|
Całkiem niedawno, bo w połowie kwietnia 2002 pojawił się w Internecie robak komputerowy Klez-F. Wyposażony we własny "silnik" rozsyłania poczty działał niezależnie od programów pocztowych, takich, jak np. MS Outlook i rozprzestrzeniał się na wszystkie adresy e-mailowe zapisane w książce adresowej. Co mniej rozgarnięci użytkownicy Sieci mieli okazję uruchomić go sobie sami, gdyż był dołączony do e-maila o takiej mniej-więcej treści: "Dołączony program ma na celu zwalczanie wirusów Klez-E i Klez-F. Uruchom go i nie przejmuj się ewentualnym alarmem ze strony twojego programu antywirusowego, gdyż będzie miało miejsce naśladowanie działania wymienionych wirusów". Ten "robak" jest kuzynem słynnego Code Red, który był przeznaczony dla serwerów wyposażonych w oprogramowanie Microsoft IIS. Efektem jego działania było zablokowanie wielu serwerów rządowych w USA. Program ten posiadał dwie następne wersje, Code Red II i Code Red C, zawierający dodatkowo "konia trojańskiego", służącego do przejęcia całkowitej kontroli nad zakażonym komputerem.
Robak to program samopowielający się i nie potrzebujący programu, do którego musi się podczepić. Występuje w dwóch odmianach - tzw. łańcuszka św. Antoniego, czyli listu, który powielają sami właściciele komputerów, oraz fałszywego ostrzeżenia (zwykle przed nowym wirusem), które ludzie rozsyłają znajomym w dobrej wierze.
Koń trojański podszywa się pod jakiś program użytkowy, a w odpowiednich okolicznościach (np. danego dnia - np. 1 kwietnia - Prima Aprilis) uruchamia akcję niszczącą. Typowy koń trojański zaczyna działać w momencie, gdy tylko znajdzie się w komputerze, chyba, że mamy do czynienia z wersją z opóźnionym zapłonem (patrz wyżej). Wirusy makrowe są zamaskowane jako makropolecenia programów użytkowych, takich, jak np. MS Word. Przenoszą się ukryte w plikach tych programów i uaktywniają się w momencie uruchomienia zainfekowanego dokumentu. Tego rodzaju wirusem był słynny wirus Melissa, atakował dokumenty Worda, a jednocześnie samoczynnie rozsyłał się, wykorzystując książkę adresową programu MS Outlook. Swego czasu w środowisku komputerowców krążyła opinia, że MS Word ze względu na wielki stopień komplikacji samoczynnie generuje makra o charakterze wirusów.
Wirusy stowarzyszone były pisane dla rzadko obecnie używanego DOS-u. W tym systemie uruchomienie programu następuje w wyniku wpisania skróconej nazwy tego programu w linii poleceń. Zastosowanie dla wirusa takiej samej nazwy, tylko z innym, odpowiednio dobranym rozszerzeniem powoduje uruchomienie wirusa zamiast właściwego programu. Wirusy systemowe to już klasyka. Można się nimi zarazić w Internecie lub uruchamiając zainfekowaną dyskietkę. Dzielą się na wirusy plików wykonywalnych (*.EXE), powodujące zmiany w programach (zakłócenia działania lub np. pojawianie się napisów lub grafiki) oraz na wirusy sektora startowego dysku. Te z kolei przejmują kontrolę nad komputerem i powodują np. kasowanie zapisanych informacji.
Tyle - w największym skrócie - wydarzyło się w świecie wirusów komputerowych od 1980 r., kiedy to niemiecki student informatyki Fred Cohen w swej pracy dyplomowej ujął w ramy teoretyczne podstawy teorii tworzenia wirusów. Następnym krokiem był list dwóch Włochów (Cerrutti i Marocutti) do Scientific American, w którym opisywali próby stworzenia "programu samopowielającego" dla komputera Apple. Niedługo potem komputery stały się normalnym sprzętem domowym, a jak wiadomo, każde zjawisko występujące powszechnie stwarza rodzaj "niszy ekologicznej" dla powstania zjawisk pasożytniczych, żerujących na nim.
MAREK SELL, PREZES MkS
AKU: Poproszę na początek o parę słów o sobie, wykształceniu, zainteresowaniach, przebiegu kariery, przyczynach, które skłoniły pana do zajęcia się wirusami komputerowymi?
S: Komputerami jako takimi interesuję się od zamierzchłych czasów. Miałem to szczęście, że udało mi się dostać do międzyszkolnego kółka matematycznego, w moim rodzinnym Poznaniu, w liceum im. Dąbrówki. Nieco później Uniwersytet im. Adama Mickiewicza zorganizował zajęcia z programowania dla osób, które uważał za rokujące dobre perspektywy. W ten sposób miałem możliwość dosyć wczesnego zetknięcia się z komputerami. To były przecież czasy, gdy nie było jeszcze pecetów, tylko komputery typu mainframe, tak jak słynna Odra. Były one duże jak szafa i stały w klimatyzowanych pomieszczeniach, wobec czego można je było oglądać tylko przez szybę.
Stąd wzięły się moje zainteresowania, które ugruntowały się na studiach na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, na matematyce, na Wydziale Metod Numerycznych. To dało mi profesjonalne podstawy do tego, co robię teraz. Później dość szybko przeniosłem się do Warszawy, pracowałem w firmie Mera-System, tam robiłem różne dziwne programy, na ogół dość niskopoziomowe, a później przyszły pecety, którymi zacząłem się zajmować.
A: Co to znaczy "program niskopoziomowy"?
S: To jest rozszerzenie systemu operacyjnego. Dla chleba oczywiście robiło się i aplikacje, takie, jak na przykład oprogramowanie dla ZUS-u, które wraz z zespołem wykonałem własnymi rękami...
A: To oprogramowanie działało, w przeciwieństwie do tego, o czym słyszymy obecnie...
S: Działało, w każdym razie spełniało założenia, jakie przed nim postawiono. Ja maczałem ręce w oprogramowaniu dla oddziału ZUS w Ciechanowie. Jednak zawsze próbowałem pracować najniżej, jeśli chodzi o programy, czyli albo robić rozszerzenia systemu operacyjnego, albo stanowić rodzaj ogniwa pośredniego pomiędzy ludźmi, którzy pisali aplikacje, a tymi, którzy pisali systemy operacyjne. Wyglądało na to, że szerzej zainteresuję się sieciami komputerowymi, bo był to temat, który mnie wciągał, robiłem aplikacje na różne platformy, a w pewnym momencie dosięgło mnie nieszczęście, że złapałem wirusa. Gdy go złapałem, musiałem się nim z konieczności zainteresować. To były czasy, kiedy był jeden wirus, był na to jakiś program antywirusowy, który udało się ściągnąć bezpłatnie z sieci, a potem pojawił się drugi wirus no i okazało się, że na niego nie ma już programu. Potem okazało się, że to się ludziom spodobało i wykonałem pierwszą wersję komercyjną, którą sprzedałem w ilości sztuk jednej. Później wraz z firmą "UNIX", gdzie wtedy pracowałem, rozwinęliśmy marketing. Po prostu wysłało się kopie demonstracyjne do dużych firm z listy i wyglądało na to, że nie będzie żadnych zakupów, bo oferty zaczęliśmy rozsyłać w maju-czerwcu i nie było odzewu. Myśleliśmy, że wyrzuciliśmy pieniądze w błoto, gdy tymczasem po wakacjach otworzył się worek z zamówieniami. Było to spowodowane tym, że z zagranicy wrócili studenci, tradycyjnie z pirackim software'm w kieszeniach i z wirusami na tych programach. W tym momencie okazało się, że ten program jest potrzebny, szybko ruszyła sprzedaż. Oczywiście było również bardzo duże piractwo, które poza tym że zabierało mi mnóstwo pieniędzy, to jednak przyczyniało się do popularyzacji mojego programu. Bo program antywirusowy to jest coś w rodzaju antybiotyku stosowanego przeciwko chorobie.
A: Czy ma pan jakąś prywatną, osobistą definicję wirusa komputerowego?
S: To jest taka sama definicja, jak wirusa biologicznego. Wirus biologiczny jest to fragment łańcucha DNA, który się przemieszcza i ma zdolność wnikania do komórek i zagnieżdżania się tam. Po wniknięciu wirus przeprogramowuje tę komórkę i zmusza ją, żeby przestała robić to, co miała robić, tylko mnożyła tego wirusa w nieskończoność, aż do zagłady. Tak samo działa klasyczny wirus komputerowy, który nie jest samodzielnym programem, tylko fragmentem programu, który musi się przyczepić do innego programu i tworzy z nim nową całość, która replikuje wirusa. Obecnie powstały nowe wirusy, które atakują nie tyle programy, co komputer. Pojawiły się również wirusy sieciowe, dla których obiektem żerowania nie jest program, tylko sieć.
A: Produkował pan programy antywirusowe od początku istnienia pecetów, wyłapywał wirusy pisane przez polskich maniaków. Jak się zmieniło podejście do walki z wirusami?
S: Kiedyś wirusa można było zauważyć osobiście, programów było niewiele, było widać, że się zwiększa ich wielkość, można było zajrzeć do środka i zobaczyć komunikat w rodzaju "Hurra, hurra, zaraziłem ciebie, ha ha!", czy podobny. W tej chwili wirusy są coraz bardziej zaawansowane, co powoduje, że szansa na "ręczne" schwytanie takiego wirusa jest praktycznie zerowa.
A: Czy wciąż osobiście szuka pan recept na każdego wirusa? Bo był pan znany z tego, że mając nowego wirusa, sam zasiadał do komputera i rozpracowywał go. Czy też obecnie robią to pana pracownicy? S: Teraz to jest wielki zakres prac związanych z programem antywirusowym. Wirusy atakują wiele platform, nie tylko programy, jak kiedyś i to nie jest już praca dla jednego człowieka. W tej chwili mam zespół, choć sam zachowałem kawałek dla siebie - mianowicie wirusy dokumentów, nad którymi pracuję osobiście. Pozostali tworzą podzespoły, które zajmują się produkcją szczepionek na inne wirusy.
A: Ile osób pan zatrudnia i jakiej profesji? Czy to są matematycy, czy programiści, czy ludzie, którzy mają wrodzony talent?
S: Większość osób, które tu są ma wrodzony talent, bo przy naborze dokonuje się pewnej selekcji. Gdy się kogoś przyjmuje, to się sprawdza jego umiejętności, następnie przyjmuje na okres próbny, a później, gdy okazuje się, że nie spełnia pokładanych w nim nadziei, to się żegnamy. Wychodzę z założenia, że lepiej mieć dobrych ludzi, którym się dobrze płaci, niż kiepskich ludzi, którym się kiepsko płaci. Wydaje się, że za te same pieniądze można mieć więcej ludzi, którzy zrobią to samo, ale to nie jest to samo. Z zawodu większość moich pracowników to studenci informatyki. Są to ludzie bardzo młodzi. Kiedyś pracował u mnie jeden siedemnastolatek, w tej chwili najmłodszy ma dziewiętnaście lat.
A: Czy ten młody człowiek pracuje u pana nadal?
S: Nie, przeniósł się gdzieś indziej. Młodzi ludzie mają to do siebie, że muszą dojrzeć do życia i później okazuje się, w jakim kierunku zmierzają. Nie każdy dojrzewa do tego, żeby pracować w zespole.
A: A czy napotkał pan jakichś młodych geniuszy? Jak pan za młodu?
S: To nie jest kwestia bycia geniuszem, to jest raczej rzemiosło. Trzeba dobrze robić pewną robotę, która czasami jest odkrywcza, ale wcale nie za często.
A: Ale nie każdy rzemieślnik to Benvenuto Cellini...
S: A więc zatrudniam dobrych rzemieślników. Geniusze to jest dosyć specyficzna kategoria ludzi i z nimi się wręcz trudno pracuje. Zatrudniam około pięćdziesięciu ludzi, nad samym programem pracuje około trzydziestu. To jest duża grupa, która musi działać zespołowo, tu nie ma miejsca na występy solowe.
A: A na początku ile było osób?
S: Na początku byłem ja sam. Później to się rozrastało i dopiero wtedy program miał szansę się rozwinąć, gdy wziąłem wszystko pod swoje skrzydła. Bo przez pewien czas próbowałem współpracować z inną firmą, która miała mi zapewnić warunki, ale to nie to.
A: Czy obserwuje pan wzrost ilości wirusów?
S: Był okres w historii wirusów, kiedy wzrost ilości wirusów był wykładniczy, przyrost był niezwykle szybki. Istniało ryzyko, że sytuacja wymknie się spod kontroli i będzie to nie do opanowania. Po jakimś czasie okazało się, że zainteresowanie wirusami trochę spadło. Obecnie wzrost liczby wirusów ma charakter liniowy i można sobie z tym poradzić.
A: Czy rozwiązania prawne, czyli karanie osób upowszechniających wirusy ma wpływ na spadek liczby wirusów?
S: Gdyby takie rozwiązania były stosowane na przykład w Polsce, to by pomogły. Natomiast nie ma takich uregulowań prawnych. W ramach istniejącego prawa rozprzestrzenianie wirusów można by podciągnąć pod różne paragrafy, natomiast u nas nie ma praktyki ścigania wirusów. Taka praktyka istnieje w szeregu krajów, w których wirusomaniaków się łapie. Trudno ostatecznie powiedzieć, czy to skutkuje tym, że ilość produkowanych wirusów maleje - nie jestem tego za bardzo pewien. W Polsce ilość wytwarzanych wirusów wyraźnie zmalała, kiedy ludzie, którzy coś umieli, zaczęli mieć szansę na sprzedanie tej wiedzy w jakiejś pożytecznej dziedzinie. W tej chwili najwięcej wirusów produkują Amerykanie, jak zawsze zresztą, gdyż jest to związane z upowszechnieniem komputerów, ale Rosjanie starają się ich doścignąć. Tworzą wirusy w swych pozamykanych enklawach, gdzie, jak znamy to z przeszłości, chodziło się do pracy, żeby odsiedzieć te swoje osiem godzin, a jeśli ktoś ma do dyspozycji komputer, to z nudów może zrobić niejedno... Tak samo było w Bułgarii, gdyż Bułgaria bardzo wcześnie w ramach RWPG specjalizowała się w małych komputerach. Jako pierwsi wprowadzili je do szkół średnich, co poskutkowało wytworzeniem pewnej ilości wykształconych informatyków.
A: Ile jest prawdy w krążącej po Internecie historyjce, że słynnego bułgarskiego programistę odwiedziło dwóch Arabów, którzy chcieli mu zlecić sporządzenie wirusa do uszkodzenia systemów obronnych Izraela?
S: To jest mit. Po pierwsze, jak coś za ładnie wygląda pod kątem mediów, to na pewno nie jest prawdą. Po drugie, to wszystkie systemy obronne pracują na komputerach o bardzo obciętej funkcjonalności. Są to systemy, w których nie da się dograć nowego programu. Jeżeli mamy system zamknięty, który nie jest z niczym kompatybilny, napisanie wirusa na niego jest praktycznie niemożliwe. I odwrotnie. Jeśli tworzymy programy zgodne z kierunkiem rozwijanym przez Microsoft - kolejne, coraz bardziej wzbogacone, przyjazne dla użytkownika i coraz wygodniejsze w pracy wersje Windows, są one coraz mniej bezpieczne.
A: Zmieniła się technologia pecetów i wirusów. Najpierw były wirusy plików, potem makrowe, później podsektorów dyskietek, a obecnie przyczepiane do poczty elektronicznej. Jak postrzega pan nowe zagrożenia pojawiające się wraz z nowymi technologiami?
S: Jesteśmy obecnie na etapie, kiedy nowe kierunki rozwoju wirusów nie są do końca pewne i trudno je przewidywać. W tej chwili dominuje tendencja do łączenia wszystkiego ze wszystkim i będzie się ona pogłębiała. Wiadomo, że w ten sposób tworzą się nowe kanały przerzutowe.
A: Wirusy Internetu...
S: Albo takie, które się przez Internet przemieszczają. Kiedyś wirusy musiały polegać na człowieku - że człowiek nie zauważy wirusa, skopiuje na dyskietkę, zaniesie komuś itd... Jeśli pomyśleć, że tyle trzeba było zrobić, żeby wirus się przeniósł, to w ogóle aż dziwne, że mogły one się w ogóle mnożyć. Obecnie wirus wziął sprawy w swoje łapy, człowiek jest mu prawie w ogóle niepotrzebny. Wirus sam się rozmnaża i rozsyła na adresy z listy...
A: Scenariusz prawie jak z Lema - maszyny, które sobie nawzajem robią różne rzeczy bez udziału ludzi...
S: Na początku zeszłego roku mieliśmy serię wirusów, która atakowała serwer internetowy Microsoftu. One przemieszczały się same, przy czym nie było nigdzie ich twardej kopii, zainfekowanych plików. Przeszukiwały sieć w poszukiwaniu komputerów, następnie podsyłały wirusa, który umieszcza się w pamięci. Maszyny komunikujące się ze sobą, obserwujące siebie nawzajem, podsyłające sobie coś bez kontroli człowieka.
A: Co pan sądzi o opinii, że to firmy produkują wirusy, żeby zarabiać na programach antywirusowych? Czy takie działania mają miejsce?
S: Nie ma takiej potrzeby. Tych wirusów, które robią inni jest tak dużo, że jest to zupełnie niepotrzebne. Bo po co? Jaki byłby cel takiego działania? Wirusów jest tak dużo, że naprawdę nie potrzeba napędzać sobie koniunktury takimi działaniami, pomijając fakt, iż jest to mało etyczne. W tej chwili wirusów jest około 400 miesięcznie, a żeby mieć zapewnioną sprzedaż programów antywirusowych, wystarczyłoby ich dziesięć, a o ile mniej pracy by było? W zasadzie wystarczy jeden wirus, żeby się go bać i kupić nową wersję programu. Był co prawda przypadek wirusa napisanego w celu komercyjnym, ale napisał go... dziennikarz, zapewne w sezonie ogórkowym. Miał napisać artykuł, stworzył wirusa i go opisał, jednak wykryto go i przestał być dziennikarzem.
A: Czy był wirus, który zaimponował panu swoją technologią, czy odbył pan pojedynek typu Sherlock Holmes - profesor Moriarty?
S: Nie. Znakomita większość wirusów to są po prostu rzeczy wtórne, gdyż autorzy wirusów to z reguły programiści bardzo niskiego poziomu, wbrew temu, co głoszą media. Nie są to żadni demoniczni geniusze, to nieprawda. To są często bardzo młodzi ludzie. Śledziłem to w Polsce i okazało się, że są to z reguły uczniowie liceów, czasem szkół podstawowych, wśród studentów prawie się nie zdarzali.
A: Komputerowy ekwiwalent mazania sprayem po ścianach?
S: Tak, a poza tym mają różne dziwne motywy. Kiedyś pojawiła się seria wirusów z Ciechanowa, gdzie kilku chłopaków z liceum pisało wirusa ku czci panienki, która miała umówić się z najlepszym... Ludzie o niskich kwalifikacjach nie są w stanie napisać wirusa odkrywczego czy nawet nowego, najczęściej modyfikują wirusa istniejącego, zmieniając w nim kilka linijek. Większość z pojawiających się wirusów jest napisana w oparciu o jakiś pierwowzór, gdyż wirusowcy, tak jak i antywirusowcy są dosyć dobrze zorganizowani - mają swoje gazety internetowe, podsyłają sobie, co kto wymyśli, więc nie jest trudno dostać bazę, na podstawie której napisze się wirusa. Za to wirus zupełnie nowy pojawia się raz w roku.
A: A jakiś wirus który by pana chociaż zdziwił?
S: Czasami się zdarza sytuacja, że wirus zainfekuje coś w sposób zupełnie niespodziewany, ktoś coś wymyśli i trzeba nad tym popracować dłużej, ale jest to rzadkie. Na konferencjach antywirusowych antywirusowcy wymyślają, co jeszcze można by zrobić, starają się uprzedzić ewolucję wirusów. W związku z tym od dość dawna nie było zaskoczenia, takiej sytuacji, że pojawił się wirus działający w sposób zupełnie nieprzewidziany. Jeżeli założymy, że możliwy jest wirus działający tak i tak, to gdy się pojawi za pół roku, za rok czy za dwa lata, to będzie wiadomo, co z nim zrobić. Poza tym na pomysł nie tylko trzeba wpaść, ale i trzeba uruchomić. Wielu autorów wirusów boi się swoich własnych produktów, więc wypuszczają je nieprzetestowane. Z 50 000 znanych obiektów wirusopodobnych de facto działa mniej-więcej jedna piąta.
A: A co do hackerów, którzy porobili kariery w wielkich firmach, czy podobnie bywa z piszącymi wirusy?
S: To też jest kolejny wymysł mediów. Sam zetknąłem się z takimi zdarzeniami, że byli superautorzy wirusów czy hackerzy przychodzili na konferencje antywirusowe i przysięgali, że nie napisali ani jednego wirusa od pięciu lat i chcieli, żeby ktoś ich zatrudnił, na co dostawali odpowiedź typu "facet, idź sobie". Wielu ludziom wydaje się, że jak coś zrobią, to wszyscy ich poznają i docenią ich wiedzę. To nieprawda, to jest mit. Piszący wirusy to są z reguły ludzie o bardzo niskich kwalifikacjach, bo napisanie wirusa jest łatwiejsze, niż napisanie jakiegokolwiek pożytecznego programu, który będzie działał.
A: Czyli opowieści o geniuszach, którzy piszą wirusy, hackerach, którzy później robią systemy obronne wielkich firm, to są mity?
S: Zdecydowanie. Bo jest to kwestia psychologii. Jeśli się robi projekt dla wielkiej firmy, to trzeba napisać parę milionów linii kodów, a wtedy nie ma możliwości patrzenia ludziom na ręce. Jeżeli taki człowiek jest nieodpowiedzialny, a pisanie wirusów na to wskazuje, może z tego wyrosnąć, lub nie. W związku z tym ryzyko zatrudniania takiego człowieka jest bardzo wielkie. Były już takie sytuacje, że w kodzie ważnej aplikacji były poukrywane dowcipy, np. że pewnego dnia aplikacja przestawała działać, a straty z tym związane są gigantyczne. Jeśli więc się okaże, że w poważnej firmie software'owej pracował jakiś głupek, to straty finansowe i w image'u firmy są wręcz niewyobrażalne. W takiej sytuacji to, że taki nawrócony wirusomaniak jest nawet dobry ma mniejsze znaczenie od ryzyka, że coś mu odbije i spowoduje szkodę.
A: A co chciałby pan powiedzieć do wirusomaniaków?
S: Że jest dużo ciekawszych rzeczy do robienia, a poza tym robiąc coś takiego można sobie zapaskudzić całe przyszłe życie. Obecnie upowszechniający wirusy są śledzeni. To ma miejsce na przykład w Anglii, gdzie istnieje baza danych, czarna lista, na której są również Polacy. W związku z tym jest szansa, że w pięć czy dziesięć lat po wypuszczeniu wirusa ktoś będzie chciał pojechać do Anglii i zostanie zawrócony na granicy przez oficera imigracyjnego. Albo będzie chciał się zatrudnić w jakiejś firmie, sprawdzą jego dane i odrzucą ofertę. Jak wiadomo, Unia Europejska jednoczy się i bazy danych poszczególnych krajów wkrótce będą dostępne dla wszystkich jej członków. W związku z tym problemy można będzie mieć wszędzie, szczególnie z zatrudnieniem, gdyż, jak mówiłem, zatrudnienie kogoś, kto miał na koncie jakieś wyskoki, jest obarczone ogromnym ryzykiem.
A: Wirus może spowodować większe straty, niż obrobienie jednego sejfu...
S: Straty spowodowane przez wirusy, które podają Amerykanie, są brane z sufitu - na przykład ściągnięcie ekipy i dezynfekcja komputerów firmy nie kosztuje wiele, gdyż ekipa jest zatrudniana na stałą umowę i za konkretną akcję nie dostaje ani grosza. Oczywiście potencjalna groźba wirusów powoduje, że trzeba mieć taki zespół, ale w momencie infekcji koszty zasadniczo nie rosną. Jeśli wirus coś zniszczy, to firma jest sama sobie winna, bo nie przechowuje się wszystkiego w ogólnodostępnych zasobach, czyli można stracić ostatnie pół godziny roboty, nie więcej. W związku z tym za szczególnie duże straty powinien odpowiadać zarząd, a nie autor wirusa. Jest to kwestia pewnej polityki antywirusowej. Z wirusami nie walczy się kupując program antywirusowy, tylko tworząc odpowiednią politykę.
A: Jakie pan by proponował uregulowania prawne?
S: Tu nie ma co proponować, Unia wymusi na nas standaryzację przepisów. Na przykład Finlandia ma bardzo restrykcyjne prawo antywirusowe i sądzono, że to się rozpropaguje na całą Unię, więc pewnie dostaniemy coś takiego. Gorsze jest to, że w Polsce nie ma praktyki uznawania infekcji wirusem za przestępstwo. W Anglii od 10 lat ktoś, kto dostanie wirusa idzie na posterunek policji i zgłasza to, bo nie jest to prywatna sprawa - wypełnia się pewne formularze i nadaje sprawie bieg. W Polsce prawo nie radzi sobie z gorszymi rzeczami, a dopóki policja będzie w takim stanie, w jakim jest, żadne prawo nie pomoże.
A: Czyli jednak edukacja?
S: Tak, i to w wypadku tak dużej firmy, jak i indywidualnej osoby. Jeśli się dostanie dziwny list i uruchomi go, to znaczy, że ktoś chciał sam sobie zrobić krzywdę. To jest tak, jakby poszedł do kuchni, wbił sobie nóż w brzuch i narzekał, że jest nieszczęśliwy... Edukacja jest potrzebna, żeby użytkownik miał świadomość, że może sobie zrobić krzywdę. Program antywirusowy jest potrzebny wtedy, jak coś przecieknie - my się opieramy, aż wreszcie coś weszło do naszego systemu...
A: Dziękuję za rozmowę.
Z panem Markiem Sellem rozmawiała Anna Kwiecińska-Utkin