem jest ochrona naszej planety przed niebezpieczeństwami z kosmosu. Według niego w bardzo odległych czasach zbudowali je obcy, a teraz funkcjonują one automatycznie i są odpowiedzialne za zestrzelenie w roku 1908 meteorytu tunguskiego, meteorytu znad rzeki Czulim w roku 1984, a w mniej odległych czasach - meteorytu znad rzeki Witim w roku 2002. Jak twierdzi, w obecnych czasach poziom promieniowania w okolicy znów się podnosi, a zwierzyna opuszcza lasy, jak gdyby przeczuwała jakieś nieuchronne wydarzenie.
W STRONĘ DOLINY
Mało znana i wciąż czekająca na rozwiązanie tajemnica jakuckiej Doliny Śmierci i jej „kotłów” bardzo mnie fascynowała. Czy były to naturalne formacje? Jeśli były sztuczne, to kto je wzniósł i w jakim celu? Dziwne choroby, na jakie zapadali ci, którzy znaleźli się w pobliżu „kotłów” sugerowałyby podwyższony poziom promieniowania. Trudno się dziwić, że tak niewielu ośmieliło się ich poszukiwać; brak konkretnych informacji oraz oddalenie regionu sprawiało także problemy. Jednakże przemierzenie straszliwej Doliny i odnalezienie zagadkowych metalicznych półkul zanim na dobre zapadną się głęboko pod ziemią z całą pewnością stanowiłoby sensację na skalę światową. Mój zespół nie wierzył w UFO, ani w czarne, jednookie istoty: naszym głównym celem było stwierdzenie, czy „kotły” rzeczywiście istnieją, a jeśli tak - to w których miejscach.
Naszym największym problemem było wymyślenie sposobu odnalezienia „kotłów” w olbrzymiej, niezmierzonej tajdze. Najlepsza informacja, którą dysponowaliśmy stanowiła mglistą wzmiankę o tym, że „kotły” położone są gdzieś wzdłuż wybrzeży rzeki Olgujdach, dopływu rzeki Wiliuj, w głębi tajgi. Nagle nie można było znaleźć żadnych naocznych świadków, którzy mogliby nas tam zaprowadzić. Ślepe przemieszczanie się lądem byłoby prostą drogą do niepowodzenia ekspedycji. Jednym rozsądnym rozwiązaniem było uzyskanie dostępu do widoku z lotu ptaka w takim okresie roku, kiedy roztopiły się już śniegi, a na drzewach nie pojawiły się jeszcze ograniczające widok liście. W ciągu godziny pilot mógł przebyć odległość, która na piechotę zajęłaby miesiąc. Mógł on przelecieć nad wybranym obszarem, dokonując na kamerze wideo rejestracji rozciągającego się pod nim krajobrazu w celu wykrycia wszelkich anomalii.
Niestety nie stać nas było na wynajem helikoptera; zaledwie jedna godzina lotu kosztowałaby 1500 USD. Jirka Zitka, nasz pilot, miał dojście do motolotni, lecz po długich rozważaniach odrzuciliśmy tę opcję. Zbyt trudno byłoby startować z takim urządzeniem w tak gęsto zalesionym obszarze, istniałyby też trudności z szybkim wylądowaniem w razie awarii czy niebezpieczeństwa. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na paralotnię - w praktyce napędzany silnikiem spadochron - który mógł startować i lądować na małym obszarze.
Nasz transport pozostawił nas pod mostem nad rzeką Ojguldach i skierował się pełną kurzu i pyłu drogą w stronę miasta Mirnyj. Siedziałem na wypchanym po brzegi ekspedycyjnym plecaku, zastanawiając się, w jaki sposób spenetrujemy tajgę, prowadząc poszukiwania na obu brzegach rzeki. Nie mogliśmy na własnych plecach nieść olbrzymiej masy sprzętu i zaopatrzenia na 14 dni pobytu. Nawet najlepiej wyposażony samochód terenowy nie byłby w stanie przedrzeć się przez tę pozbawioną szlaków dżunglę. Zamiast tego wybraliśmy najbardziej sprawdzoną metodę transportu, stosowaną w niedostępnych lasach - rzekę. Nadmuchaliśmy ponton, który wkrótce stał się naszym niezastąpionym towarzyszem, a cały nasz ekwipunek i zapasy włożyliśmy do drugiego, mniejszego pontonu.
Naszym przewodnikiem był Sława Pastuchow, materialista, który nie wierzył w legendy i który przybył tu z nami, by łowić ryby, polować i - co najważniejsze - pomóc nam przeżyć. Będąc doświadczonym myśliwym nawet on czuł się nieswojo, gdy przepływaliśmy przez niesamowitą, martwą krainę, pełną nagich i połamanych drzew. Wkrótce nas opuścił, oddalając się w pospiechu.
Mówią, że Dolina Śmierci to w istocie cały łańcuch nadrzecznych dolin. Aby dokonać eksploracji całego, liczącego 200 kilometrów odcinka rzeki, podzieliliśmy go na kilka krótszych odcinków. Przy każdym z nich zatrzymywaliśmy się na klika dni i jeśli pozwalały na to zarośnięte, bagniste brzegi, rozbijaliśmy obozy, z których wyruszaliśmy na ekspedycje.
Start paralotnią w tajdze nie należał do łatwych. Bieg sprintem z zachowaniem należytej uwagi, by nie potknąć się o nierówne bagniska pełne gigantycznych korzeni i ukrytych dziur, z ważącym 30 kilogramów ładunkiem na plecach, wymagał mocnych nóg. Nie mieliśmy wcześniejszego doświadczenia w lataniu paralotnią i dla Pavla Štepána, naszego drugiego pilota, sukces stanowił nie lada osiągnięcie atletyczne.
- Coś znalazłem! - wrzasnął do nas Pavel kilka sekund po wylądowaniu. - Widziałem dziwny okrąg - powiedział, wskazując na wschód od rzeki. Ciasnym kręgiem otoczyliśmy kamerę i odtworzyliśmy nagranie. Miał rację! W samym środku monotonnego krajobrazu znajdował się dziwny pierścień. Przy pomocy komputera, zdjęć tajgi oraz obrazów satelitarnych z Google Earth, udało nam się określić dokładne położenie dziwnego kręgu. Pełni radości, że oto pojawiła się perspektywa znalezienia naszego pierwszego „kotła”, otworzyliśmy butelkę wódki.
ZAPADNIĘTE KOTŁY
Mimo, iż był czerwiec, nocą zaskoczyły nas opady śniegu. Kiedy drugiego dnia śnieg nie topniał, straciliśmy cierpliwość i wyruszyliśmy w poszukiwaniu tajemniczego miejsca. Wspięliśmy się na niewielkie wzniesienie, dzierżąc w dłoni GPS i przedzierając przez pokryte śniegiem zarośla ku polanie na szczycie i stanęliśmy jak wryci. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy. Nie była to od tak dawna wyczekiwana, gładka, wystająca z ziemi półkula, lecz okrągły staw o średnicy około 50 metrów. W jego środku znajdował się okrągły pas ziemi o średnicy około 30 metrów. Nie wyglądało to na formację naturalną; był to pierścień ziemi z otworem w środku, także zalanym wodą.
Używając dwóch długich gałęzi w celu przetestowania gruntu pod sobą i upewnienia się, że nie stąpa po zdradliwych trzęsawiskach, Pavel śmiało zanurzył się w na wpół zamarzniętej wodzie, ubrany w specjalne rybackie buty z nogawkami i zaczął zmierzać w stronę ośnieżonego pierścienia. Pod śniegiem i cienką warstwą błota pręt uderzył w coś twardego. Czy był to tylko lód? Ostrożnie szedł dalej ku środkowi pierścienia, zatrzymując się nad centralnie położonym otworem. Mający niemal 3 metry długości pręt zniknął pod powierzchnią. Na czymże mógł stać Pavel? Jeśli półkula powstała z lodu, prąd dawno by go roztopił. Czy mógł to być gigantyczny „kocioł”, obecnie niemal całkowicie zapadnięty w zamarzniętej ziemi?
Śnieg zaczął topnieć i znów mieliśmy szczęście. Kilka kilometrów dalej w dół rzeki znaleźliśmy podobne miejsce. W idealnie okrągłym stawie, tym razem o średnicy zaledwie 10 metrów, znajdowała się gładka, masywna, gigantyczna i nieco przekrzywiona kopuła, pokryta warstwą mułu. Użyliśmy pręta jako sondy do sprawdzenia kształtu struktury, lecz niestety nie dysponowaliśmy sprzętem niezbędnym do jej odsłonięcia. Musielibyśmy odprowadzić całą wodę i usunąć muł - do tego jednak celu potrzebowaliśmy lepszego sprzętu i sponsorowanej ekspedycji.
Potem zaś, zupełnie nieoczekiwanie, zaskoczyły nas dziwne problemy zdrowotne, które pojawiły się po spędzeniu przez nas nocy w pobliżu zatopionego „kotła”. Następnego dnia ogarnęły mnie nagłe zawroty głowy, prowadzące do zemdlenia, całkowita utrata równowagi, trudności z oddychaniem i dreszcze… dokładnie tak, jak ostrzegały stare jakuckie legendy. Nie mogłem stać, straciłem wzrok i nie byłem w stanie niczego jeść czy pić. Kryzys trwał cały dzień, ponieważ nasze namioty przykryła kolejna warstwa śniegu, sypiącego wraz z kolejną nawałnicą. Po nadejściu mrozu i wiejącej z północy wichury byliśmy wszyscy przemoczeni. Było to tak, jak gdyby złowrogie demony tajgi sprzysięgły się przeciwko nam, intruzom. Ponieważ jednak tylko mnie dopadły takie objawy, nie obwinialiśmy za mój stan jakiegoś śladowego promieniowania z pradawnych czasów. Kiedy mój stan nie ulegał poprawie kolejnego dnia, weszliśmy na pokład pontonu i spędziliśmy całą noc i następny dzień dryfując z nurtem rzeki, co sił uciekając z Doliny Śmierci.
SKARBNICA GEOLOGICZNA
Choć nie odnaleźliśmy żadnych dowodów na istnienie legendarnych metalicznych „kotłów”, to jednak nie uciekaliśmy z Doliny Śmierci z całkowicie pustymi rękami. Odkryliśmy tam coś jeszcze, coś równie znaczącego - geody wypełnione rudą tytanu.
W trakcie naszych powietrznych poszukiwań „kotłów” znaleźliśmy inne jeszcze niezwykłe miejsce - idealnie okrągłe pole pełne rdzawobrązowych głazów, na którym zaczęła szaleć igła kompasu. Magnetyczna góra? Prawdopodobnie. Z geologicznego punktu widzenia cały ten region jest szczególny. Stąpaliśmy po twardych, wulkanicznych szczytach syberyjskich, powstałych w Archaiku. Miejscami szczyty poprzecinane są otworami, wypełnionymi osadami mineralnymi, tworzącymi diamenty. Największa kopalnia diamentów położona jest w mieście Mirnyj, regionalnym centrum, z którego wyruszyliśmy w naszą misję do tajgi.
Kiedy powróciliśmy do Pragi pokazaliśmy próbkę skały geologowi. Potwierdził, iż jest to magnetyt i ilmenit, rudy żelaza i tytanu. Powiedziano mi, że mógłbym sprzedać Rosjanom koordynaty owego pełnego anomalii magnetycznych miejsca za bardzo korzystną cenę. Relacje z naszej ekspedycji wywołały sporo poruszenia w rosyjskich mediach. Mówiono nawet, że przeraziła nas Dolina Śmierci, prawda natomiast jest taka, że brak finansowania stanowi prawdziwą przeszkodę w kontynuowaniu poszukiwań „kotłów”. Skontaktowaliśmy się już z dwoma zespołami badawczymi z miejscowości Mirnyj. Jeden z nich, pod kierownictwem Andrieja Jewtiejewa, weźmie ze sobą pompę w celu wydobycia wody ze środkowego malutkiego stawu, reszta zaś zostanie odkopana. Drugi zespół, kierowany przez Jurija Kriworuczko, prawdopodobnie wyruszy wiosną następnego [2008] roku.
Znamy niezwykłe formacje geologiczne, takie jak czapy żelaza, kule lawy, olbrzymie sferyczne konkrecje i geody. A może owiane legendą „kotły” stanowią nieznaną formację geologiczną? Opisy wewnętrznych spiralnych schodów, galerii i komnat mogły przecież zostać wymyślone przez przesądnych myśliwych i upiększone przez fantastów i ufologów, wydaje się jednak oczywistym, że syberyjska tajga skrywa olbrzymie bogactwo oraz wiele sekretów, w tym także dotyczących natury „kotłów” - niepokojącą zagadkę, wciąż czekającą na rozwiązanie.
---------------------------------
BIOGRAFIA AUTORA:
Od ponad 30 lat IVAN MACKERLE organizuje ekspedycje w odległe części świata, poszukując potworów i innych zagadek, a o niektórych z nich pisze w prasie czeskiej i zagranicznej. Następna w planach jest wyprawa w poszukiwaniu pterodaktyli w Papui-Nowej Gwinei oraz legendarna Agartha w Himalajach.
Tekst: Wojciech Bobilewicz Źródło:
Ivan Mackerle, Fortean Times, numer 230, grudzień 2007 r.