PIEKŁO ŚRODKA - Chiny a prawa człowieka, 10 lat później
Krzysztof Łoziński :: Książki :: 17 lutego 2005, 17:53
Krzysztof Łoziński
PIEKŁO ŚRODKA - Chiny a prawa człowieka
10 lat później
„The Hell of The Red Dynasty - China and Human Rights, Ten Years Later”
Copyright by Krzysztof Łoziński 2005
Autor wyraźnie zaznacza, iż fakt udostępnienia książki w Internecie nie oznacza, że prawo autorskie przestało obowiązywać. Rozpowszechnianie i powielanie książki bez zgody autora nadal jest zabronione.
Wydanie V (pierwsze internetowe)
Wydanie I - Helsińska Fundacja Praw Człowieka - 1994.
Wydanie II - Wydawnictwo Gdańskie - 1996
Wydanie III - Wydawnictwo „Arsenal”, Lwów, Ukraina - 1997 (w języku ukraińskim)
Wydanie IV - Wydawnictwo „Arsenal”, Lwów, Ukraina - 2001 (w języku ukraińskim)
PRZEDMOWA DO WYDANIA V
Jest to właściwie zupełnie nowa książka. Zmiany, jakie zaszły w Chinach w ciągu 10 lat, jakie upłynęły od pierwszego wydania, spowodowały konieczność radykalnego przeredagowania tekstu. Niestety nie są to zmiany na lepsze. Pojawiły się nowe zjawiska, takie jak prześladowania związku Falun Dafa, którym poświęciłem cały nowy rozdział. Znacznie większa jest też dziś wiedza na temat przebiegu wydarzeń na placu Tiananmen w Pekinie w czerwcu 1989 roku. Rozdział poświęcony temu wydarzeniu został więc znacznie rozbudowany.
Czy stan przestrzegania praw człowieka w Chinach przez te 10 lat poprawił się? Nie, jest tylko inaczej. Pod wieloma względami gorzej, pod nielicznymi lepiej.
Zapraszam do lektury.
Autor
WSTĘP
Materiał ten był początkowo opracowany na zamówienie „Gazety Wyborczej” jako artykuł prasowy. Jego fragmenty zostały opublikowane w „Gazecie” pod tym samym tytułem. W następnych miesiącach na podstawie zbieranych do tej publikacji wiadomości udało mi się opublikować kilka kolejnych artykułów. Całość materiału, jaki zebrałem, znacznie jednak przerosła rozmiary publikacji prasowych. Przerosła też moje wyobrażenie skala okrucieństwa władz chińskich oraz skala łamania praw człowieka w tym kraju.
Od pewnego czasu wśród dziennikarzy i polityków Zachodu daje się zauważyć fascynacja „chińską drogą reform”, czyli połączeniem autorytarnych rządów i dynamicznie rozwijającej się gospodarki. Fascynacja ta w dużym stopniu wynika z nieznajomości podstawowych realiów tego kraju i przenoszenia europejskich pojęć na całkowicie inną kulturę, strukturę państwa, sposób sprawowania władzy i system prawny. Bardzo często wiąże się z nią błędna interpretacja napływających z Chin informacji.
Wielokrotnie, gdy mówiłem o łamaniu praw człowieka w Chinach, spotykałem się z reakcją: „Tak było kiedyś, a teraz kraj się rozwija, żyje się coraz lepiej. Obozy, egzekucje, tortury to przeszłość, czasy Mao Zedonga.” Muszę z całą mocą podkreślić: Nie. To dzieje się teraz. Teraz dokonuje się publicznych egzekucji na stadionach, wyroki wydawane są przez „wiece walki klas”, miliony ludzi żyją i umierają w obozach koncentracyjnych, dokonuje się przymusowych aborcji i sterylizacji, a od skazańców pobiera się organy do przeszczepów jeszcze w czasie ich agonii.
Reformy gospodarcze, wprowadzane przez ekipę Deng Xiaopinga, wbrew wyobrażeniom Europejczyków, nie pociągają za sobą reform politycznych. W dziedzinie przestrzegania praw człowieka nie daje się zauważyć postępu. Nie nastąpiła demokratyzacja. Zmieniły się tylko niektóre formy terroru, ale nie jego natężenie i zasięg. Dyby zastąpiono stalowymi kajdankami, a bambusowy kij pałką elektryczną. Ścięcie głowy szablą zastąpił strzał z kałasznikowa w głowę lub serce. Czy jednak na tym polega postęp?
Jeden z najbardziej znanych chińskich dysydentów Harry Wu, założyciel Laogai Research Foundation, organizacji prowadzącej dokumentację zbrodni popełnianych w obozach koncentracyjnych zwanych laogai, tak opisuje sytuację w ChRL i stosunek do niej ludzi Zachodu:
Ustrój polityczny ChRL to dyktatorskie rządy jednej partii. Podstawowe środki, służące utrzymaniu tego „rewolucyjnego ustroju socjalistycznego”, to armia, policja, sądy i, przede wszystkim, obozy laogai (laogaidui), których władze komunistyczne potrzebują jak codziennej miski ryżu. KPCh stwierdza: „Laogai są ważnym elementem systemu bezpieczeństwa publicznego i jednym z narzędzi, którymi demokratyczna dyktatura ludu karze i reformuje kontrrewolucjonistów i innych przestępców”. [...] Przy pomocy pracy przymusowej i tak zwanej „reformy myśli” laogai niszczą fizycznie, psychicznie i duchowo [...]. Nie mamy prawa zapominać o milionach bezimiennych ofiar, ofiar bez twarzy, które zginęły w laogai. [...] Dlaczego więc demokratyczne rządy zadowalają się zabiegami o zwolnienie kilku dobrze znanych dysydentów, powstrzymując się od potępienia samych laogai? Powodów jest wiele, niektóre wiążą się z politycznymi implikacjami uznania faktu istnienia laogai i ich okrucieństw. Mówią: Tyle się w Chinach zmieniło. Mówią: Robi się dobre interesy, zarabia dużo pieniędzy. Tyle wydarzyło się nowego, ale i wiele nie zmieniło się wcale. Laogai brutalnie przypominają, że do prawdziwych zmian, zmian politycznych, jeszcze w Chinach daleko. (Wybór fragmentów K.Ł. Tłumaczył Adam Kozieł).
Wielu Europejczyków uważa, że terror i okrucieństwo wynikają z tradycji i cech narodowego charakteru Chińczyków. Nic bardziej błędnego. To, co opisuję w tej książce, jest samodzielnym dziełem komunistycznej władzy. Władzy całkowicie wyizolowanej ze społeczeństwa, powszechnie znienawidzonej i uważanej za uzurpatorską. Nie należy automatycznie przypisywać cech tej władzy całemu narodowi, który jest twórcą i dziedzicem jednej z najstarszych i największych kultur w historii, twórcą cywilizacji, która nieprzerwanie od ponad pięciu tysięcy lat aż do początku XIX wieku pod wieloma względami przewyższała zadufaną w sobie cywilizację europejską.
PLAC NIEBIAŃSKIEGO SPOKOJU
Zacznijmy od retrospekcji. W nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku armia chińska na rozkaz komunistycznych przywódców kraju, krwawo rozprawiła się z pokojowymi demonstracjami zwolenników demokratyzacji w Pekinie i kilku innych wielkich miastach Chin. Znamienne, że dziś z okazji rocznic tych wydarzeń prasa państw demokratycznych pisze tylko o Placu Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen), tak jakby w Szanghaju czy Kantonie nie lała się krew, jakby w Nankinie, Zhanchou i kto wie w ilu jeszcze miastach nie dokonywano taśmowych egzekucji, masowych aresztowań i powszechnie nie stosowano wyszukanych tortur. Liczby zabitych, rannych i skazanych w związku z tymi wydarzeniami objęte są w Chinach tajemnicą państwową. Nikt więc dokładnie ich nie zna. Ostrożne dane organizacji międzynarodowych (między innymi Amnesty International) mówią o pięciuset aresztowanych, z których dwustu dotychczas przebywa w więzieniu. Trzeba jednak pamiętać, że organizacje te podają tylko te informacje, co do których mają absolutną pewność. Wiąże się to z dążeniem do takiej wiarygodności, by rządy państw i ONZ traktowały informacje Amnesty jako pewne. Nie jest więc tak, że nie wiemy o większej liczbie represjonowanych. Nie możemy tylko przedstawić dowodów, bo władze chińskie skutecznie uniemożliwiają nam ich zebranie. Aby osoba represjonowana znalazła się w wykazie Amnesty, musi być znana z imienia i nazwiska; muszą także być szczegółowo znane źródła informacji na jej temat. Eliminuje to natychmiast wszelkie ofiary bezimienne, a takich jest zwykle najwięcej.
Na podstawie różnych źródeł, własnych obserwacji (byłem w Pekinie kilka dni przed tragedią) oraz rozmów z bezpośrednimi świadkami wydarzeń w Pekinie w dniu 4 czerwca 1989 r. podjąłem próbę oszacowania prawdopodobnej liczby zabitych, rannych i represjonowanych. Według mnie przedstawiają się one następująco:
Liczba zabitych, podawana przez różne źródła, waha się od kilkudziesięciu do ok. 15.000. Za najbardziej prawdopodobną uważam liczbę ok. 7.000 zabitych i ok. 25.000 rannych (trzeba pamiętać, że większość lżej rannych nie trafiła do szpitali w obawie przed aresztowaniem). Liczby te obejmują tylko zabitych i rannych w dniu 4 czerwca 1989 r. i dniach następnych (walki w Pekinie trwały 4 dni). Nie obejmują jednak osób straconych po procesach lub zabitych w aresztach i więzieniach w następnych dniach, miesiącach i latach. Według Fang Lizi - jednego z duchowych przywódców studentów z Tiananmen - w egzekucjach niejawnych, ciągnących się jeszcze długo po wydarzeniach, stracono ok. 20 tysięcy osób oraz oficjalnie 1051 osób w samym tylko 1991 roku. Pełna liczba ofiar masakry i późniejszych egzekucji może wynosić nawet 27 tysięcy osób! Liczby te byłyby znacznie większe, gdyby początkowy atak nastąpił w dzień, a nie w nocy, gdy liczba ludzi przebywających na placu Tiananmen była znacznie mniejsza. W dzień na placu o wymiarach 1000 na 600 metrów i przyległych ulicach przebywał gęsty tłum. Liczba demonstrantów, przeciwko którym użyto dużej liczby pojazdów bojowych (głównie czołgów T-72), mogła w samym blisko 15-milionowym Pekinie przekraczać 500 tysięcy. W całych Chinach w otwartych starciach z wojskiem i milicją wzięło udział ok. 2 milionów ludzi. W Pekinie „wymiana ognia” (dość jednostronna) z broni maszynowej trwała ok. 14 godzin, a przez następne 3 dni dochodziło jeszcze do mniejszych starć.
Zebrania dokładniejszych danych nie ułatwili niestety (z pewnymi wyjątkami) zagraniczni dziennikarze, którzy zamieszkali w Hotelu „Beijing”, a więc w ostatnim miejscu w Chinach, w którym można się czegoś o tym kraju dowiedzieć (za to jest się pod ścisłym nadzorem tamtejszej SB). Dlatego też większość stacji telewizyjnych pokazywała głównie chowających się przed obstrzałem hotelowych waluciarzy (współpracujących ze służbami bezpieczeństwa). Gdyby sławny incydent zatrzymania kolumny czołgów przez samotnego starszego mężczyznę nie zdarzył się na bulwarze Changan niemal na wprost Hotelu „Beijing”, to zapewne nikt by się o nim nie dowiedział. Człowiek ten został aresztowany za to, że nie zszedł z jezdni („za zakłócenie ruchu drogowego”) i skazany na karę śmierci, którą wykonano. Na szczęście w Pekinie przebywała znaczna liczba polskich przewalaczy” (osób prowadzących półlegalny handel zagraniczny), od których zdołałem się dowiedzieć znacznie więcej niż od korespondentów, mimo że większość z nich interesowała się bardziej zakupem bawełny i owerloków niż tym, co się działo.
Wszyscy moi rozmówcy mówili o nieprawdopodobnej brutalności sił represyjnych. Wielokrotnie strzelano z broni maszynowej i dział czołgowych wprost w tłum bez żadnego wyraźnego powodu. Strzelano do uciekających i nie broniących się. Zatrzymanych bito wyjątkowo brutalnie (nie tylko pałki, także kolby karabinów, kopanie w brzuch, krocze i twarz). Telewizja pokazywała sceny sądów. Podsądni prowadzeni z wykręconymi do tyłu rękami, z przygiętym karkiem. Liczne wyroki śmierci. Liczne wyroki po kilkanaście lat więzienia. Komunistyczna władza prezentowała całą swą brutalność jawnie, bez żenady, pokazowo.
Fang Lizi tak wspomina atak wojska na plac Tiananmen: „Największej rzezi dokonano przy pomniku Bohaterów Rewolucji. Ci, którzy byli lekko ranni lub ocaleli, chronili się za jego cokół. Żołnierze rzucali się za nimi, dźgając ich bagnetami, dobijając rannych i strzelając w tył głowy. Czołgi przejechały po ludziach, którzy schronili się w namiotach i szałasach. Zgnieciono ich na miazgę, którą potem trudno było żołnierzom zeskrobać z betonu”.
Według relacji innego świadka „złapanych demonstrantów żołnierze bili kolbami, żelaznymi prętami, kopali i dźgali bagnetami. Zmasakrowanych i okrwawionych wrzucali na ciężarówki. W przepełnionych aresztach bici, straszliwie stłoczeni, bez żadnej pomocy medycznej czekali kilka dni na sąd. Wielu umierało z ran. Przed sąd prowadzono ich z wykręconymi do tyłu rękami i zgiętym karkiem. W takiej upokarzającej pozycji wysłuchiwali wyroku. Najczęściej była to kara śmierci. Sceny sądów i egzekucji transmitowała telewizja.”
Według moich szacunków w całym kraju aresztowano kilkadziesiąt tysięcy osób, z których ok. 6.000 do dziś przebywa w więzieniach i obozach pracy, nie gorszych od stalinowskich czy hitlerowskich, z wyrokami przeważnie od 7 do 15 lat (są i tacy, których skazano na dożywocie). Trzeba pamiętać, że większość spraw nagłośnionych przez międzynarodową opinię publiczną, to przypadki intelektualistów i studentów. A przecież znaczną większość aresztowanych i skazanych stanowili zwykli ludzie, z którymi władza obchodziła się dużo brutalniej i którzy dla międzynarodowej opinii pozostają anonimowi.
Dopiero wiosną 1994 roku działającym w Nowym Jorku organizacjom Human Rights Watch Asia i Prawa Człowieka w Chinach (Human Rights in China) udało się zestawić listę 500 osób w wieku od 17 do 71 lat, aresztowanych w Pekinie po 4 czerwca 1989 roku. Z listy tej ok. 200 osób stale przebywa w więzieniach, a jest to lista bardzo niepełna.
W 1996 roku jeden z profesorów Uniwersytetu Pekińskiego wygłosił zadziwiające oświadczenie: „Działając za zgodą najwyższych władz partii i państwa podaję po raz pierwszy pełną liczbę ofiar kontrrewolucyjnych wystąpień na placu Tananmen w Pekinie. W ramach samego placu zginęło 931 osób, zaś 25 tysięcy zostało rannych. 540 osób rozstrzelano natychmiast po aresztowaniu”. To zadziwiające oświadczenie zostało niemal niezauważone przez prasę światową. W Polsce poinformował o nim tylko tygodnik „Wprost”.
Gdy pracowałem nad tą książką, w 1993 roku, na chwilę pozwolono mi obejrzeć zdjęcia satelitarne, wykonane przez satelity amerykańskie. Widać na nich plac Tiananmen usiany ciałami ludzi zabitych, a może rannych. W ramach samego placu analitycy CIA naliczyli podobno 1750 leżących ciał. Niestety zdjęć tych do dziś CIA nie odtajniła i nie ma możliwości ich publikacji.
W następnych latach służby specjalne ChRL przeprowadziły potężną operację dezinformacji na temat tego wydarzenia i liczby jego ofiar. Pojawiła się kłamliwa wersja, że na samym placu nikt nie zginął, bo wszyscy studenci wcześniej z niego wyszli. Powstały nawet w wielu krajach, obficie dotowane przez ambasady ChRL, „historyczne” książki i artykuły utrwalające tę wersję. Część takich publikacji powstała bez „sponsoringu”, a jedynie z naiwności autorów i wydawców.
Koniec Wielkiego Kłamstwa
W 2000 roku ujawniono na zachodzie tak zwane „Dokumenty Tiananmen” - wykradziony z Chin zbiór dokumentów odsłaniający przebieg procesu decyzyjnego, który doprowadził do masakry. Zbór ten jednak nie obejmuje samego przebiegu wydarzeń w Pekinie i jego skutków.
W 2002 roku, nakładem wydawnictwa „Magnum” ukazała się, po polsku, praca Gordona Thomasa pod tytułem „Zarzewie ognia - Chiny i kulisy ataku na Amerykę”. Znaczna część tej pracy poświęcona jest przebiegowi wydarzeń na placu Tiananmen w Pekinie, w tym masakrze studentów w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku. Autor ujawnia szereg, dotąd tajnych, dokumentów CIA, z których część dotyczy tego wydarzenia (w tym raportów tajnych agentów z Pekinu). Drugą podstawą jego opracowania jest 240 godzin nagranych zeznań 35 świadków i uczestników masakry (również od strony wojska), w tym poważnych reporterów zagranicznych, jak Lousie Branson z „Sunday Times”, Joanne Moore z „China Daily”, Barra Seitza z telewizji ABC, Melindy Liu z „Newsweeka”, Dana Rathera z telewizji CBS oraz całej trójki najważniejszych przywódców studenckiego buntu: Wuer Kaixi, Wang Dana i Chai Ling (koledzy dziennikarze, błagam: przestańcie w artykułach robić z Chai Ling mężczyznę - to kobieta).
Nowo ujawnione dokumenty i relacje są o tyle cenne, że po raz pierwszy można odtworzyć w miarę dokładnie przebieg wydarzeń tragicznej nocy (ujawnione wcześniej „Dokumenty Tiananmen” nie opisywały przebiegu masakry, a jedynie proces decyzyjny, który do niej doprowadził). Obalają też one ostatecznie Wielkie Kłamstwo, kolportowane odkąd Pekin starał się o przyznanie mu olimpiady, o tym, że wszyscy studenci opuścili plac przed atakiem wojska i w ramach samego placu nie było ofiar śmiertelnych. Wersja taka oparta była najczęściej na relacjach niejakiego Liu Xiaobo podającego się (niezgodnie z prawdą) za jednego z przywódców ruchu, który ponoć wyprowadził studentów z placu. Nie wiedzieć czemu spora grupa politologów i publicystów dawała wiarę jemu, a nie rzeczywistym przywódcom studentów (Wuer Kaixi, Wang Dan, Chai Ling) oraz wielu naocznym świadkom stanowczo tej wersji zaprzeczających. Liu Xiaobo to bardzo dziwna postać. Wiele się w jego życiorysie i relacjach nie zgadza. Przyjechał na plac Tananamen z USA tuż przed atakiem wojska. Podaje, że wynegocjował wyjście studentów z placu z dowódcą akcji wojska, idąc do niego w stronę gmachu Zgromadzenia Przedstwicieli Ludowych razem z Hou Dejianem przybyłym z Tajwanu w tym samym momencie, co Liu Xiaobo. Tymczasem Hou Dejian podaje (i potwierdzają to inni), że negocjował (i szedł) sam (podkreślam: sam, bez Liu Xiaobo) w pobliżu bramy Tiananmen, czyli w zupełnie innym miejscu (i kierunku). Kilka lat temu legenda głosiła, że Liu Xiaobo przebywa w chińskim więzieniu, podczas gdy mieszkał on spokojnie w USA. Nie chcę twierdzić, że Liu Xiaobo był agentem służb ChRL. Nie ma na to dowodów, ale z całą pewnością tworzy on swój mit bohatera, co uratował studentów, wyprowadzając ich z placu. Mit bardzo wygodny i dla niego i dla służb ChRL.
Obserwowałem, jak z roku na rok Wielkie Kłamstwo toruje sobie drogę w książkach i mediach, pomimo że dobitnie mu przeczy choćby bardzo bogata dokumentacja fotograficzna i filmowa. Motywacja Pekinu była oczywista: odebrać placowi Tiananmen znaczenie symbolu. Nie twierdzę, że wszyscy autorzy powielający tę wersję byli wobec Pekinu dyspozycyjni (choć są i tacy). U większości z nich przyczyną była niekompetencja i nabieranie się na licznie kolportowane przez służby specjalne ChRL fałszywe relacje fałszywych świadków.
Dokument CIA sporządzony 5 czerwca 89 r. w Pekinie: „[…]żołnierze strzelali do wszystkiego w zasięgu wzroku; ścigali ludzi aż do bocznych uliczek, żeby ich zabić. […] napadali na szpitale i odłączali rannych od urządzeń medycznych. [… było to] starannie zaplanowane działanie mające na celu zlikwidowanie możliwie jak największej liczby naocznych świadków. Polecenie władz, by uniemożliwić ucieczkę naocznym świadkom, wypełniono też na placu Tiananmen. Plac został szczelnie otoczony przez pojazdy wojskowe i żołnierzy, zanim rozpoczęła się rzeź. Chociaż relacje chińskiego rządu oraz nielicznych naocznych świadków wspominają o wynegocjowaniu odejścia studentów z placu, część studentów tam pozostała. […] wszyscy potencjalni naoczni świadkowie prawdopodobnie zginęli.”
Jednak z przytoczonych relacji wynika, że na placu Tiananmen ludzie masowo ginęli już na trzy godziny wcześniej przed wynegocjowanym wyjściem części studentów. Relacja Barra Steitza (4 czerwca, ok. godz. 1.30: „Stoję koło gmachu Zgromadzenia Ludowego. Teraz widzę, że wszystkie drzwi otwierają się i wysypują się z nich setki żołnierzy. Wszyscy są w hełmach i uzbrojeni. […] Z Changan właśnie skręcił na plac transporter opancerzony. Ludzie atakują go kijami […] słyszę jakiś inny dźwięk. Ktoś mówi, że to czołgi nadjeżdżające z zachodu aleją Changan.” Gdy Barr dobiega do styku placu z aleją Chnagan, relacjonuje o strzałach od strony gmachu Zgromadzenia Ludowego.
I dalej: „Czołgi. Nie widzę ile, ale dużo. […] Za nimi żołnierze. Maszerują w zdyscyplinowanych szeregach, ostrzeliwują z biodra budynki i uliczki. Po prostu ładują i strzelają, ładują i strzelają. Jakby strzelali do kaczek.” Obok Barra upadła kobieta z przestrzeloną głową. „Żołnierze w hełmach wybiegli przed linię czołgów, które toczyły się do przodu z rykiem silników. […] Teraz odgłosy strzałów były nieprzerwane. Na południowym krańcu placu błyskały pasma żółtego światła. Potem dowiedziałem się, że to pociski smugowe z broni maszynowej.”
Melinda Liu z „Newsweeka”, godzina 2.00: „Ciężka broń, karabiny maszynowe, a do tego terkot karabinów samoczynnych. […] Płoną pojazdy. Wszędzie leżą martwi lub ranni. […] Żołnierze z alei Changan nie przestają strzelać. Inni otwierają ogień z ciężarówek, które przejeżdżają przez plac, siejąc śmierć.”
Około godziny 4.30 piosenkarz Hou Dejian (a nie Liu Xiaobo) przekonał studentów i dowódcę wojska do tego, że studenci opuszczą plac pod warunkiem, że nie będzie się do nich strzelać. Wojsko przerywa ostrzał. Około 5.00 niewielki pochód studentów opuszcza plac w rejonie bramy Quanmen. Wielu jednak zostaje. Między 5.00 a 5.30 od strony placu Tiananmen dobiega największa kanonada, jaką słyszano w Pekinie. Tego faktu nie podaje cytowana książka, ale akurat tego faktu nie negują nawet zwolennicy tezy o tym, że na placu nikogo już nie było. Twierdzą tylko, że to wojsko strzelało do megafonów.
Ośmielę się zapytać: ile strzałów można oddać do megafonów, skoro ujawnione obecnie dokumenty podają skutki tej mniejszej, wcześniejszej kanonady - w 37 pekińskich szpitalach „do południa (4 czerwca) doliczono się 6,5 tysiąca rannych i 4 tysiące zabitych”? Wiadomo też, że wojsko wiele zwłok układało w stosy i paliło lub wywoziło helikopterami. Przestańcie panowie kłamać o strzałach do megafonów. Nawet żołnierz 27 armii nie zachowuje się nierocjonalnie - nie strzela do milczących megafonów, przez które już nikt niczego nie może nadawać.
Wersji o tym, że na palcu nikogo już nie było przeczą też powszechnie znane zdjęcia.
Walki w Pekinie trwały jeszcze cztery dni. Na pewno kosztowały życie kolejnych tysięcy ludzi.
Przebieg zbrodni
Dziś znamy już tak dużo relacji świadków i dokumentów, iż możemy dość dokładnie odtworzyć przebieg tragicznej nocy w Pekinie:
1. Prężenie muskułów
W nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku piechota 27 Armii wspomagana czołgami i transporterami opancerzonymi zaatakowała demonstrantów na placu Tiananmen i w innych częściach miasta.
Od pewnego czasu krążyły pogłoski o nadciągającym ataku. W wielu częściach miasta ludność wzniosła barykady. Główne arterie blokują wywrócone autobusy. Od 20 maja obowiązuje stan wyjątkowy. 27 armia przerzucana jest z Tybetu, gdzie dokonywała masakry mieszkańców Lhassy. Pekin otacza już szczelny kordon jednostek 38 armii. 3 czerwca, w nocy 5 tysięcy żołnierzy piechoty zmierza w kierunku centrum miasta. Tuż przed godziną 22, prowadzący ich samochód terenowy wpada w poślizg powodując wypadek (zabija 3 osoby) w dzielnicy Muxudi (daleko od centrum). Ludność pospiesznie wznosi barykady, które żołnierze starają się omijać. Żołnierze są bez broni i bez rozkazów. Tłum zatrzymuje ich. Podobny incydent zdarza się na zachodnim krańcu alei Changan. Tłum tryumfuje, nie wiedząc, że są to tylko działania kamuflażowe, mające ukryć prawdziwa operację. W tym samym czasie pancerne pułki 27 armii zajmują pozycje na obu krańcach Changan i na południu, na końcu głównej ulicy Pekinu - Quanmen. Około godziny 22.30, około 6 kilometrów na północ od Tiananmen, w szerokiej alei Andingmen, dochodzi do pierwszego drobnego starcia. Ciągle nie padają strzały, a tłum wydaje się być górą.
Korespondentka „Newsweeka”, Melinda Liu, notuje cytat z dzieła Sun Tzu „Sztuka wojny”: „Jeśli jesteś blisko stwarzaj pozory, że jesteś daleko. Podsuń wrogowi przynętę, żeby go zwabić, udaj nieporządek i wtedy uderz”. Wyjątkowo trafna uwaga. Te pozorne działania nieuzbrojonych rekrutów wyciągnęły ludzi z domów na ulicę. Całe miasto biegnie na pomoc swoim studentom. „Rebelię trzeba stłumić zdecydowanie” powiedział Deng Xiaoping, a później: „Na Placu Tiananemn nie może być ofiar” („Dokumenty Tiananmen”). Te zdania, wypowiedziane w specyficznym języku służb specjalnych, znaczą: „trzeba zabić jak najwięcej ludzi” i „na Tiananmen ma nie przeżyć żaden świadek”. W języku służb specjalnych nigdy nie mówi się „zabijcie świadków”, mówi się „nie może być ofiar”, a każdy oficer Ludowej Milicji Zbrojnej, Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, NKWD, KGB i polskiej „bezpieki” sam wie, co to znaczy i co ma robić. „Udano nieporządek” i wyciągnięto ludzi z bezpiecznych domów na ulice, by „rebelię stłumić zdecydowanie” - zabić jak najwięcej z nich.
W tym samym czasie wywiad brytyjski otrzymuje informację, że „dobrze uzbrojone oddziały w gmachu Zgromadzenia Ludowego i w tunelach pod miastem mogą liczyć już 20 tysięcy ludzi”. Oraz, że minister obrony Qin Jiwei agituje żołnierzy i oficerów na zachodnich krańcach miasta do „skutecznego wprowadzenia stanu wyjątkowego” (o godzinie 23.15, w nocy!!!) i „aby siły zbrojne okryły się chwałą”.
O godzinie 23.00 nagle otwiera się brama Zhongnanhai i wybiega z niej kilkuset milicjantów z ręcznymi miotaczami gazów łzawiących i pałkami. Dochodzi do starcia z tłumem. Na milicjantów lecą płyty z chodnika. Nagle milicja na komendę zawraca i znika z powrotem za bramą Zhongnanhai. Coraz większy tłum gromadzi się w alei Changan. Godzina 23.20 - około tysiąca żołnierzy z karabinami i w hełmach wypada z gmachu Zgromadzenia Ludowego na stronę Changan. Tłum, ok. 200 tysięcy ludzi rusza na nich. Żołnierze wycofują się do gmachu. „Badanie przeciwnika” - znowu celnie konstatuje Melinda Liu. Nie może wiedzieć, że wcześniej, o godzinie 22.30, agencja Xinhua nadała dziwny komunikat: „Wspaniała Armia Ludowo-Wyzwoleńcza cieszy się zaufaniem ludu. Swoimi wielkimi czynami okazała żarliwą miłość do stolicy, jej mieszkańców i wszystkich przestrzegających prawa studentów. Oficerowie i żołnierze jeszcze raz pokazali, że są armią swego ludu”. Dziesięć minut później analityk CIA Baker i dyrektor CIA George Tannet zawiadamiają prezydenta USA Georgea Busha: „w Pekinie rozpoczyna się akcja wojska”.
O godzinie 23.25 telewizja przerywa normalny program. Na ekranie pojawia się napis: „Kwatera Główna Dowództwa Stanu Wyjątkowego”. Anonimowy głos czyta: „Mieszkańcy Pekinu. […] Chuligani podsycają zamieszki. Na prośbę szerokich mas mieszkańców miasta wojsko podejmie zdecydowane i skuteczne kroki, aby rozprawić się z chuliganami. Nie będziemy im okazywać wyrozumiałości…”
O godzinie 23.30 w dzielnicy Muxudi, w alei Fuxing dowódca kompanii piechoty 27 armii, Tan Yaobang, odbiera radiowy rozkaz: „strzelajcie tak, żeby zabić”. Stojąc na platformie ciężarówki wydaje komendę: „krótkimi seriami, kierunek na wprost, ognia!”. Padają pierwsi zabici. Rozpoczęła się rzeź.
2. Rzeź
Tyraliera posuwa się strzelając aleją Fuxing. Za plecami żołnierzy pojawiają się czołgi. Obok 5 tysięcy żołnierzy piechoty, wsparte czołgami zdobywa kolejne barykady w alei Andingmen. Płoną pierwsze czołgi i transportery. Są już setki zabitych. Trwa opór, ale za atakującymi posuwa się kolejne 75 tysięcy piechoty i setki czołgów. Tłum uzbrojony w kamienie i butelki z benzyną przeciw działom czołgowym, karabinom maszynowym i karabinkom AK-47. O północy ruszają dwie kolejne kolumny. Od wschodu i zachodu po 10 tysięcy piechoty wspartej czołgami posuwa się koncentrycznie aleją Changan. Zdobywają teren w walce z tłumem. Zdobywają i niszczą kolejne barykady. Od południa, znacznie węższą ulicą Quanmen przecinającą cały Pekin w kierunku placu Tiananmen, posuwa się brygada komandosów wsparta czołgami. Oddział tysiąca żołnierzy strzegących rezydencji Deng Xiaopinga w centrum miasta strzela do wszystkich, którzy pojawią się w zasięgu ich broni. Nieszczęście chce, że bardzo wielu ludzi stara się uciec z centrum właśnie tędy.
Około 1.30 kolumny nadciągające przez Changan zbliżają się do placu. Za nimi zostały setki zwłok i tysiące rannych. Z gmachów Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych i Muzeum Historycznego wysypują się setki żołnierzy w hełmach i z bronią. Tworzą złożoną z trzech szeregów tyralierę. Pierwszy szereg leży, drugi klęczy, trzeci stoi. Wszyscy z bronią wycelowaną w plac. Kolejna tyraliera wybiega z bramy Zhongnanhai i od razu otwiera ogień. Zza jej pleców wyjeżdżają odkryte ciężarówki ze stojącymi żołnierzami, którzy jeżdżą przez plac i strzelają. Panuje ogromne zamieszanie. Wszędzie leżą zabici i ranni. O godzinie 2.00, pod południowy skraj placu, w pobliżu bramy Quanmen podchodzą komandosi i czołgi idące od południa. Pułapka jest zamknięta, plac otoczony zewsząd. Na Changan studenci próbują zatrzymać czołgi siadając na ziemi. Dostają się pod gąsienice.
Około 3 w nocy zaczyna się pojedynek na megafony. Z jednej strony, bezpośrednio dowodzący akcją, Qiao Shi: „Wybuchła poważna kontrrewolucyjna rebelia. Od kilku dni Armia Ludowo-Wyzwoleńcza była powstrzymywana. Teraz jednak należy bezwzględnie stłumić te kontrrewolucyjną rebelię”. Z drugiej strony, z centrum „dowodzenia” studentów na stopniach Pomnika Bohaterów Rewolucji, odpowiada mu Chai Ling: „Nie ma żadnej kontrrewolucji. Nie odstępujemy od zasad pokojowej demonstracji”. Od strony Zakazanego Miasta rusza powoli przez plac tyraliera żołnierzy prowadząc niemal ciągły ostrzał. Huk wystrzałów tłumi płynący z megafonów głos Chai Ling: „Jesteście naszymi braćmi. Obiecaliście, że nie użyjecie siły przeciw ludowi. Nie łamcie tej obietnicy!” Około 4.30 tajwański piosenkarz Hou Dejian Mówi przez megafon: „Odłóżcie broń” i zapowiada, że idzie negocjować z wojskiem. W chwilę później uzgadnia z oficerem politycznym dowództwa akcji przerwanie ognia. Mówi znów przez megafon do studentów: „Dowiedliście swego. Pokazaliście, że nie boicie się umrzeć. Teraz odejdźcie”. Studenci zaczynają gromadzić się wokół pomnika i formować pochód.
Nagle gaśnie światło. Studenci tracą łączność, jaką zapewniały im megafony. W całkowitych ciemnościach niewielki pochód kilku tysięcy studentów opuszcza plac w rejonie bramy Quanmen. Dziesięć lat później nastąpi cudowne ujawnienie się świadków, którzy „widzieli”, że na placu nikt nie został. Nic widzieć nie mogli. Panowały zupełne ciemności. Widok zasłaniały im też budynki bramy Quanmen, Mauzoleum Mao Zedonga i ogromny cokół Pomnika Bohaterów Rewolucji. Gigantycznych rozmiarów plac, który tylko od pomnika do Changan liczy ponad 800 metrów, usłany był namiotami, szałasami, budami, w których przez półtora miesiąca mieszkali demonstranci. Na placu z całą pewnością zostały jeszcze tysiące ludzi, w tym setki rannych, którzy uciec nie mogli. Dzieisęć lat później objaiwą się też relacje zachodnich korespondentów (bliżej nie wiadomo których). Ponoć 4 czerwca rano widzieli oni z okien Hotelu „Beijing”, że na placu Tiananmen nikogo już nie ma i nie widać też żadnych ciał. Tylko, że z okien hotelu „Beijing” nie widać palcu Tiananmen, bo zaslania go budynek Muzeum Historycznego. Widać zaledwie skrawek placu, tuż przy Chanagan, skrawek, na którym właściwie nic się nie działo.
Około piątej rano znów zapala się światło. Zresztą i tak robi się już jasno (jest czerwiec). Od strony bramy Tianamen rusza tyraliera wparta czołgami. Żołnierze strzelają krótkimi seriami do uciekających. Posuwająca się wolno tyraliera dobija rannych. Widać, że mają to przećwiczone: krótka seria, uderzenie bagnetem i jeszcze jedna seria w leżące ciało. Jeśli jeszcze ktoś się rusza, idący za tyralierą podoficerowie kopniakiem obracają ciało na plecy i z pistoletu strzelają w głowę. Krótkie postoje na wymianę magazynków.
Dwieście, może więcej, osób chroni się za barierki tarasów otaczających pomnik Bohaterów Rewolucji. Zostają otoczeni i systematycznie wymordowani. Seria, bagnet, seria. Oficerowie przechadzają się wśród leżących ciał. Dobijają jeszcze żyjących. Patrzy na to bezradnie coraz większy tłum mieszkańców Pekinu stłoczony w wylotach pobliskich ulic. Co pewien czas tłum rusza. Nowe serie z broni maszynowej i nowe ciała osuwają się na ziemię.
„[...] część (studentów) skupiła się przy pomniku Bohaterów Rewolucji, tworzy łańcuch, splata się rękami. [...] Wojsko zacieśnia krąg. `Nie strzelajcie! Nie chcemy z wami walczyć!' - krzyczą desperaci do tyraliery, która celuje w nich ze szturmowych karabinów AK-47.
Oficer wypalił w głowę jednemu z przywódców, próbującemu pertraktować. I natychmiast huragan ognia zmiótł pierwszy szereg `łotrów i kontrrewolucjonistów' - i drugi, złożony z samych dziewcząt, błagających o litość.
Od południa, od bramy Qian Men, rozlega się także straszliwa kanonada: do tych, którzy nie zdążyli uciec. Tutaj zdesperowany tłum broni się, rzuca kamienie i `koktaile Mołotowa'. Po paru sekundach ognia - nikt nie zostaje na nogach, walą się ranni i zabici.” (Wojciech Giełżyński „Mord na placu Tiananmen”)
Na pobliskich ulicach ogromny ruch. Na wózkach, rowerowych rikszach i na czym się da, młodzi ludzie wiozą do szpitali rannych kolegów. W drugą stronę mieszkańcy Pekinu biegną na pomoc swoim dzieciom. Tłum gęstnieje.
Wstaje dzień i walki rozlewają się na całe miasto. Tłum już nie jest bezbronny. Na czołgi i transportery lecą „koktaile Mołotowa”. Ludzie wyłapują pojedynczych żołnierzy i dokonują linczów. Wojsko atakuje uniwersytet. Dochodzi tam do jeszcze większej rzezi niż na Tiananmen. Na ulicach transportery opancerzone rozjeżdżają rowerzystów. Czołgowe CKM-y walą do wszystkiego co się rusza.
Na jednym z głównych skrzyżowań miasta, tuż pod ogromnym bilbordem przedstawiającym roześmianych ludzi wszystkich ras i narodowości ozdobionych napisem po chińsku i angielsku „Jedność, przyjaźń, postęp”, pocisk z czołgowego działa trafia w wypełniony ludźmi autobus. „Kawałki ciał zabitych wylatywały we wszystkie strony. Ciężko ranni czołgali się po jezdni. Inni uciekali. Skosiła ich seria. I wtedy tłum się rzucił na czołg. Ze wszystkich stron na raz. Wyciągnęli załogę. Żołnierzy wdeptali w ziemię, a dowódcę powiesili na wraku autobusu na pętli z kabla” (relacja jednego z polskich turystów). Autobus palił się. Kilka godzin później jego spalony wrak ze zwęglonymi zwłokami powieszonego żołnierza sfotografował reporter Jonthon Annels.
Straszne sceny rozgrywają się w szpitalach. Szpitale żadnego miasta nie są w stanie udzielić pomocy kilkudziesięciu tysiącom rannych. Zwożeni na rikszach i wózkach krwawiący ludzie umierają na korytarzach i schodach.
„Nasza koleżanka, Polka, była od kilku dni w szpitalu. Czwartego czerwca udało jej się zadzwonić do hotelu. Krzyczała histerycznie: `Zabierzcie mnie, zabierzcie mnie z tego piekła!' Pojechaliśmy po nią. Wszędzie był okropny smród krwi, kału, moczu, wszystkiego, co wylewa się z martwego człowieka. W korytarzach leżały stosy zwłok, w których przewracali ludzie szukający swoich bliskich. Po podłodze płynęła krew zmieszana z moczem. Trudno było iść, bo buty się w tym ślizgały” (relacja polskiego turysty).
„Ze szpitala Fuxing doniesienia o dantejskich scenach. Na korytarzach zwały trupów: ludzie przewracają je, szukają swoich. Jakaś matka znalazła. Szloch - i nagle zimne oczy. Podchodzi do fotoreportera: `Pokaż światu tego dobrego chłopca, on zginął za Chiny'. Lekarz pokazuje innego, ze związanymi z tyłu rękami. Tego zabili z zimną krwią.” (W. Giełżyński „Mord na placu Tiananmen”)
Ostatni człowiek na Tiananmen
4 czerwca, pierwszego dnia walk, zachodnie stacje telewizyjne pokazują głównie waluciarzy sprzed Hotelu Beijing kryjących się przed ostrzałem. Ekipy telewizyjne, które zamieszkały głównie w tym hotelu (kto o zdrowych zmysłach w nim mieszka??!!), znalazły się w pułapce. Bulwar Changan, który „wygląda, jakby przeszedł tędy tajfun” (W. Giełżyński), jest pod ciągłym ostrzałem. Czołgiści walą z KM-ów po oknach hotelu. Tylko niewielu zagranicznych operatorów telewizyjnych porusza się po mieście.
Po latach od tych wydarzeń wiem, że na drugi dzień, 5 czerwca, wojsko dostało rozkaz nie strzelać na krótkim odcinku Changan, tuż obok Hotelu Beijing. Prawdopodobnie ktoś we władzach obawiał się skutków politycznych przypadkowego zastrzelenia jakiegoś cudzoziemca. Wtedy, przed piętnastu laty, nikt w Pekinie o tym nie wiedział i tą strefę pokoju interpretowano całkiem opatrznie.
Kilka czołgów ustawiło się na wiadukcie z działami zwróconymi na zachód, bo tam jest strefa, która mają ryglować ogniem. W mieście bucha plotka: 27-ma przygotowuje się do obrony, nadciąga rzekomo zbawcza 38 Armia. Rzeczywiście ze wschodu bulwarem Changan nadciąga wielka kolumna czołgów. Na wysokości Friendship Store (sklepu dla cudzoziemców, w którym nikt przy zdrowych zmysłach nie kupuje) i dalej, przy bazarku, na którym Polacy zwykle wymieniali dolary na yuany, ludzie patrzą na nadciągające czołgi. „38-ma nadchodzi!” Niektórzy nieśmiało machają rękami. I nagle, koniec złudzeń. Długa seria z KM-u wali w tłum.
Miasto kipi od plotek. Udzielają się one zagranicznym korespondentom i dyplomatom. Krążą fantastyczne wieści o ruchach wojsk i jeszcze bardziej fantastyczne interpretacje tych wieści. Badając spokojnie po latach przebieg tych zdarzeń trzeba stwierdzić: to była rutynowa wymiana załóg na pierwszej linii. Wycofywano pododdziały będące już ponad dobę w walce i zastępowano je wypoczętymi. Wszystko w ramach tej samej 27 Armii. Żadnych innych ruchów wojsk w rzeczywistości nie było. Rzekomo zbawcza 38 armia szczelnym pierścieniem otaczała miasto i pilnowała, by z piekła nikt nie uciekł.
I oto w czasie tej wymiany załóg dochodzi do symbolicznego incydentu, który później obie strony konfliktu będą interpretować odmiennie. W strefie ciszy przed Hotelem Beijing samotny mężczyzna staje na drodze czołgom. Nie mógł tego zrobić w bardziej pokazowym miejscu. Zostaje sfilmowany przez kilka stacji telewizyjnych i sfotografowany przez kilkunastu reporterów. Zdjęcie „człowieka przed czołgami” obiega cały świat.
Niewątpliwie ten samotny mężczyzna wykazał się nieprawdopodobną odwagą. Niewątpliwie jego czyn miał wyjątkowo czytelny przekaz: przeciwstawienie racji moralnej tępej sile. Na tym jednak kończą się fakty i zaczyna dwustronna mitologia.
Agencje komentują: samotny człowiek zatrzymał czołgi jadące na plac Tiananmen. Wielu szlachetnych ludzi z całego świata podaje przykład jego czynu, jako tego, że racja moralna zwycięża siłę. Czołgiści nie zabili go, bo według tej interpretacji, ruszyło ich sumienie... W rzeczywistości były to czołgi wycofywane z placu Tiananmen. Te same załogi jeszcze kilka godzin wcześniej miażdżyły gąsienicami bezbronnych ludzi. Ci sami żołnierze przez cały poprzedni dzień zajęci byli mordowaniem. To, co ich wstrzymało, to nie był odruch sumienia tylko rozkaz nie mordowania w bezpośrednim zasięgu większości zachodnich kamer i obiektywów. Oczywiście desperat o tym rozkazie nie mógł wiedzieć, ani ten, co rozkaz wydał, nie mógł wiedzieć, że spowoduje pośrednio narodzenie legendy i zdjęcia symbolu. Ludzi po prostu rozjechanych przez czołgi (nawet te same) były setki i ich zdjęć też. Do rangi symbolu jednak nie urosły.
Dalszy ciąg legendy dopisuje nieco później telewizja pekińska. Pokazuje zdjęcie „człowieka przed czołgami” i jego „proces”: w celi więziennej trzech sędziów w mundurach, naprzeciwko na kuble na fekalia zwanym w Chinach „matong”, a w polskich więzieniach „bombą” - oskarżony (skąd my znamy takie „procesy”?). Zapada wyrok: kara śmierci „za zakłócenie ruchu drogowego”. I komentarz spikera: „gdyby nasi dzielni żołnierze chcieli strzelać, ten łotr nie mógłby żyć” (to było na etapie, gdy władze twierdziły jeszcze, że wśród cywilów nie było żadnych ofiar, i żadna broń ani żadne czołgi nie zostały użyte). Ten komentarz, o dobrotliwości czołgistów i łotrostwie desperata, powtarza do dziś propaganda ChRL oraz przynajmniej część polskich sinologów (sam słyszałem).
W telewizji trwa makabryczny serial: procesy, procesy, procesy i egzekucje. Spiker powtarza niemal jak katarynka: kara śmierci, kara śmierci... „[...] oskarżeni łamali prawa stanu wojennego, niszczyli pojazdy wojskowe, atakowali żołnierzy i milicjantów. Za działalność kontrrewolucyjną, niszczenie majątku państwowego i zakłócenie ruchu drogowego Sąd Ludowy Miasta Szanghaj skazuje (tu trzy nazwiska) na karę śmierci. Wyrok zostanie natychmiast wykonany.” Mało kto wówczas zwrócił uwagę na skład osobowy Komitetu Polityczno Prawnego, który zatwierdził ten wyrok. Zasiadał w nim mało wówczas znany burmistrz Szanghaju Jiang Zemin dyskretnie kreowany na ulubieńca ludu, który rzekomo nie dopuścił w swoim mieście do masakry podobnej jak w Pekinie.
Pacyfikacją Lhassy w Tybecie, którą 27 armia musiała przerwać, by jechać na Pekin, kierował obecny prezydent Chin Hu Jintao. Do wydania rozkazu strzelania do studentów przyznał się publicznie premier Li Peng, ale wiadomo, że naprawdę rozkaz ten wydał Deng Xiaoping. Bezpośrednio dowodził akcją generał Qiao Shi. To on wydał rozkaz: „strzelajcie tak, żeby zabić”. Z ramienia rządu akcję nadzorował minister obrony Qin Jiwei.
W akcji brało udział ok. 100 tys. żołnierzy wspieranych przez ok. 2 tys. czołgów i transporterów opancerzonych. Straty po stronie wojska nie są znane. Wiadomo jedynie, że zniszczone zostało ok. 600 pojazdów wojskowych.
KARA ŚMIERCI
Władze Chin stosują karę śmierci znacznie częściej niż władze innych krajów. Do niedawna uważano, że w Chinach wykonuje się co najmniej dwie trzecie wyroków śmierci na świecie (według danych Amnesty International 63%, ale nie można było wykluczyć, że znacznie więcej). Wszelkie dane na temat wyroków śmierci oraz egzekucji stanowią w Chinach tajemnicę państwową. Według informacji, które dotarły na Zachód, w 1992 roku wydano co najmniej 1891 wyroków. W 1994 roku Amnesty International odnotowała 2496 wyroków śmierci oraz 1791 egzekucji.
10 lat temu napisałem: „Dane te są niepełne i prawdziwa liczba może być nawet dziesięciokrotnie wyższa. Pewną przesłanką pozwalającą sądzić, że oficjalne dane są znacznie zaniżone, jest porównanie ich z innymi danymi publikowanymi przez te same władze. Kłamstwo ma to do siebie, że trudno w nim zachować konsekwencję. Jeśli zestawimy ze sobą informacje, że egzekucji dokonuje się w 1500 zakładach karnych, z informacją, że w zakładach tych ma miejsce przeciętnie siedem straceń rocznie, to otrzymamy liczbę 10500 egzekucji, co stanowi nie 63%, ale 90,4% wyroków śmierci na świecie. Ale i ta liczba może być zaniżona, jeśli zestawimy ją z informacją, że w 1993 roku Chiny sprzedały do celów przeszczepów 1500 nerek pobranych od straconych skazańców.”
Za te słowa spotkałem się z ostrą krytyką ze strony polskiego środowiska sinologicznego. Tymczasem okazało się, że moje przypuszczenia były trafne. Ale nie uprzedzajmy faktów. W kolejnych latach oficjalna liczba wyroków śmierci w ChRL stale rosła osiągając w 1996 roku 6100, co stanowiło wówczas 85,8 procenta wszystkich wyroków śmierci na świecie. W następnych latach liczby oficjalne oscylowały w okolicy 2 tysięcy wyroków śmierci rocznie, a na moją głowę sypały się gromy za uparte twierdzenie, że są znacznie zaniżone. Aż tu nagle, na początku 2004 roku, dwaj członkowie Komitetu centralnego KPCh podali w czasie publicznej debaty, że w Chinach wykonuje się „ponad 10 tysięcy egzekucji rocznie”. Mało tego, przyznali, że stan taki trwa od około 30 lat, zaś wcześniej było dużo więcej, oraz że obecnie powodem tak dużej liczby egzekucji jest zapotrzebowanie „handlowe” na organy do przeszczepów.
Jeszcze raz potwierdziła się stara zasada, że na temat zbrodni komunistów nie można podać liczby tak dużej, by po latach nie okazało się, że i tak była zaniżona. Tak więc dziś wiemy, że w ChRL wykonuje się ponad 97 procent wyroków śmierci na świecie. Wiemy już, że „ponad 10 tysięcy”, ale nie wiemy o ile „ponad”.
Jest swoistym paradoksem, że międzynarodowe akcje podejmowane z pobudek humanitarnych, jak Międzynarodowy Dzień Walki z Narkomanią, w Państwie Środka stają się pretekstem do znacznego zwiększenia liczby egzekucji i wyroków śmierci w ramach „ostrzeżenia” dla potencjalnych przestępców. Pretekstem takim są też święta państwowe, a nawet Nowy Rok. Na przykład podczas przygotowań do święta narodowego przypadającego 1 października, w 1993 roku tylko we wrześniu skazano i stracono 570 osób.
Okazją do ferowania wyroków śmierci bywają też przygotowania do międzynarodowych imprez lub wizyt zagranicznych gości. W czasie międzynarodowej konferencji na temat praw kobiet, jaka odbyła się w Pekinie, część obrad przeniesiono do położonego 50 km dalej miasteczka. W ramach przygotowań „profilaktycznie” rozstrzelano tam 18 osób. Kolejne 8 egzekucji wykonano parę lat później w ramach przygotowań do wizyty prezydenta USA, Billa Clintona, w Xian.
Karę śmierci wymierza się nie tylko za ciężkie przestępstwa, ale także za takie, jak np. kradzież. Jeżeli sądzony trafi na jakąś prowadzoną właśnie akcję „ostrzegawczą”, na przykład z okazji pierwszego maja lub urodzin szefa partii, to może zostać stracony za przestępstwo, które w innych krajach karane jest co najwyżej grzywną. Jest to o tyle niepokojące, że rzetelność śledztwa i procesu w Chinach pozostawia wiele do życzenia. Można więc zostać skazanym na śmierć na podstawie zeznań wymuszonych torturami. Według wielu doniesień oficerowie milicji nagminnie stosują zasadę „głowa jest - paragraf się znajdzie”. Najpierw dokonuje się aresztowania, a potem za pomocą tortur uzyskuje informacje, pozwalające na uzasadnienie aresztowania. Przy takiej „technice” łatwo może dojść do egzekucji osób niewinnych.
W Chinach kara śmierci może być zasądzona za jedną trzecią przestępstw wymienionych w kodeksie karnym. W prawie procesowym nie zakłada się niewinności oskarżonego, co praktycznie oznacza, że wina nie musi być udowodniona (kilka lat temu pojawiły się doniesienia, że w Chinach wprowadzono zasadę domniemania niewinności, ale jest to nieprawda; kwestię tę wyjaśnię później), a przyznanie się do winy jest ciągle traktowane jako jeden z głównych dowodów (przy stosowaniu tortur w śledztwie). Tylko w niewielu wypadkach oskarżony może skorzystać z pomocy obrońcy, a i wtedy obrońcy mają bardzo ograniczone pole działania. Mają ograniczony dostęp do akt sprawy oraz ograniczone prawo do zadawania pytań świadkom. Obrońcy nie wolno dyskutować z argumentami oskarżenia. Może jedynie prosić o łagodniejszy wyrok. Takie rzeczy jak wielokrotne apelacje nawet nie przychodzą nikomu do głowy. Obrońca występujący w procesie politycznym musi pamiętać, że tak naprawdę wyroki zapadają gdzie indziej, bo niezawisłość sądów jest fikcją, i że nie może za bardzo się „wychylać”, bo łatwo mógłby podzielić los oskarżonego. Według niektórych doniesień bywają obrońcy, którzy wykazując się lojalnością wobec władzy, mogą być gorsi od prokuratorów.
Zabijanie odbywa się taśmowo. Skazani klęczą w szeregu z rękami skrępowanymi na plecach. Za więzy wkłada się wystające na metr ponad głowę deski z nazwiskiem i krótkim opisem przestępstwa. Kat zabija strzałami w tył głowy. Skazanemu nie oszczędza się żadnego okrucieństwa. Widzi on zbliżającego się kata, widzi jak kolejno umierają jego poprzednicy. W celi śmierci skazani przetrzymywani są cały czas w kajdanach na rękach i nogach, nieraz miesiącami.
Często przed egzekucją skazani muszą brać udział w pokazowej imprezie zwanej „wiecem egzekucyjnym”: wystawiani są na widok publiczny, lżeni i poniżani na oczach tłumu. Widzami tych wieców często są dzieci, nieraz przyprowadzane całymi klasami ze szkoły. Wiec najczęściej kończy się „paradą egzekucyjną”. Skazani wiezieni są pod eskortą na egzekucję w odkrytych ciężarówkach. Mimo że imprezy takie nawet w komunistycznym prawie chińskim są nielegalne, władze specjalnie się z nimi nie kryją. Zdjęcia „wieców”, „parad” i egzekucji eksponowane są w gablotach i publikowane w lokalnej prasie. Mam przed sobą zdjęcie z „parady egzekucyjnej”, która odbyła się w Czengdu pod koniec 1992 roku. Środkiem jednej z głównych ulic miasta uroczyście sunie kawalkada kilkunastu ciężarówek, wiozących ludzi na śmierć.
Nierzadko egzekucje kilkudziesięciu skazanych odbywają się bezpośrednio po wiecu egzekucyjnym, na stadionie, w obecności zgromadzonego tłumu.
Nieznana pozostaje liczba politycznych skrytobójstw. Publiczną tajemnicą jest działalność „nieznanych sprawców” na państwowym etacie, którzy zawsze mogą spowodować, że ktoś „zniknie” lub „wykąpie się w rzece w betonowych butach”. Większość Chińczyków, przebywających na emigracji, groźbę „zniknięcia” kogoś z rodziny w razie swego „nieprawomyślnego zachowania” traktuje bardzo poważnie.
Osobną kwestią jest mordowanie więźniów bez żadnego wyroku. Według informacji napływających z Tybetu, zabijano tam więźniów dla poprawienia statystyki, „by utrzymać ich liczbę w rozsądnych granicach”.
HANDEL LUDZKIM MIĘSEM
Jest to temat, który początkowo zamierzałem pominąć, gdyż informacje te wydały mi się nieprawdopodobne. Wygląda jednak na to, że nie ma takiej zbrodni, której nie mogliby się dopuścić komuniści. Potwierdzenie przyszło ze strony Human Rights Watch - organizacji bardzo dbającej o swą wiarygodność i nie podającej informacji dokładnie nie sprawdzonych.
Chodzi o pobieranie organów do przeszczepów od osób skazanych na śmierć i sprzedawanie ich zagranicznym klinikom. Według posiadanych przeze mnie informacji, egzekucje wykonywane są w taki sposób, by w momencie pobierania organów, skazany jeszcze żył (Ze względu na potrzeby transplantologii zmieniono nawet metodę egzekucji. Skazańcy, od których mają być pobrane rogówki, zabijani są strzałem w serce, a nie w głowę.). Jeszcze przed egzekucją jest on przygotowywany do roli dawcy, co dostarcza mu dodatkowych cierpień. Przygotowanie to polega na przykład na wykonaniu kilku niezwykle bolesnych zastrzyków. Docierają też informacje o dokonywaniu egzekucji poprzez pobranie organu niezbędnego do życia, na przykład serca. Oznacza to, że zupełnie zdrowego człowieka poddaje się operacji usunięcia serca, sprzedawanego następnie dla celów przeszczepu, co staje się bezpośrednią przyczyną jego śmierci. Oznacza to, że traktuje się człowieka jako obiekt, składający się z towaru handlowego (serca lub innego organu) i pooperacyjnego odpadu, czyli reszty.
Jeśli zestawić tę informację z całością wiedzy na temat działania chińskiego wymiaru sprawiedliwości i dyspozycyjnością sądów, to można obawiać się, że jedynym powodem skazania kogoś na śmierć może być zgodność immunologiczna jego tkanek z zamówieniem którejś z zagranicznych klinik.
Do jeszcze bardziej koszmarnych wniosków można dojść, zestawiając to z informacją o wykorzystywaniu do doświadczeń medycznych porzuconych lub osieroconych noworodków (o tym dalej).
Według docierających informacji, nikt nie przejmuje się takimi „szczegółami” jak zgoda dawcy, czy też jego rodziny, na pobranie organów. Zresztą w warunkach powszechnego stosowania tortur w śledztwie dość trudno uwierzyć w dobrowolność takiej zgody.
Wydaje mi się niezwykle ważne, by międzynarodowe organizacje humanitarne wywarły nacisk na rządy państw demokratycznych by zakazały importu ludzkich organów z Chin oraz sprawdziły, czy Chiny nie eksportują też organów dziecięcych, a jeżeli tak, to jakie jest ich pochodzenie.
Dwaj uciekinierzy z Chin, zeznający przed senacką komisją spraw zagranicznych kongresu USA, stwierdzili, że często zaraz po egzekucji zwłoki pakowane są do furgonetek, w których czekają już lekarze gotowi do pobrania organów. Zeznali oni, że jeden z oddziałów kliniki medycznej uniwersytetu w Huzxi (prowincja Sichuan) dokonał po zbiorowej egzekucji przeszczepów aż dziesięciu nerek. Twierdzą oni, że rocznie dokonuje się kilku tysięcy takich przeszczepów, być może nawet 10 tysięcy. Skądinąd wiadomo, że tylko w 1993 roku Chiny sprzedały za granicę 1500 nerek pobranych od skazańców.
Zeznający przed tą samą komisją były chiński więzień polityczny Harry Wu opowiedział przypadek przyspieszenia egzekucji więźniarki, by zapewnić przeszczep rogówki dla pilota wojskowego. „Pilot potrzebował organu, więc przyspieszono egzekucję. To zupełnie normalna praktyka.”
Według Human Rights Watch Asia od 2 do 3 tysięcy chińskich więźniów staje się dawcami organów jeszcze przed egzekucją.
Biorcami uzyskanych w ten sposób organów są wysocy urzędnicy chińscy oraz płacący w dolarach cudzoziemcy z Hongkongu, Japonii, Wielkiej Brytanii i USA.
Zhong Haiyuan została skazana na karę śmierci 30 kwietnia 1978 roku za pochlebne notatki o książce swej przyjaciółki Li Jiu Lian, opisującej działalność tak zwanego „radykalnego skrzydła KPCh” w czasie „rewolucji kulturalnej”. Została stracona przez żołnierzy batalionu egzekucyjnego więzienia nr 1 w Jiangxi. Zaraz po egzekucji jej nerki przeszczepiono oficerowi Shi Yunfeng, synowi zastępcy komendanta prowincji Nanjing (zmarł po kilku dniach z powodu odrzucenia przeszczepu).
Trzy lata później Ciang Cing, Wang Hung Wen, Zhang Zhun Ciao i Jao Wen Juan nie byli już czołowymi aktywistami KPCh, lecz „bandą czworga”. Zhong Haiyuan została zrehabilitowana. Uczestnik jej egzekucji, późniejszy dysydent Ping Hu tak opisał to wydarzenie, które przyczyniło się do przełomu w jego życiu:
„Gdy o wczesnym poranku wezwał mnie do więzienia w Jiangxi zastępca komendanta batalionu egzekucyjnego, strażnik zdążył mi wyszeptać:
- Ta dziewczyna jest niezwykła. Sędzia zapytał ją, czy ma jeszcze coś do dodania, a ona odpowiedziała: `Rozmowa z panem to strata czasu. Wierzymy w zupełnie inne rzeczy'.
Jeszcze nigdy nie widziałem więźnia, który tak odważnie szedł na spotkanie ze śmiercią…
W wilgotnej celi bez okien, na macie z trawy siedziała Zhong Haiyuan i jadła ostatnie śniadanie: cztery kromki chleba, miseczkę wodnistej brei i jakieś warzywa. Gdy skończyła, założyła swoją więzienną kurtkę i zaplotła w dwa warkocze sięgające do bioder włosy. […]
Przy więziennej bramie czekał na nas żołnierz w białym fartuchu i masce chirurgicznej.
- Jestem tutaj - wyjaśnił - żeby dać skazanej zastrzyk z serum, tak żeby nerki przetrwały egzekucję nienaruszone. Ponieważ zastrzyk jest bardzo bolesny, musicie mi przytrzymać dziewczynę, gdyby rzucała się z bólu.
Ręce Zhong Haiyuan były mocno związane na plecach. Na jej szyi wisiał kawałek tektury z napisem: `Aktywny kontrrewolucyjny element'. Gdy pomagałem jej wsiąść do samochodu, uniosłem ją lekko jak piórko. […] Na znak żołnierza w białym fartuchu zgiąłem skazaną do przodu. Przeraziłem się, gdy zobaczyłem zastrzyk. Igła była zrobiona z grubego metalu; była przeznaczona do nakłuwania krów albo koni, ale nie ludzi.
Żołnierz podciągnął kurtkę dziewczyny i dwukrotnie wbił w jej ciało igłę po obu stronach, na wysokości bioder. Trzeci zastrzyk zrobił z taką siłą, że słyszałem chrzęst kości, o które ocierał metal. Zaraz potem rozległ się jakiś dziwny odgłos, wydobywający się z ciała dziewczyny. Tak, jakby jej wnętrze było naciskane z ogromną siłą, a potem zostało rozerwane. Mimo to z jej ust nie wydobył się najmniejszy jęk.
Na miejscu egzekucji czekała na nas biała karetka i przykryty płótnem wóz wojskowy. Obok stało kilka osób w lekarskich fartuchach. Ciało Zhong Haiyuan ogarnęły dziwne drgawki, skóra przybrała woskowy kolor; cała była mokra od potu. Wiem, że to nie był strach, tylko skutki tego piekielnego zastrzyku.
Gdy przyjechaliśmy, żołnierze utworzyli wokół nas ciasny krąg. […] Szef sekcji Wang rozkazał mi przyprowadzić skazaną.
Ściągnęliśmy Zhong Haiyuan z ciężarówki. Zazwyczaj pomagaliśmy ociągającym się kilkoma kopniakami w tyłek. Ponieważ ciało dziewczyny było wiotkie jak stary dywan, wzięliśmy ją pod ręce. Mieliśmy duże kłopoty, żeby uklękła w przepisowej `pozycji śmierci'. Wreszcie po kilku próbach udało nam się wbić ją kolanami w piaszczystą ziemię.
Na mój znak zastępca komendanta batalionu egzekucyjnego strzelił jej w prawą skroń. Ciało dziewczyny poleciało do przodu, jak źdźbło trawy zerwane podmuchem wiatru.
Natychmiast trzech albo czterech lekarzy wojskowych zabrało ją do zakrytej ciężarówki. Ze stołu operacyjnego krew spływała strumieniami. Jeden z chirurgów krzyczał:
- Pospieszcie się, ona umiera!
Po wyjęciu nerek lekarze wyrzucili ciało na ziemię. Jednej połowy twarzy Zhong Haiyuan brakowało, druga była zniekształconą masą rozerwanych kości i ścięgien. Widocznie zastępca komendanta batalionu egzekucyjnego też chciał mieć trochę przyjemności i użył pocisków dum-dum. Próbowałem powstrzymać mdłości. […]
Po raz pierwszy brałem udział w zastrzeleniu więźnia politycznego, którego jedynym przestępstwem były idee i myśli. Jeszcze nigdy nie widziałem, że można wypatroszyć człowieka jak tuczoną świnię i porzucić jak niepotrzebną szmatę.”
Przytoczoną powyżej relację Ping Hu zamieścił w książce „Ziemia czerwona od krwi ofiar”. Oryginał został zniszczony przez chińska służbę bezpieczeństwa. W 1994 roku kopię książki przemycili na Zachód działacze Human Rights Watch Asia. (Przytoczone fragmenty tłumaczyła Izabella Jachimska).
Według powszechnych wyobrażeń człowiek, który otrzymał strzał w głowę lub w serce, ginie natychmiast. Nie jest to całkiem zgodne z prawdą. Nawet bardzo krótka agonia trwa co najmniej kilka minut. Na podstawie informacji z całego świata na temat przebiegu egzekucji dokonywanych różnymi metodami, wiadomo, że umieranie jest procesem, który trwa najczęściej od pięciu do dwudziestu minut. Nikt naprawdę nie wie, co odczuwa umierający człowiek i jakie są jego cierpienia. Nikt nie wie, jak funkcjonuje uszkodzony ludzki mózg w tych ostatnich minutach życia. Twierdzenie, że człowiek rozstrzelany nie doznaje cierpień, nie jest oparte na żadnych dowodach.
Wręcz przeciwnie, istnieje szereg przesłanek świadczących o tym, że jest zupełnie inaczej.
Oglądałem dokumentalny film, przedstawiający egzekucję kilkunastoletniego chłopca wykonaną przez bojowników ugrupowania Hamas na cmentarzu muzułmańskim w Bejrucie. Chłopiec otrzymał łącznie 37 kul z pistoletu automatycznego Kałasznikowa, z czego trzy w głowę. Mimo takiej liczby postrzałów i potwornie zniekształconej pociskami czaszki przez ok. 10 minut poruszał się i oddychał. Trudno uwierzyć, że nie cierpiał (scena ta zalazła się później w głośnym filmie „Egzekucje”). Na innym filmie dokumentalnym widać, jak człowiek rozstrzelany w Wietnamie po salwie plutonu egzekucyjnego początkowo zwisa bezwładnie na sznurach, którymi przywiązano go do słupa, ale po chwili unosi głowę i próbuje wstać. Znany jest przypadek hitlerowskiego konfidenta, który przeżył zamach wykonany przez żołnierzy Armii Krajowej, w czasie którego otrzymał trzy postrzały z pistoletu Parabellum w głowę. Zachował nawet pełną sprawność umysłową i po wojnie pracował w bierutowskim urzędzie bezpieczeństwa (mowa o Ludwiku Kalkstainie).
Skazani, od których zaraz po egzekucji pobiera się organy do przeszczepów, w czasie tego zabiegu jeszcze żyją! Według zgodnych relacji świadków specjalna ekipa chirurgów pobiera organy w karetce na miejscu egzekucji, kończąc zabieg w czasie ok. 2 minut od strzału kata. Oczywiście nie stosuje się żadnych znieczuleń i nie zaszywa ran pooperacyjnych. Konający człowiek, wyrzucony z karetki po zabiegu wprost na ziemię, z wielkimi otwartymi ranami niejednokrotnie jeszcze przez chwilę porusza się, a nawet oddycha. Argument, ratowania życia biorcy jego organów nie może usprawiedliwiać takiego okrucieństwa.
ARESZTOWANIE I WIĘZIENIE
Aresztowań dokonuje się często na podstawie donosu (mogącego być zwykłym pomówieniem), który ma większą wagę, gdy pochodzi od członka partii. Jak już pisałem, aresztowanie często uzasadnia się informacjami, uzyskanymi za pomocą bicia i tortur już po aresztowaniu. Aresztowani są przetrzymywani przez czas faktycznie nieograniczony (bywa, że kilka lat) bez procesu sądowego, prawa do obrony, w zupełnej izolacji. Są regularnie bici i torturowani. Bywa, że po kilkuletnim aresztowaniu podejrzanego zwalnia się bez rozprawy, bez sformułowania aktu oskarżenia, bez żadnego prawa do rehabilitacji i odszkodowania. Ot tak, posiedział trzy lata i ot tak, wyszedł. Aresztowanie często nie kończy się procesem sądowym. Można zostać skazanym nawet na 15 lat przez Komisję ds. Reedukacji przez Pracę, czyli w trybie administracyjnym, bez rozprawy, prawa do obrony itd. Teoretycznie do 3 lat, ale teoria często mija się z praktyką. Przepis o ograniczeniu wysokości wyroków zapadających w trybie administracyjnym jest obchodzony w ten sposób, że podsądnemu organizuje się kilka rozpraw, osądzając oddzielnie poszczególne elementy tego samego zdarzenia. „Reedukacja” i „uzdrawianie” przez pracę (nazwijmy po imieniu: obóz koncentracyjny) są podstawową metodą chińskiej praktyki penitencjarnej. Wobec „opornych na uzdrawianie” i „odrzucających winę” (czyli nie przyznających się) stosowane są drakońskie kary, wśród których umieszczenie w karcerze należy do łagodniejszych. Stosuje się na przykład stanie nago na mrozie, umieszczenie na kilka miesięcy w celi bez światła i ogrzewania, wielomiesięczne zakucie w kajdany, obciążone żelazną sztabą i tym podobne. Jako karę stosuje się też umieszczenie w celi ze szczególnie zwyrodniałymi przestępcami (metoda ta zwana jest w innych krajch „celą wycisku”, w Rosji stosuje się dla niej nazwę „pres chata”, lub „pres kamera”, a więźniowie zwyrodnialcy noszą nazwę „presowszcziki” czyli wyciskacze). W zakładach karnych obowiązuje funkcja „szefów cel” (więźniów funkcyjnych). Zostają nimi więźniowie kryminalni wysługujących się służbie penitencjarnej. To ich rękami dokonuje się wielu okrucieństw. System ten jest bardzo wygodny dla władz, ponieważ pozwala na usprawiedliwianie bezprawnych czynów na więźniach rzekomymi przestępstwami innych więźniów.
Człowiek zatrzymany przez milicję może być bardzo długo torturowany w celu wydobycia zeznań, pozwalających na oficjalne aresztowanie. Tortury ciągną się miesiącami; niektóre doniesienia mówią nawet o 4 latach. Ponieważ w tym czasie więzień nie jest formalnie aresztowany, nie powiadamia się o tym rodziny.
Okres uwięzienia może być w każdej chwili przedłużony w trybie administracyjnym. Na przykład Tybetańczyk Jigme Sangpo, aresztowany w 1964 roku za przeciwstawianie się oficjalnej krytyce panczenlamy, przebywał w więzieniu 3 lata. W 1970 roku za zachęcanie swojej siostrzenicy do wyjazdu z Tybetu do Indii został skazany na 10 lat obozu pracy. W 1983 roku ponownie aresztowano go za napisanie wiersza „Walka narodu tybetańskiego”. W 1984 roku został skazany na 15 lat „reedukacji przez pracę„ za „działalność kontrrewolucyjną”. W 1987 roku w trybie administracyjnym przedłużono mu wyrok o 5 lat za wznoszenie okrzyków. W 1991 roku podczas pokazowej wizyty ambasadora Szwajcarii w więzieniu Drapchi w Lhasie, ośmielił się zakłócić tę propagandową szopkę wznoszeniem okrzyków, za co, po dotkliwym pobiciu i przetrzymaniu przez 6 tygodni bez ciepłej odzieży na mrozie, przedłużono mu administracyjnie wyrok o kolejne 8 lat. Tak więc Jigme Sangpo został skazany łącznie na 41 lat obozu koncentracyjnego, z czego większość w trybie administracyjnym, bez procesu sądowego. Nie jest to przypadek odosobniony (niedawno Jigme Sangpo, zwany najstarszym więźniem politycznym Tybetu, został zwolniony).
Jest rzeczą znamienną, że podobnie jak ONZ-owskie akcje humanitarne stają się pretekstem do zwiększenia liczby egzekucji, tak wizyty zagranicznych polityków, domagających się przestrzegania praw człowieka, są pretekstem do ponadprogramowych aresztowań dysydentów. Trudno o lepszy pokaz arogancji chińskich władz wobec międzynarodowej opinii publicznej.
Panujące w zakładach karnych warunki są niezwykle często przyczyną śmierci więźniów. Według opracowania „Tybet - fakty mówią za siebie”, wydanego przez Ośrodek Informacji w Dharamsali „[...] w więzieniach i obozach na terenie Tybetu [...] zginęło około 70% więźniów. Na przykład, na pustkowiu północnego Tybetu [...] przetrzymywano w pięciu więzieniach ponad 10.000 osób, które zmuszano do wydobywania i transportowania boraksu. [...] Codziennie w wyniku głodu, bicia i wyczerpania umierało 10 do 30 osób; a więc w ciągu roku - ponad 8.000 (czyli 80%). Podczas prac konstrukcyjnych w elektrowni wodnej Lhasa Ngaczen [...] codziennie wrzucano do pobliskiej rzeki lub palono ciała przynajmniej trzech więźniów. [...] W kopalni ołowiu Darcedo w latach 1960 - 1962 zginęło 12.019 więźniów”.
Nie jest rzadkością śmierć więźnia z powodu „leczenia” przez więzienną służbę zdrowia. Bywa, że owo „leczenie” jest po prostu metodą zabijania. Według wymienionego wyżej opracowania nauczyciel ostatniego panczenlamy, Ngulczu Rinpocze i Tethong Czi Dzigme zmarli w więzieniu Sangjip po wstrzyknięciu im jakiejś substancji. W więzieniu Drapczi zmarł zupełnie zdrowy Sonam Bhadgro, któremu po przesłuchaniu, połączonym z okrutnymi torturami, dano zastrzyk. Ostatnio, tzn. po roku 1987, wielu Tybetańczyków, m.in. Lhakpa Cering, Camla i Metok Czoezed, zmarło w podobnych okolicznościach wskutek `leczenia'”. To, że podawane przykłady dotyczą Tybetu, nie oznacza, że w innych zakładach karnych jest lepiej.
Według moich obliczeń, opartych na niepełnych danych (pełne dane objęte są tajemnicą), w chińskich obozach koncentracyjnych stale przebywało w poprzednich latach od 16 do 20 milionów więźniów. Obecnie liczba ta przekracza 20 milionów (w rekordowym, 1996 roku wynosiła 27 milionów), a kilkakrotnie w okresie rządów komunistycznych była już znacznie większa. Trudno dokładnie oszacować śmiertelność więźniów w tych zakładach. Wiadomo jednak, że wynosi ona co najmniej 10% rocznie, a czasem dużo więcej. Liczba ta jest prawdopodobna o tyle, że z relacji byłych więźniów, którzy przeżyli, znane są opisy koszmarnych warunków, panujących w obozach. Można je porównać tylko do hitlerowskich obozów, takich jak Oświęcim, Dachau, Majdanek lub stalinowskich łagrów nad Kołymą i Peczorą. Śmiertelność więźniów musi więc być analogiczna.
Gdy pierwszy raz przeprowadziłem obliczenie wynikające z zestawienia tych liczb i otrzymałem szokujący wynik: od ok. 1,6 do 2 milionów zgonów rocznie w wyniku katorżniczej pracy w „Obozach Reedukacji przez Pracę„, długo zastanawiałem się, czy to jest możliwe. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że jest to liczba prawdopodobna. Przemawiają za tym następujące przesłanki:
1. Z dwudziestomilionowej grupy ludzi ok. 400 tysięcy rocznie zmarłoby i tak z przyczyn naturalnych, nawet gdyby przebywali na wolności w dobrych warunkach.
2. Jest oczywiste, że śmiertelność wśród więźniów poddanych katorżniczej pracy, niedożywionych, torturowanych i poddawanych skrajnym stresom, musi być znacznie większa od naturalnej.
3. We wszystkich znanych w historii przypadkach reżimów faszystowskich i komunistycznych oceny liczby ofiar obozów pracy, dokonywane z pozycji wolnego świata okazywały się niczym w porównaniu z rzeczywistością ujawnioną po upadku tych reżimów. Tak było z reżimami Mussoliniego, Hitlera, Stalina, militarystów japońskich, Franki, Salazara, Pinocheta, Ho Shi Minha, Pol Pota, Bocassy, Idi Amina... a ostatnio Saddama Husaina. Nie znam ani jednego przypadku, by autorytarny reżim okazał się z perspektywy czasu łagodniejszy niż przypuszczano. Na ogół rzeczywista liczba ofiar okazywała się kilkakrotnie większa od najśmielszych oszacowań.
Nie znalazłem żadnych materiałów organizacji, zajmujących się obroną praw człowieka, które zawierałyby jednoznaczną odpowiedź na pytanie: ile osób rocznie umiera w chińskich obozach koncentracyjnych i jaka jest łączna liczba ofiar tych obozów. Muszę więc zaznaczyć, że liczby, które podaję zostały wyliczone przeze mnie. Muszę również podkreślić, że są one obarczone znacznym błędem, wynikającym z niekompletnych danych.
Z pełną świadomością odpowiedzialności za słowo twierdzę, że w chińskich obozach koncentracyjnych w wyniku katorżniczej pracy umiera rocznie od 1,6 do 2 milionów ludzi, zaś pełna liczba ofiar tych obozów, od ich powstania do dziś, wynosi najskromniej licząc, od 50 do 70 milionów ludzi. 2 miliony ofiar rocznie to ok. 5.500 dziennie. Codziennie jeden Katyń.
WIĘZIENIE KOBIET I DZIECI
Tybetański mnich Palden Gjaco, który przed Komisją Praw Człowieka ONZ opisał szczegółowo metody nieludzkich tortur, stosowane w Chinach wobec wszystkich więźniów i aresztantów, na temat losu kobiet powiedział tylko: „w więzieniach traktowane są znacznie gorzej i upokarzane tak, że nie potrafię o tym mówić”. Podobne stwierdzenia wielokrotnie padały ze strony innych świadków, którzy potrafili relacjonować nieprawdopodobne okrucieństwo chińskich komunistów, zaś gdy przechodzili do spraw traktowania kobiet, nerwy odmawiały im posłuszeństwa.
Kobiety poddawane są w więzieniach chińskich wszystkim torturom i szykanom, jakie dotyczą mężczyzn. Mimo że są słabsze fizycznie i mniej odporne, zmusza się je do pracy w kopalniach i kamieniołomach. Właściwie wszystkie więźniarki i aresztantki są wielokrotnie gwałcone, często w wyjątkowo brutalny sposób, zarówno przez przesłuchujących, jak i przez wysługujących się nadzorcom więźniów kryminalnych. Dokonywane są na nich gwałty zbiorowe i gwałty z użyciem przedmiotów (n.p. pałki elektrycznej, którą oprawca może w każdej chwili włączyć, powodując poparzenie wnętrza pochwy). Gwałty są często łączone z dokuczliwym zakuciem z kajdany w sposób, wywołujący ciągły silny ból lub z wieszaniem za ręce wywichnięte w stawach barkowych.
Nagminne jest zmuszanie kobiet do uprawiania seksu oralnego z oprawcami, rozbieranie do naga, zmuszanie do wielogodzinnego stania w upokarzającej pozycji. Kobiety zgwałcone przez kryminalistów w obozach koncentracyjnych muszą przez wiele miesięcy przebywać w ich bezpośrednim zasięgu. Według wielu relacji, tybetańskie mniszki zmuszane były do publicznego uprawiania stosunków płciowych z innymi więźniami.
Dała Langzom została aresztowana w 1989 roku w czasie demonstracji w Lhasie. W czasie przewożenia na posterunek, w samochodzie, milicjanci nożyczkami obcięli jej sutek i dźgali w palce nóg.
68-letnia Zhu Mei była wielokrotnie bita za niewykonanie normy pracy w więzieniu nr 1 w Szanghaju. W czasie jednego z pobić złamano jej prawą nogę w kolanie.
Według raportu Amnesty International „Women in China”, wydanego w 1995 roku: „Aktów przemocy dopuszczają się zarówno strażnicy, jak i strażniczki. Jedna z tybetańskich mniszek pisała, jak podczas aresztowania w połowie 1988 roku ona i 11 innych mniszek zostało ustawionych gęsiego, po czym były jedna po drugiej obnażane. Następnie dwie strażniczki zaczęły je bić, czemu przyglądali się więźniowie. […] `W pierwszej chwili czułam się upokorzona, ale potem nie pamiętałam o niczym innym, jak tylko o straszliwym bólu'. Strażniczki biły je elektrycznymi pałkami, które następnie wetknęły im w pochwy. […]
Tybetanka Sonam Drolkar została aresztowana 29 lipca 1990 r., po czym osadzono ją w więzieniu Seitru, gdzie była tak ciężko torturowana, że musiano ją odesłać do szpitala. Po rozebraniu do naga torturowano ją elektrowstrząsami. Tortury powtarzano wielokrotnie przez okres 6 miesięcy. Wkładano jej również elektryczną pałkę do pochwy. Do lutego 1991 roku codziennie wymiotowała i oddawała mocz z krwią i wtedy lekarz więzienny ostrzegł, że jest bliska śmierci.” (Cytuję według wydania polskiego: „Sytuacja Kobiet w Chinach”, Warszawska Grupa AI 1995 r.)
Przepisy wymagają, by kobiety były w więzieniach i aresztach oddzielone od mężczyzn. W praktyce w wielu przypadkach nie jest to przestrzegane. Według Amnesty International kobiety są często zamykane w celach, sąsiadujących z celami mężczyzn i tam gwałcą je więźniowie, którzy dostają klucze od strażników.
Według najnowszych informacji, w ramach fali represji wobec członków związku Falun Dafa, zaczęto nagminnie stosować metodę wpychania nagich kobiet do cel z kilkunastoma więźniami kryminalnymi.
Okrutne i przedmiotowe traktowanie kobiet nie wynika z chińskiej tradycji, lecz jest samodzielnym dziełem komunistów. Twórca chińskiego komunizmu, Mao Zedong, uważał kobiety za coś w rodzaju przedmiotów użytkowych. Oprócz czterech kolejnych żon miał około 40 stałych konkubin i ogromną liczbę przypadkowych partnerek. Nawet w okresie rewolucji kulturalnej urządzano w wydzielonej części Zakazanego Miasta (pałacu cesarskiego), w której mieści się Komitet Centralny KPCh, dancingi, by Mao mógł wybrać sobie partnerki do łóżka. Mao zupełnie o swoje partnerki nie dbał. Według opublikowanych na zachodzie wspomnień jego osobistego lekarza, Mao nigdy nie mył zębów, które od żucia i palenia tytoniu pokryte miał zielonym nalotem. Był nosicielem rzęsistka, którym zarażał kobiety i którego nie leczył, bo jemu nie przeszkadzał. Okrucieństwo w sprawowaniu władzy przejął w większym stopniu od Stalina, którego był wielbicielem i naśladowcą, niż od dawnych cesarzy. (Wbrew rozpowszechnionym w Europie mitom, okrucieństwo i despotyzm w czasach historycznych nie były wcale większe w Chinach niż w innych częściach świata. Masowe tortury i rzezie były tam zawsze dziełem najeźdźców: Mongołów, Mandżurów i Japończyków. Dopiero komuniści, jako pierwsza rodzima dynastia, osiągnęli skalę zbrodni, nie mającą precedensu w historii.)
Okrutny, pozbawiony człowieczeństwa stosunek przewodniczącego Mao Zedonga do innych ludzi jest obowiązującym wzorcem dla dzisiejszych władców kraju. Objawia się on nie tylko nieludzkim traktowaniem kobiet, ale także i dzieci.
Według prawa odpowiedzialność karna obowiązuje od czternastego roku życia. Problem młodszych więźniów rozwiązano w sposób zadziwiająco genialny w swej prostocie. Młodsze dzieci siedzą po prostu bez wyroku sądowego. Nagminnie nie jest też przestrzegany ustawowy wymóg oddzielenia młodocianych więźniów od dorosłych.
13-letnia mniszka tybetańska, Gjalcen Pelsang, została aresztowana w 1993 roku wraz z grupą 11 starszych mniszek za „działalność kontrrewolucyjną” (udział w demonstracji, która zresztą, według niezależnych źródeł, wcale się nie odbyła). Przebywała przez półtora roku w więzieniu bez rozprawy i wyroku. Za wznoszenie okrzyków niepodległościowych i domaganie się aktu oskarżenia (bez skutku zresztą), została ukarana pozbawieniem prawa do odwiedzin. Przez 17 miesięcy nie miała kontaktu ze światem. Rodzinie odmówiono jakiejkolwiek informacji o jej losie. Dyplomatom zachodnim, interweniującym w jej sprawie, władze chińskie kilkakrotnie oświadczały, że została zwolniona, a mimo to nadal przebywała w areszcie. Gjalcen Pelsang zmarła zaraz po uwolnieniu. Według wersji władz chińskich, przyczyną śmierci była „gruźlica mózgowa”. Na podstawie opisanych przez Tybetańczyków objawów choroby, pracujący dla Amnesty International lekarze stwierdzili, że przyczyną zgonu mogło być ciężkie pobicie lub długotrwała nie leczona infekcja. Wiadomo, że dziewczynka była bita pałkami elektrycznymi i plastikowymi rurami, wypełnionymi piaskiem. Wiadomo też, i to aż z dwóch niezależnych źródeł, że strażnicy kopali ją i stawali na niej. Bicie elastycznymi i bardzo ciężkimi przedmiotami (rura z piaskiem) znane jest od dawna wśród oprawców z całego świata (gestapo stosowało skarpetę wypełnioną piaskiem). Może ono nie łamiąc kości powodować rozległe obrażenia wewnętrzne. Trzymiesięczne przetrzymanie dziewczynki w obozie mogło być spowodowane oczekiwaniem na zniknięcie sińców po takim pobiciu. Mogło też wynikać z chęci dodania jej następnego wyroku, a zwolniona mogła być dlatego, by nie umarła w obozie. Praktyka zwalniania więźniów tuż przed śmiercią, by nie psuli statystyki, jest szeroko stosowana nie tylko w Chinach.
W podobnych okolicznościach, w czerwcu 1994 r., zmarła w więzieniu w Lhasie 20-letnia Phuncong Yangkji, pobita za śpiewanie patriotycznej pieśni. W momencie aresztowania miała 15 lat. Według nieoficjalnych źródeł, straciła przytomność po podaniu „lekarstwa” przez personel medyczny więzienia, gdyż jak twierdzą więzienni lekarze, „mówiła bez opamiętania”. Wkrótce potem zmarła.
14-letnia mniszka Gjalcen Czodron została skazana przez Komisję do Spraw Reedukacji przez Pracę na dwa lata obozu za „szerzenie separatystycznej ideologii, mającej na celu podział Ojczyzny, przez wznoszenie okrzyków `Tybet jest niepodległym krajem'„.
15-letnia mniszka Ngałang Sangdrol została skazana na trzy lata więzienia za udział w demonstracji w 1992 roku. Umieszczono ją w więzieniu dla dorosłych, Drapczi w Lhasie, gdzie w 1993 roku podwyższono jej wyrok o dalsze trzy lata za „śpiewanie narodowej pieśni”.
12-letnia Szerab Ngałang została skazana w trybie administracyjnym na trzy lata „reedukacji przez pracę„. Termin wyroku upłynął w lutym 1995 roku, a mimo to więziono ją do połowy maja. Zmarła 15 maja z powodu obrażeń wywołanych torturami. W chwili śmierci miała 15 lat.
Więźniowie-dzieci poddawani są takim samym torturom i innym okrucieństwom jak dorośli. Los więzionych chłopców różni się tylko tym od losu więzionych dziewczynek, że dokonywane na nich gwałty mają charakter homoseksualny.
ZA CO ZAPADAJĄ WYROKI
Drastycznie wysokie wyroki zapadają w Chinach za przestępstwa, które w innych krajach potraktowane byłyby znacznie łagodniej, albo i wcale nie byłyby przestępstwem. Oto kilka przykładów:
Zhang Ruiyu, chrześcijanka - 7 lat za działalność kaznodziejską; po pobiciu z wybiciem zębów, poparzeniem twarzy pałką elektryczną i kilku miesiącach aresztu za posiadanie Biblii - 4 lata za „kontrrewolucyjną propagandę i agitację„ polegającą na „nielegalnych zebraniach” (o charakterze religijnym) i „utrzymywaniu korespondencji z cudzoziemcami”. Nie zmienia to faktu, że w wielu księgarniach Chin można bez kłopotu kupić Biblię, a kontakty z cudzoziemcami utrzymuje dziś wielu Chińczyków. Chodzi o to, że gdy władza chce, to skazuje także za czyny niekaralne, lub tak interpretuje prawo, że czyn niekaralny uznaje za karalny.
Yue Boazhang - za kradzież krów - kara śmierci.
Wang Shuxiang - za rozpowszechnianie pornografii - kara śmierci (trzeba tu zaznaczyć, że pornografią mogą być w Chinach na przykład filmy, które w naszym kraju bez zastrzeżeń wyświetliłaby państwowa telewizja).
Wan Jianguo - 4 lata za rozpowszechnianie „Złotego Lotosu” - chińskiej „Kamasutry”, która powstała ponad 400 lat temu.
Zhang Xianliang (nie mylić ze znanym pisarzem o tym samym nazwisku, który zresztą też spędził 25 lat w obozach za czasów Mao) - 3 lata reedukacji przez pracę bez sformułowania zarzutu, 5 lat za „działalność kontrrewolucyjną” polegającą na wydawaniu pisma „Nauka i Demokracja”. 5 czerwca 1993 (w rocznicę wydarzeń na Tiananmen), skazany przez Miejską Komisję ds. Reedukacji przez Pracę (nie wiadomo na ile), przebywa w obozie koncentracyjnym.
Dziampa Ngodrup, Tybetańczyk - 13 lat więzienia i pozbawienie praw publicznych na dalsze 4 lata za posiadanie „w celach kontrrewolucyjnych list osób zatrzymanych podczas zamieszek i za dalsze przekazywanie tych list, co stanowi naruszenie prawa i pogwałcenie zasady poufności”
Dordże Łangdu, Tybetańczyk - 3 lata reedukacji przez pracę za „namawianie znajomych do noszenia tybetańskiego stroju” i rozprowadzanie amuletów.
Dziampel Cering, 21-letni mnich tybetański - 5 lat więzienia, na które został skazany wraz z dziewięcioma innymi osobami przez „wiec sądowy” (pozostali - wyroki do 19 lat) za „aktywny udział w działalności kryminalnej organizowanej przez grupy kontrrewolucyjne”. Według Radia Lhasa „produkował reakcyjną literaturę, atakującą rząd chiński i jadowicie zniesławiającą system socjalistyczny, charakteryzujący się dyktaturą ludowej demokracji”. Do literatury tej zaliczono między innymi Powszechną Deklarację Praw Człowieka oraz dokumenty zalecające bezwzględne przestrzeganie zasady działań bez przemocy. Działalność tę radio Lhasa nazwało „dziką działalnością kryminalną”, dodając: „popełnione zbrodnie dowodzą, iż tzw. prawa człowieka, wolność i demokracja [...] są niczym innym, jak stekiem oszukańczych kłamstw”. Podczas odbywania kary, jak podaje Amnesty International, Dziampel Cering „został dotkliwie pobity (rany głowy), skuty kajdanami i osadzony na 6 tygodni w karnej celi - ciemnicy, gdzie w pozycji leżącej z trudem można się wyprostować„. Następnie został przeniesiony do tzw. obozu pracy poprawczej, „za przekazanie delegacji dyplomatów amerykańskich, odwiedzających więzienie, [...] protestu przeciwko nieludzkim warunkom”.
Liu Wensheng, 23-letni uczestnik manifestacji na placu Tiananmen w Pekinie - 7 lat „za zakłócenie ruchu drogowego”.
N.N. - mężczyzna, który zatrzymał kolumnę czołgów na jednej z głównych ulic Pekinu, co zostało sfilmowane i sfotografowane przez korespondentów zagranicznych (słynne zdjęcie człowieka przed czołgami) w czasie rozruchów w 1989 roku w Pekinie - „za zakłócenie ruchu drogowego”: kara śmierci.
Tang Yuanjuan - za zorganizowanie niewielkiej grupy dyskusyjnej wśród swoich przyjaciół i marszu protestacyjnego w mieście Chanchun po masakrze 1989 roku w Pekinie: 20 lat więzienia.
Yu Zhijian - za rzucenie jajkiem w portret Mao Zedonga: dożywotnie więzienie.
Liu Gang, jeden z przywódców studenckich z 1989 r. - otrzymał „nadzwyczajnie złagodzoną karę tylko 6 lat więzienia z powodu okazania skruchy” za spiskowanie w celu obalenia rządu.
No cóż, władza sroga, ale i łaskawa, jeśli trzeba.
ZA CO MOŻNA ZOSTAĆ ARESZTOWANYM
W 1993 roku młoda Chinka, znająca język angielski, została poproszona przez polskich sportowców o pomoc w dokonaniu zakupów. Aresztowano ją za spotykanie się z cudzoziemcami i tylko dzięki natychmiastowej zdecydowanej interwencji kierownika polskiej reprezentacji została zwolniona. W 1989 r. dwie turystki z NRD zostały aresztowane za pobrudzenie pościeli i kłócenie się z obsługą hotelu „Beijing” w Pekinie. Zostały zwolnione po tygodniu, po interwencji ambasady.
Obydwa powyższe przykłady wskazują na to, że aresztowanym można być właściwie za wszystko. Rzeczywistość jest jeszcze gorsza. Można zostać aresztowanym, a także skazanym lub nawet straconym za nic.
W Chinach funkcjonuje pojęcie potencjalnego przestępcy, a więc człowieka, który nie popełnił przestępstwa, ale może je popełnić, a przynajmniej oficer śledczy tak uważa (lub potrzebuje wykazać się zwiększeniem wykrywalności). W praktyce, potencjalnych przestępców dotyczą wszystkie artykuły kodeksu karnego tak samo, jak i przestępców rzeczywistych, choć teoretycznie wcale ich nie dotyczą. Skazywanie potencjalnych przestępców, a także skazywanie za czyny teoretycznie niekaralne, jest ułatwione dzięki ferowaniu wyroków w trybie administracyjnym, a także dzięki praktyce „głowa jest - paragraf się znajdzie”, czyli dzięki uzasadnianiu aresztowania post factum, gdy można już mieć wymuszone torturami obciążające zeznania. Faktyczny brak prawa do obrony oraz brak domniemania niewinności w prawie procesowym ułatwia bardzo dowolną interpretację kodeksu. Tak więc utrzymywanie korespondencji lub rozmawianie z cudzoziemcami może być działaniem na szkodę państwa, a pobrudzenie pościeli, czy jedzenie kory z drzew w czasie głodu - naruszeniem własności państwowej.
Od kilku lat stosowana jest w Tybecie metoda zwana „drzwi obrotowe” polegająca na tym, że aresztuje się na chybił trafił sporą grupę osób i podaje się wszystkich torturom. Gdy część z nich, pod wpływem tortur, zaczyna się do czegoś przyznawać, torturuje się ich dalej, a pozostałych się zwania i zatrzymuje kolejną grupę. Autorstwo tej metody przypisywane jest obecnemu prezydentowi Hu Jintao, który był sekretarzem partii komunistycznej w Tybecie w okresie stanu wojennego w Lhasie. Zyskał on wówczas przydomek „Kat Tybetu”, co stało się szczeblem do jego kariery.
Chiński kodeks karny pełen jest „gumowych artykułów”, to znaczy takich, pod które można podciągnąć, co tylko się chce. Na przykład za „kontrrewolucyjną agitację i propagandę„ można skazać każdego, kto ma inne zdanie niż aktualny przywódca partii. Kilka lat temu buchnęła wieść, że w chińskim kodeksie karnym (Ustawie o Karach) wprowadzono zasadę domniemania niewinności. W pierwszej chwili sam się nabrałem, bo wprowadzono zapis: „nikt nie może być uznany za winnego bez prawomocnego wyroku sądu”. Przyjrzyjmy się jednak temu zapisowi krytycznie. Na pierwszy rzut oka brzmi podobnie do zachodniej zasady domniemania niewinności.
Przypomnijmy sobie jednak, co to jest zasada domniemania niewinności. Składa się ona z dwóch punktów;
1. Wszystkie wątpliwości i braki w materiale dowodowym tłumaczy się na korzyść oskarżonego.
2. Nikt nie może zostać skazany bez udowodnienia mu winy, czyli najpierw dowody, potem skazanie.
O punkcie pierwszym w chińskiej Ustawie o Karach nie ma ani słowa. Co do drugiego to porównajmy kolejność:
Zachód: postępowanie dowodowe => uznanie za winnego => wyrok. Nikt nie może być uznany za winnego a następnie skazany, dokąd nie udowodniono mu winy.
ChRL: wyrok => uznanie za winnego. Nikt nie może być uznany za winnego, dokąd nie został skazany.
Jest to kolejność dokładnie odwrotna. To, co w Chinach okrzyczano jako zasadę domniemania niewinności, a naiwny Zachód uwierzył, jest zasadą, iż dowodem winy jest wyrok. Skoro został skazany, to znaczy, że jest winny, nawet, gdy dowodów i postępowania dowodowego nie było. Jednym słowem sąd ma rację zawsze. Szanowni obrońcy praw człowieka i dziennikarze z Zachodu - chińskie prawa trzeba czytać uważniej. To nie jest zasada domniemania niewinności, tylko zasada domniemania winy. W realiach chińskich sądów praktycznie nie ma postępowania dowodowego. Wyrok jest uzgadniany wcześniej, przed rozprawą, przez „komitet polityczno-prawny” złożony z sędziego prokuratora i sekretarza partii. Na rozprawie wygłaszane są najczęściej tylko mowy oskarżenia i sędziego, po czym ogłasza się wyrok, który w myśl powyższej zasady jest dowodem winy.
TORTURY
Tortury stosowane są w Chinach masowo we wszystkich aresztach śledczych, posterunkach milicji i zakładach karnych. Torturującymi są zwykle oficerowie milicji i funkcjonariusze służby więziennej. Według danych Amnesty International, tortury są obecnie stosowane w większym zakresie niż 10 lat temu. Zjawisko to jest doskonale znane władzom wyższym, jako że co pewien czas urządzają one pokazowe procesy funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości. Na przykład, według oficjalnych danych, w 1991 roku prokuratura „wyśledziła i zaskarżyła 407 przypadków wymuszania zeznań przez torturowanie”, a w latach 1990-91 dwudziestu czterech inspektorów i strażników skazano na więzienie „za stosowanie kary cielesnej wobec więźniów”. Pokazówki takie spełniają dwie funkcje, dobrze znane z praktyk stalinowskich. Z jednej strony na użytek zagranicznych mediów stwarzają pozory dbałości władz o prawa więźniów, a z drugiej służą utrzymaniu posłuchu wśród wykonawców. Każdy totalitarny reżim dokonuje czasem stracenia pewnej liczby katów, by nie zapominali oni, że ten sam terror ich także dotyczy. Międzynarodowa opinia nie powinna brać takich akcji za dobrą monetę. O tym, że władze wiedzą o stosowaniu tortur i akceptują ten stan, świadczy między innymi brak dbałości torturujących o to, by nie zostawiać śladów na ciele ofiary. Świadczy też o tym poufny dokument partyjny, przemycony na Zachód, z którego wynika, że stale opracowuje się nowe metody tortur. Narzędzia tortur stanowią standardowe wyposażenie wszystkich posterunków milicji, aresztów śledczych i zakładów karnych. Stanowią też wyposażenie „ruchomych trybunałów”, czyli ciężarówek przerobionych na objazdowe sale tortur.
Chińska Republika Ludowa ratyfikowała w 1988 roku Konwencję Przeciwko Stosowaniu Tortur i Okrutnemu, Nieludzkiemu i Poniżającemu Traktowaniu z 1984 roku. Od tamtej pory władze nie uczyniły nic, aby wprowadzić do systemu prawnego przepisy zapobiegające torturom, do czego zobowiązuje je konwencja. Wręcz odwrotnie, liczba przypadków stosowania tortur wzrosła. Wynika to z kontynuowania rozpoczętej w 1983 roku kampanii antyprzestępczej, podczas której oficerowie milicji poddawani są presji, by wykrywali coraz to więcej rzeczywistych i potencjalnych przestępców. Wobec ograniczonej liczby przestępców rzeczywistych polityka taka sprzyja „wykrywaniu” za pomocą tortur przestępców potencjalnych. Wobec zapadających w trybie administracyjnym wyroków, uznanie za potencjalnego przestępcę wystarcza nieraz do osadzenia w Obozie Reedukacji przez Pracę na wiele lat. Nasilenie skali stosowanie tortur w ostatnich latach wynika też z kampanii zwalczanie związku Falun Dafa (zwanego też Falun Gong), która prowadzona jest od kilku lat.
METODY TORTUR
Tortury stały się codzienną rzeczywistością w wielu chińskich aresztach, a więźniowie cierpią obecnie bardziej niż 20 lat temu. Pod koniec 1991 r. oficjalna gazeta określiła praktyki stosowania tortur w celu wymuszenia przyznania się do winy jako „uciążliwą chorobę, której końca nie widać pomimo długotrwałej kuracji”.
Pięścią i bronią
Bicie zaczyna się zaraz po zatrzymaniu i trwa praktycznie przez cały czas wstępnych przesłuchań na posterunkach milicji. Według raportów Amnesty International, bijący mogą „używać dłoni i pięści, kopać w różne części ciała łącznie z twarzą, uszami, brzuchem; mogą zadawać uderzenia metalowymi drągami, pałkami, bronią i innymi narzędziami; mogą biczować paskami, kablami elektrycznymi lub pałkami bambusowymi”.
Pałka niebiańsko świecąca
Oprócz zwykłego bicia przy każdej okazji, najbardziej popularną metodą torturowania jest stosowanie pałki elektrycznej. To pomysłowe urządzenie, znane w Chinach w wielu odmianach, służy najprościej mówiąc, do rażenia prądem o parametrach tak dobranych, by jeszcze nie zabijając, powodował jak największe cierpienie. Pałka elektryczna emituje niebieskie światło, zwiększające efekt zastraszenia, powoduje elektrowstrząsy, a przy dłuższym przytrzymaniu - poparzenia. U niektórych osób wywołuje konwulsje lub szok. Najczęściej atakowane są nią wrażliwe części ciała: szyja, twarz, klatka piersiowa lub wewnętrzne strony nóg. Bywa, że pałki elektryczne wpychane są do ust, uszu, genitaliów i innych wrażliwych części ciała ofiary. Zdarzają się przypadki parzenia prądem wnętrza pochwy lub sutków kobiet.
Efekt zastraszenia powiększany jest przez strzelanie amunicją hukową tuż obok głowy, odpalanie petard ogłuszających za plecami ofiary itp. Oprawcy starają się, by ofiara pozostawała cały czas w stanie maksymalnego natężenia strachu, by w celi słyszała przeraźliwe krzyki innych i widziała ich cierpienie. Temu samemu celowi służą też znane nam z czasów stalinowskich „konwejery”, czyli wielodniowe przesłuchania bez przerwy, bez snu, często i bez pożywienia.
„Sznur skowronków”
Drugą grupą najczęściej spotykanych metod torturowania jest stosowanie wszelkiego rodzaju pęt, kajdanów, skuwanie łańcuchami w wymyślny sposób, powodujący duże dolegliwości. Najłagodniejszą metodą z tej grupy jest stosowanie kajdanek samozaciskających się lub bardzo małych, na przykład zacisków na kciuki, założonych w ten sposób, by przez silne stałe ich zaciśnięcie powodować nieustający ból. Więzień może pozostawać zakuty w kajdanki lub inne pęta bardzo długo, nawet całymi miesiącami, a skazany na śmierć pozostaje w kajdanach przez cały czas. Kajdanami skuwa się również nogi. Wiele z nich jest bardzo ciężkich, bywa że kajdany na ręce i nogi łączy się żelazną sztabą lub w taki sposób, by każde poruszenie wywoływało dotkliwy ból, by człowiek zakuty w kajdany na tygodnie lub miesiące cierpiał cały czas, nie znajdując ulgi w żadnej pozycji. W 1990 roku w jednym z aresztów młody więzień zakuty był w szczególnie małe kajdany przez kilka dni. Krzyczał z bólu tak, że w areszcie nikt nie mógł spać. Po zdjęciu kajdan ukazały się otwarte rany.
Raporty Amnesty International opisują 36 rodzajów dokuczliwego zakuwania w kajdany. Niektóre z nich mają swoje „poetyckie” nazwy: „skręcenie w trzy koła”, „Su Qiu noszący miecz na plecach”, „obwiązany i zawieszony”, „sznur skowronków”, „kajdany z łańcuchami” itp.
„Su Qiu noszący miecz na plecach” polega na skuciu rąk na plecach w taki sposób, że jedna ręka jest ponad ramieniem wykręcona do tyłu na plecy, a druga też wykręcona, ale od dołu. Obie są silnie dociągnięte do siebie tak, by ból w ramionach nie ustępował ani na chwilę. Takie wymyślne sposoby krępowania mają też na celu uniemożliwienie jedzenia, mycia i wypróżniania się bez pomocy innych więźniów. W przypadku, gdy skrępowany więzień umieszczony został w celi ze szczególnie zwyrodniałymi kryminalistami (co zdarza się często), przysparza mu to dodatkowych cierpień.
„Samolot odrzutowy” to przykucie za skrępowane z tyłu ręce do ściany na wysokości około 1,5 metra, co zmusza do stania w pozycji silnie pochylonej do przodu z wykręconymi do tyłu rękami, bez możliwości wyprostowania się. W okresie „rewolucji kulturalnej” torturze tej poddany był Chen Yun, jeden z czołowych przywódców partii. (Mimo to do końca życia pozostał żelaznym dogmatykiem komunizmu.)
„Skręcenie w trzy koła” (pian san lun) polega na tym, że dwaj więźniowie odwróceni plecami i do góry nogami względem siebie zostają skuci w taki sposób, że ręce każdego z nich przykute są do nóg drugiego. Jeśli jeden z nich idzie, to drugi zwisa i jest wleczony po ziemi. W tej pozycji korzystają z toalety, jedzą i śpią.
„Kajdany z łańcuchami” (linkao) polegają na tym, że więzień ma ręce i nogi skute na plecach w jednym punkcie. Powoduje to stałe wygięcie ciała do tyłu i nieustanny ból. Gdy więzień wygnie się do tyłu, napinając mięśnie grzbietu, następuje ulga dla uciskanych kantami kajdanek nadgarstków i kostek nóg, ale szybko pojawia się ból napiętych mięśni. Gdy zmęczone mięśnie rozluźniają się, powraca ból kończyn. Jeżeli w tej pozycji zostanie podwieszony za kajdanki - nosi to nazwę „helikopter”.
Innym okrutnym pomysłem jest zawieszanie skrępowanych więźniów za kończyny. Metoda zwana „latającym samolotem” (Metoda znana na całym świecie, zwana też „wieszaniem palestyńskim”. Była stosowana też przez gestapo.) polega na zawieszeniu za ręce skute z tyłu, co powoduje wywichnięcie stawów barkowych. Więzień zwisa całym ciężarem na zwichniętych barkach i wrzynających się w nadgarstki kajdankach. Łagodniejszą metodą jest wieszanie za kajdanki bez wywichnięcia barków. Ramiona wychodzą wtedy ze stawów dopiero po pewnym czasie. Stosuje się też wieszanie za okręcone liną stopy. Wszystkie te metody powodują straszny ból i niejednokrotnie trwałe uszkodzenia ciała.
Jedną z najokrutniejszych metod znęcania się jest „łóżko z kajdankami” zwane też „tygrysim łożem”. Jest to blat zaopatrzony w kajdanki na ręce i nogi rozciągniętego na nim więźnia w oraz otwór, pod którym stoi wiaderko na fekalia. Więzień, przykuty do tego „łóżka”, pozostaje w jednej pozycji całymi miesiącami, zdany całkowicie na łaskę i niełaskę innych, karmiony przez rurę wetkniętą w przełyk. Cierpi dotkliwie z powodu głębokich odleżyn. Metoda ta, podobnie jak inne, powoduje często powstanie nieodwracalnych zaburzeń psychicznych u maltretowanego. Od czasu rozpoczęcia kampanii zwalczanie związku Falun Dafa pojawiła się zmodyfikowana wersja tej tortury, stosowana wobec kobiet. Kobieta unieruchamiana jest za cztery kończyny z szeroko rozłożonymi nogami i kłodą drewna podłożoną pod biodra. Pozycja taka ułatwia oprawcom jej wielokrotne gwłcenie.
Zdarzają się „pomysły” jeszcze bardziej wyrafinowane. „Stary byk bronujący pole” (laoniu gendi) polega na skrępowaniu dwóch więźniów plecami do siebie i okręceniu ich liną. Następnie zwołuje się grupę innych więźniów - zwyrodnialców o sadystycznych zapędach, którzy ciągnąc ich za linę i bijąc metalowymi pałkami zmuszają związanych do coraz szybszego biegu, a gdy się przewrócą, do czołgania się. Zabawa taka kontynuowana jest tak długo, aż ciała więźniów są całe we krwi. Więźniowie muszą czołgać się w taki sposób, by pokryć swą krwią całą powierzchnię wyrysowanego na betonie prostokąta. To właśnie nazywane jest „bronowaniem pola”.
„Mały numer”
Kolejna grupa tortur to osadzanie w małych lub ciemnych celach. Metody te stosowane są najczęściej jako kara za łamanie przepisów więziennych. Małe cele, zwane xiaohao (mały numer), zbudowane są tak, by nie można w nich było stanąć w pozycji wyprostowanej, - nie pozwala na to niski strop. Niekiedy są one tak małe, że więzień nie może ani stać na wyprostowanych nogach, ani siedzieć (nie mieszczą się kolana) i zmuszony jest do stania na ugiętych nogach w zgarbionej pozycji. Stosuje się takie cele o wymiarach wnętrza lodówki (120x40x40 cm). Najdłuższy udokumentowany czas przetrzymywania więźnie w takiej celi wynosi 19 miesięcy. Heiwu (czarne cele) są pomieszczeniami bez okien i oświetlenia. Nie ma w nich łóżek, wentylacji i sanitariatu. Zarówno małe, jak i ciemne cele zbudowane są tak, by więzień cierpiał z powodu ekstremalnych warunków, takich jak upał lub mróz. Może on przebywać w takiej celi przez całe tygodnie, albo i miesiące. Bywa, że dodatkowo pozbawiany jest ubrania, oblewany wodą itp.
Kolejną metodą jest zmuszanie do stania bez ruchu przez kilka godzin lub nawet dni, w nienaturalnej pozycji, najczęściej bardzo wyczerpującej i powodującej dotkliwy ból mięśni. Każde poruszenie jest natychmiast karane. Najczęściej łączy się to z pozbawieniem snu i jedzenia, i stosowane jest w czasie „konwejerów”, czyli wielodniowych przesłuchań non stop. Aleksander Weissberg - Cybulski w książce „Wielka Czystka” tak opisuje działanie „konwejera”: „Nacisk konwejera działa po cichu, automatycznie. Po kilku dniach zaczynają puchnąć członki, muskuły w pachwinach bolą straszliwie. Sędzia śledczy nie musi się wytężać. Może czekać. Czas jest po jego stronie. Oskarżony nie widzi kresu udręki. Gdyby znał z góry końcowy termin przesłuchania, potrafiłby zmobilizować wszystkie siły, by przetrzymać. Tak jednak zapytuje sam siebie: Co dalej? Oni mogą czekać, oni mają czas. Kiedyś muszę się załamać. Po co w takim razie męczyć się jeszcze?” (Opis dotyczy „konwejera” z okresu wielkiej czystki stalinowskiej w ZSRR, ale odczucia więźnia poddanego tej torturze są takie same we wszystkich krajach).
Niezależnie od „konwejerów” poddaje się więźniów działaniu ekstremalnych warunków atmosferycznych. Stosuje się na przykład długotrwałe „stójki” na mrozie w cienkim lub mokrym ubraniu czy nago, bez obuwia, a w upały w zimowym ubraniu.
Przykłady
1. Prowincja Liaoning - Obóz Pracy Poprawczej (dosłownie: „obóz uzdrawiania przez pracę”) nr 2. w Lingyuan.
15 listopada 1991 r. zaraz po przeczytaniu opublikowanej przez rząd chiński „białej księgi” odnośnie „Praw Człowieka w Chinach” Liu Gang i 12-stu innych więźniów politycznych rozpoczęło strajk, aby zaprotestować przeciwko ich złemu traktowaniu i zażądali, by wywiązywano się ze zobowiązań zawartych w rządowej „białej księdze”. Zażądali w szczególności zakończenia złego traktowania wobec wszystkich, zniesienia systemu, w którym zwykli kryminaliści sprawują nadzór nad więźniami politycznymi oraz wydania zakazu odwetu wobec więźniów, którzy składają protesty. Tego samego wieczoru władze więzienne oświadczyły, że strajk głodowy jest „aktem oporu wobec uzdrawiania i więziennym buntem” a wszyscy jego uczestnicy muszą zostać ukarani. Dwóch więźniów, w tym Liu Gang zostało poddanych „ścisłemu reżimowi”. Dziesięciu innych zamknięto w celach izolatkach xiaohao („mały numer”- cela o wymiarach uniemożliwiających przyjęcie pozycji wyprostowanej w żadnym). Fuxing i Liang Liwei, którzy byli chorzy otrzymali zezwolenie na pozostanie w „brygadzie szkoleniowej”, aby „przemyśleli” swoje „błędy”. Ale nawet wtedy byli torturowani wielokrotnie przez straż wyposażoną w pałki elektryczne, tak że gdy stracili przytomność, musieli być doprowadzani do przytomności (reanimowani). Leng Wanbao i Kong Xianfeng, którzy zostali umiejscowieni w separatkach, kontynuowali strajk głodowy. Następnego dnia byli karmieni siłą przez tuby wpuszczone głęboko w gardło i przytrzymywani przez strażników. Lewe ramię Wanbao było tak mocno wykręcone przez strażników, że został przemieszczony bark. Spowodowało to okropny ból, ale Leng Wanbao nie otrzymał żadnej pomocy medycznej.
2. Prowincja Shaanxi - Główny Areszt Śledczy Prowincji i inne miejsca
a. Główny Areszt Śledczy Prowincji (kanshuosuo), „Stary byk bronujący pole” (laoniu gendi). Zimą 1989/90 dwóch więźniów, z których jeden nazywał się Xie Baoquan, zostało ukaranych za przyłączenie się do bójki. Obydwaj zostali zakuci we wspólnie kajdany, plecami do siebie, a następnie okręceni liną. Następnie straż zawołała grupę więźniów, którzy popychali związanych liną więźniów, zmuszając ich do biegu, przy okazji bijąc ich kijami i pałkami tak, aby biegali wciąż szybciej i szybciej. W rezultacie obaj się przewrócili i ten, który był z przodu musiał czołgać się po ziemi tak szybko jak tylko mógł, ciągnąc za sobą Xie Baoquana.
Takie traktowanie nazywane „stary wół orzący pole” (laoniu gendi) jest kontynuowane aż do czasu kiedy beton zostanie w całości pokryty krwią. Po zakończeniu plecy Xie Baoguana były olbrzymią raną, której leczenie trwało kilka miesięcy. Skóra i kawałki ciała były zeskrobywane z pleców i rany ropiały przez całą zimę. Xie Baoquan nie otrzymał żadnej pomocy medycznej. Opiekowali się nim tylko koledzy z celi. Plecy miał przykryte bawełnianym kocem, który nieustannie przesiąknięty był ropą z ran, wypełniając celę zapachem gnijącego mięsa. Jego współtowarzysze z celi musieli wielokrotnie zeskrobywać ropę i zakrzepniętą krew z jego pleców.
Ten incydent był oczywiście znany lokalnemu nadzorowi. Jakiś czas po tym wydarzeniu władze przysłały swego przedstawiciela, aby przeprowadził dochodzenie w areszcie, ale zgodnie z tym co wiedzą więźniowie, żedne dalsze czynności nie zostały przeprowadzone. Xie Baoquan nadal przetrzymywany był w tym samym areszcie w sierpniu 1990 roku, ale co stało się z nim później nie wiadomo.
b. „Rutynowe dręczenie”. Strażnicy nieustannie wykorzystują najmniejsze preteksty, by bić lub poniżać więźniów, by dręczyć ich na wiele sposobów. Zdarza się to na przykład w przypadku przyłapania więźniów na paleniu, grze w szachy lub porozumiewaniu się między celami. Oto jeden z takich przypadków: Więźniowie grali w szachy zrobione z kawałków mydła. Gdy zostali przyłapani przez strażników, wpadli w panikę i wyrzucili te kawałki mydła do „matong” (wiadro używane jako toaleta w celi). Zostali zmuszeni przez strażników do wyjęcia tych kawałków mydła i zjedzenia ich. Inny przypadek rutynowego upokarzania zdarzył się gdy więźniowie rozlali wodę. Średnio w celi znajduje się około 10 więźniów, którzy muszą myć się w jednej małej misce. Więźniowie pozbywali się brudnej wody wylewając ją powoli przez szpary w drzwiach celi. Więźniowie cały czas obawiali się, że pełniący dyżur strażnik, może być z tego niezadowolony i ukarać ich. W wielu wypadkach więźniowie byli bici lub zmuszani do wytarcia wody własnymi ubraniami lub zlizywania jej z podłogi. Kilku więźniów było nawet wyprowadzonych z celi i zawieszonych w powietrzu za kończyny za rozlanie wody.
ARCHIPELAG LAOGAI
Laogai to chiński obóz koncentracyjny, a ściślej jeden z rodzajów chińskich obozów pracy. W praktyce penitencjarnej Chin obozy pracy stanowią podstawowy „instrument dyktatury ludowej demokracji”. Dzielą się one na kanshousuo - „centra aresztów”, „ośrodki poprawy przez edukację” (przeznaczone dla nieletnich od 13 do 18 lat), laojiao - „ośrodki rehabilitacji przez pracę”, laogai - „ośrodki poprawy przez pracę” (przeznaczone głównie dla więźniów politycznych) oraz laodong gaizao - „ośrodki reedukacji przez pracę” (przeznaczone głownie dla więźniów kryminalnych). Ośrodki te różnią się od zwykłych więzień tym, że trafiają do nich więźniowie, należący do kategorii xingzheng chufen - „ukaranych administracyjnie”. Ośrodki poszczególnych typów przeznaczone są dla innych kategorii więźniów i różnią się warunkami odbywania kary. Na przykład laojiao (rehabilitacja przez pracę) przeznaczone są dla „włóczęgów; kontrrewolucjonistów, których przestępstwa są mniejsze; tych, którzy odmawiają pracy lub zostali z niej wyrzuceni; sprawiających kłopoty, nie spełniających warunków do ponownej reedukacji”. W obozach tych warunki są nieco lepsze niż w laogai (poprawa przez pracę) lub laodong gaizao (reedukacja przez pracę). We wszystkich obozach więźniowie podzieleni są na kategorie, które wyrażają się zróżnicowaniem stawek żywnościowych - np. 15 lub 21 yuanów miesięcznie (Odpowiednio 2 i 3 USD).
18 kręgów piekła
W Chińskiej Republice Ludowej istnieje rozbudowany system pozasądowej inwigilacji i karania obywateli. Podstawą tego systemu są biura „komitetów mieszkańców” (od 100 do 600 gospodarstw domowych), „grup mieszkańców” (15 do 40 gospodarstw domowych), „komun ludowych”, „brygad produkcyjnych” i „grup produkcyjnych”. W biurach tych tworzone są akta personalne każdego z mieszkańców, zwane dang´an, w których odnotowuje się wszelkie dane na jego temat, od wczesnych lat szkolnych do późnej starości. Przy każdej zmianie miejsca pracy lub miejsca zamieszkania akta te przekazywane są do następnego biura. Odnotowuje się w nich wyniki w pracy, aktywność w czasie kampanii politycznych, przechowuje donosy. Dodatkową kontrolę daje „rejestr domowy” hukou - specyficzny dowód osobisty, przypisujący obywatela nie do rodziny, lecz do jednostki organizacyjnej pracy (np. brygady produkcyjnej). Istnieją nongcun hukou (rejestry rolne) i chengsi hukou (rejestry miejskie). W połączeniu z systemem baoija - książeczek państwowej opieki socjalnej, nieważnych poza miejscem rejestracji, dokumenty hukou stanowią ważny instrument kontroli państwa nad życiem obywateli. W hukou odnotowywane jest na przykład przypisanie obywatela do jednej z „pięciu czerwonych kategorii” (od pierwszej do piątej) lub jednej z „pięciu czarnych kategorii” (od szóstej do dziesiątej). Obywatele ChRL noszą przy sobie zaświadczenia do wpisie do hukou spełniające rolę naszego dowodu osobistego. W literaturze zachodniej zaświadczenia te bywają mylone z samym hukou.
Kwestia ta może być trudna do zrozumienia w Polsce, gdzie większość obywateli uważa ciągle dowody osobiste i obowiązek meldunkowy za rzeczy normalne, choć w wolnych krajach rozwiązania takie dotyczą tylko przestępców zwolnionych za kaucją lub warunkowo. Trzeba więc wyjaśnić, że o ile u nas z istnienia dowodów i meldunków nie wynika nic specjalnie złego, to dla obywatela Chin przypisanie go do kategorii zhishifenzi (inteligent, dosłownie: posiadający wykształcenie, według propagandy partyjnej „dziewiąta śmierdząca kategoria”) lub uznanie za „prawicowca” może mieć bardzo poważne konsekwencje, zwłaszcza że odpowiednia adnotacja we wspomnianych dokumentach towarzyszy mu przez całe życie. Pisarza Zhang Xianlianga uznano za „prawicowca” w prasowej krytyce poematu, który napisał. Na tej podstawie został skazany przez „wiec walki klas”. Słowo „skazany” nie oznacza tu wcale wyroku sądowego. Po prostu partyjny aktywista zwołał zebranie, na którym ogłosił, że Xianliang będzie odtąd bezterminowo żył w obozie pracy poprawczej laogai. W wydanej także w Polsce autobiograficznej powieści „Zielonodrzew” (Tytuł oryginału „Luhuashu”. Pierwsze wydanie w Chinach w 1984 r. Wydanie polskie: Wydawnictwo Śląsk, 1988. Tłumaczenie z chińskiego Anna i Jerzy Abkowicz.) wspomina, jak po czterech latach obozu, który przeżył, bo „wyczołgał się z pod stosu trupów”, został przeniesiony do kategorii „pracownika samodzielnie zarabiającego na utrzymanie” i zwolniony z obozu. Przy wzroście 175 cm ważył 44 kilogramy. Skierowano go na fermę produkcyjną na półpustynnych terenach pogranicza Xinjiangu o bardzo ostrym klimacie. Pracował praktycznie tak samo jak w obozie, choć już bez straży. „Miesięcznie każdemu przysługuje 25 jinów zboża (12,5 kg) i dwie paczki papierosów. Płaca 18 yuanów (2,5 USD). [...] Po prostu zostałem przeniesiony z osiemnastego do siedemnastego kręgu piekła” (piekło buddyjskie ma 18 kręgów). Poznał tam kobietę i uzyskał zezwolenie na ślub, ale wtedy nieznaną mu decyzją administracyjną wyższego szczebla został przeniesiony do brygady o zaostrzonym rygorze, gdzie formalnie ciągle nie będąc więźniem, lecz „pracownikiem samodzielnie zarabiającym na utrzymanie” nie miał prawa do oddalania się i widzeń z osobami z zewnątrz. Przez 10 godzin dziennie dźwigał kamienie na budowę kanału. „Wkrótce potem, kiedy rzucono hasło `co rok, co miesiąc, co dzień trzeba mówić o walce klasowej' za `kontrrewolucyjną pisaninę' zostałem skazany na 3 lata `pracy pod nadzorem' w tej samej brygadzie. W czasie `kampanii wychowania socjalistycznego' za to, że rzekomo dążyłem do rewizji ciążącego na mnie wyroku za `prawicowość', dostałem kolejne 3 lata obozu pracy. Kiedy wróciłem po odbyciu wyroku do gospodarstwa rolnego, trwała `rewolucja kulturalna'. Awansowałem na `kontrrewolucyjnego rewizjonistę', wobec którego zastosowano `dyktaturę mas'. W roku 1970 wsadzono mnie do obozowego więzienia. Był to loch Świętej Inkwizycji w wydaniu chińskim. [...] Minęło 20 lat.”
Trudności w określeniu liczby więźniów obozów pracy przymusowej wynikają nie tylko z utajnienia i fałszowania danych przez komunistyczne władze, ale także z faktu istnienia wielu form pośrednich, takich jak „pracownik samodzielnie zarabiający na utrzymanie”, „praca w brygadzie produkcyjnej pod nadzorem” itp. Wielu katorżników w ogóle nie jest formalnie skazanych. Często nie przedstawiono im żadnego zarzutu albo nie podano powodu osadzenia w obozie. O osadzeniu w obozie decydują nie tylko Miejskie i Gminne Komisje ds. Reedukacji przez Pracę, ale także policyjny rozkaz, nakaz pracy, zebranie kolektywu itp. Zdarza się, że w tej samej brygadzie i w tych samych warunkach pracują obok siebie katorżnicy i ludzie nigdy o nic nie oskarżeni i teoretycznie wolni. Państwo totalitarne ma to do siebie, że właściwie całe jest wielkim łagrem, w którym są tylko lepsze i gorsze baraki i różne stopnie zniewolenia. W obozach, które często podzielone są na mniejsze jednostki, takie jak farmy więzienne, podobozy lub fabryki, a także brygady o zaostrzonym rygorze i „więzienia obozowe”, żyją różne kategorie więźniów. Obok xingzheng chufen (skazanych w trybie administracyjnym) są xingshi chufen („kryminalnie skazani” - skazani przez sądy), „czasowo osadzeni”, „więźniowie”, „wolni robotnicy” (którzy odbyli już karę, ale „pozostawiono ich w obozie”) i zwykli robotnicy przychodzący do pracy z zewnątrz. Także podział na obozy laogai, laodong gaizao, laojao i więzienia bywa tylko umowny. Najczęściej nieletni skazani na „poprawę przez edukację”, kontrrewolucjoniści z obozu pracy poprawczej i „kryminalnie skazani” (w mniej lub bardziej normalnym procesie) przebywają w tym samym miejscu. O tym, jak nieuchwytna może być granica między wolnym obywatelem a więźniem laogai, najlepiej świadczy przypadek człowieka, który otrzymał nakaz pracy w obozie jako zwykły pracownik. Przychodził tak jak do normalnej pracy z zewnątrz, lecz decyzją komendantury obozu został pewnego dnia „zakwaterowany na terenie laogai”, gdzie spędził 17 lat z powodu „zaginięcia dossier (dang´an)”.
Największy Gułag świata
Nikt nie zna prawdziwej liczby ludzi osadzonych w chińskich obozach koncentracyjnych. Szacunki zachodnich ekspertów mówią najczęściej o 16 do 20 milionach ludzi. Oficjalne dane ChRL podają 160.000 więźniów laogai, ale liczba ta jest z całą pewnością wielokrotnie zaniżona, nie tylko metodą zwykłego fałszerstwa, ale też dlatego, że wielu katorżników nie zostało formalnie skazanych i nie ma statusu więźnia. Nie wiadomo też, jak zakwalifikować wymienione już formy pośrednie między wolnym pracownikiem, który też przypisany jest do miejsca pracy, a więźniem.
Trudność oceny sprawia także ogromna rozbieżność między teorią, wynikającą z przepisów, a praktyką. Teoretycznie istnieją dni wolne od pracy, 48-godzinny tydzień pracy (Niedawno wprowadzono nawet pięciodniowy tydzień pracy). W praktyce niewiele to znaczy, bo przepisy realizowane są głównie w stolicy i większych miastach. Rozbieżność między teorią a praktyką wynika z chińskiej tradycji prawnej. Przez wieki nie było w tym kraju kodyfikacji prawa, a władza opierała się na rozbudowanej hierarchii urzędniczej. Urzędnik po prostu „miał władzę” na swoim odcinku, ograniczoną tylko poleceniami swoich przełożonych. Jeszcze niedawno teoretycy konfucjańscy przeciwstawiali się kodyfikacji prawa, argumentując, że ktoś mógłby zarzucić urzędnikowi postępowanie niezgodne z przepisem kodeksu, a to uderzyłoby w podstawy władzy.
Z tradycji tej wynika, że do dziś większość funkcjonariuszy państwa uważa, że skoro sprawuje urząd, to „ma władzę” i może robić co chce, byle tylko nie działać przeciw władzy centralnej. Władze ze swej strony nie przeciwdziałają wybrykom i samowoli urzędników póki uderzają one w ich przeciwników i poddanych.) i urlopy, a w praktyce dla ogromnej większości obywateli niedziela niczym nie różni się od innych dni, praca trwa nawet i 16 godzin dziennie i jeszcze do niedawna jedynym ubraniem robotnika był „mundurek” tan´i (kombinezon roboczy przydzielany w pracy). Większość robotników spożywa posiłki miejscu pracy i mieszka w przyzakładowych domach. W wielu, zwłaszcza prowincjonalnych przedsiębiorstwach, tylko pracownikom na kierowniczych stanowiskach przysługują urlopy - 3 dni po pięciu latach pracy i 5 dni po 20 latach. Niewiele lepiej jest w nowych prywatnych i „kapitalistycznych” przedsiębiorstwach, powstałych w okresie urynkowienia gospodarki, choć wyższe ostatnio płace spowodowały już zniknięcie „mundurków” z miejskich ulic. Oczywiście znacznie lepiej jest w wielkich miastach. Jeśli tak wygląda życie zwykłych ludzi, to co powiedzieć o więźniach?
Życie więźniów w obozach laogai porównać można tylko do życia w obozach hitlerowskich i stalinowskich. Podobne są stawki żywnościowe, normy pracy i regulamin. Podstawą wyżywienia jest pół litra polewki i bułka z mąki baizi (gatunek prosa). Czasem ryż bez żadnych dodatków. W laogai znajdujemy wszystkie instytucje, znane z Oświęcimia i Kołymy. Są kapo („szefowie cel”, rekrutujący się spośród kryminalistów), wysługiwanie się przez służby obozowe urkami (xingshi chufen - „skazanymi kryminalnie”) (Nie chodzi tu o więźniów funkcyjnych, lecz o kryminalistów, tworzących nieformalne grupy, terroryzujące innych więźniów.) i karcery (więzienia obozowe). Na porządku dziennym jest wyczerpująca praca oraz bicie kijami, pałkami, metalowymi prętami i plastikowymi rurami z piaskiem. Stosowane są takie kary jak: stanie nago na mrozie lub w upalnym słońcu, umieszczanie na całe miesiące w celach xialdzao (omówiony wcześniej „mały numer”) lub heiwu („czarna cela” - pozbawiona światła, ogrzewania i sanitariatu) (Zakazane przez Reguły Minimalne Postępowania z Więźniami ONZ z 1955 roku.).
Są też ogromne zbiorowe groby, stosy trupów, wrzucanie zwłok do rzek itp. Rozbudowano obozowe apele, uzupełniając je „zebraniami obrachunkowymi”, „składaniem samokrytyki” i „piętnowaniem przez kolektyw”. Istnieją też chińscy odpowiednicy doktora Mengele, prowadzący pseudo medyczne doświadczenia na więźniach. Wyczerpanych ciężką pracą i głodnych ludzi dziesiątkują choroby.
Jaka jest śmiertelność więźniów, dokładnie nie wiadomo, ale należy przypuszczać, że podobna, jak, w obozach stalinowskich i hitlerowskich. Potwierdzają to nieliczne przemycone na zachód opisy. Według Ośrodka Informacji w Dharamsali, ze wszystkich tybetańskich więźniów laogai od czasu aneksji Tybetu zginęło 70%. Jak już pisałem, jeśli przyjąć nawet bardzo ostrożne oszacowanie, że śmiertelność więźniów wynosi tylko 10% rocznie, to i tak otrzyma się liczbę ofiar laogai od 1,6 do 2 milionów rocznie, czyli 50 do 70 milionów w okresie komunistycznych rządów. O ogromnej śmiertelności w obozach świadczy też pośrednio niewielka ilość relacji tych, którzy ocaleli. Z laogai na ogół się nie wychodzi. Nieliczni, którzy przeżyją, najczęściej otrzymują następne wyroki. (Jeszcze niedawno większość informacji na temat laogai pochodziła z chińskich gazet. Oficjalna prasa komunistyczna pisała z nieukrywanym zachwytem, jak to przestępcy i „reakcyjne elementy” w obozach za miskę ryżu przekraczają normy produkcji przewidziane dla wolnych robotników.)
Pedagogika specjalna
Podstawą „reedukacji” w obozach laogai jest „system 200 punktów”, stanowiący metodę karania i nagradzania oraz regulamin. Omówienie tego systemu wymagałoby osobnej publikacji. (Obszerną informację na ten temat zawierają materiały Laogai Research Foundation, dostępne w Internecie.) Ograniczę się więc tylko do przytoczenia przykładów przewinień, za które więzień otrzymuje karne punkty, mogące stać się podstawą do przedłużenia okresu „reedukacji”.
Karane jest: rozmawianie bez pozwolenia, spanie w nieregulaminowej pozycji, siedzenie na nie wyznaczonym miejscu, przerwanie pracy bez polecenia, oznaczanie produkowanych wyrobów, „zabijanie i zjadanie drzew i żywych zwierząt” itd. (Według Zhang Xianlianga „w obozie nie może być szczurów, bo ludzie by je zjedli”). Zabronione jest zarówno „dyskutowanie”, jak i „bicie i zabijanie innych więźniów”.
Z oficjalnego Poradnika dla Więźniów:
„Z entuzjazmem bierz udział w politycznych szkoleniach. Z własnej inicjatywy czytaj i studiuj polityczne publikacje by zrozumieć swoje błędy. [...] Mów uprzejmie, zachowuj się właściwie, mów szczerze, ale nie mów opryskliwie. Nieprzyzwoite zachowanie jest zabronione. [...] Używaj słów `przepraszam' i `wybacz mi', gdy się pomylisz. Mów `witam cię' i `nie ma sprawy' oferując komuś pomoc. Używaj słów 'dziękuję' i `przepraszam za kłopot'. [...] Kiedy wejdą wizytujący więzienie oficjalni goście, przerwij wszelkie czynności i powitaj ich. Odpowiadaj ściśle na ich pytania. Nie idź za nimi i nie wszczynaj rozmowy. Nie mów głośno ani cicho. Bez pozwolenia i z własnej inicjatywy nie podchodź do wizytującej grupy.”
A oto niektóre z Dziesięciu Zasad do Ścisłego Przestrzegania:
1. Miłość do ojczyzny jest przymusowa. Jest podstawą jedności kraju i ludzi.
2. Podstawą są dyrektywy, aktywiści i polityka Chińskiej Partii Komunistycznej.
3. Socjalistyczny system i dyktatura ludowej demokracji muszą być zapewnione.
4. Polecenia personelu więziennego i służb cywilnych muszą być wykonywane ściśle. [...]
8. Aktywnie bierz udział w pracy i produkcji. [...]
10. Dbaj o własność publiczną i państwową.
Z zeznań Tybetanki Adhi Thape przed Komisją Praw Człowieka w Bonn (”Tybet: Świadkowie”, wydanie polskie - Polskie Stowarzyszenie Przyjaciół Tybetu.):
„Po pewnym czasie wszyscy więźniowie byli tak wyczerpani, że zataczali się przy każdym kroku jak pijani. Myśleliśmy tylko o jednym: jak zdobyć coś do jedzenia. Do pracy w chlewie wybrano nas cztery... Miałyśmy dzięki temu więcej jedzenia, ale przyszło nam za to drogo zapłacić. Każdą z nas wielokrotnie zgwałcili strażnicy. [...] Po pewnym czasie została z nas tylko skóra i kości. Codziennie umierało bądź `znikało' około 15 więźniów. Ciała zmarłych układano w stosy i przysypywano ziemią. [...] Nieznośny odór gnijących trupów unosił się jak chmura. [...] O resztki pozostałe czasem na dnie kotła wybuchały bójki. Strażnicy wymyślili też zabawę w rzucanie na ziemię herbacianych fusów, na które rzucali się wycieńczeni więźniowie. [...] Więźnia imieniem Thubten Dhargje złapano, gdy usiłował ugryźć łydkę trupa, rzuconego na jeden ze stosów. Strażnicy okrutnie go pobili i zaczęli przesłuchiwać. Więzień bronił się, mówiąc, że nic nie zjadł, gdyż na trupie została tylko skóra - poza tym, był tak słaby, że nie mógł jej przegryźć. [...] Ze stu kobiet przeżyły cztery. Reszta zmarła z głodu.”
Z zeznań Tybetańczyka Paldena Gjaco, złożonych w marcu 1995 r. przed Komisją Praw Człowieka ONZ:
„Co pewien czas więźniów politycznych wzywano na `thamzingi', czyli `wiece walki klasowej', podczas których kazano nam krytykować `stare', tradycyjne społeczeństwo tybetańskie i dalajlamę. Musieliśmy deptać jego zdjęcia i `demaskować zdradziecką politykę'. Tych, którzy się przeciwstawiali, zmuszano do podpisania `przyznania się do winy' - dokumentu, który głosił, że niżej podpisany postąpił niewłaściwie i prosi o wykonanie na nim wyroku. [...] W przeddzień egzekucji skazanych zmuszano do śpiewania i tańczenia przed frontem więźniów. Nie pozwolono nam nawet umierać z godnością. Skazanych zmuszano do uklęknięcia na krawędzi wykopanego dołu i wysłuchania listy popełnionych `zbrodni'. A potem zabijano ich kolejno strzałem w plecy. My musieliśmy na to patrzeć. Zapamiętałem mnicha z Gandenu, który wciąż żył, mimo iż wystrzelono do niego siedem razy. Zirytowani żołnierze wrzucili go do dołu i zakopali żywcem. Wielu skazanych umierało jeszcze przed egzekucją - ze strachu i wycieńczenia. Po każdym strzale musieliśmy klaskać [...]”
Ważny sektor gospodarki
Jedną z największych przewin aresztowanego kilka lat temu przez policję chińską Harry´ego Wu (Harry Wu - obywatel USA, Chińczyk, spędził w obozach laogai 19 lat, założyciel Laogai Research Foundation, skazany za „szpiegostwo” na 15 lat i wydalony z Chin.) jest opracowanie przez jego organizację Laogai Research Foundation spisu obozów pracy (także w postaci komputerowej bazy danych, dostępnej w Internecie). Oto przykładowa rubryka tego spisu:
“Zakład: Chongqing Automobile Works;
Lokalizacja: Xiexing, prowincja Sichuan;
Liczba więźniów: 2.099;
Uwagi: Założony w maju 1985. Podstawowa produkcja: samochody Isuzu serii N, z silnikiem diesla na eksport. Tel..., tlx..., fax...;”
Spis zawiera dane kilku tysięcy obozów o liczbie więźniów od kilkuset do 10.000, produkujących właściwie wszystko: narzędzia, skarpetki, t-shirty, zabawki, mapy i druki, książki, chemikalia, wozy bojowe piechoty, leki, wyroby z drewna, porcelanę, pamiątki dla turystów, pałki elektryczne, uprawiających ryż i herbatę, wydobywających węgiel i rudę, budujących drogi i mosty itd. Na liście 99 grup towarów produkowanych w Chinach, sporządzonej przez Departament Handlu USA, aż 64 grupy zostały oznaczone jako wytwarzane w 990 obozach pracy, a tylko w przypadku 35 grup towarów nie stwierdzono, by były produktem pracy niewolniczej. Nikt nie wie, jak dużą część produktu narodowego Chin wytwarzają więźniowie, ale nawet wysocy funkcjonariusze państwowi przyznają, że likwidacja laogai mogłaby spowodować poważny kryzys gospodarczy. (W krajach Europy Zachodniej i USA obrońcy praw człowieka od kilku lat prowadzą w okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia kampanię na rzecz bojkotu towarów chińskiej produkcji. W Polsce akcję taką podjęto jeden raz, a prace nad ustawą zakazującą importu produktów pracy niewolniczej ugrzęzły na etapie projektu.)
Władze komunistyczne, atakowane przez opinię międzynarodową z powodu łamania praw człowieka, twierdzą, że w Chinach zapewnione są podstawowe prawa człowieka, takie jak prawo do wyżywienia i prawo do pracy. No cóż - „kto nie pracuje, ten nie je”, jak mawiał Ławrientij Beria. „Praca czyni wolnym” - głosił napis na oświęcimskiej bramie. A jak to brzmi po chińsku? Według oficjalnej wersji „prawa człowieka w Chinach zapewnione są poprzez prawo do wyżywienia i ubrania oraz prawo do dumy z siły i stabilności Socjalistycznej Ojczyzny opartej na dyktaturze ludowej demokracji”
ZORGANIZOWANE FORMY LINCZU
Poza rozwiązaniami przewidzianymi w prawie karnym i prawie procesowym zdarzają się całkowicie pozaprawne, a mimo to akceptowane przez władze praktyki, których nie można nazwać inaczej, niż popieranym przez państwo linczem.
Oprócz opisanego już wiecu egzekucyjnego, praktyką taką jest wiec sądowy, zwany też „wiecem walki klas”, w czasie którego zgromadzony tłum, umiejętnie podpuszczany przez agitatorów, dokonuje osądzenia i skazania ofiar (bywało, że i egzekucji). Wiece sądowe stosowane są najczęściej w okresach burzliwych kryzysów, które zdarzają się w Chinach co kilkanaście lat (reforma rolna, „wielki skok”, „rewolucja kulturalna”, „zwalczanie bandy czworga” itd.). Ofiarami wieców sądowych są zwykle przeciwnicy polityczni reżimu lub ludzie należący do kategorii uznanych przez reżim za przeciwników (np. inteligenci, „obszarnicy”, „spekulanci”). W czasie takich imprez podsądni są publicznie lżeni i poniżani, zmuszani do składania samokrytyki (co bynajmniej nie łagodzi wyroku), a często też opluwani, ubierani w czapki hańby, bici i obrzucani kamieniami.
Peng Dehuai, marszałek Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, za krytykę polityki „wielkiego skoku” prowadzany był w „czapce hańby”, z czarną tablicą na szyi, na której czerwoną farbą przekreślono jego nazwisko. Obrzucano go wyzwiskami w rodzaju: „dać szkołę temu czarnemu bandycie i kontrrewolucjoniście”, „rozbić głowę wściekłego psa”, „króliczy pomiot”. Legendarny (dla komunistów) twórca Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, Czu Te, w czasie „rewolucji kulturalnej” lżony był okrzykami: „Rozbić psią głowę starego łajdaka Czu”, „Patrzcie, kim była stara wiedźma - matka Czu Te”. Przykłady te podaję także po to, by pokazać, jak blisko jest w komunistycznym państwie ze szczytów władzy na wiec sądowy.
Dzieje się to nie tylko za wiedzą i przyzwoleniem państwa, ale jest też przez państwowe służby organizowane. Znaczna część uczestników wiecu sądowego na ogół jest niewiele mniej sterroryzowana niż podsądni. Ludzie ci biorą udział w nim wcale nie z poparcia dla reżimu, lecz ze strachu. Innymi słowy terror jest tak wielki, że strach nie brać w nim udziału.
Wiece sądowe nie są zjawiskiem marginalnym. W okresach burzliwych skazują miliony ludzi. W czasie „reformy rolnej” zabito na nich półtora miliona „obszarników”. Lincze „rewolucji kulturalnej” pochłonęły około 50 milionów ofiar spośród ponad 100 milionów ludzi poddanych „wiecom walki klas”. W ramach „krytyki Konfucjusza” prowadzano po ulicach w czapkach hańby, opluwano i bito prawie całą kadrę wyższych uczelni.
W czasach spokojniejszych dość powszechnie stosowana jest praktyka „napiętnowania” lub wymuszania samokrytyki. Praktyki takie są właściwie codziennością. Dzieją się nagminnie, na przykład w czasie zebrań w zakładach pracy. Wprawdzie obecnie zjawisko zorganizowanego linczu występuje na mniejszą skalę niż dawniej, ale nie zaszły żadne zmiany ustrojowe, dające gwarancję, że wiece sądowe, składanie samokrytyki i tym podobne zjawiska, nie pojawią się znowu na masową skalę.
PRZEŚLADOWANIE MNIEJSZOŚCI
Wobec mniejszości narodowych prowadzona jest systematyczna polityka wynaradawiania, niszczenia tradycji i zabytków kultury. Najbardziej drastyczna wobec podbitego przez Chiny narodu tybetańskiego, ale inne mniejszości (Turkmeni, Mongołowie, Ujgurowie) nie są traktowane znacznie lepiej. Wyjątkowo brutalny, represyjny system staje się przyczyną licznych powstań i buntów, które za każdym razem są niezwykle krwawo tłumione. Odnosi się wrażenie, że tłumienie powstań i rozruchów jest pretekstem do zabijania jak największej liczby obywateli narodowości nie chińskiej.
1. Tybet
Z sześciu milionów mieszkańców Tybetu zabito, w czasie akcji represyjnych, milion trzysta dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, co stanowi 22% ludności. Około 150.000 Tybetańczyków przebywa na emigracji w Nepalu i w Indiach, a dalsze kilkadziesiąt tysięcy żyje w obozach koncentracyjnych.
W 1950 roku wojska chińskie zaatakowały Tybet, zajmując część jego terytorium. W 1951 roku delegacja tybetańska, nie posiadająca pełnomocnictw swego rządu do zawierania umów międzypaństwowych, została zmuszona przez władze chińskie do zawarcia „Ugody między Centralnym Rządem Ludowym i Lokalnym Rządem Tybetu, dotyczącej warunków pokojowego wyzwolenia Tybetu”. Pod porozumieniem przyłożono sfałszowane przez rząd chiński tybetańskie pieczęcie. Ugoda ta przewidywała wejście wojsk chińskich na teren Tybetu, przekazanie prowadzenia polityki zagranicznej Chinom, ale też zapewniała, że Chiny nie będą zmieniać istniejącego w Tybecie systemu politycznego, uszanują suwerenność władzy dalajlamy i pozycję panczenlamy oraz nie będą „wprowadzać reform” bez uzgodnienia z rządem tybetańskim.
Ale nawet i to fałszywe, zawarte pod przymusem porozumienie, nie było nigdy przestrzegane. Po wkroczeniu wojsk chińskich rozpoczęła się okupacja i samowola okupacyjnej administracji.
Postępowanie takie jest charakterystyczne dla wszystkich komunistów świata. Mogą oni zawrzeć każde porozumienie, bo i tak nie zamierzają go przestrzegać. Wszelkie umowy traktowane są instrumentalnie. W chwili, gdy piszę te słowa, analogiczne „wyzwalanie” niepodległego kraju przez „dyktaturę demokracji”, tym razem rosyjską, odbywa się w Czeczenii. (Nie mogę się w tym miejscu powstrzymać od pewnej refleksji. Poprzednie zdanie napisałem 10 lat temu przygotowując pierwsze wydanie książki i nadal jest aktualne).
Represje
Po wkroczeniu wojsk chińskich wybuchło w Tybecie powstanie narodowe, które zostało przez Chińską Armię Ludowo-Wyzwoleńczą niezwykle krwawo stłumione. Według roboczego sprawozdania II Dywizjii Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, w jednym tylko niewielkim rejonie Kanhlo w Amdo (Tybet dzieli się na trzy regiony: U-Cang, Kham i Amdo. Największą część terytorium Tybetu przekształcono w Tybetański Region Autonomiczny. Znaczne części Khamu i Amdo włączono do chińskich prowincji Qinghai, Syczuan, Gansu i Yunnan. Poza terytorium Chin ludność tybetańska żyje też w prowincji Ladakh w indyjskim stanie Jam- mu & Kashmir, w Nepalu i w Bhutanie.) w latach 1952-58 stłumiono 996 „buntów” i zabito 10.000 Tybetańczyków. Według China Spring, ludność rejonu Golok w Amdo „zredukowano” ze 130.000 do około 60.000.
Tybetański Rząd Emigracyjny podaje następujące zestawienie przyczyn śmierci 1.200.000 Tybetańczyków:
Tortury, 173.221 osób,
Egzekucje, 156.758 osób,
Walka zbrojna, 432.705 osób,
Głód, 342.970 osób,
Samobójstwa, 9.002 osoby,
„Wiece walki klas”, 92.731 osób,
A oto opis niektórych wydarzeń w czasie tłumienia powstania w relacji panczenlamy: „W Goloku ciała zabitych spychano ze wzgórza do głębokiego rowu. Żołnierze mówili krewnym zabitych, że powinni się cieszyć ze zdławienia rebelii. Zmuszano ich do tańczenia na ciałach pomordowanych, a potem wystrzelano ich z karabinów maszynowych. [...] W Amdo i Khamie dopuszczano się niesłychanych okrucieństw. Ludzi dzielono na dziesięcio-, dwudziestoosobowe grupy i zabijano.”
W czasie późniejszych anty chińskich demonstracji w Lhasie i innych miastach Tybetu, w latach 1987-88, milicja wielokrotnie strzelała do demonstrantów. Autorzy książki „Tybet: Fakty mówią za siebie” piszą:
„27 września 1987 roku ponad 200 Tybetańczyków zorganizowało w Lhasie manifestację, która zainicjowała falę ulicznych demonstracji - m. in. 1 października 1987 i 5 marca 1988 - podczas których chińska policja otworzyła ogień do demonstrantów. Było wielu zabitych i ciężko rannych; aresztowano ponad 2.500 osób. [...]
10 grudnia 1988 Christa Meindersma, dwudziestosześcioletnia turystka z Holandii, była świadkiem pacyfikacji demonstracji w Dżokhangu, najbardziej czczonej świątyni Tybetu: `[...] policja otworzyła ogień bez żadnego ostrzeżenia, strzelano na oślep do tłumu. Miałam wrażenie, że nie obchodzi ich, kogo trafią. [...] Kiedy zaczęłam uciekać, postrzelono mnie w ramię'. Zachodni dziennikarz, który był świadkiem tych wydarzeń, słyszał, jak jeden z oficerów wydał swoim ludziom rozkaz: `Zabijać Tybetańczyków'. Tego dnia zabito co najmniej 15 osób, a ponad 150 raniono. 5 marca 1989 roku w Lhasie znów wybuchły zamieszki. [...] Policja użyła broni automatycznej. [...] Liczbę ofiar szacuje się, w zależności od źródeł, na 80, a nawet 400. [...] Tang Daxian, chiński dziennikarz, który był wtedy w Lhasie, uważa, że zamordowano kilkuset Tybetańczyków, raniono kilkanaście tysięcy, a trzy tysiące aresztowano.”
O ile w samych Chinach brutalność władz jest nieco skrywana, o tyle na terenach podbitych bywa wręcz pokazowa. Oto dwa przykłady z Tybetu:
Kilka kobiet zostało publicznie powieszonych głową w dół za skrępowane kostki nóg i szczutych psami przez rozbawionych żołnierzy chińskich.
Ciała 30 kobiet, na których wykonano egzekucję, wywieszono na zewnętrznym murze więzienia na kilka tygodni.
Niszczenie kultury tybetańskiej
Na terenach zamieszkałych przez podbite narody (Tybet, Mongolia Wewnętrzna, Xinjiang) prowadzi się planowe osadnictwo ludności chińskiej, niszczenie miejscowej inteligencji i ośrodków religijnych. W samym Tybecie zniszczono 6254 buddyjskie klasztory (zostało 8). Co roku tysiące dzieci wywozi się z Tybetu do Chin „w celu nauki chińskiego trybu życia”. Ostro tępione są wszelkie przejawy kultywowania narodowej tradycji. Od szeregu lat na bazarach w Nepalu i Hong Kongu, przez podstawionych pośredników wyprzedaje się przedmioty kultowe (młynki modlitewne, posągi, thanki (Thanka - zwijane malowidło o treści religijnej) itp.), pochodzące z tybetańskich świątyń. Masowo kupują je z pobudek snobistycznych zachodni turyści. Wyprzedaż ta odbywa się na wielką skalę nie tylko w Kathmandu i Pokharze (Nepal), ale także w miastach indyjskich (np. na Jampacie w Delhi). W luksusowych sklepach wokół Connaught Place w stolicy Indii i na zamkniętych przetargach, sprzedawane są prawdziwe dzieła sztuki tybetańskiej, nieraz o starożytnym rodowodzie, zrabowane przez władze chińskie.
Cytowane już wcześniej opracowanie „Tybet: Fakty mówią za siebie” tak opisuje akcję rabowania świątyń:
„Najpierw budynki klasztorne odwiedzała specjalna ekipa mineralogów, którzy wyszukiwali i zabierali kamienie szlachetne. Następnie pojawiali się metalurgowie, którzy wybierali metalowe przedmioty, wywożone potem wojskowymi ciężarówkami. Później wysadzano ściany i wywożono drewniane belki i filary. Niszczono gliniane posągi, poszukując w nich ukrytych precjozów.
W ten sposób wywieziono do Chin setki ton drogocennych posągów religijnych, thanek, metalowych wizerunków i innych skarbów. Sprzedawano je na międzynarodowym rynku antyków lub przetapiano. [...] Większość tybetańskich przedmiotów, przywiezionych do Chin, została zniszczona. Posągi i przedmioty rytualne z czystego złota i srebra znikały natychmiast. Przedmioty z pozłacanej miedzi, stopu, z którego odlewano dzwony, czerwonej miedzi, mosiądzu itp. wywożono do Luyunu, skąd wędrowały do odlewni [...]. W samej odlewni Xi-you Qing-shu, położonej o jakieś pięć kilometrów od Pekinu, przetopiono około 600 ton tybetańskich wyrobów z metalu.”
Tybetańczycy bronią się przed wynarodowieniem z niezwykłą determinacją. Niewielu turystów, zwiedzających największą na południe od Himalajów buddyjską stupę w dzielnicy Kathmandu Bhadgaon, wie, że w tej świątyni wychowywane są w duchu tybetańskim dzieci, przemycane na pewien czas ze swojej ojczyzny przez himalajskie przełęcze. W czasie takiej migracji wiele osób ginie i zdarza się wiele dramatów, jakie Europejczykom trudno ogarnąć wyobraźnią. Pewna Szerpanka opowiadała mi, jak trzej Tybetańczycy, uciekający do Nepalu przez przełęcz Manlung La w Rolwalingu, by uchronić się przed zamarznięciem, gdy temperatura spadła poniżej -50 st. C, wylosowali jednego spośród siebie, by go zabić i ubrać się w jego ubranie. Takie przeprawy przez granicę odbywają się na ogół w bardzo trudnym terenie i bardzo niesprzyjających warunkach atmosferycznych, bo pozwala to uniknąć chińskich patroli wojskowych.
Dyskryminacja w dziedzinie ochrony zdrowia i oświaty
Niezwykle niepokojące są informacje o pseudonaukowych doświadczeniach medycznych na ludziach, należących do mniejszości narodowych. Według wielu doniesień „chińscy lekarze traktują tybetańskich pacjentów jak króliki doświadczalne”. Absolwenci szkół medycznych wysyłani są do rejonów zamieszkałych przez mniejszości, by „douczyli się„, lecząc pacjentów „według własnego uznania”. Powtarzają się doniesienia o zupełnie niepotrzebnych, nie mających żadnego związku z chorobą operacjach i licznych związanych z nimi zgonach. Podobne zresztą praktyki stosuje „medycyna” więzienna na chińskich więźniach i na osieroconych noworodkach.
Mniejszości narodowe poddawane są planowej dyskryminacji w zakresie opieki zdrowotnej i oświaty. W Tybecie po przyjęciu do szpitala trzeba wpłacić kaucję, której wysokość ponad dwukrotnie przekracza średni roczny dochód Tybetańczyka. Według raportów Banku Światowego z 1984 r. i Programu Rozwoju ONZ z 1991 r., współczynnik zgonów jest w Tybecie o jedną trzecią wyższy niż w całych Chinach, a śmiertelność noworodków wynosi 150 na 1.000, podczas gdy w Chinach 43 na 1000 (co też stanowi bardzo duży procent).
Zniszczenie klasztorów buddyjskich w Tybecie i Mongolii Wewnętrznej było nie tylko uderzeniem w religię, ale i w szkolnictwo. Klasztory pełniły tu bowiem rolę szkół i uniwersytetów. (Poziom nauczania w niektórych szkołach klasztornych był bardzo wysoki. W żadnym przypadku nie można porównywać ich ze szkółkami parafialnymi w Europie. Nawiasem mówiąc, jednym z większych „osiągnięć” komunizmu w Chinach i Tybecie jest przywrócenie analfabetyzmu tam, gdzie go od wieków nie było.) Powszechne szkolnictwo w Chinach także przez całe wieki opierało się na szkołach klasztornych w dużo większym stopniu niż na szkołach państwowych.
W miejsce szkół klasztornych władze chińskie poleciły koczownikom zakładać niezależne finansowo „szkoły ludowe”, nie przeznaczając na ten cel żadnych funduszy. W efekcie wiele dzieci tybetańskich i mongolskich nie umie czytać i pisać, podczas gdy ich przodkowie koczownicy już przed wiekami nie byli analfabetami. (Europejczycy często postrzegają koczowników, a zwłaszcza Mongołów, jako nieokrzesanych dzikusów. W rzeczywistości i Mongołowie i Tybetańczycy już ponad tysiąc lat temu mieli własne pismo (inne niż chińskie), własną literaturę, spisaną historię itp.)
Według raportu trzech chińskich socjologów, opublikowanego w Tibet Review w 1986 roku, „w TRA (TRA - Tybetański Region Autonomiczny) istnieje zaledwie 58 szkół średnich. Tylko 13 z nich można uznać za szkoły średnie w pełnym znaczeniu tego słowa. Spośród 2.450 szkół podstawowych tylko 451 finansuje państwo. [...] W szkołach tych brakuje podstawowego wyposażenia. Poziom edukacji jest niezwykle niski lub wręcz zerowy.”
Nasilenie represji w ostatnich latach
Mimo upływu czasu, nacisków zewnętrznych, potępienia ze strony światowej opinii publicznej, terror w Tybecie nie słabnie. W ostatnim dziesięcioleciu zdały się nawet zauważyć nowe metody niszczenia kultury i religii Tybetu, nowe metody rządzenia za pomocą terroru. Zaczęto stosować omówioną już metodę „drzwi obrotowych” (aresztowania na chybił trafił dużych grup ludzi i wyłaniania z nich „podejrzanych” za pomocą poddanie wszystkich torturom). Nadal niszczone są tybetańskie klasztory, tylko nieco inteligentniejszą metodą. Pozostawia się budynek główny (atrakcja dla turystów) zaś likwiduje to, co dla funkcjonowania klasztoru jest niezbędne: budynki mieszkalne mnichów i zaplecze. Nadal trwają też prześladowania mnichów. Wszyscy duchowni o randze wyższej od szeregowego mnicha pozostają pod stałą obserwacją. Nadal nie „odnalazł się” porwany i uwięziony w nieznanym miejscu panczenlama. Nowymi metodami niszczenia Tybetu i jego ludności są niektóre przedsięwzięcia gospodarcze, jak akcja grodzenia pastwisk. Pasterze, dotąd w większości koczownicy, zmuszeni zostali do wytyczenia stałych pastwisk, co doprowadziło do szeregu konfliktów (podsycanych przez władze chińskie). Władze te tolerowały nawet walki miedzy rodami z użyciem broni palnej (której teoretycznie w Tybecie w ogóle nie wolno posiadać). Jednak, gdy Tybetańczycy zaczęli strzelać do siebie, to ich broń nagle okazała się legalna. Istnieją nawet podejrzenia, że została przez okupantów dostarczona. Przy akcji grodzenia pastwisk, pasterze musieli ponieść koszty tej akcji, a często stracili przez nią np. dostęp do wody.
Sygnałem do nasilenia represji stała się „wojna z terroryzmem”. Władze chińskie natychmiast ogłosiły, że rozumieją terroryzm jako „separatyzm tybetański i ujgurski”. Dwa lata temu skazano w nieuczciwym procesie mnichów Tenzina Delka Rinpocze oraz Lobsanga Dhondupa na karę śmierci. Wobec Lobsanga Dhondupa kara śmierci, mimo międzynarodowych protestów, została wykonana. Tenzina Delka Rinpocze skazano na karę śmierci w zawieszeniu, co osoby nie znające realiów chińskich błędnie odbierają jako karę łagodniejszą. Tymczasem kara śmierci w zawieszeniu jest niezwykle okrutną, wyrafinowaną torturą. Skazany zostaje na dwa lata umieszczony w obozie koncentracyjnym, gdzie musi się wykazać „reedukacją przez pracę”. Jest w tym czasie całkowicie zdany na łaskę i niełaskę strażników i więźniów funkcyjnych (na ogół kryminalistów-psychopatów), bo od ich opinii zależy, czy kara śmierci zostanie wykonana, czy też zamieniona na dożywotni pobyt w obozie koncentracyjnym.
2. Xinjiang
(Prowincja ta znana jest również pod nazwami: Xinjiang Uygur, Sikiang lub Wschodni Turkiestan. Ta ostatnia nazwa używana jest przez narody, nie uznające dominacji Chin nad tym krajem.)
Sytuacja praw człowieka w Ujgurskim Regionie Autonomicznym w prowincji Xinjiang (Prowincja ta znana jest również pod nazwami: Xinjiang Uygur, Sikiang lub Wschodni Turkiestan. Ta ostatnia nazwa używana jest przez narody, nie uznające dominacji Chin nad tym krajem.)w Chińskiej Republice Ludowej
W kwietniu 1999 roku Amnesty Intrnational ogłosiła raport na temat łamania praw człowieka w Ujgurskim Regionie Autonomicznym. Władze ChRL zdecydowanie odrzuciły ten raport, twierdząc, że AI jest organizacją negatywnie nastawioną do Chin. Takie stanowisko władz ChRL było łatwe do przewidzenia i nikogo nie zaskoczyło.
Rozdział ten oparty jest nie tylko na danych Amnesty International, ale także na mojej wiedzy o łamaniu praw człowieka w tym rejonie, pochodzącej z innych źródeł, a przede wszystkim, na informacjach uzyskanych od opozycji ugurskiej i chińskiej.
Ludzie, przekazujący informacje o tym, co się dzieje w Ujgurskim Regionie Autonomicznym, działają często w warunkach ścisłej konspiracji i przekazując informacje ryzykują życiem. Proszę więc o zrozumienie, że nie wszystkie fakty przytoczone poniżej mogę należycie udokumentować i podać ich źródło. Praca ta jest bowiem z konieczności kompromisem między wymogami nauki a wymogami konspiracji.
Tło historyczne
Znacznie mniej informacji niż z Tybetu dociera do nas z Xinjiangu, do którego w zasadzie nie są wpuszczani cudzoziemcy. Wiadomo tylko, że od początku naszego wieku zostało tam krwawo stłumionych około 30 powstań. Wielką pacyfikację przeprowadzono w latach sześćdziesiątych, przy okazji starć granicznych między Chinami a ZSRR, zwanych „atakiem w celu samoobrony”. Dramat narodu Ujgurów trwa znacznie dłużej niż dramat Tybetu, i świat się do niego przyzwyczaił. O ile dramat Tybetu jest dość mocno nagłośniony na Zachodzie, bo sprzyja temu nagłośnieniu obecna moda na buddyzm w społeczeństwach Zachodu, o tyle nagłośnieniu dramatu Ujgurów i Kazachów w Xinjiangu nie sprzyja obecna zachodnia niechęć do islamu.
Dzisiejsza prowincja Xinjiang (Xinjiang Uygur) od wieków była obszarem ścierania się wpływów chińskich (narodu Han), narodów turecko języcznych, perskich i arabskich. Pierwszych podbojów tego terenu dokonywał już „wojujący cesarz” Wu Ti, który przepędził stamtąd Hunów (tych samych, którzy podbili Rzym). Wiemy, że Mao Zedong uważał Ujgurów za „naród zdradziecki”.
Centrum prowincji stanowi ogromna Kotlina Kaszgarska, ograniczona górami Karakorum, z drugim co do wysokości szczytem ziemi K2 (8611 m) i górami Kun Lun, ze szczytami o wysokościach przekraczających 7.000 metrów, oddzielającymi kotlinę od Wyżyny Tybetańskiej. Dalej na północ przecina prowincję pasmo górskie Tien Shan, oddzielające Kotlinę Kaszgarską od Kotliny Dżungarskiej. Przeważającą część Kotliny Kaszgarskiej stanowi pustynia Takla Makan. We wschodniej części Xinjiangu położone jest wielkie jezioro Lop Nor. Cały ten teren przed ekspansją chińskich komunistów stanowił jeden z najmniej zniszczonych przez człowieka zakątków świata. żyje tu, zwłaszcza w rejonie jeziora Lop Nor, wiele endemicznych gatunków roślin i zwierząt. Góry Kun Lun należą do najmniej poznanych łańcuchów górskich, mimo że wysokością niewiele ustępują Himalajom.
Tereny te są zarazem częścią rejonu, będącego kolebką jednej z najstarszych cywilizacji i zawierają niezwykle cenne zabytki kultury. To właśnie między jeziorem Lop Nor a środkowym biegiem Rzeki żółtej (Huang Ho, Huanghe) umiejscawia się początki państwa chińskiego. Położone na wschodzie tego obszaru miasto Xian (Sian) liczyło w III w. p.n.e. milion mieszkańców i było największym miastem świata. Drogą z Xian, zwaną później jedwabnym szlakiem, wędrowało przez Kotlinę Kaszgarską jedyne w czasach starożytnych poselstwo cesarza chińskiego do Rzymu. Na terenach między jeziorem Lop Nor a Rzeką żółtą już w czasach neolitycznych żyło około 2 milionów ludzi, których znaczną część stanowili przodkowie plemion turecko języcznych, przybyli tu przed uformowaniem się piasków pustyni Takla Makan około czterdziestego piątego wieku przed naszą erą (4.500 lat p.n.e.).
Xian było pierwszą stolicą Cesarstwa Chińskiego. W pobliżu Xian znajduje się słynna „terakotowa armia”. W piaskach pustyni Takla Makan kończy się wysunięty najdalej na zachód odcinek Wielkiego Muru, który ma tu postać wału z piasku, przekładanego warstwami faszyny. Oba te zabytki mają po 2200 lat. W rejonie jeziora Lop Nor znaleziono ślady życia ludzi sprzed 300.000 lat, posługujących się ogniem.
Jeśli przyjrzymy się dokładnie twarzom wojowników terrakotowej armii, zauważymy, że nie byli oni przodkami dzisiejszych Chińczyków Han. Inna budowa twarzy, sumiaste wąsy, bujne brody i czupryny. Z posągów terrakotowej armii patrzą na nas twarze Kazachów i Ujgurów. Prawdopodobnie to właśnie oni byli, przynajmniej w pewnym stopniu, twórcami początków cywilizacji chińskiej, a dopiero później państwo chińskie rozrastając się objęło swoim zasięgiem większe tereny zamieszkałe przez Hanów, który to naród zdominował w końcu to państwo.
Wygnani z Xinjiangu przez cesarza Wu Hunowie dotarli do Europy i dokonali podboju Rzymu, po czym roztopili się gdzieś w Europie. Musieli jednak wywrzeć pewien wpływ i na naszą kulturę. Oglądałem niedawno zdjęcia z prac wykopaliskowych na pustyni Takla Makan, gdzie odkryto starożytne grobowce Hunów. Zachowane w doskonałym stanie dzięki suchemu klimatowi i niskim temperaturom mumie patrzą na nas twarzami rudawych blondynów z grubymi warkoczami, o zupełnie nie azjatyckich rysach. Ciała przykrywają wełniane tkaniny z zadziwiająco znanym nam wzorem - szkocką kratą. Oglądając mumie z pustyni Takla Makan miałem rażenie, że widzę starożytne groby Szkotów.
Zdawałoby się, że rejon o tak wyjątkowej przyrodzie i tak starożytnej historii, którego ziemia z pewnością kryje nieznane zabytki, starsze od egipskich piramid (niedaleko stamtąd znaleziono najstarsze wykopaliska w Chinach, a w samym Xinjiangu prac archeologicznych prawie nie było), powinien być objęty szczególną ochroną. Tymczasem tereny Xinjiangu i zamieszkujące je narody stały się w drugiej połowie „oświeconego” XX wieku obiektem barbarzyństwa bez precedensu w dziejach. Dla komunistów najważniejsze było to, że grzbiet Karakorum, siedmiotysięczne szczyty Kun Lunu, sześcio- i pięciotysięczniki Tien Shanu i Ałtaju skutecznie osłaniają ten rejon przed najdalszym nawet zwiadem elektronicznym innych państw. W Xinjiangu urządzono gigantyczny poligon atomowy. O tym za chwilę.
Przez wszystkie wieki historii Chin tereny dzisiejszego Xinjiangu stanowiły niespokojne pogranicze cesarstwa i wielokrotnie wchodziły w skład ziem cesarstwa oraz wielokrotnie odzyskiwały niepodległy byt. Sytuacja Turkiestanu Wschodniego jest więc znacznie bardziej skomplikowana niż sytuacja Tybetu, który nigdy, aż do ostatniego podboju przez ChRL, nie był częścią państwa chińskiego.
W czasach najnowszych, w XX wieku dwukrotnie proklamowano niepodległą Republikę Wschodniego Turkiestanu: w 1933 roku w Kaszgarze i w 1944 roku w Ili. Ostateczny podbój Wschodniego Turkiestanu przez komunistyczne Chiny dokonał się w 1949 roku.
Eksperymenty nuklearne
Naruszanie praw człowieka związane z testami nuklearnymi w ChRL pozostaje prawie całkowicie nieznane zachodniej opinii publicznej. Nie zauważyła go nawet Amnesty International w swoich raportach, ani autorzy wydanej niedawno także w Polsce „Czarnej Księgi Komunizmu”.
W 1950 roku Mao Zedong powiedział: „Nie boimy się bomby atomowej. Ona jest jak papierowy karabin. Ameryka jest tygrysem zrobionym z papieru. O zwycięstwie w przyszłej wojnie decydować będzie nie Ameryka ze swoją atomową bombą, ale Chińczycy ze swym wielomilionowym narodem.”
W 1957 roku Mao głosił: „Nawet, jeśli zginie 300 milionów Chińczyków (w owym czasie połowa populacji), to zostanie jeszcze wystarczająco dużo, by w Chinach zbudować komunizm.”
Począwszy od 1958 roku do wsi w rejonie jeziora Lop Nor zaczęli przybywać chińscy „geologowie”, rozmieszczając liczne przyrządy pomiarowe i budując jakieś instalacje. O tym, czym naprawdę są te „geologiczne” urządzenia, ludność Wschodniego Turkiestanu miała się wkrótce przekonać.
Pierwszą eksplozję nuklearną Chiny przeprowadziły 1 października 1963 roku. Fakt ten ukrywano przed światem przez ponad trzy miesiące. Druga eksplozja atomowa nastąpiła 14 maja 1964 roku. Świat dowiedział się o niej dzięki protestowi ZSRR. Obydwie eksplozje przeprowadzone zostały na terenach zamieszkałych przez ludność Wschodniego Turkiestanu, na które dodatkowo sprowadzono nieznaną liczbę więźniów politycznych, służących jako obiekty doświadczalne do obserwacji wpływu promieniowania na ludzki organizm. Nikt dokładnie nie wie, ilu ludzi zginęło nad jeziorem Lop Nor. Nikt nie wie, ilu było więźniów w obozach, zniesionych wybuchem z powierzchni ziemi (według źródła dosłownie: „spalonych do gruntu”). Wiadomo, że zniknęło całkowicie 9 wsi razem z ludźmi, uprawami i bydłem. Siła eksplozji była tak wielka, że w jej rejonie zatarte zostały koryta strumieni i kanały nawadniające, a rzeki wyparowały.
Naoczny świadek, pragnący zachować anonimowość, który spędził 18 lat w chińskich więzieniach i obozach, a obecnie mieszka w Taszkencie, został umieszczony w rejonie Lop Nor razem z innymi więźniami, na których badano skutki napromieniowania żywego organizmu. Opowiada, że zaraz po pierwszej eksplozji zrobiło się strasznie gorąco, wprost nie do wytrzymania. Przez pierwszy tydzień ponad 300 osób zmarło z objawami ciężkiej biegunki. Tylko „wyjątkowi szczęśliwcy” przeżyli; cierpią na „choroby płucne” do dziś.
Inny świadek, także mieszkający obecnie w Taszkencie, opowiadał, jak 1 października 1963 roku szedł do pracy przez pola. Był wczesny ranek i było jeszcze ciemnawo. Nagle zrobiło się niezwykle jasno. Pomyślał: „Co to? Słońce wcześniej wzeszło?” Poczuł silny ból rąk i zobaczył, że palą mu się palce, a następnie, że płoną jego włosy i ubranie. Gdy chciał ręką ugasić włosy, skóra z głowy opadła mu na twarz. Do dziś choruje, a znaczna część jego ciała pokryta jest bliznami.
Inny świadek, wówczas młody oficer Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, a obecnie emigrant mieszkający w Kanadzie, obserwował wybuch z bunkra razem z innymi wojskowymi. Po eksplozji wsiedli w samochód terenowy i pojechali do jednostki wojskowej, która stacjonowała w pobliżu i w ich mniemaniu poza zasięgiem wybuchu. Najwyraźniej wojskowi chińscy nie zdawali sobie sprawy z zasięgu rażenia bomby. W pewnym momencie, od temperatury gruntu, w samochodzie zapaliły się opony. Na skutek ukształtowania terenu, budynków jednostki nie sięgnął podmuch, a jedynie temperatura. Mury stały, a na wapiennym tynku, który zmienił się w marmur, widać było cienie żołnierzy, którzy wyparowali.
Jeszcze w tym samym 1964 roku przeprowadzono trzecią doświadczalną eksplozję. Do 26 września 1976 roku przeprowadzono łącznie 19 wybuchów jądrowych w rejonie Lop Nor i pustyni Takla Makan, po których rejon ten jest do dziś najbardziej skażonym radioaktywnie obszarem na ziemi. Skażenie pogłębione zostało jeszcze przez to, że po drugiej stronie grzbietu Ałtaju oraz na niezbyt odległym poligonie w Semipałatyńsku podobny festiwal atomowych fajerwerków urządziła sobie Rosja. W rejonie Semipałatyńska ZSRR przeprowadził 469 wybuchów jądrowych, 73 na ziemi, 87 w atmosferze i 360 wybuchów podziemnych. W tym rejonie średnio przez 27 dni w miesiącu wiatry wieją z zachodu na wschód. Chodzi o to, że opady radioaktywne nie znają granic państwowych i większość skażonych pyłów opadła w północnym Autaju oraz Turkiestanie Wschodnim. Rząd ChRL nie wystosował z tego powodu ani jednego protestu do ZSRR, co świadczy o tym, do jakiego stopnia lekceważy życie własnych obywateli.
Nie znamy danych dotyczących skażenia w Xinjiangu, bo są one tajne. Znamy natomiast dane z terenu Kazachstanu i Rosji i wiemy tylko, że w Xinjiangu jest gorzej. W rejonie Semipałatyńska i Karagandy 1,2 miliona ludzi zostało napromieniowanych dawką ponad 200 rentgenów (100 rentgenów to dawka dopuszczalna na całe życie człowieka - dawki się sumują - 300 to dawka śmiertelna, 200 powoduje ciężką chorobę popromienną). 10% mieszkańców Kazachstanu otrzymało jednorazowo dawkę przekraczającą 100 rentgenów. W rejonie północnego Ałatju ok. 80 tysięcy ludzi zmarło na chorobę popromienną.
Ludność Wschodniego Turkiestanu doznała z powodu skażenia radioaktywnego niewyobrażalnych cierpień i do dziś cierpi z powodu szeregu nienormalnych zjawisk w przyrodzie oraz zmian genetycznych u ludzi, zwierząt i roślin.
Między Lop Nor a miastem Turfan, na przestrzeni 600 do 700 kilometrów, ciągnie się niezamieszkały obszar, zwany Kara Jungle. Na terenie tym żyły największe we Wschodnim Turkiestanie krokodyle, cenione ze względu na wspaniałą skórę. Gdy w 1964 roku łowcy krokodyli z Turfanu przybyli, jak co roku, na Kara Jungle, nie wierzyli własnym oczom. Błądzili wśród umocnionych obozów, otoczonych setkami namiotów ze skamieniałą żywnością, między stosami pogiętych wraków wojskowych samochodów i motocykli. Myśliwi zabrali ze sobą do domu szereg „trofeów” z tego dziwnego znaleziska. Wkrótce droga do Kara Jungle została zamknięta, ale miejscowa ludność dalej chodziła na wyprawy po różne „trofea”.
Nie ma pewności, co właściwie znaleźli myśliwi. Można się jedynie domyślać, że był to jakiś wielki magazyn pozostałości z atomowego crush testu. Zanim ludzie z innych wsi, a zwłaszcza ze wsi Pichan, zaczęli ich śladem przybywać na te tereny, mieszkańcy Turfanu zaczęli krwawić i umierać, a ich ogrody i sady więdły i podupadły. Przyroda stopniowo zmieniała się w spaloną ziemię. Teren był skażony radioaktywnie znacznie bardziej niż później wokół Czarnobyla.
Masowe dolegliwości biegunkowe pojawiły się w Pichanie w 1964 roku i były pierwszym objawem chorób, które przerodziły się w wielką „epidemię” raka płuc, rozprzestrzeniającą się we Wschodnim Turkiestanie. Dziesiątki tysięcy ludzi cierpiało z powodu tych chorób, a szczególnie mieszkańcy gęsto zaludnionych powiatów Kashgar, Khotan i Aksu. W latach osiemdziesiątych zaczął się rozpowszechniać rak wątroby, powodując śmierć ponad dziesięciu tysięcy osób w samym tylko dystrykcie Kashgar. Służby medyczne dystryktu zwróciły się do Pekinu o 10 milionów yuanów (ok. 1,5 miliona USD) dofinansowania na leki, ale otrzymały odmowę. Tymczasem nowotwory sieją spustoszenie wśród ludności Wschodniego Turkiestanu. Obecnie w samym Artusch w Kashgarze umiera 25 - 30 osób dziennie. Niezależna komisja medyczna w 1991 roku oceniła, że we Wschodnim Turkiestanie choruje ok. 170 tysięcy osób, a ok. 210 tysięcy zmarło na nowotwory, będące skutkiem napromieniowania. Fakty te zostały podane do wiadomości publicznej przez przewodniczącego International Committee „Eastern Turkestan” Usupbecka Mukhlissi na VIII Antynuklearnym Kongresie w Bonn w październiku 1990 r., lecz pozostały bez echa.
Próby nuklearne prowadzone były w Xinjiangu do 1997 roku - były to eksplozje podziemne. Nikt nie wie, ile ich przeprowadzono. Wiadomo, że co najmniej kilkadziesiąt, ale są źródła mówiące o 400. Spowodowane nimi wstrząsy sejsmiczne oraz skażenie radioaktywne po wybuchach naziemnych doprowadziły do ogromnego zniszczenia środowiska naturalnego. Wiele rzek i strumieni zmieniło swoje koryta lub wyschło. Zaburzone zostało krążenie wód podziemnych. Piaski pustyni Takla Makan pochłaniają co roku coraz to nowe, żyzne dotychczas tereny. W Turkiestanie Wschodnim można zaobserwować nieznane nigdzie zjawisko: strumienie, wokół których życie biologiczne nie rozkwita, jak wszędzie na świecie w pobliżu wody, lecz zamiera, bo woda w nich jest tak skażona, że nawet rośliny nie mogą wegetować w jej pobliżu (mówiąc ściślej skażone są osady denne, muł).
„Asymilacja” mniejszości
Pod koniec lat siedemdziesiątych, po wspomnianych już starciach granicznych z ZSRR, nazywanych przez chińską propagandę „atakiem w celu samoobrony” oraz po ogłoszeniu przez Mao Zedonga, że Ujgurowie są „narodem zdradzieckim”, rozpoczęła się tak zwana „polityka asymilacji”, rozwinięta za rządów Deng Xiaopinga w ramach akcji „regulacji urodzin”. W Xinjiangu polityka ta prowadzona jest do dziś, w sposób wyjątkowo brutalny i na nie spotykaną w innych częściach kraju skalę.
Początkowo „polityka asymilacji” polegała głównie na sprowadzaniu chińskich osadników, propagowaniu chińskiego stylu życia i zamianach noworodków. Nowo narodzone dziecko ujgurskie dawano kobiecie narodowości chińskiej, a dziecko chińskie kobiecie ujgurskiej. Według „The Voice of The Eastern Turkiestan” zamiany te prowadzone były na przełomie lat siedemdziesiątych w szpitalach w Kashgarze i miały na celu wychowanie „nowej generacji” o nieokreślonej narodowości. W ten sposób władze chińskie chciały raz na zawsze spacyfikować narody Xinjiangu, uparcie nie poddające się polityce wynaradawiania, prowadzonej przez Chiny od 1759 roku, a od ponad 2 tysięcy lat tworzące „niespokojne pogranicze” Państwa Środka. „The Voice of The Eastern Turkiestan” podaje, że kobiety ujgurskie leżące w szpitalach w Kashgarze były odurzane przez chiński personel bliżej nie sprecyzowanymi medykamentami, a następnie gwałcone. Nie były to samowolne wybryki personelu, lecz świadoma polityka władz, które następnie poddawały ciężarne po tych gwałtach kobiety ścisłemu nadzorowi, dbając, by nie usunęły one ciąży i urodziły dziecko „nowej generacji”.
Od czasu ogłoszenia przez Deng Xiaopinga „nowej polityki demograficznej” (1979 r.), brutalność akcji przybrała na sile. Prawdopodobnie ludność Xinjiangu posłużyła jako „króliki doświadczalne” w pracach nad metodami sterylizacji mężczyzn i kobiet, stosowanymi później w całym kraju. Ok. 1980 roku wybrano „reprezentatywną grupę” 500 osób, które poddano zabiegom sterylizacji. Nie wiadomo, jaką metodę stosowano, ale według świadków, zabiegi były bardzo bolesne i ok. 50 osób zostało kalekami w wyniku nieudanych operacji. Prowadzone też były próby zatruwania żywności, papierosów i wody pitnej środkami farmakologicznymi, mającymi zmniejszyć męską potencję. Do dziś w Xinjiangu krąży na ten temat szereg pogłosek, których prawdziwość trudno zweryfikować. Informację o zatruciu wody środkami zmniejszającymi potencję w mieście Shakh-Yar podaje też duchowny muzułmański, emigrant z Xinjiangu, Rakip Kari Khadji, mieszkający obecnie w Arabii Saudyjskiej.
Od 1982 roku obowiązuje zasada, że rodzina chińska w Xinjiangu może mieć dwoje dzieci, a rodzina ujgurska jedno. Przekroczenie tego limitu karane jest wysoką grzywną. Niezależnie od tego, jak podają ujgurscy dysydenci, ponadlimitowe noworodki zabijane są specjalnymi zastrzykami. Informacja ta wydaje się wiarygodna, gdyż wiadomości o zabijaniu zastrzykami ponadlimitowych dzieci zaraz po urodzeniu napływają z niezależnych od siebie źródeł z różnych części Chin.
Władze chińskie wcale nie kryją swego postępowania. Oficjalne Radio Urumchi nadaje informacje donoszące o sukcesach władz w realizacji tej polityki. Dla przykładu w samym 1992 roku Radio Urumchi podało:
23 kwietnia: W dystrykcie Karakorum, w regionie Kashgar ustanowiono 97 „posterunków przestrzegania regulacji urodzin”, które przeprowadziły sterylizację 27 tysięcy kobiet.
25 kwietnia: W Kuldja u 1600 kobiet przeprowadzono zabiegi aborcji, a 22 tysiące poddane zostało sterylizacji.
24 maja: W dystrykcie Paizahabad, w regionie Kashgar, 23 tysiące kobiet poddano sterylizacji.
10 czerwca: W dystrykcie Karacash, w regionie Khotan, utworzono 420 „grup sterylizacyjnych”, które przeprowadziły sterylizację 24 tysięcy kobiet.
12 czerwca: W Khotan jest 380 tysięcy kobiet w wieku rozrodczym. 16% z nich zostało wysterylizowanych (61 tysięcy).
31 sierpnia: W Kashgar 23 tysiące kobiet wysterylizowano, 1250 ukarano grzywną.
29 września: „Komisja przestrzegania regulacji urodzin” Ogólnego Zgromadzenia Xinjiangu całkowicie wykonała plan (Jaki plan, nie wiadomo).
11 listopada: W ciągu 10 lat zostało zabitych w Turfanie 56 „ponadlimitowych” dzieci.
Rodziny ujgurskie starają się bronić swoich „ponadlimitowych” dzieci. Najczęściej starają się ukryć fakt urodzenia dziecka. Po kilku miesiącach dzieci takie są przemycane do krajów byłego ZSRR. Jest to jednak znacznie trudniejsze niż w przypadku przemycania dzieci tybetańskich do Nepalu. O ile grań główną Himalajów daje się przekroczyć w niektórych miejscach (choć nie jest to łatwe), o tyle przekroczenie grani Karakorum jest niemalże fizyczną niemożliwością.
Ludność Xinjiangu nie jest tak przystosowana do dużych wysokości, jak Tybetańczycy, żyjący cały czas na wysokości ok. 5000 metrów. Ludzie żyjący w dolinach nie mają też sprzętu i umiejętności, niezbędnych do przebycia kilkudziesięciu kilometrów wysokogórskich lodowców. Na odcinkach granicy, których nie bronią wysokie góry, znajdują się niezwykle gęsto rozmieszczone posterunki. Jeszcze kilka lat temu granica przypominała linię frontu. Od strony ZSRR broniła jej tak zwana „sistema”, czyli system posterunków i umocnień, okalający wszystkie granice nie tylko ZSRR, ale i krajów podporządkowanych, zwanych „obozem socjalistycznym” - ”Sistema”, największy system umocnień w historii ludzkości, o długości wielokrotnie przekraczającej długość Wielkiego Muru Chińskiego, okalał wszystkie zewnętrzne granice obozu sowieckiego. Składał się z podwójnej linii płotu z drutu kolczastego (na wielu odcinkach pod prądem), pasa zaoranej ziemi i wież obserwacyjnych, wyposażonych w lornety, reflektory i CKM-y, rozmieszczonych średnio co ok. 200 metrów od siebie. Uzupełnienie tego systemu tworzyły w wielu miejscach bunkry, pola minowe i pułapki samostrzelające. Częścią „sistemy” był Mur Berliński. W odróżnieniu od Wielkiego Muru nie można jednak uznać Ruskiego Płotu za zabytek cywilizacji. Z powodu tych utrudnień przemycanie dzieci musi odbywać się na oficjalnych przejściach granicznych. Ujgurzy wykorzystują w tym celu wyjazdy do swoich krewnych po drugiej stronie granicy, na które uzyskują zezwolenia za gigantyczne łapówki. Dzieci ukrywane są w torbach turystycznych i torbach z zakupami, a celników się przekupuje. Niektóre dzieci giną przy tym, uduszone z powodu zbyt małego dostępu powietrza, lub umierają z powodu przedawkowania środków uspokajających lub narkotyków, jakie otrzymują, by nie ruszały się i nie płakały. Te, które przeżyją, będą żyć w innym kraju, z dala od rodziców.
Niewyobrażalne dramaty związane są z praktyką zabijania zastrzykami „ponadlimitowych” noworodków ujgurskich. W Urumchi żona milicjanta narodowości ujgurskiej spodziewała się dziecka. Rodziła w domu, gdyż małżonkowie obawiali się, że w szpitalu może zostać poddana przymusowej sterylizacji. Poród był niezwykle ciężki, więc mąż zdecydował się wezwać lekarza do rodzącej, z obawy o jej życie. Chiński lekarz udzielił kobiecie pomocy przy porodzie. Urodziła bliźnięta - chłopca i dziewczynkę. Jedno z dzieci było więc „ponadlimitowe”.
Lekarz wyszedł, ale po chwili wrócił z patrolem milicji. Oświadczył matce, że ma obowiązek zabić jedno dziecko zastrzykiem i polecił jej wybrać, które. Powiedział: „Jedno z dzieci jest twoje, ale drugie jest własnością partii.” Nie dawał się przekonać ani przebłagać. Powtórzył: „Unikając decyzji, pozostawiliście decyzję partii”. Wykorzystując chwilę nieuwagi rodziców, dał dziewczynce zastrzyk, po którym zmarła. Ojciec dziecka pod wpływem szoku zastrzelił lekarza zabójcę. Został aresztowany. Jego dalszy los jest nieznany.
Inny drastyczny wypadek, o którym opozycjoniści ujgurscy przekazali informację za granicę, zdarzył się w mieście Chuguchak. Kobieta narodowości kazachskiej urodziła dziecko w szpitalu miejskim. Lekarka (Chinka) stwierdziła, że dziecko jest „poza planem”. Zrobiła mu zastrzyk, po którym powinno umrzeć i włożyła je do specjalnego pudełka. Ale dziecko z nieznanych przyczyn nie umarło i zaczęło płakać. Matka chwyciła dziecko i przycisnęła do piersi. W pomieszczeniu było kilku lekarzy i członków personelu medycznego narodowości chińskiej. Siłą wyrwano dziecko matce. Naczelny lekarz powiedział: „Na podstawie decyzji partii to dziecko nie ma prawa do życia i musi być w grobie, więc nie będzie żyło.” Następnie zabił dziecko młotkiem.
Podobnych tragedii zdarzyło się wiele tysięcy. W liczącym 17 milionów ludności Wschodnim Turkiestanie powinno rodzić się w naturalnych warunkach ok. 1200 dzieci dziennie (450.000 rocznie). Drastyczna polityka demograficzna sprawiła, że w ciągu 15 lat przybyło tylko 648.000 dzieci. Organizacje opozycyjne w Xinjiangu, działające w ścisłej konspiracji, twierdzą, że w tym samym czasie 324.000 noworodków zostało zabite zastrzykami.
20 stycznia 1993 roku na połączonej sesji Komitetu Partii i Rządu Xinjiangu podjęto deklarację dalszej pracy w celu zakończenia pełnym sukcesem planu regulacji urodzin. Konferencja przyjęła specjalny apel do lekarzy z innych części Chin „dla zapewnienia pełnego sukcesu i szybkiej realizacji planu”. Uchwała konferencji stwierdza, że „ostatnio lekarze z innych prowincji Chin udzielili wielkiej pomocy ludności Xinjiangu przy wykonaniu planu pełnej regulacji urodzin, przez dokonanie sterylizacji ponad 89 tysięcy kobiet, należących do mniejszości narodowych”.
Prawo międzynarodowe kwalifikuje zabijanie ludzi ze względu na przynależność do pewnej kategorii jako zbrodnię ludobójstwa. Nie ma znaczenia, jaka jest to kategoria. Może to być kategoria „ponadplanowe dziecko”. Tak zwana „nowa polityka demograficzna” według prawa międzynarodowego jest zbrodnią ludobójstwa.
Według raportu Amnesty International, na skutek polityki asymilacji, w prowincji Xunjiang zmieniła sie proporcja narodowości. W 1949 roku w Turkiestanie Wschodnim 97% populacji stanowili Ujgurzy, a zaledwie 6% Chińczycy Hui, czyli chińscy muzułmanie. Obecnie, w ponad 17 milionowej populacji Xinjiangu, 47% stanowią Ujgurzy, 38% Chińczycy Han, 7% Kazachowie i 4% Chińczycy Hui. Łącznie Chińczycy Han i Hui stanowią 42% ludności Xinjiangu.
Represje
Dążenia niepodległościowe oraz dążenia do swobodnego wyznawania religii muzułmańskiej są niezwykle brutalnie tłumione przez władze ChRL. Mamy tu do czynienia z konfliktem miedzy społecznościa głęboko religijną a ateistycznym totalitarnym państwem, nie uznającym żadnych odstępstw od wyznaczonego przez ideologię państwową sposobu życia.
Postępowanie władz ChRL w Turkiestanie Wschodnim jest typową polityką kolonialną. Brutalne represje przeciw wszelkim próbom oporu wobec wynaradawiania, niszczenia religii i kultury oraz przeciw polityce asymilacji nasiliły się znacznie począwszy od 1996 roku, kiedy to wdrożono w całym kraju dwie kampanie: kampanię anty przestępczą Yanda - „Silne Uderzenie” oraz kampanię „Stalowy Mur Przeciw Separatyzmowi”. Ostatnio docierają informacje o jeszcze większym nasileniu terroru od listopada 1998 roku, czyli od ogłoszenia przez Jiang Zemina kampanii „Stłumić w Zarodku Wszelkie Działania Destrukcyjne”.
Należy też spodziewać się dalszego nasilenia terroru od momentu, gdy po pomyłkowym zbombardowaniu Ambasady ChRL w Belgradzie, władze ChRL ogłosiły, że w odwecie zrywają wszelkie rozmowy z Zachodem na temat praw człowieka, graniczenia zbrojeń i bezpieczeństwa w regionie. Swoją drogą osobliwa forma zemsty: „W zemście na niedobrych Amerykanach pogorszymy los własnych obywateli i bezpieczeństwo własnych sąsiadów”. Gotów jestem jednak założyć się, że rząd ChRL nie obrazi się na amerykańskie pieniądze.
Począwszy od 1990 roku władze nasiliły represje polegające na ograniczaniu praktyk religijnych, tłumieniu demonstracji na tle niepodległościowym oraz z likwidowaniu nielegalnych grup oporu, które według władz chińskich „dążą do rozłamu jedności ojczyzny”. Propaganda komunistyczna używa wobec ujgurskiego i kazachskiego ruchu oporu takich określeń jak: „terroryści”, „separatyści”, „etniczni separatyści”, „religijni ekstremiści”, „nieliczne elementy”, „zagraniczne służby specjalne”, „zdrajcy ojczyzny” lub „podpalacze ojczyzny”.
W 1990 roku represje związane były z likwidowaniem grup oporu w Ili (Yili) - kazachskim rejonie na północy, oraz w Baren na południe od Kaszgaru. Doszło do demonstracji, podczas których wybuchły gwałtowne starcia i walki z oddziałami Służby Bezpieczeństwa oraz Ludowej Milicji Zbrojnej, a nawet wojska. W konsekwencji dokonano aresztowań kilku tysięcy osób. Według Amnesty International, w samym Baren aresztowano ponad 200 chłopów, których poddano torturom. Niektórzy z nich mieli w wyniku tortur i bicia wybite zęby i połamane
kończyny.
Według oficjalnych danych, ośmiu mężczyzn zastrzeliła Służba Bezpieczeństwa, pięciu skazano na karę śmierci i publicznie stracono w centrum Baren. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że dokonano też kilku egzekucji pozasądowych. Jedna osoba została skazana na karę śmierci w zawieszeniu, co najmniej 10 osób zostało skazanych na kary od 14 lat do dożywotniego wiezienia. Większość aresztowanych przebywa do dziś w obozach pracy w Wusu, Shihezi i Urumchi.
W sierpniu 1993 roku w Kaszgarze przeprowadzono masowe aresztowania z powodu manifestacji wywołanych żalem po śmierci jednego z mułłów, islamskiego uczonego, którego śmierć powszechnie przypisywano działaniom Służby Bezpieczeństwa.
Nieco później nastąpiły kolejne aresztowania po wybuchu bomb w Kaszgarze.
W październiku 1993 roku krwawo stłumiono trwające od dwóch miesięcy demonstracje muzułmanów w sąsiedniej prowincji Quinghai, wywołane opublikowaniem książki o treści obraźliwej dla muzułmanów. Wojsko przypuściło przy tym szturm na meczet.
7 czerwca 1995 roku w Khotan, w podejrzanych okolicznościach, „zniknął” Abdul Kayum, młody charyzmatyczny Imam, walczący o prawa kobiet. Kilkaset osób zebrało się w meczecie, który został otoczony przez uzbrojonych funkcjonariuszy milicji, przywiezionych 20 ciężarówkami. Doszło do dwudniowych starć, w czasie których zniszczono milicyjny samochód oraz, według oficjalnego komunikatu, „wiele drzwi i okien”. Oficjalna propaganda podała że: „Niewielka liczba kontrrewolucyjnych kryminalistów użyła religijnego pretekstu do wciągnięcia niewielkiej liczby źle poinformowanych mieszkańców w ataki na partię, rząd i siły policyjne.”
9 czerwca 1995 roku lokalny rząd wezwał mieszkańców do zadenuncjowania inspiratorów i głównych uczestników zajść.
W następnych tygodniach kilkaset osób zostało aresztowanych, a 20 osób zostało skazanych na wyroki po 16 lat więzienia, po wezwaniu władz do skazywania na „prawdziwie wysokie wyroki”.
25 czerwca 1995 roku kolejnych 21 Ujgurów zostało aresztowanych w Guma (Pishan), w powiecie Khotan. Byli to członkowie założonej w 1991 roku Demokratycznej Islamskiej Partii Wschodniego Turkiestanu. Otrzymali oni wyroki po 15 lat więzienia.
W 1996 roku, po wprowadzeniu kampanii Mocne Uderzenie, aresztowano w Khotan ok. 600 osób. W reakcji na to jeden z młodych radykałów ujgurskich zabił 16 milicjantów chińskich z pistoletu maszynowego.
W wyniku wydarzeń 1995 i 1996 roku w obozie pracy w Mush, w pobliżu Khotan, osadzono ok. 380 więźniów politycznych.
W Gulia (Yining) w powiecie Ili począwszy od 1994 roku trwały represje wobec osób zaangażowanych w rozwijanie kultury islamskiej. Represje te nasiliły się w 1996 roku, po wprowadzeniu kampanii Mocne Uderzenie.
5 lutego 1997 roku doszło do demonstracji, trwających jeszcze przez dwa kolejne dni. Demonstracje zostały sprowokowane serią incydentów w czasie świętego dla muzułmanów miesiąca Ramadan. Zostało aresztowanych od 300 do 500 demonstrantów. 6 lutego tłum atakował milicję chińską, mieszkańców narodowości chińskiej i podpalał samochody. Służba Bezpieczeństwa kilkakrotnie otwierała ogień do tłumu, zabijając nieznaną liczbę osób. Dokonano też wielu aresztowań i pozasądowych egzekucji. Wszystkie drogi do miasta i dworzec kolejowy były zamknięte przez następne dwa tygodnie. Według emigracji ujgurskiej w Auma Acie w starciach tych zginęło ok. 300 osób. Według władz ChRL, zabitych było 9 osób.
Według Amnesty International, 300 do 400 aresztowanych osób, w tym kobiety i dzieci, zostało zgromadzonych na stadionie i było polewane zimną wodą. W efekcie kilkudziesięciu osobom amputowano stopy, dłonie lub palce. Według źródeł opozycji ujgurskiej, które potwierdzają te informacje, temperatura powietrza tego dnia wynosiła -57 stopni C, co w lutym jest w tym rejonie temperaturą typową. Źródła ujgurskie mówią też o śmierci kilku osób w wyniku rozległych odmrożeń.
W ciągu następnych dwóch tygodni nastąpiły masowe aresztowania, obejmujące według AI od 3 do 5 tysięcy osób.
20 marca w mieście Kuldża-Yining zostało rozstrzelanych pięciu studentów medres aresztowanych w związku z lutowymi demonstracjami.
W tym samym miesiącu, 25 lutego 1997 roku, w stolicy prowincji Urumchi wybuchły 3 bomby w autobusach miejskich, zabijając 9 osób a raniąc 74 kolejnych. Miesiąc później ośmiu Ujgórów zostało oskarżonych i publicznie rozstrzelanych z powodu wybuchu tych bomb. Do wybuchów tych nie przyznała się żadna organizacja ujgurska.
1 marca 1997 roku w Urumchi eksplodowała bomba w budynku, w którym dowódcy miejscowej milicji naradzali się jak walczyć z „separatystami”. W tym samym czasie, w Pekinie, premier Li Peng zapowiedział „zdecydowaną walkę z separatystami ujgurskimi i wzmożenie kontroli nad meczetami”.
W kwietniu 1997 roku na ruchliwej handlowej ulicy w Pekinie eksplodowały dwie bomby. 13 maja 1997 eksplodowała kolejna bomba w pobliżu Białej Dagoby w Pekinie. Jest to miejsce odwiedzane przez tłumy spacerowiczów i turystów. Według nieoficjalnych informacji zginęła co najmniej jedna osoba. Władze przypisują te zamachy „separatystom ujgurskim”, na co nie ma potwierdzenia z niezależnych źródeł.
Pod koniec kwietnia 1997 roku skazano na karę śmierci i publicznie stracono trzech Ujgurów a 27 innych skazano na kary wieloletniego wiezienia. Bezpośrednio po wyroku doszło do kolejnych zamieszek. Skazani na karę śmierci byli publicznie obwożeni po mieście odkrytymi samochodami. Około 500 osób zaatakowało milicję próbując odbić skazanych. Wojsko otworzyło ogień do tłumu zabijając co najmniej dwie osoby.
Dalsze represje nastąpiły w maju i czerwcu 1997 roku. Objazd po prowincji 61 ciężarówek z 248 milicjantami zakończył się aresztowaniem 84 „elementów kryminalnych”, „terrorystów” i „głównych przywódców religijnych”.
28 maja 1997 roku milicja zablokowała miasta Kashgar, Aksu i Khotan oraz stolicę prowincji Urumchi. Według gazety Xinjiang Daily zostało zadenuncjowanych 1000 „separatystów” i „terrorystów”. Według tego samego źródła „uzyskano od nich informacje” na temat „organizacji i nielegalnych grup”. W czerwcu 1997 roku dokonano też kilku masowych egzekucji w głównych miastach prowincji.
W tym samym miesiącu czerwcu 1997 roku przewodniczący Partii Komunistycznej Prowincji Xinjiang, Wang Lequan, polecił 17 tysiącom funkcjonariuszy partii prowadzenie „propagandy i edukacji” w głównych wsiach, zespołach produkcyjnych i zmilitaryzowanych gospodarstwach rolnych. Nieco później, w tym samym miesiącu, przewodniczący lokalnego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, Amudun Niyaz, ogłosił „wojnę domową” przeciw „etnicznym separatystom i nielegalnym religijnym aktywistom”.
Na początku października 1997 roku Chiny zawarły z Kazachstanem umowę, na mocy której Kazachstan ma uniemożliwić działalność ośrodkom emigracji ujgurskiej na swoim terytorium. Władze Kazachstanu zapowiedziały wprowadzenie zakazu wstępowania swoich obywateli do organizacji ujgurskich.
9 października 1997 roku emigranci ujgurscy w Ałma Acie poinformowali, że co najmniej 22 osoby związane z władzami chińskimi zginęły w dokonanych kilka dni wcześniej zamachach bombowych. Władze ChRL zaprzeczyły oświadczając, że „obywatele Xinjiangu wiodą szczęśliwe życie”.
W 1998 roku lokalny lider partii komunistycznej, Wang Lequan, oświadczył, że „to nie są problemy separatyzmu i religii”, lecz „starcie między obrońcami jedności ojczyzny i bezpieczeństwa, a zdrajcami ojczyzny” oraz że podobnie jak w czasach Rewolucji Kulturalnej, jest to „starcie na śmierć i życie między naszymi a wrogami”.
12 lutego 1999 roku w Urumchi zostala rozpędzona demonstracja niepodległościowa Ujgurów. W mieście doszło do gwałtownych starć ulicznych. Aresztowano 150 osób.
W pierwszych dniach marca 1999 roku został aresztowany chiński dysydent Wang Lixiong. Powodem aresztowania było zbieranie przez niego informacji o nastrojach separatystycznych w prowincji Xinjiang, co władze określiły jako „naruszenie tajemnicy państwowej”.
10 i 11 marca 2000 roku w Aksu i Baicheng odbyły się procesy 29 „przestępców i separatystów”. Zapadło 11 wyroków śmierci a egzekucję wykonano natychmiast po procesie na oczach zgromadzonej publiczności. Jedną grupę oskarżono o „separatyzm, kradzieże, eksplozje, produkowanie materiałów wybuchowych i spowodowanie śmierci sześciu górników w sierpniu 1997 roku. Drugą grupę sądzono za zabicie dwóch milicjantów, separatyzm, handel bronią i materiałami wybuchowymi.
12 marca 2000 roku skazano na osiem lat więzienia Reyię Kadeer, żonę znanego ujgurskiego dysydenta Sidika Rouziego, przebywającego na emigracji i pracującego dla Radia Wolna Azja. Oficjalnie powodem skazania było to, że Reyia Kadeer wysyłała swojemu mężowi wycinki prasowe z prasy chińskiej, co zostało zakwalifikowane jako: „przekazywanie tajnych materiałów za granicę i osłabianie jedności etnicznej Chin”. Reyia Kadeer została aresztowana, razem z synami, we wrześniu 1999 roku z powodu zaproszenia jej na kolację przez pracowników amerykańskiego kongresu wizytujących prowincję.
W kwietniu 2000 roku, w niejasnych okolicznościach, w Taszkencie (Uzbekistan), doszło do zamachu na delegację chińską. Jeden z członków delegacji został zabity. Władze chińskie przypisują zamach opozycji ujgurskiej. Informacje o zamachu są bardzo skąpe i dotarły na Zachód z dużym opóźnieniem.
Laogai i Bingtuan
We wczesnych latach 50-tych powołano specyficzną instytucję, podobną do sowieckiego Dalstroju sprawującego władzę nad łagrami Syberii. Jest nią Korpus Produkcyjno Konstrukcyjny Xinjiangu, zwany w skrócie Bingtuan. Bingtuan jest instytucją całkowicie pozaprawną, nie przewidzianą ani przez konstytucję ChRL ani przez prawo, a mimo to nadal funkcjonuje. Bingtuan jest praktycznie państwem w państwie, sprawuje władzę nad przedsiębiorstwami, obozami pracy, sądami, milicją i posiada nawet własne jednostki wojskowe.
W prowincji Xinjiang zlokalizowane jest około 60 obozów pracy, z których 32 zostały szczegółowo zlokalizowane przez organizację Laogai Research Foundation i znajdują się w publikowanym przez nią wykazie. W obozach tych przebywa około 250 tysięcy więźniów. Największe z nich znajdują się w Tulufan, Luntai, Kuche, Kuerle, Wansu i Shanwan. Są to obozy, w których przebywa ok. 10 tysięcy więźniów w każdym.
Nie udało się ustalić położenia dwóch obozów, o których docierają bardzo skąpe informacje, bo nikt z więźniów z nich nie wychodzi. Są to praktycznie obozy zagłady. Wiadomo tylko, że położone są w terenie górskim. Więźniowie przywożeni są do nich wczesną wiosną i pracują na farmie przez całe lato. Jesienią praca na roli się kończy i więźniowie już nie mają zajęcia. Problem rozwiązano w prosty sposób. Więźniowie nie mają ciepłych ubrań i ogrzewanych budynków. Jesienią nastają mrozy, które w styczniu i lutym przekraczają nawet -50 stopni C. Wszyscy więźniowie zamarzają, a wiosną następna zmiana rozpoczyna pracę od pogrzebania swoich poprzedników.
Wiadomo, że podobnie jak w całej ChRL, wobec wszystkich osób aresztowanych i uwięzionych stosowane są na wielką skalę wymyślne tortury.
W ostatnich latach nastąpiło nasilenie represji pod hasłem „wojny z terroryzmem”, czyli według władz chińskich „z separatyzmem tybetańskim i ujgurskim”.
POLITYKA WOBEC RELIGII
Teoretycznie praktyki religijne nie są w Chinach zakazane. Są jednak „niemile widziane”, co w atmosferze terroru powoduje, że są skrywane przez większość Chińczyków. Oficjalna propaganda przedstawia społeczeństwo jako ateistyczne. Opinia publiczna Zachodu dostrzega represje skierowane przeciwko chrześcijanom, nie zauważając prześladowań innych religii. Nie imputuję tu nikomu złej woli. Jest to jedynie skutek pewnej selektywności w przyjmowaniu informacji, polegającej na łatwiejszym przyjmowaniu rzeczy lepiej znanych. Dlatego chciałbym zwrócić uwagę, że represje skierowane są w Chinach przede wszystkim przeciwko religiom rodzimym - buddyzmowi, taoizmowi i konfucjanizmowi (przypomnijmy sobie histerię antykonfucjańską). Pod tym względem obecna „czerwona dynastia” nie różni się od dawnych cesarzy, dla których walka z własnym społeczeństwem była ważniejsza niż przeciwnik zewnętrzny.
Buddyjskie klasztory uważane są przez chińskie kręgi rządzące za największe zagrożenie dla ich wszechwładzy. Od ponad dwudziestu wieków były one zawsze ośrodkami oporu wobec despotów, ośrodkami, z których wywodziły się ludowe „tajne stowarzyszenia” (Tajne stowarzyszenia określane są słowem „quan” albo „kuen”. W literaturze europejskiej są błędnie nazywane „triadami” lub „mafiami chińskimi”. Przedstawiane są niesłusznie jako organizacje przestępcze (takimi chce je widzieć władza). Oczywiście gangi i „triady” też istnieją, ale to inne zjawisko.
W rzeczywistości są to związki ludowego ruchu oporu przeciw despotom (mają one ogromny autorytet w społeczeństwie i są siłą, której bali się cesarze, a teraz boją się komuniści), których głównym celem było wszczynanie masowych powstań przeciw władzy. Cała historia kraju to historia takich powstań. Chłopskie powstanie stowarzyszenia „Czerwonych Turbanów” obaliło dynastię Yuan, a jego przywódca założył dynastię Ming. Ludowe powstanie kierowane przez Li Tsy-cz´enga obaliło dynastię Ming i nieopatrznie utorowało drogę dynasti Qing (Mandżurskiej). Szybko zapomniano o okrucieństwach Mingów i cała ludowa masoneria zwróciła się przeciw Mandżurom. To wtedy powstał symboliczny ukłon tajnych stowarzyszeń, w którym jedna dłoń zwinięta jest w pięść a druga otwarta. Oznaczają one słońce i księżyc. Z takich dwóch znaków pisarskich składa się słowo „światłość”, czyli Ming. Symbolika tego ukłonu oznacza „przywrócić Mingów”. Dzisiejsza władza nie może nie wiedzieć, że co najmniej kilka milionów ludzi jawnie używa symbolicznego ukłonu „przywrócić Mingów”, a w skrytości ducha znaczna większość myśli podobnie. Właśnie dlatego religia buddyjska jest dla chińskich komunistów wrogiem numer jeden, wrogiem, który samym swoim istnieniem przypomina, że czerwona dynastia prawie niczym nie różni się od wszystkich poprzednich.
Buddyjskie i taoistyczne tajne stowarzyszenia zawsze zbrojnie występowały przeciw władzy, niejednokrotnie zdobywały stolicę i zmuszały cesarza do ucieczki. Przegrywały, bo nie miały dalekosiężnego programu. Domagały się tylko ukarania samowoli urzędników (jak „powstanie Triady”) lub przepędzenia misjonarzy (jak „powstanie I Ho Quan” zwane w Europie „powstaniem bokserów”). Bunt ludowy w 1989 roku (Tienanmen) po raz pierwszy był ruchem pokojowym i miał program polityczny i społeczny - program demokracji. Totalitarna władza dobrze zrozumiała, że tego już się nie da przeczekać, jak „bokserów”, „Taipingów” i setek innych powstań. Stąd taka jej furia. W buddyjskich i taoistycznych świątyniach, na których opierało się większość tajnych stowarzyszeń, przez wieki ćwiczono ludową sztukę wojenną, znaną w Europie pod nazwą kung fu. Obecnie władze robią wszystko, by sprowadzić kung fu do roli sportu. Ćwiczenie tradycyjnego bojowego kung fu do niedawna było absolutnie zakazane, a mimo to miliony ludzi ćwiczą je nada. Zamiast tego władze lansują odmianę sportową zwaną wu shu, w której wszystkie ćwiczenia mają być „pozbawione ducha agresji”, a wszystkie uderzenia muszą być wykonywane „bez siły”. Centrum duchowe kung fu południowego, klasztor Siu Lum (Shaolin), oraz główny ośrodek kung fu północnego, taoistyczna świątynia Wu Dang, funkcjonują dziś jako ciekawostki turystyczne, które organizują zawody wu shu.
Prześladowania wyznawców buddyzmu są znacznie mniej zauważane poza granicami Chin, niż nielicznych w tym kraju chrześcijan czy muzułmanów. Większość buddystów to Chińczycy, więc na zewnątrz nie ma kto się o nich upominać. No, a poza tym głos Watykanu dociera do ONZ znacznie silniej niż głos dalajlamy (Rodzime religie chińskie nie mają takiej międzynarodowej struktury i takiego przedstawicielstwa, jakim dla chrześcijan jest Watykan. Dlatego na zewnątrz nie ma kto się upominać o los ich wyznawców.). Dlatego właśnie wiemy, że w chińskich więzieniach przebywa 60 katolickich kapłanów i jeden biskup, a nie wiemy, ilu zamordowano buddyjskich mnichów. A chodzi tu o setki tysięcy. Przecież w samym tylko Tybecie zburzono ponad 6.000 klasztorów (Obecnie, po okresie pewnej liberalizacji, wiele klasztorów tybetańskich zostało odbudowanych i znowu funkcjonuje. Daleko jest jednak do stanu sprzed omawianych zniszczeń.), 110.000 mnichów torturowano, a następnie zamordowano, zaś 250.000 zmuszono do wyrzeczenia się święceń!
Autorzy opracowania „Tybet: Fakty mówią za siebie” tak opisują te wydarzenia: „Aktom profanacji i zniszczenia towarzyszyło publiczne potępienie religii oraz poniżanie i wyszydzanie duchownych. Święte teksty palono i mieszano z gnojem, którym nawożono pola, ze świętych kamieni mani (czyli kamieni i płyt z wyrzeźbionymi tekstami modlitw (Kamień mani - kamień lub kamienna płyta z tekstem mantry „om mani padme hum" (klejnot prawdy zaklęty w kwiecie lotosu). Przejście obok takiego kamienia z właściwej strony jest równoważne odmówieniu modlitwy, a przejście ze strony przeciwnej - cofnięciu jej. Zrobienie z takich kamieni chodnika zmusza buddystów do bezustannej profanacji. To tak, jakby chrześcijan zmuszano do deptania krzyża. Wiele kamieni Mani to unikalne dzieła sztuki i świadectwo wieków tradycji. Niektóre kamienie mani tkwiły w tym samym miejscu przy tybetańskich drogach od ponad tysiąca lat.)) budowano szalety i chodniki, mnichów i mniszki zmuszano do publicznego uprawiania seksu, zrujnowane klasztory i świątynie zmieniano w chlewy i stajnie. Mnichom i mniszkom, głodującym w chińskich więzieniach, kazano `pożywić się u Buddy'.”
Wróćmy do histerii antykonfucjańskiej. Zalecana odgórnie krytyka nieżyjącego od tysięcy lat Konfucjusza wydaje się absurdem. Chodziło w niej o zakwestionowanie podstawowych wartości konfucjańskich, takich jak kultywowanie tradycji, posłuszeństwo wobec starszych, szacunek dla przodków i dla rodziny. Tu nie chodzi o Konfucjusza, Bodshidharmę czy Lao Tsy. Chodzi o złamanie kręgosłupa moralnego społeczeństwa. Dopóki konfucjański szacunek dla tradycji, buddyjska uczciwość oraz taoistyczne lekceważenie władzy (Taoistyczna nauka społeczna wygląda mniej więcej tak: Człowiek jak najmniej powinien zadawać się z władzą, Nie robić kariery, nie dążyć do zajmowania stanowisk. Powinien być jak krzywe drzewo, którego nikt nie zetnie, bo nic nie można z niego zrobić. Nie powinien więc zdobywać umiejętności, dzięki którym władza będzie mogła go wykorzystywać. Jeśli już musi się doskonalić, to niech doskonali się w umiejętnościach, z których władza nie ma żadnego pożytku. Na przykład niech ćwiczy taiji. Jeśli wyjdziemy na ulicę w Pekinie o szóstej rano i zobaczymy, ilu ludzi realizuje się w ćwiczeniu taiji (tłumy), to zobaczymy, ilu nie realizuje się w „zadaniach produkcyjnych”.) będą zakorzenione w umysłach Chińczyków, czerwona dynastia będzie miała to samo poczucie, co wszystkie poprzednie - poczucie, że jest tylko czapką, którą Chińczyk zrzuci i zdepcze, gdy tylko terror osłabnie.
Represje wobec mniejszości religijnych, takich jak chrześcijanie i muzułmanie, są dla władz znacznie łatwiejsze i przybierają niejednokrotnie bardzo drastyczne formy (pół roku więzienia za posiadanie Biblii, cztery lata za odprawienie mszy itd). Władze z pełną premedytacją wykorzystują tu ludowy szowinizm chiński. Chrześcijanie w szerokich kręgach społeczeństwa są, najdelikatniej mówiąc, nie lubiani. Można to zrozumieć, zważywszy postępowanie misjonarzy (głównie protestanckich) w wieku dziewiętnastym i początkach dwudziestego (na przykład spalenie letniego pałacu pod Pekinem, pełnego starożytnych dzieł sztuki, w odwet za nieuprzejme potraktowanie na dworze Qingów). (Strach komunistów chińskich przed chrześcijaństwem wynika z obawy przed powtórzeniem historii Taipingów. W połowie dziewiętnastego wieku niejaki Hung Hau Chuan przeczytał jeden artykuł prasowy, napisany przez misjonarzy protestanckich. Na tej podstawie założył „Sektę Wielkiego Spokoju” (Tai Ping), którą nazywał chrześcijańską. Sekta ta wywołała masowe powstanie chłopskie, którego potężna armia cesarska nie mogła pokonać przez 15 lat. Powstanie to było największą masakrą w dziejach nie tylko Chin. W jego trakcie i w następujących po nim wtórnych powstaniach, przez 25 lat walk zginęło 70 milionów ludzi). Nie można jednak teraz, pod koniec dwudziestego wieku, usprawiedliwiać starymi uprzedzeniami poparzenia elektryczną pałką twarzy kobiecie, która chciała się pomodlić.
Przyczyny powszechności antychrześcijańskich nastrojów w społeczeństwie chińskim mają swoje korzenie historyczne. W XVII i XIX wieku misjonarze, głównie protestanccy, na każdym kroku okazywali lekceważenie dla chińskiej tradycji i kultury. Było to zgodne z ich widzeniem świata, ale przez Chińczyków odbierane bardzo źle. Misjonarze nie rozumieli, że przybyli do kraju, którego mieszkańcy uważali swoją kulturę za najwyżej rozwiniętą na świecie, a swoje państwo za centrum światowej cywilizacji. Dlatego w stosunku do ludności chińskiej przyjmowali najgorszą możliwą postawę, postawę ludzi, mających monopol na rację i wiedzę. Postawa ta powodowała, że większość kontaktów chrześcijaństwa z Chinami była właściwie jednym ciągiem błędów i źle lokowanych przedsięwzięć. W początku XIX wieku misjonarze starali się zaimponować cesarzowi europejską nauką i technologią, nie rozumiejąc, że wcale ona Chińczykom nie imponowała. W tym celu podarowali cesarzowi szereg technicznych prezentów, z których spodobały mu się tylko zegary z pozytywką jako ciekawostki - zabawki. Jezuitów ceniono wprawdzie za umiejętność odlewania armat, ale było to za mało, by Chińczycy uznali wyższość Europy. Zupełnie chybiona była też próba „nawrócenia” narodu chińskiego przez zabiegi o poparcie mandżurskiego dworu, a więc znienawidzonej powszechnie obcej władzy. Gdy poparcia tego nie udało się uzyskać, Europejczycy próbowali wymusić wpływy przy pomocy wojska. Wielkie powstanie chłopskie stowarzyszenia I Ho Quan (Pięści Sprawiedliwości i Pokoju), zwane w Europie „powstaniem bokserów”, które wybuchło w 1900 roku, skierowane było nie tylko przeciw dynastii mandżurskiej (hasło: „wypędzić Qingów, przywrócić Mingów), ale i przeciw misjonarzom („wypędzimy świnie i barany”), którzy uzyskawszy wielkie wpływy dzięki poparciu mocarstw kolonialnych, zaciekle zwalczali niezrozumiałą dla nich kulturę chińską.
Dzisiejsze antychrześcijańskie nastroje w społeczeństwie chińskim są w dużym stopniu wynikiem stłumienia powstania I Ho Quan przy wybitnej pomocy wojsk państw kolonialnych. Są też wynikiem poniżającego traktowania Chińczyków przez Europejczyków, czego przykładem były restauracje i hotele tylko dla białych w podległym Wielkiej Brytanii Szanghaju, europejskie statki, na których biali podróżowali w kajutach, a Chińczycy w ładowniach lub na pokładzie itp. Jeśli dziś przeciwstawiamy się prześladowaniom chrześcijan w Chinach, to musimy najpierw dobrze rozumieć wymienione tu okoliczności i sami mocno uderzyć się w piersi, bo pycha i ignorancja białej rasy wyrządziły już w tym kraju bardzo dużo złego.
Sprawy, o których przed chwilą napisałem, stanowią dziś propagandowe uzasadnienie prześladowań, podawane przez władze komunistyczne. Trzeba więc wyraźnie powiedzieć, że o ile okoliczności te mogą wyjaśniać pochodzenie niechęci do chrześcijan, o tyle w żadnym przypadku nie mogą usprawiedliwiać masowych brutalnych represji. Pominąwszy kwestie oczywiste, jak niedopuszczalność stosowania odpowiedzialności zbiorowej i odpowiedzialności za czyny przodków, trzeba zauważyć, że dzisiejsi chrześcijanie w Państwie Środka są Chińczykami i nie mają nic wspólnego z misjonarzami, którzy sto i więcej lat temu przynosili Ewangelię na bagnetach brytyjskich wojsk. Chrześcijan jest w Chinach bardzo mało, procentowo znacznie mniej niż wyznawców buddyzmu w Polsce, i właśnie dlatego są oni bardzo wygodnym celem do rozpętywania histerycznych kampanii-nagonek, pogromów itp., zawsze wtedy, gdy władza chce odwrócić uwagę społeczeństwa od istotniejszych problemów.
W Chinach istnieje oficjalna organizacja kościoła katolickiego, której głową jest premier państwa i która nie uznaje papieża. Katolicy i inni chrześcijanie, którzy nie chcą się jej podporządkować, poddawani są brutalnym represjom. Ponieważ ogromna większość Chińczyków nigdy nie widziała żywego chrześcijanina, nie wie nic o tej religii i najczęściej w ogóle nie wie, kto to jest papież, bardzo łatwo jest przedstawiać chrześcijan, uznających zwierzchnictwo papieża, jako „agentów” obcego państwa (Watykanu) i zwolenników kapitalistów-kolonizatorów. (Dokładnie taką argumentację podał minister spraw zagranicznych Chin Qian Qichen w wywiadzie, jakiego udzielił Radkowi Sikorskiemu w 1995 roku.)
Dochodzi do tego dość osobliwa interpretacja prawa. Oficjalnie nie ma w Chinach zakazu wyznawania żadnej religii. Nie ma zakazu praktyk religijnych ani np. posiadania Biblii, czy Koranu. W praktyce nie ma to jednak znaczenia. Wielokrotnie już skazywano ludzi na wiele lat więzienia za czyny niekaralne, czyli na przykład za posiadanie Biblii, którą paradoksalnie można zwyczajnie kupić w księgarni.
Od 1992 roku we wsi Duoigou w powiecie Weishan prowincji Shandong (Szantunk) działała chrześcijańska sekta „Rodziny Jezusa”. W czerwcu 1992 roku, w czasie comiesięcznego nabożeństwa, wieś została najechana przez specjalną jednostkę milicji, przybyłą na 40 ciężkich pojazdach wojskowych i z dwoma buldożerami. Zniszczono buldożerami domy i zatrzymano około 60 osób. Około połowy z nich na dłużej. Pozostali mieszkańcy wsi byli jeszcze przez kilka tygodni nękani przez milicję i bici. Przywódca społeczności, pastor Zheng Yunsu, został skazany na 12 lat więzienia za „oszustwo” i „zakłócenie porządku publicznego”. Jego dwóch synów skazano na 10 lat więzienia, a pozostałych dwóch na 5 lat. Pozostałe 30 zatrzymanych osób otrzymało kary 2 lub 3 lat „reedukacji przez pracę”. Według przypuszczeń Amnesty International wszyscy oni poddawani są katorżniczej pracy w kopalniach węgla. Jedyną winą tych ludzi była przynależność do sekty. Żadne prawo chińskie nie przewiduje kary zniszczenia domu buldożerem.
54-letnia Zhang Ruiyu, należąca do Kościoła Nowego Testamentu, była trzykrotnie skazana za działalność religijną, łącznie na ponad 10 lat więzienia (przypadek wzmiankowany już w rozdziale „Za co zapadają wyroki”). Po uwolnieniu w kwietniu 1989 r. organizowała w swoim mieszkaniu spotkania modlitewne. W maju 1990 roku, w czasie najścia funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, została ciężko pobita. Poparzono jej twarz pałką elektryczną i wybito kilka zębów. Skonfiskowano egzemplarze Biblii i literaturę religijną. W następnych miesiącach najścia połączone z pobiciami powtarzały się kilkakrotnie. W końcu została zatrzymana przez milicję. Przez wiele miesięcy była przetrzymywana bez podania zarzutu. Przed sądem oskarżono ją o kontrrewolucyjną agitację i propagandę, organizowanie nielegalnych zebrań religijnych i utrzymywanie korespondencji z cudzoziemcami. Została skazana na 4 lata więzienia. Zwolniono ją po 3 latach za dobre sprawowanie, po wielkiej międzynarodowej akcji w jej obronie.
68-letnia Zhu Mei, członek domowego kościoła protestanckiego w Szanghaju, została aresztowana w czerwcu 1987 roku i oskarżona o działalność kontrrewolucyjną, polegającą na nakłanianiu syna do wyjazdu z Szanghaju. Po 6 miesiącach aresztu skazano ją na 5 lat więzienia. W areszcie i w więzieniu była bita i torturowana pałką elektryczną, przez co do dziś ma trudności z chodzeniem. W kwietniu 1992 roku została zwolniona za kaucją ze względu na stan zdrowia.
Członkami i kaznodziejami kościołów domowych są przeważnie kobiety. Kościoły domowe są organizacjami całkowicie pokojowymi, nie szkodzącymi nikomu i apolitycznymi. Mimo to są zaciekle zwalczane na podstawie tych samych artykułów kodeksu karnego, co ściśle konspiracyjne quany („tajne stowarzyszenia”), które otwarcie głoszą, że ich celem jest zbrojna walka z władzą. Najczęściej stawiane członkom kościołów zarzuty to „działalność kontrrewolucyjna”, „przynależność do reakcyjnych nielegalnych społeczności”, „zmowa z obcymi siłami w celu prowadzenia działalności wywrotowej”, „zakłócenie porządku publicznego” i „zakłócenie produkcji”, „wykorzystywanie religijnych zabobonów i tajnych stowarzyszeń do działalności kontrrewolucyjnej”.
28-letnia Dai Lanmei, protestancka kaznodziejka, została 10 września 1993 roku skazana wraz z dwoma innymi duchownymi na 2 lata „reedukacji przez pracę” za działalność religijną. Wszyscy zostali aresztowani po wieczornej modlitwie, w której brało udział ok. 100 osób. Powodem aresztowania było orzeczenie, że modlitwa, słuchanie radiowych audycji religijnych z Hong Kongu, otrzymywanie z zagranicy Biblii i prowadzenie w domu Dai Lanmei nauki wygłaszania kazań „poważnie zakłóciło produkcję i porządek publiczny”.
W lutym 1994 roku w powiecie Chongren, w prowincji Jiangxi, 12 młodych katoliczek zdecydowało się zamieszkać razem i poprowadzić niewielki zakład dziewiarski. Zostały oskarżone o próbę założenia klasztoru i odesłane do rodzinnych domów. Ukarano je wszystkie grzywnami w wysokości 500 yuanów (co stanowi równowartość rocznego zarobku). Urządzenia warsztatu skonfiskowano lub zniszczono.
W tym samym powiecie znajduje się góra Yi Jia, będąca od dawna miejscem kultu katolików z prowincji Jiangxi. 13 i 18 kwietnia 1995 roku aresztowano tam ok. 30 katolików. Później, po mszy odprawionej w Wielkanoc, aresztowano kolejne osoby. Większość aresztowanych zwolniono w maju. W areszcie wiele osób zostało ciężko pobitych. Wyjątkowo ciężko pobite kobiety Gao Shuyuan i Huang Guanghua po zwolnieniu nie były zdolne do samodzielnego przyjmowania pokarmów.
27 marca 1993 roku policja wtargnęła na spotkanie grupy ok. 30 protestantów we wsi Taoyuan (prowincja Shaangxi). Cztery osoby, w tym 21 letnia Xu Fang, były bite i upokarzane. Jeszcze przed przewiezieniem na posterunek policji wszystkich torturowano. Przetrzymano ich w areszcie przez 8 dni. W tym czasie jeden z mężczyzn zdradzał objawy poważnych obrażeń wewnętrznych. Mimo to nie udzielono mu żadnej pomocy i wkrótce zmarł. We wrześniu 1993 Xu Fang i 23 inne osoby zostały aresztowane, prawdopodobnie w związku ze śledztwem w sprawie przekazania powyższych wiadomości za granicę. Xu Fang przebywa już ponad rok w więzieniu bez podania zarzutu. Pozostałe osoby zwolniono.
Zheng Musheng, protestant, został aresztowany 5 stycznia 1994 w czasie zebrania religijnego. Po ośmiu dniach rodzinę zawiadomiono, że zmarł w więzieniu (według władz został zamordowany przez innych więźniów). Wdowa po Zheng Mushengu Yin Dongxiu twierdzi, że był on wielokrotnie torturowany w celu wymuszenia przyznania się do winy. Na jego kostkach i szyi były głębokie ślady po linie, a na całym ciele rany kłute. W maju 1994 roku Yin Dongxiu wniosła do sądu pozew przeciwko lokalnym włazom bezpieczeństwa. W następstwie była wielokrotnie przesłuchiwana, a jej dom był plądrowany. We wniesionej przez nią sprawie nie nastąpił żaden postęp. (Kilka powyższych przykładów zaczerpnąłem z raportu Amnesty International „Sytuacja kobiet w Chinach”, wydanie polskie 1995 r.)
Wróćmy jeszcze do kwestii buddyjskich i tybetańskich. W 1995 roku głośna stała się sprawa mianowania nowego, XI Panczenlamy. Według tradycji głową kościoła buddyjskiego w Tybecie jest dalajlama, sprawujący także władzę polityczną, a drugą postacią w hierarchii jest panczenlama („uczony”). Panczenlamowie tradycyjnie odgrywali kluczową rolę w procesie poszukiwania kolejnej inkarnacji dalajlamy.
Po klęsce powstania w Tybecie w 1959 roku obecny, XIV Dalajlama zbiegł do Indii, gdzie powołał emigracyjny rząd Tybetu z siedzibą w Dharamsali (według propagandy chińskiej został porwany). X Panczenlama został w Tybecie. Jego postawa wobec okupantów przez szereg lat była ugodowa, a nawet służalcza, po czym, ku zaskoczeniu władz chińskich, uległa radykalnej zmianie. Historia życia X Panczenlamy to kolejna tragiczna historia człowieka uwikłanego wbrew swej woli w imperialną politykę Chin. Gdy wojska chińskie w 1949 roku, zaczęły zajmować Tybet, X Panczenlama był 11-letnim chłopcem. Został wtedy zmuszony przez Chińczyków do napisania telegramu do Mao Zedonga, w którym prosił o „jak najszybsze wyzwolenie Tybetu”.
Po stłumieniu powstania w Tybecie, władze chińskie uczyniły młodego jeszcze i pozostającego cały czas pod kontrolą okupantów panczenlamę przewodniczącym Komitetu Przygotowawczego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego - marionetkowego tworu, wykrojonego z części dawnego tybetańskiego państwa. W tym okresie panczenlama stracił cały swój autorytet, którym tradycyjnie był otoczony w społeczeństwie tybetańskim z racji swej funkcji religijnej.
Czas jednak mijał i chłopiec stawał się w dorosłym mężczyzną, który zaczynał rozumieć więcej, niż jego nadzorcy sobie tego życzyli. Coraz częściej wypowiadał poglądy niezgodne z oficjalną linią KPCh. Najpierw pozbawiono go funkcji przewodniczącego Komitetu Przygotowawczego i ograniczono ilość jego wystąpień publicznych. Wreszcie, w 1964 roku, w czasie specjalnie na tą okazję przywróconego święta religijnego, gdy okupanci spodziewali się przemówienia potępiającego dalajlamę i odcięcia się od „kliki dalaja”, panczenlama zawołał z trybuny: „Głęboko wierzę, że Tybet odzyska wolność. Niech żyje dalajlama!”. Tybetańczycy spędzeni siłą na uroczystość, która miała być jeszcze jednym prochińskim spektaklem, szaleli ze szczęścia. Panczenlama w jednej chwili odzyskał miłość i szacunek swojego narodu. Miał 27 lat.
Reakcja władz chińskich była szybka i brutalna. Zamknięto i splądrowano oszczędzany dotąd klasztor Taszilhumpo. Rozpoczęto propagandową nagonkę i aresztowania wszystkich osób z otoczenia panczenlamy. W oficjalnej prasie i radiu pojawiły się hasła: „Zmiażdżyć reakcyjną klikę panczenlamy”. Jego samego aresztowano, poddano 17-dniowemu publicznemu procesowi, połączonemu z „wiecem walki klas”. Nie oszczędzono mu żadnych upokorzeń.
Panczenlama zniknął. Powszechnie uważano, że został zamordowany. Dopiero w 1979 roku okazało się, że przez 10 lat był więziony w jednoosobowej celi. W tym czasie był torturowany. Do końca życia miał blizny po torturach. Kolejne 5 lat spędził w areszcie domowym.
Po przejęciu władzy w Chinach przez Deng Xiaopinga uwolniono panczenlamę, który miał wtedy powiedzieć: „Jeżeli dalajlamie naprawdę zależy na szczęściu i dostatku tybetańskich mas, to nie powinien zwlekać z powrotem do kraju. Ręczę, że stopa życiowa Tybetańczyków jest dziś wielokrotnie wyższa niż za czasów `starego społeczeństwa'”. W pierwszej chwili wydawało się, że został złamany trwającą ponad 14 lat „reedukacją”. Wkrótce jednak okazało się, że panczenlama coraz ostrzej występuje przeciw chińskiej okupacji. Mówił: „Cena, jaką Tybet zapłacił za rozwój, znacznie przewyższa zyski”. W czasie ostatniej rozmowy telefonicznej, którą udało mu się przeprowadzić z dalajlamą, powiedział: „Tylko przypadek zrządził, że muszę służyć Chińczykom”. W 1988 roku, kiedy po serii rozruchów ogłoszono w Tybecie stan wojenny, panczenlama powiedział, że do kryzysu doszło, gdyż władze nie dostrzegły prawdziwych potrzeb jego ludu. Zaproszony na posiedzenie chińskiego rządu, walił pięścią w stół i oskarżał Chiny o niszczenie narodu tybetańskiego.
Po powrocie do Tybetu wyświęcił splądrowane i zbezczeszczone grobowce swoich poprzedników. Następnego dnia zmarł. Wielu Tybetańczyków uważa, że został otruty. Inni natomiast sądzą, że podobnie jak starzy mistrzowie medytacji, sam świadomie wybrał czas i miejsce swojej śmierci, jeszcze raz robiąc na przekór okupantom.
Jeśli obecny dalajlama umrze, nowy XI Panczenlama odegra kluczową rolę w poszukiwaniu kolejnego wcielenia dalajlamy. Dla komunistycznych władz chińskich stwarza to nie lada okazję. Jeśli uda im się zapanować od początku nad nowym panczenlamą, uzyskają raz na zawsze możliwość mianowania tybetańskich przywódców religijnych i narodowych.
Władze powołały własną grupę poszukiwawczą kolejnego wcielenia panczenlamy, niezależną od otoczenia Dalajlamy. Pominę opis całej skomplikowanej procedury religijnej. W każdym razie 14 maja 1995 roku dalajlama uroczyście ogłosił, że nowym XI Panczenlamą jest Gendyn Czokji Nima, urodzony 25 kwietnia 1989 roku w Tybecie.
Reakcja władz chińskich była natychmiastowa. Aresztowano opata Czadrela Rinpocze, kalsztor Taszilhumpo zamknięto dla zwiedzających, mnichów poddano „reedukacji”, chcąc na nich wymusić potępienie Czadrela Rinpocze i dalajlamy. Agencja Xinhua określiła decyzję dalajlamy jako „nielegalną i niezgodną z tradycją”. Rzecznik chińskiego Biura ds. religii oświadczył:
„Dalajlama podważył wszystkie religijne rytuały. Posunął się do ogłoszenia inkarnacji zza granicy kraju. Jest to nielegalne i nieważne. Jego czyn spotka się z powszechnym sprzeciwem kół buddyjskich i innych wyznawców.”
W czerwcu sześcioletni Gendyn Czokji Nima i jego rodzice zniknęli. Władze chińskie twierdzą, że nic nie wiedzą o ich losie. Zachodnim obrońcom praw człowieka udało się jednak ustalić, że są więzieni w Pekinie. Nie przedstawiono im żadnego zarzutu. Dziś Gendyn Czokji Nima ma już 16 lat (jeśli jeszcze żyje), a o jego losie nie ma nadal żadnych informacji. Władze Chińskie lansują natomiast nowego, mianowanego przez siebie panczenlamę.
W połowie lipca stu mnichów z klasztoru Taszilhumpo zapowiedziało przeprowadzenie demonstracji przeciwko aresztowaniu opata Rinpocze oraz XI Panczenlamy. Władze wprowadziły na teren klasztoru milicję i wojsko. W Szigace pojawiły się ulotki zawierające krytykę wtrącania się Chin do spraw religii tybetańskiej.
W październiku władze dokonały wyboru własnego panczenlamy, syna ateistów należących do KPCh. W „wyborze” brało udział kilku skruszonych terrorem tybetańskich mnichów. Moment ogłoszenia „wyboru” został starannie wybrany. Zachodnia opinia publiczna była już zmęczona protestami po „zniknięciu” Gendyna Czokji Nimy i Czadrela Rinpocze. Większość gazet ograniczyła się do odnotowania faktu „wyboru”, a większość polityków przeszła nad tym faktem do porządku dziennego. Nie wiadomo, czy Gedyn Czokji Nima i jego rodzice jeszcze żyją. Jeśli jednak międzynarodowa opinia publiczna nie opowie się zdecydowanie w ich obronie, to jest prawie pewne, że zostaną oni zgładzeni.
Cała misterna intryga władz Chińskich w Tybecie stanęła pod znakiem zapytania, gdy 28 grudnia 1999 roku zbiegł do Indii jeden z najważniejszych dostojników buddyzmu tybetańskiego i za razem jeden z najlepiej strzeżonych ludzi w ChRL - Ugjen Trindlej Dordże, XVII Karmapa. Karmapa jest trzecim po dlalajlamie i panczenlamie dostojnikiem buddyzmu tybetańskiego. Jest on przywódcą jednej z czterech głównych szkół buddyzmu w Tybecie, szkoły Kagju, na czele której stoją kolejni karmapowie. Karmapa nie ma bezpośredniej władzy, ale ma ogromny autorytet wśród Tybetańczyków. To właśnie w szkole Kagju zapoczątkowano w XII wieku rozpoznawanie tulku, czyli kolejnych wcieleń lamów.
Ucieczka XVII Karmapy niemal zniszczyła rezultaty długoletnich zabiegów ChRL o zapanowanie nad tybetańską religią i stworzenie pozorów, że jest ona reprezentowana w Chinach pod patronatem partii komunistycznej. Z trzech najwyższych dostojników buddyzmu tybetańskiego dwóch przebywa na emigracji a jeden siedzi w więzieniu. Na wolności (też dyskusyjnej) w Tybecie znajduje się tylko fałszywy i przez nikogo nie uznawany „chiński panczenlama”. Upadek tej mistyfikacji tłumaczy pokrętną reakcję władz ChRL. Agencja Xinhua twierdziła, że karmapa wcale nie zbiegł, lecz wyjechał do Indii po instrumenty muzyczne. Po kilku dniach, 11 stycznia 2000 roku, ogłoszono, że władze chińskie „odkryły” kolejną „inkarnację żywego Buddy”, zmarłego w 1977 roku VI Rinpotche z klasztoru Reting. Komuniści nie chcą zrezygnować z prób zapanowania nad buddyzmem tybetańskim, ale ich kolejne „odkrycia” kończą się fiaskiem wobec powszechnego poru Tybetańczyków.
ZWALCZANIE NIEZALEŻNYCH STOWARZYSZEŃ I RUCHÓW SPOŁECZNYCH
Chiński undergrund - Falun Gong, quany, triady
Kiedy kilkanaście lat temu zaczynałem zbierać informacje o odradzającym się ruchu tajnych stowarzyszeń w ChRL, większość badaczy Chin odnosiła się do tego sceptycznie. Udzielano mi rad: „zostaw to, to już historia, to nie ma żadnego znaczenia”. Byli tacy, którzy mówili: „rzeczywiście, jakieś tajne związki próbują się odbudowywać, ale ja bym tego nie demonizował”. Jeszcze na miesiąc przed tym, gdy sprawa Falun Gong stała się głośna na cały świat, jeden z badaczy zarzucił mi w dyskusji, że tego związku w ogóle nie ma, że go zmyśliłem.
Przypuszczam, że podobne trendy w myśleniu dominowały u większości sinologów i politologów Zachodu. Nic więc dziwnego, że informacje o potężnych demonstracjach zorganizowanych przez związek Falun Gong (Falun Dafa) zaskoczyły niemal wszystkich. Ponieważ media zaczęły szukać ekspertów od zagadnienia, a takowych niemal nie ma, zaczęli w roli ekspertów występować także ludzie nic nie wiedzący, ale nie lubiący przyznawać się do swojej niewiedzy. W rezultacie z mediów, i to nie tylko polskich, płynął strumień dezinformacji.
Czegoż to myśmy się nie dowiedzieli o Falun Gong, qi gong, tajnych stowarzyszeniach, triadach, kung fu, chińskich religiach itp.? Dowiedzieliśmy się, że Falun Gong jest sektą (nie jest), że qi gong to sztuka walki (nieprawda - gimnastyka lecznicza), że qi to „energia kosmiczna” a gong to „koło prawdy” (ani jedno ani drugie), że członkowie Falun Gong „ćwiczą wu shu - chińską odmanę kung fu” (wu shu i kung fu to dwie nazwy tej samej sztuki walki, a poza tym oni tego nie ćwiczą), że w chińskiej sztuce walki nie chodzi wcale o walkę, tylko o rozwój wewnętrzny (bzdura - kung fu ćwiczono w celu prowadzenia wojen), że powstańcy I Ho Quan z lat 1898 -1901 ćwiczyli qi gong i taijiquan i dlatego nazwano ich bokserami (członkowie I Ho Quan ćwiczyli I Ho Quan - styl kung fu z grupy „długiej pięści” czyli quangquan, a bokserami nazwali ich Anglicy nie wiedzący, co to jest kung fu) i tak dalej. Na dodatek większości komentatorów nie przyszło do głowy by spytać jakiegoś Chińczyka, jak się ten twór, o którym mowa naprawdę nazywa. A nazywa się (piszę fonetycznie, zgodnie z wymową) Związek Falun Kunk, a nie Sekta Falun Gong.
Zamęt w głowie
Czym są chińskie tajne stowarzyszenia? Mafiami, triadami, związkami chłopskiego oporu? Sektami religijnymi, jak je nazywa wielu zachodnich sinologów? A może w ogóle ich nie ma, jak twierdzą władze ChRL?
Od pewnego czasu w polskich mediach zaczęło się pojawiać słowo „triada”, oznaczające ponoć „chińską mafię”. Jakiś czas temu „Superekspres” doniósł w sensacyjnym artykule, że „w Warszawie instaluje się triada z Hongkongu”. W telewizji pokazywano film BBC „Walka z Triadami”, stanowiący przedziwne pomieszanie ciekawych i ważnych informacji z kompletnymi banialukami.
W korespondencji Wojciecha Jagielskiego z Hong Kongu („Luksus praworządności”, „Gazeta Wyborcza”, lipiec 1997) została przytoczona wypowiedź jednego z mieszkańców Hong Kongu, stawiająca znak równości między wszystkimi tajnymi stowarzyszeniami a bandytami z gangów. Rozmówca korespondenta „Gazety Wyborczej” mówi, że „triady, czyli tajne stowarzyszenia, wywodzące się z legendarnego klasztoru Shaolin”, nie są już tymi związkami, które walczyły przeciw Mandżurom o przywrócenie dynastii Ming, bo zajęły się robieniem interesów i stały się gangami. Ponoć ich przywódcy po rewolucji weszli do władz i odtąd zajęli się tylko zarabianiem pieniędzy dzięki korupcji.
Zamęt pojęciowy pogłębia Krzysztof Gawlikowski, który na łamach „Tygodnika Powszechnego” („Medytacja zamiast Marksa”, 15 sierpnia 99), pisząc o Falun Gong, uprawia straszenie czytelnika sektą, przywołując przykład japońskiej sekty „Najwyższa Prawda” i jej terrorystycznych zamachów. Pisze też, że przywódca „sekty Falun Gong” Li Hongzhi „może wydać swym fanatycznym zwolennikom nieprzewidywalne rozkazy”. Powiało grozą wolności. Rzeczywiście z punktu widzenia komunistów wolny człowiek jest nieobliczalny.
Z tekstu Krzysztofa Gawlikowskiego dowiadujemy się, że „oskarżenia władz, że sekta doprowadziła do śmierci wielu osób, nie muszą być bezpodstawne”. Brak tu końca zdania, który powinien brzmieć: „ale nie ma na to jakichkolwiek dowodów”. Jeżeli Falun Gong rzeczywiście liczy ok. 70 milionów członków, to według średniej statystycznej właściwej dla ChRL, w takiej grupie powinno dojść rocznie do ok. 25 tysięcy zabójstw, jeszcze większej liczby porwań ludzi i samobójstw. Jeśli władze, które chcą przyczepić temu ruchowi etykietkę związku przestępczego, potrafią przytoczyć zaledwie przykłady paru samobójstw i porwań (nie wiadomo czy prawdziwych), to znaczy, że jest to ruch łagodny jak baranek.
Istnieje zasadnicza różnica między „Najwyższą Prawdą” a Falun Gong. „Najwyższa Prawda” zaatakowała społeczeństwo japońskie dokonując ataków gazowych, a państwo japońskie, broniąc się, dokonało aresztowań (w sposób cywilizowany) i doprowadziło do procesów (rzetelnych). Państwo chińskie zaatakowało Falun Gong bez żadnego powodu dokonując aresztowań (w sposób niezwykle brutalny) a Falun Gong, broniąc się, nie zrobił na razie nic. Czy zrobi coś w przyszłości nie wiadomo. Jak dotąd analogii z „Najwyższą Prawdą” nie ma żadnych.
Tajne stowarzyszenia (quan)
Termin „tajne stowarzyszenia” jest bardzo pojemny i obejmuje zarówno związki chłopskiej konspiracji, tworzone w celach samoobrony przed władzą jak i bandytami, związki walczące o przywrócenie dynastii Ming, szkoły walki kung fu, sekty religijne, a nawet, nielegalne wolne związki zawodowe. Obejmuje też związki przestępcze, od pewnego czasu nazywane triadami. Twierdzenie, że wszystkie te organizacje stały się gangami jest nie tylko nieprawdą, ale i czyni krzywdę uczciwym ludziom tworzącym większość z nich. Nieprawdą też jest, że wszystkie tajne stowarzyszenia wywodzą się z klasztoru Shaolin, a zwłaszcza, że wywodzą się z niego dzisiejsze gangi przestępcze.
Z południowego klasztoru Siu Lum, zwanego w dialekcie mandaryńskim Shaolin Sy, wywodzi się tylko Bractwo Południowej Pięści, utworzone przez związki (pięści - kuen) pięciu rodów (gar): Hung, Choi, Mo, Liu oraz Li (związki: Hung Gar Kuen - Pięść Rodziny Hung, Mo Gar Kuen - Pięść Rodziny Mo itd.). Żaden z tych związków nie jest gangiem i nie zajmuje się działalnością kryminalną. Są to szkoły kung fu (dwie z nich działają nawet w Polsce).
Wszystkie inne tajne stowarzyszenia mają inne pochodzenie niż klasztor Siu Lum i nieraz są dużo starsze. Związek Pa Qua Chang (Pięści Ośmiu Trygramów) jest sektą buddyjską, głoszącą nadejście Buddy Matrei, a zarazem bardzo oryginalną szkołą kung fu. Związek Yi Guan Tao (Droga do Pojednania) zajmuje się propagowaniem pojednania ponad podziałami religijnymi i światopoglądowymi, za co jego członkowie są rozstrzeliwani przez komunistów. Dla takich tajnych stowarzyszeń komuniści mają tylko jedną ofertę: kulę w łeb.
Były, a może i są, tajne stowarzyszenia, które z czasem zajęły się przestępstwami. A więc San Huo Huej (Jedność Trzech Dróg - Triada), związek, który 1848 r. rozpoczął powstanie, przekształcone dwa lata później w powstanie Taipingów (Taiping Tianguo - Niebiańskie Królestwo Wielkiego Spokoju). Związek ten zajął się następnie rozbojem na drogach. Działający w prowincji Sechuan odłam Związku Czerwonych Włóczni (a nie „czerwonych pik”, jak się pisze w polskich publikacjach - chińska sztuka walki nie zna takiej broni jak pika) zajmuje się teraz podobno porywaniem kobiet. Dziełem tego związku było dziesiątkowanie armii Mao Zedonga w czasie Wielkiego Marszu.
Bardzo trudno jest prześledzić losy wszystkich tajnych stowarzyszeń. Większość z nich to maleńkie organizacje, tworzone przez lokalne społeczności, których zasięg nie przekracza kilku wsi. Być może część z nich zajmuje się także działalnością kryminalną, ale nie można tego uogólniać na wszystkich. Chłopi przede wszystkim bronią się przed despotyzmem komunistów.
Quany i triady
Na czele tajnego związku (quan), będącego szkołą walki kung fu, stoi Mistrz (Smok). Pomagają mu Starsi Bracia (Nieśmiertelni), którym podlegają uczniowie. Quany, zwane także rodami lub rodzinami (gar), tworzą czasem większe struktury - Bractwa.
Inna jest struktura związku przestępczego. Głową gangu jest Czerwony Pal, wspomagany przez doradcę prawnego i finansowego - Słomiany Sandał. Żołnierzami gangu dowodzą Czerwone Pałki, bandyci, którzy również sami wykonują część zadań. Gang wspomagany jest przez całą rzeszę drobnych przestępców, uzależnionych od gangu, ale nie wtajemniczonych w jego interesy. Są to Uliczne Smoki. Kilka lub więcej gangów może tworzyć większą strukturę mafijną - triadę. Wtedy w mafii jest wielu gangsterów z tytułem Czerwony Pal. Szefowie triady pozostają nieznani poza gronem najbliższych współpracowników. Bywają osobami publicznymi, jako biznesmeni, bądź politycy. Ich konspiracyjne tytuły to trzycyfrowe liczby magiczne. Żołnierze gangu dowiadują się, że rozkaz wydał „numer taki to a taki”, ale kto to jest, pozostaje tajemnicą.
Zarówno quan, jak i triada, mają swoje ceremoniały i symbole. Ukłon tajnego związku - szkoły kung fu, polega na złożeniu razem jednej dłoni otwartej księżyc), a drugiej zaciśniętej w pięść (słońce). Z takich znaków pisarskich składa się słowo jasność, które wymawia się „ming”. Taki ukłon oznacza: walczę o przywrócenie dynastii Ming. Uderzenie nasadą dłoni (skała) z jednym wyprostowanym w górę palcem (Chin Kiu - Cios Pojedynczego Palca) jest nawiązaniem do przysłowia: „Gdyby każdy Chińczyk podniósł jeden palec - pokonalibyśmy tyranów”. Takie samo znaczenie ma Blok Pojedynczego Palca - Kiu Sau.
Ukłon członków triady, to złożone razem dłonie w taki sposób, że palce wskazujące i kciuki stykają się tworząc trójkąt. Taki ukłon jest ostrzeżeniem: atakujesz triadę, a także znakiem rozpoznawczym członków gangu. Zarówno quany, jak i triady, mają swoje sztandary i amulety. Mają też ceremoniał przyjęcia do związku.
Według tradycji quanów, przyjęcie ucznia do organizacji związane było z szeregiem prób, jakim był on poddawany. Tradycja ta nie była nigdy ściśle przestrzegana i nieco różniła się w różnych związkach, ale warto prześledzić jeden jej opisów.
Kandydat na ucznia, który ćwiczył już kung fu w tak zwanym ulicznym kwon (czyli u przygodnego nauczyciela nie uznawanego za autorytet), przybywał pod bramę szkoły walki i tu przechodził pierwszą próbę - cierpliwości i pokory. Polegała ona na tym, że kandydat musiał przez tydzień, dzień i noc siedzieć nieruchomo pod bramą i czekać, aż zostanie otworzona. Nie dawano mu żadnego znaku, że został zauważony i że odlicza się czas. Jeśli wytrzymał, to po tygodniu bramę otwierał mistrz, u którego w przyszłości miał ćwiczyć. Niekoniecznie był to główny mistrz - Smok. Częściej jeden ze Starszych Braci - Nieśmiertelny.
Następną próbą była próba zaufania do mistrza. Mistrz stawał obok głębokiego dołu, na dnie którego zatknięto różne ostrza, i kazał przyszłemu uczniowi skakać. Jeśli kandydat skoczył, mistrz wykonywał silne boczne kopnięcie i kandydat lądował obok dołu. Jeśli nie skoczył, to znaczy, że nie ma zaufania do mistrza, więc nie może zostać jego uczniem. Po tej próbie przychodziła kolej na próbę zdecydowania. Mistrz dawał kandydatowi włócznię i mówił: uderz mnie w krtań. Kandydat musiał wykonać bez wahania pełny zdecydowany atak. Mistrz od tego był mistrzem, by atak zblokował. Brak zdecydowania świadczył o tym, że kandydat nie wierzy do końca w umiejętności mistrza, a to nie rokowało postępów w nauce. Na koniec przychodziła próba odwagi i spokoju. Mogło być nią, na przykład, przebywanie przez całą dobę w małym pomieszczeniu z jadowitym wężem (wąż nie zaatakuje człowieka, który zachowuje się spokojnie i nie okazuje strachu).
Oczywiście ceremoniał przyjęcia do związku nie musiał wyglądać dokładnie tak. Związków było i jest tysiące, i ceremoniałów też. Ostatnim elementem była uroczysta przysięga, której złamanie karano śmiercią. Przyjęcie do quanu było przyjęciem do najlepszej konspiracji świata, a wszystko to działo się w kraju, w którym konspiracja jest grą na śmierć i życie.
Przyjęcie do gangu też ma swój ceremoniał. Dłonie nowo wstępujących nacina się nożem i utacza nieco krwi do miseczki. Następnie wszyscy muszą napić się tej mieszaniny, przez co łączą się więzami krwi. Obecnie, w obawie przed AIDS, krew nowo wstępujących zastąpiono krwią kurczaka. Prawdziwym członkiem gangu jest dopiero Czerwona Pałka. Aby otrzymać ten stopień, trzeba dokonać zabójstwa na zlecenie, lub w inny, wskazany przez gang sposób, wykazać się bezwzględnym okrucieństwem. Największą różnicą między quanem a triadą jest system wartości. Quany wyznają wartości buddyjskie, taoistyczne lub konfucjańskie, albo wszystkie naraz, zaś triady wyznają kult zła.
Muszę jeszcze wyjaśnić pewien galimatias nazewniczy. Słowo triada oznaczało pierwotnie „jedność trzech dróg”, czyli jednoczesną wiarę w buddyzm, taoizm i konfucjanizm. Słowo to, umieszczone w nazwie związku, oznaczało związek ponad religijny lub bezwyznaniowy, a wcale nie gang. Był jednak związek San Huo Huej, co po chińsku znaczy właśnie Triada. Ten związek przeszedł podobną ewolucję jak sycylijska mafia, od organizacji chłopskiej samoobrony do zwykłego gangu. Od nazwy tego związku zaczęto azjatyckie mafie, takie jak chiński „Związek Trzech Zwycięstw (San Yang Kuen)”, „Wielki Krąg (Dai Kuen)”, „Związek 14 K” czy japońska Yakuza, nazywać triadami. Przyjęło się to zwłaszcza poza granicami Chin. Nawiasem mówiąc San Yang Kuen i Dai Kuen to największe organizacje przestępcze świata, przy których Cosa Nostra, Camorra i Kartel z Medelin to maleństwa.
Ateizacja ateizmu
Od listopada 1998 roku władze chińskie rozpoczęły zakrojoną na szeroką skalę operację zwalczania opozycji pod hasłem przewodnim „zdusić w zarodku wszelkie działania destrukcyjne”. Ruszyła fala aresztowań dysydentów, przywódców robotniczych, chłopskich i religijnych. Nasiliły się represje wobec mniejszości narodowych („Kampania Stalowy Mur przeciw Separatyzmowi”) oraz ruchów religijnych („Kampania Tworzenia Nowej Duchowości i Cywilizacji nazywana w Tybecie i Xinjiangu jawnie Kampanią Ateizacji). Kilka lat wcześniej zaczęto zastępować martwą ideologię komunistyczną nacjonalizmem, szowinizmem wielkochińskim i ksenofobią.
Ekipa Jiang Zemina zaniepokojona była narastaniem niezależnych ruchów społecznych. Zaczęło się na wsi, gdzie żyje blisko 80% Chińczyków. Po rozwiązaniu Komun Ludowych, w pierwszych latach władzy Deng Xiaopinga, na terenach wiejskich zapanowała pustka administracyjna poniżej szczebla powiatu. Pustkę tą zaczęły wypełniać odradzające się struktury rodowe i tajne stowarzyszenia, których teoretycznie po latach władzy Mao miało już nie być. Ruchy te zaczęły prawie rządzić na terenach wiejskich. Coraz częściej dochodziło do chłopskich buntów, głównie na tle ekonomicznym, z którymi wojsko i milicja musiały toczyć walki.
Co roku dochodzi do kilku tysięcy buntów. O większości z nich świat zewnętrzny nie dowiaduje się wcale. Zabitych w walkach nie wymieniają ich raporty Amnesty International ani Human Rights Watch, i tylko przypadkiem pojawiają się doniesienia, że „w ramach kampanii antyprzestępczej Yanda (1996 r.) zarekwirowano [tajnym stowarzyszeniom] 9500 sztuk broni palnej w tym maszynowej”, lub że „53-letnia chłopka Zhang Guiying po odbyciu kary 20 lat więzienia za przynależność do związku Yi Quan Tao, została ponownie skazana, tym razem na karę śmierci w zawieszeniu, za prowadzenie ewidencji członków lokalnego oddziału związku”.
Dochodzi też do zdarzeń niemal komiczno-tragicznych, gdy sterroryzowane i poniżane społeczeństwo reaguje wybuchem agresji w niespodziewanych momentach. Francuski sinolog, Jean Marie Domenach, opisał wydarzenie, którego był świadkiem. Na statku wycieczkowym dla młodych małżeństw zabrakło jedzenia w bufecie i nagle gromada zakochanych par zmieniła się w tłum ogarnięty furią. Zdemolowano wnętrza i pobito załogę.
W 1994 roku doszło do innego incydentu. Do jednej z wsi przybył na występy zespół opery pekińskiej. Chłopom nie podobało się przedstawienie, bo artyści wykonywali techniki kung fu (nieodłączna część widowiska) gorzej od nich. Zażądali więc, by artystki zrobiły striptis. Doszło do bijatyki. Przybyła Ludowa Milicja Zbrojna i wojsko. Wieś solidarnie stanęła do walki. Polała się krew.
Na początku grudnia 1995 roku, w wiosce Longang, w pobliżu Kantonu, jeden z chłopów przejechał motocyklem po świeżym asfalcie, położonym przez robotników z Shenzen, budujących autostradę. Robotnicy zaatakowali motocyklistę, któremu na pomoc pośpieszyli chłopi. Doszło do wielkiej bójki i przy okazji wyładowania niezadowolenia ze strony robotników, którzy protestując przeciw warunkom pracy spalili miejscowy komitet partii komunistycznej. Milicja zaczęła strzelać, na co wiejski tajny związek odpowiedział użyciem broni. Efekt: dziesięciu zabitych i ponad stu rannych.
Takie incydenty są konsekwencją stosunków na linii władza - społeczeństwo. Chłop chiński wie, że legalną drogą nie ma co szukać sprawiedliwości. Ludzie upominający się o swoje prawa w skargach do władz, najczęściej sami lądują w obozach laogai.
W samym 1996 roku doszło do ok. 7500 buntów chłopskich i co najmniej 1870 strajków w miastach. Władze były tak zaniepokojone, że w 1997 roku odbyło się plenum KC KPCh poświęcone sytuacji na wsi. Jednocześnie podjęto próbę wciągnięcia starszyzny rodowej w struktury nowo tworzonej administracji. W tym celu przeprowadzono „wybory” na terenach wiejskich. Nie miało to nic wspólnego z demokracją. W ustawie nie określono żadnej ordynacji wyborczej (każdy przekręt jest legalny - nie ma ordynacji to nie można jej złamać), a organizowała „wybory” partia komunistyczna. Wygrali ci, co trzeba, a gdy w jednej ze wsi ludność zgłosiła kandydaturę opozycjonisty, to sekretarz z milicjantem skonfiskowali urnę i już.
Skąd się wziął Falun Gong?
Wydawało się, że sytuacja jest opanowana, można spokojne wziąść się za wyłapanie i wsadzenie do łagrów opozycji politycznej i religijnej. Tymczasem niespodziankę zrobił związek Falun Gong (czytaj Falun Kunk).
Zwiazek ten jest jednym z ludowych quanów. W ruchach tych bardzo trudno jest się zorientować, bo konspiracje nie szukają rozgłosu. Zapewne dlatego i władze i zewnętrzni obserwatorzy nie zauważyli powstania Falun Gong w 1992 roku. Trudno się temu dziwić. Falun Gong dokąd nie osiągnął ogromnych rozmiarów niczym nie wyróżniał się spośród setek podobnych mu organizacji.
Członkowie Falun Gong uprawiają qi gong (tradycyjną gimnastykę zdrowotną z elementami mistycznymi, wymowa: czi kunk) i medytację. Wierzą w reinkarnację i lepsze życie w przyszłym wcieleniu. Związek nie wysuwa żadnych postulatów politycznych, nie walczy z władzą i niczego od niej nie chce, poza pozostawieniem go w spokoju. Władze, a zwłaszcza Służba Bezpieczeństwa, przez dłuższy czas nie zajmowały się Falun Gong, a gdy już zauważyły ogromną popularność nowego ruchu, nie wiedziały co z nim począć. Początkowo wydawano uspokajające komunikaty, że władza nie zamierza związku delegalizować.
Od kilku miesięcy SB prowadziła gorączkową inwigilację związku, a jej raporty były pilnie czytane w Pekinie. Wyniki wzbudziły w najwyższych kręgach władzy spore zdenerwowanie. Okazało się, że ponoć Falun Gong liczy ponad 70 milionów członków, czyli wiecej niż KPCh (ok. 50 mln.) a co gorsza wielu członków partii należy do Falun Gong.
Problem jednak w tym, że związek niczego nie żąda, nie organizuje żadnego buntu i nie można go posądzić o zachodnie wzorce, bo nie ma nic bardziej chińskiego niż qi gong. Trudno nawet zastosować wobec niego przepis o „wykorzystywaniu religijnych zabobonów i tajnych stowarzyszeń do działalności kontrrewolucyjnej”, bo trudno kogoś oskarżyć o ćwiczenie qi gong. W Chinach zawsze ćwiczono qi gong, tyle że indywidualnie w parku lub na ulicy. Nowością jest to, że wielkie grupy ludzi ćwiczą razem, ale każdy z tych ludzi może powiedzieć: ja nic nie robię, tylko ćwiczę. To trochę podobne do polskich spacerów w stanie wojennym. Nikt nie demonstrował, każdy spacerował, a na ulicy był tłum. W dodatku Falun Gong działał niemal jawnie, więc trudno zakwalifikować związek jako tajny.
Z drugiej strony totalitarne państwo nie toleruje niczego, nad czym nie włada i nie umie rozmawiać ze społeczeństwem inaczej niż za pomocą siły. Ale też to państwo podpisało w 1998 roku ONZ-owski Pakt Praw Politycznych i Obywatelskich. Na podstawie tego paktu przywódcy Falun Gong, w 1999 roku, wystąpili oficjalnie o zarejestrowanie związku. Władze odpowiedziały aresztowaniem delegacji.
Była to pierwsza w historii Chin próba legalizacji tajnego stowarzyszenia, co niewątpliwie jest znakiem nowych czasów. Wcześniej tylko raz cesarzowa Cixi zalegalizowała przejściowo w 1900 roku związek I Ho Quan, ale miała nóż na gardle, bo powstańcy I Ho Quan wcześniej zdobyli Pekin.
W kwietniu 1999 roku 10 tysięcy członków Falun Gong urządziło demonstrację w Pekinie stojąc w milczeniu przed siedzibą KC KPCh mieszczącą się na terenie Zakazanego Miasta. Była to największa, od czasów studenckiego buntu dziesięć lat temu, demonstracja na placu Tiananmen. Władze nie wytrzymały nerwowo i 16 lipca aresztowały ok. stu przywódców związku (założyciel i przywódca Li Hongzhi przebywa na emigracji). W odpowiedzi 20 lipca ponad 400 tysięcy członków Falun Gong urządziło w Pekinie, Szanghaju, Shenzen i ok. 40 innych miastach pokojowe demonstracje domagając się zwolnienia aresztowanych. W każdej z tych demonstracji wzięło udział dokładnie 10 tysięcy ludzi, ani mniej ani więcej, co świadczy o bardzo sprawnej organizacji.
Odpowiedzią władz było aresztowanie tysięcy demonstrantów (ok. 2 tys. w samym Pekinie, co najmniej 5 tys. według agencji Reuters). W mieście Dalian doszło do starć ulicznych. 22 lipca ogłoszono oficjalnie, że Falun Gong jest „organizacją nielegalną”. 25 lipca podano, że część aresztowanych zostanie zwolniona po dwóch tygodniach, jeśli złoży samokrytykę i zobowiąże się do wystąpienia ze związku, zaś pozostałych czekają procesy (zagrożenie do kary śmierci). Zwolniono jednak zaledwie kilkaset osób i to raczej dla celów propagandowych niż z chęci zwalniania. Resztę zatrzymanych umieszczono w obozach lub więzieniach z wyrokami lub bez (największy wyrok - 18 lat wiezienia - za gimnastykę!!!).
Następnie oskarżono przywódcę związku Li Hongzhi o „działalność antypaństwową” i szereg innych „przestępstw”, w tym o „przestępstwa kontrrewolucyjne”, których oficjalnie od dwóch lat w kodeksie karnym ChRL już nie ma. Wysłano za nim list gończy i podjęto próbę namówienia Interpolu, by go ścigał. Cały czas (od 5 lat) trwają masowe aresztowania. Telewizja wyświetla filmy oskarżające Falun Gong o porwania, zabójstwa itp.
15 września 1999 roku władze podały, że w związku ze zbliżającym się jubileuszem 50-lecia ChRL aresztowano prewencyjnie ponad 100 tysięcy „przestępców”, a z przecieków wiadomo, że chodzi głównie o członków Falun Gong. Z tych samych przecieków wiadomo, że cała, niezgodna z chińskim prawem, kampania represji prowadzona jest na osobisty rozkaz Jiang Zemina. Rozkazu tego nie cofnął jego następca Hu Jintao. Do zwalczanie Falun Gong powołano specjalną jednostkę Służby Bezpieczeństwa - „biuro 610” upoważniono do „działania poza prawem”.
Co dalej?
Nastąpiły dalsze demonstracje i kolejne aresztowania. Pięć lat temu napisałem w „Gazecie Wyborczej”: „prędzej czy później komuniści nie wytrzymają, żeby kogoś nie zatłuc w czasie tortur, lub nie rozstrzelać publicznie, bo taki już mają metabolizm”. Naprawdę wolałbym być gorszym prorokiem. Do dziś zatłuczono w więzieniach i aresztach ponad 200 osób. Ponad 200 tysięcy osadzono w obozach. Jednym z najdrastyczniejszych przypadków było zamordowanie 27-letniej Wang Lixuan wraz z jej 8 -miesięcznym dzieckiem. 23 stycznia 2001 roku telewizja Chińska pokazała film dokumentujący akt podpalenia się zwolennika Falun Gong na placu Tiananmen w Pekinie. Jednak po dokładnej analizie zdjęć obrońcy praw człowieka i eksperci zagraniczni ujawnili, że człowiek ten został podpalony przez agentów SB za pomocą butelki z płynem zapalającym (prawdopodobnie benzyną). Zbrodni tej dokonano w celach propagandowych, by poprzeć twierdzenia władz, że ćwiczenie Falun Gong powoduje samobójstwa.
Wojna władz z ogromną organizacją może się skończyć większymi starciami, a wtedy może się okazać, że niezadowolonych jest więcej. To może być dla KPCh o jeden błąd za daleko. Trudno oprzeć się wrażeniu analogii do związku Taiping Tianguo, który w połowie XIX wieku wywołał gigantyczne powstanie chłopskie (walki w ramach tego i kolejnych buntów trwały 25 lat, zginęło ok. 70 mln. ludzi). Członkowie Falun Gong na razie zachowują się spokojnie i nie używali przemocy nawet w obliczu brutalnych zatrzymań (kopanie, wyrywanie włosów itp). Mogą jednak z czasem zmienić nastawienie, gdyż milicja i SB rutynowo torturuje ich przyjaciół i gwałci ich kobiety (ten typ tak ma i nie potrafi inaczej). Represjonowana społeczność zeszła do podziemia i na pewno zacznie zauważać, że w kraju nie ma wolności, że propaganda kłamie itd. Pytanie tylko, jakie wyciągnie z tego wnioski. Drugie pytanie, ile osób zradykalizuje postawy i przejdzie do innych tajnych stowarzyszeń, które nie ćwiczą qi gong tylko kung fu i pod strzechą kolekcjonują kałasznikowy.
Jedna rzecz jest pewna. Komuniści, którzy walczą już z chrześcijanami, buddystami, muzułmanami, Tybetańczykami, Ujgurami, Mongołami, związkami chłopskimi i dysydentami zaczęli wojnę z kolejną grupą (i to dużą). Jeszcze chwila, a walczyć będą ze wszystkimi. W połowie września 1999 roku zaczęła się ogromna czystka i fala aresztowań „tajwańskich szpiegów” w wojsku. Odkurzono nawet slogan Mao Zedonga, że „szpiedzy są tak liczni, jak włosy na futrze”.
Na przełomie 1999 roku i 2000 roku władze wpadły w istną histerie delegalizowania niezależnych ruchów gimnastyki gi gong. Najpierw zakazano ćwiczenie gi gong już nie tylko w odmianie Falun ale także w odmianach Quo, Cibei i Puti a w końcu zdelegalizowano działający do dawna legalnie związek Zhong Gong liczący około 25 milionów członków. Ukoronowaniem tego szału delegalizacji było zepchnięcie do podziemia związku buddyjskiego i zarazem szkoły kung fu Pa Qua Chang (Pięść Ośmiu Trygramów). Na krótki czas zawieszono nawet zajęcia Pa Qua Chang jako stylu kung fu i to nawet ćwiczonego w formie sportowej wu shu. Z większości tych delegalizacji bardzo szybko jednak się wycofano. W momencie kulminacji tej histerii, na przełomie stycznia i lutego 2000 roku, zapowiedziano „całkowitą likwidację” podziemnego kościoła katolickiego i protestanckiego oraz „struktur islamu”. Na szczęście na groźbach się skończyło.
Wypełnić pustkę
W okresie maoistowskim władze zniszczyły religię i tradycję zastępując je marksizmem. Gdy marksizm konający powoli w gospodarce rynkowej ostatecznie umarł na placu Tiananmen, Jiang Zemin starał się zastąpić go nacjonalizmem i ksenofobią antyzachodnią. Jednak przeliczył się. Zapomniał, że nacjonalizm nie zawiera żadnego systemu wartości ani światopoglądu i nie wypełnia ideologicznej pustki. Nie przewidział, że można być wielkochińskim szowinistą a jednocześnie wierzyć w reinkarnację i qi gong zamiast w państwo. Wtedy puściły mu nerwy.
Wcześniej, już za rządów Deng Xiaopinga, władze próbowały spacyfikować oddolne ruchy społeczne starając się je skanalizować i ująć w oficjalne ramy. Według tej koncepcji kung fu i qi gong miały odtąd być sportem a ruchy religijne folklorem i atrakcją turystyczną.
Tu muszę wyjaśnić kolejny galimatias nazewniczy. Tradycyjna chińska sztuka walki prawidłowo nazywa się wu shu, co znaczy „sztuka samoobrony” lub kao shu - „sztuka narodowa”. Używano też nazw określających poszczególne odłamy, jak Shaolin shu - „sztuka Shaolin” czy Wu Dang shu - „sztuka Wu Dang”. Nazwa kung fu powstała na Zachodzie na skutek błędu językowego. Gdy komuniści z ekipy Deng Xiaopinga postanowili spacyfikować tradycyjną sztukę przerabiając ją na sport powstał Instytut Wu Shu w Pekinie. Wtedy środowisko ludzi ćwiczących walkę zaczęło używać nieprawidłowej nazwy kung fu dla określenia tradycyjnej bojowej odmiany w odróżnieniu od wu shu rozumianego jako sportu.
W ramach sportu wu shu, cieszącego się w Chinach zerowym autorytetem w przeciwieństwie do kung fu, wszystkie techniki muszą być wykonywane bez siły i bez „ducha agresji”. Wprowadzono wiele efektownych akrobatycznych elementów, zupełnie nieprzydatnych w walce, ale robiących wrażenie na publice. Opracowano też nie znane nigdy wcześniej techniki, jak „technika pijanego” (zuijiuquan), widowiskowa i do niczego nie przydatna. Ciężką bojową szablę czy halabardę zastąpiły cienkie blaszki wydające efektowny świst. Władze liczyły na to, że mistrzowie kung fu dadzą się wciągnąć w efekciarstwo i blichtr sportowej kariery i przestaną ćwiczyć sztukę walki, która w historii obaliła już niejednego cesarza. Przeliczyły się jednak.
Nie jeden raz słyszałem od mistrzów kung fu, że „oficjalnie ćwiczą wu shu, a w ukryciu, to co trzeba”. Pomysł na spacyfikowanie autentycznej sztuki walki ułatwił tylko konspirację.
Największą mistyfikacją wu shu jest odbudowany po zniszczeniach Rewolucji Kulturalnej klasztor Siu Lum (Shaolin), w którym zainstalowano zespół pokazowy wu shu, udający mnichów. Klasztor odwiedzają co roku tysiące turystów, bardzo chcących wierzyć, że widzieli „prawdziwych mnichów z Shaolin”. Prawdziwy Południowy Klasztor Shaolin przestał istnieć pod koniec XVIII wieku. Klasztor buddyjski to nie budynek, tylko ciąg inkarnacji mnichów i przeorów. Nie można go odbudować. Technika ćwiczona w dzisiejszym rzekomym klasztorze Shaolin, to typowe sportowe wu shu nie przypominające nawet tradycyjnej Połudnowej Pięści (nanquan).
Podobny pomysł władze miały wobec qi gong. Nigdy przedtem ludzie ćwiczący gimnastykę qi gong nie tworzyli organizacji, ale komunista nie może przejść spokojnie obok czegoś, co nie jest poddane kontroli. Postanowiono więc powołać Ogólnochińskie Zrzeszenie Qi Gong. I tu znowu władze się przeliczyły. Jednym z działaczy zrzeszenia był Li Hongzhi i to właśnie na strukturach oficjalnego zrzeszenia zbudował niezależny związek Falun Gong.
Dlaczego tak się dzieje, że mimo prób pacyfikacji poprzez podporządkowanie państwu, tradycyjne formy zawsze biorą górę, tak w przypadku kung fu, jak i qi gong? Myślę, że społeczeństwo chińskie ciągle przedkłada autentyk ponad falsyfikat.
Gdy rząd zaczął zwalczać Falun Gong, zaczął też nazywać ten związek sektą. To bardzo chytre zagranie. Chińskie służby specjalne wiedzą, że ludzie Zachodu boją się sekt. Liczą więc na to, że gdy zaczną członków Falun Gong zamykać do obozów i mordować pod tytułem walki z sektą, nie napotka to na ostrą reakcję Zachodu, którego pieniądze są dla komunistycznych Chin niezbędnym czynnikiem rozwoju.
Szanowni koledzy dziennikarze, jeśli nie chcecie uczestniczyć w tej zbrodni, nie nazywajcie Falun Gong sektą, bo to nie jest sekta. Do sekty brakuje tu zasadniczego elementu: kultu religijnego, a także świątyń, kleru, praktyk religijnych.
Qi gong, czyli co ćwiczą w Falun Gong?
Ludziom Zachodu może źle kojarzyć się mit przywódcy związku Li Hongzhi, który ponoć utrzymuje kontakty z kosmitami, lewituje, przewiduje przyszłość, ale to jest bardzo chińskie, bardzo typowe i trzeba pamiętać, że prowincja Hebei to jednak nie Majdan Kozłowiecki. Wszyscy przywódcy quanów, mistrzowie kung fu, wielcy uzdrowiciele (używający gi gong, akupunktury, zielarstwa) przypisywali sobie jakieś cudowne właściwości, zatrzymywali strzały dłonią, strącali ptaki wzrokiem, powodowali za pomocą lekkiego dotknięcia śmierć przeciwnika po miesiącu itp. Mistrzowie jednego z quanów, Związku Żelaznych Żołądków, mieli ponoć tak zahartowane mięśnie brzucha, że odbijali nimi kule karabinowe. Li Hongzhi nie jest wcale oryginalny ze swoim lewitowaniem, a że w jego przypadku smoki i feniksy zastąpili kosmici to znak nowoczesności.
To co teraz napiszę o qi gong (czytaj: czi kunk) wyda się polskiemu czytelnikowi niezwykle egzotyczne i może zapachnieć New Age, wahadełkami, różdżkami, jednym słowem kompletną mitomanią. Muszę więc zaznaczyć, że daleki jestem od mitologizowania i bezkrytycznego propagowania chińskich metod, jestem z wykształcenia fizykiem, wiem, że każdy radiesteta pokazuje cieki wodne gdzie indziej, że aureola widoczna na fotografi kirlianowskiej to zwykłe promieniowanie kanalikowe i tak dalej. Z gi gong jest inaczej. Mimo bardzo dziwnej dla nas magicznej otoczki qi gong naprawdę działa. Qi gong to metoda tradycyjnej medycyny chińskiej i tu z pełnym szacunkiem, to bardzo porządna medycyna.
Qi gong oczywiście działa na to, na co ma działać, a nie na wszystko, co się zechce, jak twierdzą coraz liczniejsi w Europie szarlatani (w tym narodowości chińskiej) urządzający „trzydniowe kursy qi gong”. Qi gung działa dopiero wtedy, gdy praktykuje się go przez lata.
Qi gong to zestaw ćwiczeń psychofizycznych mogących służyć różnym celom. Może to być profilaktyka zdrowotna, rehabilitacja po chorobie lub tak zwany „twardy qi gong” - niezwykle skuteczna metoda uodparniania ciała na urazy mechaniczne. Ćwiczenia qi gong prowadzą do świadomego panowania nad qi (czytaj: czi)- wszechobecnym oddziaływaniem. Według chińskich wierzeń cały świat wypełniony jest qi, każdy człowiek, zwierzę lub przedmiot emituje i pochłania qi. Jeśli emituje dobre qi, to świat odpowiada mu dobrem, jeśli złe, złem. Odpowiada nie bezpośrednio, lecz okrężnie, z innej strony.
Oddziaływanie qi przepływa przez punkt dantian (czytaj: tan czien) położony cztery palce poniżej pępka (punkt ten odpowiada środkowi ciężkości ciała człowieka). Ale dantian to nie tylko punkt. W dantian odbywa się obrót „koła przemian i prawdy” falun. Przepływające przez dantian, qi z całego kosmosu wywołuje ścieranie się przeciwstawnych pierwiastków in i yang, które muszą tworzyć równowagę, harmonię, co jest podstawą dobrego zdrowia człowieka i dobrego przebiegu spraw wokół niego. Nie dbanie o dantian prowadzi do zgubnego chaosu.
Słów qi, falun, dantian, in i yang nie powinno się tłumaczyć (np. jako „energia”, „koło prawdy” itd). Pojęcia te nie mają odpowiedników w żadnym europejskim języku.
Ćwiczący qi gong koncentruje się na dantian i powinien w tym punkcie odczuwać ciepło lub mrowienie. Kobiety mogą też koncentrować się na punkcie między piersiami. Przyjmuje się przy tym określone pozycje fizyczne, ale dla doświadczonych ćwiczących nie mają one większego znaczenia.
Qi gong ma dwie odmiany: ciężką (twardą) i łagodną. Ciężka pozwala „osobom uprawiającym sztuki walki rozwinąć żelazną muskulaturę i niełamliwe kości”. Łagodna „rozwija zdrowie i budowę ciała, pomaga chorym na neurastenię, choroby tchawicy, wrzody, inne choroby chroniczne, wspomaga leczenie choroby wieńcowej” (cytuję za dr Ji Guorui, dyrektorem Pekińskiego Instytutu Badań Qi Gong).
Qi gong ma trzy style: aktywny, spokojny i łączący dwa pierwsze oraz „pięć kwiatów”: „wewnętrzne doskonalenie się”, „pokrzepianie sił”, „doskonalenie qi”, „zakorzeniona figura” i „krążący żuraw”.
„W `zakorzenionej figurze' ćwiczący pozostaje w nieruchomej pozycji, stojąc z lekko ugiętymi kolanami, wzrokiem zwróconym ku górze i ramionami wyciągniętymi przed siebie, jakby się trzymało dużą piłkę. Ćwiczący stara się uspokoić umysł i pozwolić ciału zrelaksować się i samowyregulować. Wiele osób uprawia ten styl, by poprawić krążenie krwi.
`Krążący żuraw' może być podzielony na dwa typy. Pierwszy opiera się na czterech głównych ruchach. Ćwiczący myśli o przebudzeniu ptaka, pierwszych ruchach jego skrzydeł, jego locie i akcji jego nóg. Drugi typ podobny jest do `zakorzenionej figury' i praktykujący go uważani są za posiadających moc przekazywania swojego qi. Ćwiczący przechyla się do przodu i do tyłu, przesuwa nogi z boku na bok i zatacza się. Niektórzy potrząsają także głową i machają rękami uderzając się w plecy. Mówi się, że styl ten skupia życiową energię.” (Ji Guorui, „Qi gong - starożytna droga do dobrego zdrowia”, China Sports, 1992).
Wszystko to brzmi dla nas dziwnie i fantastycznie, ale qi gong jednak działa, jest to stwierdzone ponad wszelką wątpliwość i nie tylko ja to widziałem. Opisał to działanie także prof. Wiesław Olszewski w książce „W Kręgu Złotego Smoka” (KAW, Poznań 1987) oraz wielu innych, wcale nie bezkrytycznych, autorów.
Medycyna chińska, w tym qi gong, powstawała zupełnie inaczej niż europejska, znacznie bardziej empirycznie niż teoretycznie. Akupunktura powstała, według historyków chińskich, w ten sposób, że jej twórca zauważył, iż wojownik zraniony strzałą wyzdrowiał na wcześniejszą chorobę. Przestudiował następnie wojskowe kartoteki medyczne (ponoć z 600 lat) i opisał mapę punktów na ciele człowieka i ich działanie po nakłuciu. Zupełnie nie obchodziło go dlaczego to działa, a tylko, że działa (dziś wiemy dlaczego, ale akupunkturę opisano już w księdze Ling Chu Ching powstałej podobno w XXV wieku p.n.e). Podobnie powstawał qi gong. Przez wieki obserwowano wpływ ruchów i myśli na organizm i Chińczyków nie interesowało dlaczego działa, tylko jak działa. Medycyna chińska jest doświadczalna a nie teoretyczna. Nie ma też w niej, jak w całej chińskiej tradycji, podziału na ciało i psychikę (Chińczyk nie zna pojęcia duszy) a zatem na ćwiczenia fizyczne i psychiczne. Co więcej, człowiek jest nie tylko jednością wewnętrzną, ale jest częścią przyrody (a nie panem przyrody) i tworzy z przyrodą jedność, przyroda zaś nie dzieli się na martwą i ożywioną (można wymieniać qi ze skałą lub morzem, a widok ćwiczących qi gong obejmujących drzewo nie jest rzadkością).
Styl Falun jako styl qi gong istniej od około 600 lat i Li Hongzhi go nie odkrył, a jedynie spopularyzował. Styl ten zawiera pięć spokojnych ćwiczeń a jego specyfiką jest zupełna dowolność przepływania myśli w czasie wykonywania tych ćwiczeń. Zwolennicy Falun Gong wyznają trzy podstawowe zasady. Są to: „Prawda - Dobro - Tolerancja”. Doprawdy dziwne musi być państwo, któremu one zagrażają.
W największej publikacji o Falun Gong, jaka ukazała się w polskiej prasie („Medytacje zamiast Marksa”, Tygodnik Powszechny, 15 sierpnia 1999) Krzysztof Gawlikowski pisze obszernie o stosunku Chińczyków do religii, i choć wszystko to prawda, to jest to nie na temat, bo qi gong to nie żadna religia, a Falun Gong nie jest ruchem religijnym. Podkreślam to mocno, bo niektórzy polscy nawiedzeni łowcy sekt już nazywali gimnastykę qi gong sektą.
Fenomen Falun Gong jest jeszcze o tyle ciekawy, że ujawnia zupełną klęskę polityki wewnętrznej ekipy Jang Zemina, która postawiła na odwołanie się nie tylko do nacjonalizmu, ale także na przeciwstawienie chińskiej tradycji zachodnim wpływom. Li Hongzhi zrobił właśnie to, do czego nawoływał Jang Zemin - odwołał się do chińskiej tradycji przeciw zachodnim wpływom w postaci nowoczesnej medycyny. Poprzez wydarzenia, które nastąpiły później, dopuścił się też zbrodni najgorszej. Niechcący ujawnił, że władza poza terrorem nie ma żadnego pomysłu na władzę.
Nowością, świadczącą o głębokich podskórnych przemianach, jakie zachodzą w Chinach, jest propagowanie przez Falun Gong działania bez przemocy, w kraju, gdzie od wieków zarówno władza jak i społeczeństwo uważały przemoc za podstawową metodę rozwiązywania problemów.
Kilka lat brutalnych represji spowodowało, że związek Falun Gong (inaczej Falun Dafa) zradykalizował się w specyficzny sposób. Nadal odlicza wszelką przemoc, ale zaczął walczyć o prawa człowieka. Związek, który ma poza granicami Chin około 30 milionów zwolenników (także w Polsce) wydaje dziś najobszerniejsze ze wszystkich organizacji opracowania na temat łamania praw człowieka w Chinach.
Wojna państwa z gimnastyką
14 lutego 2002 roku grupa ponad stu zwolenników Falun Gong z zagranicy przybyła do Pekinu, by demonstrować w sposób pokojowy na rzecz swego ruchu. Większość z nich została zatrzymana przez milicję chińską, ciężko pobita i wydalona z Chin. W grupie tej było dwoje obywateli polskich Maria Salzman mieszkająca stale w USA oraz Tomasz Ozimek z Warszawy. Oto relacja Marii Salzman, którą spisałem i opublikowałem na łamach „Rzeczpospolitej”:
W 2001 roku uczestniczyłam w szeregu demonstracji w Europie na rzecz zaprzestania represji wobec Falun Dafa. Widziałam wówczas, że demonstracje te znajdują niewielki oddźwięk i doszłam do wniosku, że w Chinach nie mają żadnego oddźwięku. Doszłam do wniosku, że potrzebna jest demonstracja w Chinach.
Po powrocie do Stanów Zjednoczonych zaczęłam pytać, czy ktoś by ze mną pojechał, bo we dwójkę zawsze raźniej. Wówczas dowiedziałam się, że już szykowana jest grupa, która pojedzie do Chin. Postanowiłam więc poczekać i pojechać razem z nimi.
Do Chin pojechałam sama, i tak pojechało wiele osób, ale byli i tacy, co pojechali w małych grupkach, po dwie, trzy osoby. Byli to ludzie z USA, Kanady, Japonii, Niemiec, Szwecji i zapewne jeszcze z innych krajów. Były dwie osoby z Polski. Wyjazd utrzymywany by w tajemnicy. Były tylko dwie osoby, które znały wszystkie nazwiska ze względów bezpieczeństwa, po to, by powiadomić wszystkie ambasady. A jednak milicja chińska się nas spodziewała. Podejrzewamy, że mogły ich zawiadomić służby amerykańskie. To było na dwa dni przed wizytą Busha.
Pojechałam kilka dni wcześniej i zrobiłam objazd po pięciu miastach na południu Chin. Rozdawałam ulotki, rozmawiałam z ludźmi. Miałam sporo materiałów demaskujących fałsz propagandy rozpowszechnianej przez chińską telewizję. Były to płyty CD, broszury, ulotki. Były też takie małe ulotki zawierające pytania: dlaczego takie zasady jak prawda, miłosierdzie i tolerancja mają być niebezpieczne? Dlaczego starożytne ćwiczenia qi gong mają być niebezpieczne (qi gong ćwiczony jest w Chinach od ok. 2 tys. lat, styl Falun od ok. 600 lat. Dotychczas nikt nie twierdził, że jest niebezpieczny. K.Ł.)?
Rozdawałam te materiały wszędzie, na ulicy, w poczekalniach dworcowych. Nikt mi nie przeszkadzał. Milicji było wszędzie pełno, ale zupełnie się mną nie interesowała.
Ludzie reagowali bardzo sympatycznie. Parę osób się bało, ale większość reagowała pozytywnie. Wiele osób było wzruszonych. Tam prawie każdy ma w rodzinie, czy wśród znajomych kogoś, kto jest prześladowany za Falun Dafa. Wielkie wrażenie robiło na nich to, że ulotki rozdaje Europejka. Propaganda chińska twierdzi, że Falun Dafa na Zachodzie już nie istnieje, zostało zlikwidowane, że Chiny się muszą pospieszyć.
13 lutego wylądowałam w Pekinie i pojechałam do hotelu „Peace”, czyli „Pokój”. Wieczorem spotkałam się z paroma znajomymi i umówiliśmy się na następny dzień na demonstrację. Mieliśmy rozstawić się w szeregu na placu Tiananmen od pomnika bohaterów rewolucji do masztu z flagą.
Dowiedziałam się, że dwa dni wcześniej para cudzoziemców urządziła w Pekinie ukrytą konferencję prasową dla zachodnich mediów. Zostali aresztowani. Znajomi uwrażliwili mnie, żeby nie nosić ze sobą nic trefnego, bo wszystkie plecaki i torebki są przeszukiwane.
Byliśmy umówieni na drugą po południu. Miało nas być między sto a dwieście osób. Pomyślałam, że wyjdę wcześniej, aby nie przechodzić przez miasto, gdy będzie już obstawione. Wyszłam z hotelu około dziesiątej i zamierzałam pójść wcześniej do muzeum w Zakazanym Mieście. Wiele osób, turystów zachodnich było już wtedy przeszukiwanych na ulicach, ale mnie nikt nie zaczepił. Milicja wszędzie miała takie ręczne wykrywacze metalu.
Kupiłam bilet do Zakazanego Miasta i patrzę, a przed bramą Tiananmen trzeba przejść przez bramkę z wykrywaczem metalu. Tego się nie bałam, ale nie przewidziałam, że oni także rewidują ubrania, kieszenie, nie tylko torebki. W kieszeni miałam paczkę ulotek, której mi nie znaleźli, ale znaleźli transparent półtora na dwa metry. Transparent był żółty, w języku chińskim i głosił, że nie może być pokoju bez prawdy, miłości i tolerancji, oraz że nie może być sprawiedliwości, gdy prześladuje się dobrych ludzi. Z drugiej strony był napis, że ci co biją i torturują na całym świecie uważani są za kryminalistów, że ci co łamią prawa człowieka uważani są za zbrodniarzy winnych zbrodni przeciwko ludzkości. Miałam pod ubraniem jeszcze drugi duży transparent, którego na razie nie znaleźli.
Zabrali mnie do małego biura, tuż obok bramy. Spytałam się, czy jestem aresztowana. Powiedzieli, że nie. No to ja mówię, że chce wyjść. Na to oni bardzo brutalnie popchnęli mnie na krzesło. Zażądałam obecności kogoś z ambasady. Wyśmiali mnie: „nie będziesz miała nikogo z ambasady”. Powiedziałam, że chcę zadzwonić. Nie pozwolili mi.
Zaczęłam im tłumaczyć, że to co robią jest niezgodne z prawem, bo ja nie popełniłam żadnego przestępstwa. Chciałam tylko wejść do muzeum. Poza tym w konstytucji Chin zapisane jest prawo do pokojowego apelowania do władz.
Zabrali mnie do furgonetki i wtedy stwierdziłam, że muszę coś zrobić, bo wsadzą mnie do więzienia i cały mój przyjazd do Chin pójdzie na marne. Miałam w kieszeni plik ulotek, którego jeszcze nie znaleźli i przez okno furgonetki wyrzuciłam go w tłum przed bramą Tiananmen.
Byłam zaskoczona ich reakcją. Nie zdziwiło mnie, że dali po hamulcach, ale to, że rzucili się na siebie, bijąc się, tłukąc się tak niemiłosiernie, że pomyślałam: jeszcze chwila, a się pozabijają. Chodziło o to, kto jest winien, że zdołałam wyrzucić ulotki. Następnie kilku rzuciło się zbierać ulotki, a reszta mnie dopadła. Było ich czterech, czy pięciu. Jeden złapał mnie za rękę i robił mi „pokrzywkę”, drugi próbował złamać mi nadgarstek, trzeci targał za włosy... Próbowali tak wykręcić moje ciało, aby wsadzić mnie pod siedzenie. Jeden siedział na mnie kolanami w bardzo niewygodnej pozycji.
W furii, z jaką się na mnie rzucili, pięciu zdrowych mężczyzn na jedną kobietę, było coś nienormalnego. Zawlekli mnie na posterunek na placu Tiananmen. Znowu musiałam przejść przez wykrywacz metali. Na posterunku Chinka założyła rękawiczki i zrewidowała mnie wszędzie, bardzo dokładnie. Próbowali zrobić mi zdjęcia, takie jak do kartotek policyjnych. Powiedziałam, ze żadnych praw nie złamałam i nie zgadzam się, by robili mi zdjęcia jak zbrodniarzowi. Broniłam się, odkręcałam głowę. Nie potrafię nawet nazwać tego, co oni ze mną robili, żeby mi tę głowę odkręcić we właściwym kierunku. Nie bili mnie, ale szarpali niemiłosiernie we wszystkich kierunkach. Bardzo brutalnie.
Zabrali mnie później do drugiego pomieszczenia i tam wszystko ze mnie ściągnęli. Zajęli się oglądaniem tego, co przy mnie znaleźli. Zabrali mi telefon, notatnik elektroniczny, aparat. Telefon mi później oddali, bo był zakodowany i nie umieli go włączyć, ale notatnika i aparatu już nie odzyskałam.
Później zaczęły się przesłuchania. Próbowali mnie zastraszyć, krzycząc, robiąc groźne miny, szarpiąc. Chcieli dowiedzieć się nazwisk i adresów wszystkich ludzi, jakich znam, w Chinach, nie w Chinach, wszędzie. Gdy zorientowali się, że jestem z Polski, wypytywali, kogo znam w Polsce.
Zabrali mnie do kolejnego pomieszczenia i tam przyszedł mężczyzna, który powiedział, że jest odpowiedzialny za sprawy zagraniczne. Powiedziałam mu: „w takim razie pan wie, że to, co się tutaj dzieje jest niezgodne z jakimikolwiek prawami”. Próbowałam im cały czas tłumaczyć, co się dzieje na świecie, jakie są tego konsekwencje, że wszyscy na świecie wiedzą o torturach i prześladowaniach w Chinach. Na placu Tiananmen był prawnik, specjalista od praw człowieka. Został aresztowany.
Nastąpiły wizyty oficerów z Biura 610 (specjalny wydział policji politycznej do zwalczania Falun Gong, znany z wyjątkowej brutalności. K.Ł.). To takie gestapo.. Wszystko mogą robić, są ponad prawem. W przejściu jeden z nich uderzył mnie pięścią w twarz i mówi: „ja cię wcale nie uderzyłem”.
Powiedzieli, że nie jesteśmy aresztowani, jesteśmy gośćmi. Zabrali nas do hotelu lotniskowego. Po kilku godzinach przesłuchania zatargali mnie za ręce i nogi do innego pokoju i w tym czasie, gdy mnie tak wlekli podchodził jeden czy drugi i dawał mi kopniaka, wszystko jedno gdzie. Nie byli zdenerwowani, agresywni. Dawali mi kopniaki jakby z obowiązku. Ja rozumiem, że jak człowiek wpadnie w jakąś agresję, jakąś furię, to nie jest w stanie się opanować, ale takiego bicia z obowiązku, to nie rozumiem.
Zawlekli mnie do większego pomieszczenia, takiej sali, gdzie było więcej policji niż zatrzymanych. Wiele osób było zatrzymanych nie wiadomo, za co. Nikt ich nawet nie spytał czy praktykowali Falun Gong. Byli wyciągnięci z hoteli, z ulicy, nie mieli przy sobie nic trefnego. W tej sali spotkałam Chinkę, obywatelkę USA, strasznie pobitą. Krew jej leciała z nosa, z ust. Twarz miała całą opuchniętą. Całe ubranie porwane, okulary w proszku. Później widziałam ucznia ze średniej szkoły. Był tak pobity, że aż się trząsł.
Wtedy zaczęły się najścia takich, co próbowali kogoś wyciągać. Stwierdziliśmy, że nie damy, żeby kogoś wyciągali. Staraliśmy się trzymać razem i to było potworne, jak oni nas dopadali. Było deptanie, kopanie gdzie popadnie, bicie, byle by wyciągnąć jedną osobę.
Nad ranem zabrali się za nas naprawdę ostro. Napadli nas w dziesięciu milicjantów na jednego. Jeden z widoczków, jaki zapamiętałam, to jak jednego chłopaka nieśli za ręce, nogi i włosy. Podnosili go, a potem rzucali nim o glebę. Plecami. I tak wiele razy. Deptali po nim, kopali. On był zupełnie spokojny. W ogóle się nie bronił, a ośmiu, czy dziesięciu skakało po nim i kopało.
Brutalność, jaką widziałam przechodziła moje wyobrażenie. A przecież zdawałam sobie sprawę, że my jako cudzoziemcy i tak jesteśmy w lepszej sytuacji niż Chińczycy, bo przynajmniej mamy szansę przeżyć. Ale nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie i to był straszny stres. Ja byłam tam trzydzieści godzin, a mam wrażenie jakby to było trzydzieści tygodni. Potworny strach.
Zaczęli nas wynosić. Pamiętam taką malutką drobną dziewczynkę, blondyneczkę, może z osiemnaście lat, ze Stanów. Staraliśmy się jej nie puścić. Złapał ją taki ogromny facet. Kilku następnych ciągnęło go za pas a inni bili nas po rękach. I tak było w kółko. Jak kogoś wyciągnęli, to było słychać potworne krzyki i odgłosy walenia.
Ja poza tym jednym uderzeniem w twarz, to właściwie nie oberwałam, ale wcześniej była niebezpieczna sytuacja. Jeszcze jak nas przewozili z tego wcześniejszego aresztu. W furgonetce, taki wielki facet, strasznie silny, złapał mnie za ubranie pod szyją i tak okręcił koło pięści, że zaczęłam się dusić. Jednocześnie kostki pięści wbił mi w brodę, bardzo boleśnie i zaczął mnie ciągnąć. Było wąskie przejście między siedzeniami i zaliczyłam twarzą wszystkie poręcze. Potem chciał mnie przeciągnąć twarzą po schodkach, ale się nie dałam. To go tak zdenerwowało, że podniósł rękę i wiedziałam, że miał ochotę mnie bardzo poważnie skrzywdzić, jeśli nie zabić. Na szczęście inni, coś mu nagadali i zrezygnował, tylko mnie jeszcze trochę poszarpał. Później dowiedziałam się, że wszyscy inni zatrzymali zaliczyli twarzami wszystkie schodki, i te od furgonetki, i te betonowe do hotelu.
Najgorzej było nad ranem, kiedy nas wyciągali na przesłuchania. Było słychać potworne krzyki i odgłosy bicia, wołania kobiet o pomoc. Wtedy przez pokój przeszła prawdziwa panika.
Domagaliśmy się, żeby ktokolwiek był, z jakiejkolwiek ambasady, domagaliśmy się oficjalnego tłumacza... Czym bardziej się domagaliśmy, tym bardziej obrywaliśmy. W pewnym momencie przyszedł jakiś facet i poinformował nas, że zawiadomią ambasady, jak już wylecimy. Tej pierwszej osobie, która mnie przesłuchiwała, powiedziałam, że to, co robią, jest sprzeczne z konwencjami praw człowieka, które Chiny podpisały. A ona na to, że te konwencje gwarantują Chińczykom prawa za granicą, ale nie mają zastosowania w Chinach.
Wreszcie wsadzili nas w samolot do Kanady o szóstej wieczorem, w piątek, 15-go. Większość z nas nie miała butów, kurtek, mieliśmy podarte ubrania, poobijane twarze. Ubrania dosłownie w strzępach, rozlatujące się, pokrwawione. Policja chińska powiedziała kapitanowi, że jesteśmy kryminalistami. To był samolot kanadyjskich linii i oczywiście powiedzieliśmy załodze, o co chodzi.
Wcześniej, przez cały czas zatrzymania nic nie jedliśmy i nie piliśmy, bo stwierdziliśmy, że nie zjemy, nie wypijemy dopóki nie przyjdzie ktoś z ambasady. Chodziło też o bezpieczeństwo, bo przecież nikt by się nie odważył wyjść do toalety. Byliśmy strasznie zmęczeni.
Przylecieliśmy do Kanady, do Vancouver. Natychmiast zażądałam skontaktowania z ambasadą polską. Skierowano mnie do biura imigracyjnego. Tam powiedziałam bardzo uprzejmej pani, że widziałam na przylotach grupkę Chińczyków, których zapamiętałam z tego miejsca, gdzie nas przetrzymywano. Pani spytała, czy ich rozpoznaję. Powiedziałam, że na 99%. Poproszono mnie dla bezpieczeństwa do oddzielnego pomieszczenia, zrobiono zdjęcia moich siniaków i połączono telefonicznie z ambasadą. Rozmawiałam z konsulem. Powiedział, że niewiele może zrobić, że skoro mieszkam na stałe w Stanach, to raczej rząd amerykański, ale poradził, aby napisać do polskiego MSZ i do ambasady w Nowym Jorku. Tomek Ozimek, to ten drugi zatrzymany obywatel polski, natychmiast złożył dokumenty w MSZ w Warszawie. Powiedziano mu, że zostaną przesłane do ambasady w Pekinie, żeby sprawdzić, czy to wszystko prawda. Dowiedziałam się, że jednak wysłano te dokumenty do chińskiego MSZ.
Od kanadyjskich służb imigracyjnych dowiedziałam się, że tych Chińczyków wzięli pod lupę, bo już od kilku dni przylatywały z Chin duże podejrzane grupy ludzi, którzy wszyscy dostali wizy jednocześnie, zaledwie parę dni temu. Teoretycznie wszyscy lecieli na tą samą aukcję, a nie wyglądali na takich, co interesują się sztuką. Prawdopodobnie cichociemni z Chin przylecieli za nami i w tej chwili boję się o swoją rodzinę w Stanach.
Wiem, że ludzie z Europy zostali wywiezieni do Moskwy. Wielu bez butów, bez skarpetek, w podartych ubraniach i raczej nikt się tam nimi nie zajął. Moskwa to nie Kanada, a był mróz, połowa lutego. Wiem, że niektórych trzymali dłużej. Kiedy nas prowadzili do samolotu, kobiety, które zostawały, wołały o pomoc. Jedną z nich trzymali jeszcze pięć dni.
Tyle Maria Salzman. Nie mam wątpliwości, że cudzoziemcy zatrzymani w Pekinie 14 lutego 2002 roku, zostali potraktowani przez milicję chińską wyjątkowo łagodnie, jak na to, co owa milicja potrafi. Zapewne ze względu na zaczynającą się dwa dni później wizytę prezydenta Busha. Z drugiej strony jednak władze chińskie od dawna nie postępowały tak brutalnie wobec tak dużej grupy cudzoziemców. Obrońcy praw człowieka ostrzegali, że nieodwracalna decyzja przyznania Chinom olimpiady w 2008 roku skłoni władze tego kraju do zaostrzenia represji wobec wszystkich, mogących tę olimpiadę zakłócić oraz umocni te władze w poczuciu bezkarności. To właśnie się dzieje. Nadzieje zwolenników olimpiady na to, że ucywilizuje ona obyczaje w tym kraju okazują się naiwne.
Maria Salzman jest jedna z czołowych aktywistek ruchu Falun Dafa (nie można jej przypisać konkretnej funkcji, bo ruch ten nie ma sformalizowanej struktury), obywatelką polską mieszkającą stale w USA, w Bostonie. Jest zapaloną żeglarką, jeszcze gdy mieszkała w Polsce pływała na „Zawiszy Czarnym”, pływała miedzy innymi po Morzu Północnym. W Polsce ukończyła tylko szkołę średnią. W USA: filologię angielską oraz zarządzanie i marketing. Obecnie uczy się języka chińskiego. Na co dzień prowadzi razem z mężem, amerykańskim psychologiem, małą prywatną firmę handlowo-usługową w Bostonie.
Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie zareagowało w żaden sposób na fakt pobicia przez milicję chińską polskich obywateli. Twierdzenie, że zwrócono się do władz chińskich o „wyjaśnienie czy to prawda” zakrawa na kpinę.
REGULACJA URODZIN
Temat ten dotyczy łamania najbardziej elementarnych praw ludzkich. Obywatel Chin nie może mieć więcej niż jednego dziecka w mieście lub więcej niż dwojga na wsi. Rodzina, która ma więcej dzieci, narażona jest na szereg represji, poczynając od utraty szeregu przywilejów socjalnych w miejscu pracy (W Tybecie tylko 12% rodzin ma prawo posiadania drugiego dziecka, ale jednocześnie wymierzane są wysokie grzywny (400 - 500 USD) za trzecie dziecko. „Ponadlimitowym” dzieciom nie wydaje się bonów na jedzenie. Ich rodzicom obniża się płacę o 50%, lub wstrzymuje się jej wypłacanie na 3 do 6 miesięcy.), a skończywszy na nieraz bardzo brutalnych pomysłach urzędników. Znany jest przypadek zmuszenia do natychmiastowej aborcji około pięćdziesięciu rodzin pod karą publicznej chłosty bambusowym kijem na gołe pośladki - po jednym uderzeniu za każdy dzień stwierdzonej ciąży. Działo się to wszystko na wiecu, na który spędzono także dzieci. 40 kobiet natychmiast uległo presji, a 9 mężczyzn i jedna kobieta zgodzili się na wychłostanie, ale nikt z nich nie wytrzymał bicia. Tak więc 50 płodów usunięto, nie zważając na takie drobnostki jak stopień zaawansowania ciąży. Bywają też inne rozwiązania, jak nękające wizyty urzędników (system ośmiu wizyt, w czasie których namawia się małżonków do rezygnacji z powiększania rodziny), publiczne piętnowanie, nakłanianie mężczyzn i kobiet do sterylizacji. Cóż, mógłby ktoś powiedzieć, może wobec dramatycznego przeludnienia kraju nakłanianie do sterylizacji nie jest takie złe? Można by o tym dyskutować, gdyby nie metody nakłaniania, które opisałem już częściowo w rozdziale o Tybecie i Xinjiangu.
Z tak rozumianą regulacją urodzin wiążą się często prawdziwe dramaty. Jeden z lekarzy, po wyemigrowaniu z Chin, opisał przypadki doświadczeń medycznych na żywych noworodkach, porzuconych przez matki w szpitalu zaraz po urodzeniu. Opisał, jak wiózł noworodka do doświadczeń do innego szpitala autobusem miejskim w tekturowym pudełku.
Znany jest mi przypadek kobiety, która po spełnieniu wszystkich wymaganych warunków co do wieku, wieku męża, stanu zdrowia itd., zaszła w ciążę, którą kazano jej przerwać, bo władze stwierdziły, że jest potrzebna w pracy przy obsłudze zagranicznej delegacji. Uporczywie powtarzają się też informacje o tym, że zmuszano kobiety do przerwania zaawansowanej ciąży z powodu końca roku kalendarzowego, w którym wolno im było urodzić dziecko. Jeśli nie zdążą urodzić w wyznaczonym czasie, dokonywana jest przymusowa aborcja, a pod koniec ciąży wykonywany jest zabieg, powodujący śmierć nienarodzonego dziecka. Ciężarnym w ostatnich miesiącach ciąży wbija się w brzuch nieco poniżej pępka dwudziestocentymetrowej długości igłę, po czym następuje naturalny poród martwego już dziecka (Relacje o tych zabiegach pochodzą od pokrzywdzonych kobiet i ich rodzin. Osoby te nie potrafią podać, na czym w sensie medycznym ten zabieg polega. Nie wiemy dokładnie, czy dziecko w łonie matki przebijane jest igłą w sposób powodujący śmierć, czy też może wstrzykiwana jest jakaś substancja. Krążą niepotwierdzone pogłoski, że dziecko w łonie matki zabijane jest zastrzykiem z formaliny lub spirytusu). Po wsiach krążą nawet specjalne „autobusy aborcyjne”, czyli ruchome ambulatoria dokonujące takich zabiegów. Przymusowe aborcje dokonywane są czasem po milicyjnej obławie na ciężarne kobiety. Powtarzają się doniesienia o zabijaniu podczas takich akcji zastrzykami przez lekarzy ponadplanowych noworodków. Wobec niektórych mniejszości narodowych metoda ta stosowana jest na skalę masową (setki tysięcy dzieci zabitych zastrzykami w Xinjiangu).
O masowości zjawiska świadczy istnienie specjalnej produkcji przemysłowej na potrzeby sterylizacji, aborcji i zabijania noworodków. Produkuje się nie tylko wyposażone w odpowiedni sprzęt medyczny „autobusy aborcyjne”, ale i „przyborniki” do sterylizacji, aborcji, zabijania zastrzykiem, a nawet specjalne pudełka na uśmiercone noworodki.
Limity urodzeń są znacznie niższe dla ludności narodowości nie chińskiej. Całkowity zakaz posiadania dzieci obowiązuje ludzi cierpiących na niektóre choroby (np. cukrzyca, choroby psychiczne, niedorozwój umysłowy i inne).
Wiele kobiet musi w czasie zebrań w zakładach pracy tłumaczyć się publicznie ze swego życia seksualnego i cyklu miesiączkowego. Kobiety poddawane są też przymusowym badaniom, połączonym z zakładaniem antykoncepcyjnych wkładek domacicznych.
Na dużą skalę występuje potajemne zabijanie nowo narodzonych i nie chcianych dzieci. Najczęściej topione są w rzekach. Dotyczy to w pierwszym rzędzie dziewczynek, które przez znaczną część Chińczyków uważane są za istoty mniej wartościowe (dziewczyna po ślubie przechodzi całkowicie do rodziny męża, wiec tylko syn jest zabezpieczeniem rodziców na starość). Te dzieciobójstwa spotykają się z cichym przyzwoleniem władz. Śledztwa prowadzone są opieszale i szybko umarza się je z powodu niewykrycia sprawców.
Sierocińce otrzymują od państwa tak skromne środki, że nie wystarczają one nawet na zaspokojenie najbardziej elementarnych potrzeb dzieci. W wyniku tego część sierot (głównie niemowląt płci żeńskiej) skazana jest na śmierć z głodu i braku jakiejkolwiek opieki. W sierocińcach chińskich znajdują się nawet specjalne wydzielone pomieszczenia - umieralnie dla noworodków. W 1995 roku taką umieralnię sfilmowała ekipa brytyjskiej telewizji Channel 4. „Na filmie umiera mała dziewczynka, szkielecik ciasno owinięty w pieluszki i leżący od dziesięciu dni w ciemnym pokoju. Inne silniejsze od niej dzieci spędzają całe dnie, kiwając się przywiązane do drewnianych nocników.” Wszystkie dzieci cierpią na chorobę sierocą, której objawem jest to obsesyjne kiwanie się. Wynika ono z długotrwałego przebywania w przestrzeni o niezwykle ograniczonej ilości bodźców. Nieliczny, źle opłacany personel ułatwia sobie życie przywiązywaniem dzieci do łóżek i ławek oraz zamykaniem ich w pomieszczeniach. Sieroty chińskie nie mają właściwie żadnych szans ani na adopcję, ani na normalne życie. Pozbawione normalnej opieki wychowawczej, kształcenia przedszkolnego, zabawek i kontaktów z rówieśnikami, skazane są z góry na los istot upośledzonych. W umieralniach chińskich sierocińców życie traci średnio milion noworodków płci żeńskiej rocznie.
Można zrozumieć problemy demograficzne Chin. Międzynarodowa opinia nie może jednak godzić się na takie metody ich rozwiązywania, zwłaszcza że przed podobnymi problemami już stoją liczące ponad miliard sto milionów ludności Indie. Co drugi człowiek na ziemi jest Chińczykiem lub Hindusem.
Problemy demograficzne Chin istnieją od niedawna. W 1950 roku ludność kraju liczyła 583 miliony. Od spisu powszechnego, przeprowadzonego 700 lat temu przez Kubiłaj-chana z dynastii Juan, który wykazał 110 milionów ludzi, przybyło 473 miliony. W latach pięćdziesiątych komunistyczne władze rozpoczęły zakrojoną na wielką skalę akcję zwiększania przyrostu naturalnego. Głoszono hasła: „Wielkie silne Chiny”, „Nasza siła to siła ludzi”, „Nie dajmy się prześcignąć USA”. Kampanii patronowała myśl Mao Zedonga: „Prawdziwym Wielkim Murem są masy”. Wkrótce średnia liczba dzieci w rodzinie wzrosła do sześciu. W ciągu następnych 30 lat ludność kraju zwiększyła się o tyle samo, co przez poprzednie 700 lat, i Chiny przekroczyły miliard. Nie przeszkodziła temu nawet wielka klęska głodu na początku lat sześćdziesiątych. W 1979 roku Deng Xiaoping nakazał „użyć wszelkich możliwych metod, by zahamować przyrost naturalny”. Mimo to ludność Chin wzrosła jeszcze o ponad 200 milionów. Według oficjalnych danych w 1991 roku liczyła ona 1.135 milionów i przyrastała o 17 milionów rocznie. Na początku 1995 roku było już 1.220 milionów. Obecnei ludnośc Chin przekroczyła 1.300 milionów. Rocznie przybywa ok. 21 milionów, mimo że średnia liczba dzieci w rodzinie spadła do 1,9 (tyle samo, co w Polsce). Wielu ekspertów uważa, że dane te są zaniżane, bo władze lokalne „wykazują się sukcesami” w ograniczaniu przyrostu - prawdziwa liczba może dochodzić nawet do 1.400.000.000 ludzi. Suma danych dostarczonych przez władze poszczególnych prowincji daje liczbę o 50 milionów większą niż podawana przez rząd centralny, czyli 1.350.000.000. Wiadomo, że rozpowszechnione jest zjawisko nie rejestrowania ponadplanowych dzieci. Ile jest takich dzieci, nikt nie wie. Nie można więc wykluczyć, że liczba ludności Chin jest znacznie większa niż przypuszczamy, a zatem i znacznie szybciej rośnie.
Ubocznym skutkiem tak ogromnego przyrostu ludności stała się rabunkowa gospodarka rolna na terenach wiejskich. Na ogromnych obszarach środkowych Chin wycięto lasy i wyjałowiono glebę.
Nastąpiła wielka migracja ludności do miast na wschodzie i południu kraju. Miasta są potwornie przeludnione. Średnia powierzchnia mieszkalna wynosi w skali kraju 6 metrów kw. na osobę, a w niektórych dzielnicach miast zabudowanych tradycyjnymi hantungami nawet mniej niż 2 metry kw. Ubocznym skutkiem ograniczania przyrostu stało się opisane już zabijanie dziewczynek i masowe usuwanie ciąży, gdy badania prenatalne wykazują żeńską płeć dziecka. Zachwiało to proporcjami płci. Obecnie mężczyzn jest w Chinach o 6,5% więcej niż kobiet, a w młodszej części populacji dysproporcja jest jeszcze większa i stale rośnie.
Tym, którzy zachwycają się „osiągnięciami” Chin w zakresie ograniczenia przyrostu naturalnego, chciałbym uprzytomnić, że istotnym w nie wkładem są gigantyczne zbrodnie komunistów. Gdyby nie głód po „wielkim skoku”, „rewolucja kulturalna”, Tienanmen, masowe zabójstwa więźniów i ich wysoka śmiertelność oraz ogromna ilość pomniejszych „dokonań” pancerkomunizmu, to ludność tego kraju byłaby dziś o 200 milionów liczniejsza. Problem eksplozji demograficznej Chin wcale nie jest rozwiązany, a jedynie zamrożony środkami terroru. Gdy skończy się terror, cała ta „polityka demograficzna” pryśnie jak mydlana bańka. Niestety, doświadczenia z całego świata wskazują, że jedynym skutecznym lekarstwem na nadmierny przyrost jest dobrobyt. W krajach biednych, im większa rodzina, tym większe ma szanse przetrwania. Ojciec rodziny wielodzietnej ma większe szanse na pracę, bo pracuje razem ze wszystkimi dziećmi.
Osobnym zagadnieniem jest wykorzystywanie medycyny do zbrodniczych celów. Wielu chińskich lekarzy wykorzystuje swą wiedzę w sposób całkowicie niezgodny z zasadami przysięgi Hipokratesa. Na całym świecie medycyna dąży do podtrzymania życia zagrożonego płodu i do utrzymania przy życiu słabego lub chorego noworodka. Państwowe służby medyczne w Chinach pracują nad metodami zabijania i są tego zabijania wykonawcami. Trudno też uznać za zgodne z etyką lekarską opisane wcześniej praktyki pobierania organów do przeszczepów. Uważam, że międzynarodowe organizacje lekarskie powinny bardziej zdecydowanie wypowiadać się na ten temat.
POLITYKA INFORMACYJNA
Jednym z podstawowych praw człowieka jest prawo do rzetelnej, niezafałszowanej informacji oraz do wolności wypowiedzi i publikowania swoich poglądów. W szerokim rozumieniu obejmuje ono także prawo do przekazywania rzetelnej, niezafałszowanej wiedzy o sobie i swoim kraju w zakresie nie naruszającym tajemnicy wojskowej i państwowej. Państwo nie powinno jednak sztucznie rozciągać zakresu tej tajemnicy na sprawy, nie mające związku z jego obronnością oraz ochroną jego interesów gospodarczych i politycznych. Wszechobecna cenzura, fałszowanie historii, informacji ze świata, a także działania, mające na celu uniemożliwienie rozpowszechniania za granicą rzetelnej wiedzy o kraju, służy w gruncie rzeczy zachowywaniu stanu izolacji informacyjnej, potrzebnej władzy do utrzymywania rządów terroru.
Społeczeństwo Chin poddane jest wszechobecnej blokadzie informacyjnej. Cenzura państwowa dotyczy właściwie wszystkiego. Zakazane jest utrzymywanie korespondencji, a bywa, że i rozmawianie z cudzoziemcami i czytanie zagranicznej prasy. Teoretycznie czyny te nie są karalne, ale znane są liczne przypadki uwięzienia z takich powodów. Blokadę tę ułatwia powszechna nieznajomość języków obcych i alfabetu łacińskiego. Nagminnie fałszowane są informacje ze świata oraz oficjalna historia. Dla przykładu: II wojna światowa skończyła się, bo Japonia poddała się Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej; rozpaczliwy odwrót wojsk Mao Zedonga, zwany „wielkim marszem”, który o mało nie skończył się całkowitą likwidacją jego armii, przedstawiany jest jako wielkie zwycięstwo.
Produkcja mętnej wody
Stan głębokiej nieznajomości podstawowych chińskich realiów w zachodnich mediach bardzo odpowiada władzom Państwa Środka. Nie tylko nic nie robią, by propagować rzetelną wiedzę o swoim kraju - wręcz przeciwnie, czynią wiele, by zamęt informacyjny był jak największy.
Wszystkie istotne dane na temat życia społecznego, gospodarki, praw człowieka, armii, struktur i działania władzy są częściowo lub całkowicie tajne. Jeżeli już podawane są jakieś dane statystyczne, to na ogół są tak zafałszowane, że wyglądają wręcz karykaturalnie. Na przykład 160.000 (oficjalnie) więźniów obozów pracy wytwarza ponad 60% asortymentów produkcji eksportowej (podkreślam: 60 % asortymentów, a nie wielkości eksportu). Jak to możliwe? Tak, że oficjalna liczba więźniów zaniżona jest około STUKROTNIE w stosunku do rzeczywistej. Oficjalne dane są najczęściej wzajemnie sprzeczne lub niepełne. Na przykład podają liczbę 1700 wyroków śmierci rocznie. Wiadomo, że wykonuje się je w 1500 zakładach karnych, średnio 7 egzekucji rocznie w każdym. 7 razy 1500 to 10500, a nie 1700. Tylko „kilka procent” organów do przeszczepów, pobieranych tylko od niektórych skazańców, sprzedawane jest na eksport, a jednocześnie wyeksportowano 1500 nerek, przy oficjalnej liczbie 1700 egzekucji. Dotyczy to wszystkich dziedzin życia kraju. Nawet liczba ludności Chin podawana przez rząd (1.300.000.000) różni się od sumy liczb, podawanych przez władze prowincji (1.350.000.000) o, bagatela, 50 milionów, a według wielu ekspertów obydwie są znacznie zaniżone, choć nikt nie wie, o ile. Przez ostatnie 3 lata rządów Deng Xiaopinga nie było wiadomo nawet, czy władca kraju jeszcze żyje, czy czeka już od miesięcy w lodówce na dogodny moment do ogłoszenia jego śmierci.
Nagminnie fałszowane są dane gospodarcze, które nie wytrzymują konfrontacji z kalkulatorem i tabliczką mnożenia. Przykładowo z 19 mln. procesorów wyprodukowano 40 mln. komputerów a podawana przez rząd liczba użytkowników Internetu różni się dziesięciokrotnie od wynikającej z obserwacji zagranicznych administratorów sieci (na podstawie porównania liczby wejść na popularne strony użytkowników z Chin i z innych krajów).
Szpiegomania
Próby dowiedzenia się na miejscu o wielu rzeczach, w innych krajach normalnych i jawnych, są nie tylko niezwykle trudne, ale i wysoce niebezpieczne. Przekazywanie informacji cudzoziemcom lub wydawanie publikacji poza cenzurą uważane są za jedne z najcięższych przestępstw.
Gao You, dziennikarka więziona przez 15 miesięcy po wydarzeniach 1989 roku, została ponownie aresztowana w październiku 1993 roku i skazana w tajnym procesie, bez udziału obrońcy, na 6 lat więzienia na podstawie ustawy o tajemnicy państwowej. Oskarżono ją o opublikowanie w jednym z pism w Hong Kongu tajemnic państwowych, które przekazał jej przyjaciel Gao Chao (skazany na 13 lat więzienia), pracownik biura KC KPCh. Tajemnicami tymi były: przemówienie przewodniczącego partii oraz plan reformy systemu służby publicznej i opis struktury tej służby.
Zhao Lei i jej mąż Bai Weiji zostali skazani 20 maja 1993 roku za „nielegalne ujawnienie obcokrajowcowi tajemnicy państwowej” na 6 i 10 lat więzienia. Chodziło o przekazanie korespondentce „Washington Post” Lenie Sun, informacji, publikowanych w oficjalnych biuletynach o ograniczonym obiegu, niedostępnych dla czytelników zwykłych gazet. Lena Sun twierdzi, że informacje te nie zawierały żadnych tajemnic.
67-letnia emerytka Xin Hong, matka znanego dysydenta Gao Peigi, została aresztowana pod zarzutem „wyjawienia tajemnicy państwowej”, gdy wysłała swemu synowi, przebywającemu na emigracji, jego własne listy, zdjęcia i pamiętnik.
„Specjalne traktowanie”
Władze chińskie starają się też zastraszyć dziennikarzy i inne osoby piszące o Chinach za granicą. Głośne porwanie z granicy (jeszcze z terytorium Kazchstanu), aresztowanie i skazanie na 15 lat więzienia a potem wydalenie z Chin Harry´ego Wu jest tego najlepszym przykładem. Dziennikarzom i obrońcom praw człowieka na Zachodzie jednoznacznie daje się do zrozumienia, że każdy z nich może znaleźć się tak, jak Harry Wu, na liście „do specjalnego traktowania”, co może oznaczać nawet porwanie lub zabójstwo, także poza granicami Chin. Korespondentom zagranicznej prasy, którzy piszą zbyt krytycznie o polityce KPCh, odbierane są akredytacje. Z drugiej strony nie udziela się akredytacji ludziom, po których władze chińskie spodziewają się tekstów krytycznych wobec ich poczynań.
Wywiad chiński posiada specjalny wydział, zajmujący się śledzeniem zagranicznych dziennikarzy nie tylko w Chinach, ale także poza ich granicami. Harry´ego Wu, obywatela USA, twórcę Laogai Research Foundation, rozpoznano, mimo że miał paszport wystawiony na inne nazwisko. Proces, jaki mu wytoczono i oskarżenie o szpiegostwo (czyli zbieranie informacji o obozach laogai) oparty był na zasadzie, że według twórców chińskiego kodeksu karnego „cudzoziemcy obowiązani są znać i respektować prawo chińskie”.
Jednocześnie ambasady chińskie starają się hołubić wszystkie osoby dla komunistów przychylne. Każdy, kto tylko okaże jakiekolwiek zainteresowanie ich krajem, zaczyna być zapraszany na wszelkie, organizowane przez ambasadę imprezy, otrzymuje darmowe wydawnictwa itd. Wystarczy jednak najmniejszy gest krytycyzmu, by znaleźć się wśród tych, którzy popadli w niełaskę.
Ta, zdawałoby się prymitywna, metoda przynosi jednak oczekiwane efekty. Władzom chińskim udało się skutecznie zaszantażować większość sinologów, dla których brak wizy wjazdowej do Chin oznacza w zasadzie koniec kariery naukowej.
Ponieważ o historii najnowszej Chin nie można uczciwie pisać nie mówiąc o zbrodniach komunistycznej władzy, zachodni sinologowie starają się nie pisać o niej wcale. Powstają więc dzieła o historii techniki chińskiej czy historii starożytnej, byleby tylko nie dotykać XX wieku. Ogłaszane są też prace naukowe, pisane na zasadzie „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Kuriozalnym przykładem takiej publikacji jest praca Gerarda Kaminskiego „Prawa człowieka w Chinach” (Gerard Kaminski - kierownik Instytutu Boltzmana dla Badań nad Chinami i Azją Południowo-Wschodnią, docent na Uniwersytacie Wiedeńskim, profesor New York State Uniwersity), w której poza pewną ilością uwag o charakterze przyczynkarskim oraz stwierdzeniami, że prawa człowieka według Chińczyków i według Europejczyków to nie to samo, znajdujemy takie sformułowania, jak: „Wraz z obaleniem `Bandy Czworga' zniknęła istotna przeszkoda dla prowadzenia w Chinach działań na rzecz praw człowieka. [...] Obalenie `Bandy Czworga' otworzyło drogę dla okresu przemian i przewartościowań”. Cytuje się w tej pracy (nie dystansując się od nich) prace komunistycznych uczonych chińskich o prawach człowieka i uchwały władz KPCh (Chodzi o to, że naukowy obiektywizm nie może uzasadniać braku rozróżnienia między fałszem a prawdą). Przytacza się chińskie stanowisko na temat praw człowieka, jako odmienne acz równoważne ze stanowiskiem Amnesty International. Stanowisko to brzmi: „prawa człowieka są realizowane jako prawo do wyżywienia i prawo do pracy” (wybaczy pan, panie Kaminski, ale takie stanowisko na temat praw człowieka wypisane było na bramie Oświęcimia). O ponad 40 milionach ofiar „wielkiego skoku”, 50 milionach zlinczowanych w czasie „rewolucji kulturalnej” i 20 milionach dzisiejszych więźniów laogai ani słowa. No cóż, iście naukowy obiektywizm.
Sprawa jest bardzo poważna. Europejski publicysta ma bardzo duże trudności w uzyskaniu wiarygodnych informacji o jednym z najważniejszych państw świata.
„Duraczenie”
Janusz Szpotański zauważył kiedyś słusznie, że „duraczenie” (ogłupianie) bywa skuteczniejsze od bombardowania. Polacy wychowani w PRL przyzwyczaili się do tego, że dodanie do jakiegoś wyrazu przymiotnika „socjalistyczny” działa tak, jak przeczenie. Na przykład „demokracja socjalistyczna” oznacza brak demokracji, „sprawiedliwość socjalistyczna” brak sprawiedliwości itd. Co mają jednak zrobić z komunistyczną nowomową Amerykanie i Anglicy? Ano, kupują ją bezkrytycznie. I tak, w „Wall Street Journal Europe” ukazał się artykuł, którego autor porównuje ustrój Indii i Chin, określając obydwa jako socjalistyczne i dopatrując się między nimi podobieństwa. Tymczasem podobieństwo systemu Indii (demokracja, wolny rynek, wolność słowa) i Chin (rządy terroru, państwowe rozdzielnictwo, niewolnicza praca i cenzura) jest mniej więcej takie, jak krzesła wyściełanego z krzesłem elektrycznym. A jednak poważna gazeta to drukuje.
Chwilami odnoszę wrażenie, że władze chińskie manipulują opinią wolnego świata, jak chcą. Na przykład w kraju, gdzie pracuje się „do oporu i bez dyskusji”, gdzie łatwiej znaleźć się w łagrze niż na urlopie, gdzie dla większości obywateli niedziela nie różni się niczym od innych dni, ogłoszono z wielką pompą wprowadzenie pięciodniowego tygodnia pracy. Dla ogromnej większości Chińczyków nie ma to żadnego znaczenia i niczego nie zmieniło, chyba że żyją w centralnych dzielnicach wielkich miast lub w „specjalnych strefach ekonomicznych”. Ale informację powtórzyły agencje i zrobiła wrażenie. Niedawno podano z wielką pompą, że urodził się chłopiec będący dokładnie miliard trzystu milionowym obywatelem Chin. Była to czysto propagandowa szopka, bo władze Chińskie same nie wiedzą ile ludności liczy ich kraj. Błąd pomiaru wynosi 50 milionów. Cóż z tego, skoro niemal cała zachodnia prasa tę kaczkę powtórzyła i o to chodziło. Efekt propagandowy został osiągnięty. Podobnie cała zachodnia prasa bezkrytycznie powtarza wzięte z sufitu dane statystyczne na temat gospodarki chińskiej i jej stopy wzrostu, ale to cały osobny temat.
Wyrzucenie z sali Nelly Mandeli i nie wpuszczenie wybranych członków delegacji Hillary Clinton w czasie konferencji ONZ w Pekinie w 1995 roku było starannie wyreżyserowaną demonstracją siły, adresowaną do krajów trzeciego świata, którą rozgłosiły wszystkie gazety, o co właśnie władzom ChRL chodziło. Propagandyści chińscy dokładnie przewidują, co wolna prasa zrobi i podają informacje tak, by zrobiła to, co oni chcą. Przed procesem dysydenta Wei Jingshenga w 1995 roku uroczyście ogłoszono, że będzie to po raz pierwszy proces jawny. Gazety całego świata napisały o tym w nagłówkach. Po czym na salę nie wpuszczono nikogo poza całkowicie dyspozycyjną państwową telewizją i podstawioną publicznością. Telewizja transmitowała tylko stanowisko oskarżenia i wyrok. Żadnego jawnego procesu nie było, ale o tym trzeba się było doczytać w treści notatek i mało kto się doczytał. Zostało więc wrażenie zgodne z życzeniem KPCh.
Wobec zachodnich dyplomatów bardzo zręcznie pozoruje się otwartość. Pozwala się im wizytować nawet wybrane więzienia i odwiedzać uwięzionych dysydentów. Oczywiście wszystko pod kontrolą. „Podręcznik dla Więźniów” zawiera jednoznaczną instrukcję: „nie podchodź do wizytujących, nie wszczynaj rozmowy, nic nie przekazuj”. W czasie wizyty ambasadora Szwajcarii w więzieniu Drapczi w Lhasie, więzień Jingme Sangpo zakłócił tę propagandową szopkę wznoszeniem okrzyków, za co po dotkliwym pobiciu i przetrzymaniu bez ciepłej odzieży przez 6 tygodni na mrozie, przedłużono mu w trybie administracyjnym wyrok o 8 lat. Ale ambasador był zapewne zadowolony, że wizytując więzienie, dał wyraz trosce o prawa człowieka. Zachodni dyplomaci, którym udało się uzyskać widzenie z uwięzionym dysydentem, najczęściej zapominają o tym, że gdyby tego samego dysydenta odwiedzili na wolności, to niechybnie już następnego dnia znalazłby się on w więzieniu.
Ludzie wychowani w państwie totalitarnym przyzwyczajeni są do tego, że tyran jest przedstawiany zawsze jako „przyjaciel dzieci”, „troskliwy ojciec narodu” itp. i nie traktują poważnie jego „pełnych troski” przemówień. Zupełnie inaczej reagują obywatele państw demokratycznych, którzy nie mają takich doświadczeń.
Aż trudno uwierzyć, ilu zachodnich publicystów i polityków nabiera się na komunistyczną nowomowę. W cytowanej już pracy Gerarda Kaminskiego znaleźć można traktowany na serio taki np. fragment: „Po katastrofie z 5 VI 1989 r. Deng Xiaoping martwił się, aby dążenie do realizacji praw człowieka nie zanikło.” Autorowi tego tekstu zupełnie nie przeszkadza, że „troskliwy Deng” sam rozkazał przeprowadzić tę „katastrofę”, czyli zamordować tysiące mieszkańców Pekinu.
O stopniu ogłupienia komunistyczną propagandą niektórych snobistycznych kręgów na Zachodzie najlepiej świadczy przemijająca już zresztą, moda na bycie „komunistą-maoistą”. Moda ta miała całkiem szeroki zasięg, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych we Francji. Podawanie się za „komunistę-maoistę” uchodziło za rodzaj szlachetnej ekstrawagancji. Dyskutowanie o ideach i dziełach Mao (prymitywnego, niewykształconego chłopa, a jednocześnie największego zbrodniarza w historii) było wręcz w dobrym tonie. Obecnie panuje moda na innych komunistycznych zbrodniarzy - Ernesto „Che” Gevarę i Lwa Trockiego - ale zjawisko jest ot samo.
Bój cenzora z Internetem
W wyniku takiej polityki wiedza dzisiejszego europejskiego inteligenta o Chinach jest mniejsza niż o kraterach po drugiej stronie Księżyca. To jednak władzom chińskim nie wystarcza. Dbają też o to, by wiedza chińskiego społeczeństwa o Europie była analogiczna.
Pierwszym poważnym kłopotem dla cenzorów Państwa Środka było pojawienie się telewizji satelitarnej. Natychmiast wydano zakaz posiadania anteny satelitarnej. Wtedy jednak antenami satelitarnymi zaczęli handlować „czerwoni książęta”, czyli synowie czołowych prominentów KPCh. Podobnie jak wszyscy dworzanie w historii tego państwa, stawiają oni interes własny ponad interesem dynastii. Rząd nie może im niczego zabronić ani kazać, a raczej odwrotnie, to oni mogą rozkazywać rządowi. Znaleziono więc wyjście kompromisowe. Skoro według założeń „urynkowienia gospodarki” Deng Xiaopinga bogacić się mogą tylko ludzie władzy, a innych na antenę satelitarną nie stać, to przestano te anteny zwalczać, choć zakaz stale obowiązuje. Kolejnym kłopotem zaczęły być telefony komórkowe, przez które można dzwonić za granicę bez żadnej kontroli i komputery z drukarkami, których rozpowszechnianie się praktycznie uniemożliwia kontrolowanie druku i wydawnictw. Na szczęście dla reżimu wszystkie te rzeczy są bardzo drogie, a więc mogą być głownie w posiadaniu tych, którzy i tak nie będą obalać systemu, ponieważ rządzą.
Kielich goryczy chińskich cenzorów przepełnił Internet. Tego było już za wiele. Władza zaczęła rozumieć, że przegrywa walkę o dostępność informacji. Dysydenci chińscy za granicą oraz organizacje takie, jak Laogai Research Foundation i Human Rights Watch, a ostatnio Falnun Gong, rozpowszechniają za pomocą Internetu swoje materiały. Na razie, jeśli chodzi o Chiny, niezbyt skutecznie, bo większość obywateli tego kraju nie zna języków obcych. Ale w Internecie zaczęły się już pojawiać materiały po chińsku. Rozpoczęła się walka cenzury z Internetem. Utworzono specjalne instytucje, które muszą pośredniczyć w każdym połączeniu z siecią i rejestrować jego treść. Najpierw wśród producentów oprogramowania krążą wieści, że władze chińskie gotowe są dużo zapłacić za sprzęt i oprogramowanie, pozwalające na automatyczne cenzurowanie Internetu. Miałoby ono czytać wszystkie przesyłane zbiory tekstowe i przerywać połączenie, w razie wykrycia takich słów, jak Tybet, dalajlama, laogai, demokracja itp.
W 1998 roku wprowadzono ścisłe zasady kontroli i reglamentowania dostępu do Internetu nadając im rangę ustawy. Ponieważ w Chinach mało kto ma dostęp do Internetu w domu, niezwykłą popularność zyskały kawiarenki Internetowe. Obywatel ChRL może z nich korzystać, ale zostanie wylegitymowany a właściciel kawiarenki ma obowiązek codziennie wieczorem przekazania specjalnemu wydziałowi milicji dokładnego raportu: kto wchodził do Internetu i na jakie strony. Oczywiście ten wydział milicji nie jest w stanie nawet tych wszystkich raportów przeczytać, ale nie o to chodzi. Istotny jest efekt zastraszenia i możliwości inwigilacji wybranych osób. W ostatnich latach zapadło wiele ciężkich wyroków za zbyt swobodne używanie Internetu.
Niezależnie od tego Internet jest w Chinach poddany regularnej cenzurze. Cała masa stron internetowych jest zwyczajnie zablokowanych. Cztery lata temu ogłoszono, że dostęp zostanie ograniczony wyłącznie do „chińskiego Internetu” bo „w nim są wszystkie informacje potrzebne obywatelom ChRL, zaś inne informacje nie są im potrzebne”. Na szczęście jednak pomysłu tego nie zrealizowano.
BILANS
Okres władzy komunistycznej w Chinach jest pasmem zbrodni, których skala nie ma odpowiednika w historii. Jest też pasmem obłąkańczych eksperymentów gospodarczych i demograficznych, których skutki były tragiczne dla milionów ludzi.
W pierwszym okresie po rewolucji (1949 - 50) w ramach „reformy rolnej” linczuje się na „wiecach walki klas” półtora miliona „obszarników” (W większości jako „obszarników” wymordowano bogatych chłopów).
Na początku lat pięćdziesiątych Mao Zedong ogłasza akcję „Niech Rozkwita Sto Kwiatów”. Wolno wygłaszać różne poglądy i krytykować partię.
W ramach „zakończenia akcji `Niech Rozkwita Sto Kwiatów'”, czyli okresu wolności krytyki, skazano na śmierć 500 tysięcy osób krytykujących KPCh. Miliony trafiają do obozów. Nazywało się to kampanią „Wypielić chwasty”.
W 1950 roku Chiny wkraczają do Tybetu. W 1959 roku wybucha w Tybecie powstanie. W czasie jego tłumienia i późniejszej okupacji armia chińska zabiła 1,2 miliona Tybetańczyków (ponad 22% narodu). Rozstrzelano 110 tysięcy mnichów buddyjskich.
W 1953 roku Mao Zedong ogłasza: „Prawdziwym Wielkim Murem są masy”. Partia wzywa do zwiększenia przyrostu naturalnego. W ciągu następnych 30 lat ludność Chin wzrasta z 580 milionów do miliarda.
W 1959 roku Mao ogłasza akcję „Tygrys robi wielki skok naprzód”. Według jego teorii, gospodarką rządzą „generał żelazo, generał węgiel i generał zboże”. Każda wieś ma obowiązek wytapiać żelazo. Powstają dymarki, jak przed wiekami. Większość wsi nie ma jednak rud żelaza. Przetapia się więc wszelkie żelazne przedmioty, klamki, młotki, gwoździe, narzędzia gospodarskie. Żelazo jest bardzo złej jakości i do niczego się nie nadaje. Wyprodukowano gigantyczne ilości złomu.
Z powodu przetopienia na złom narzędzi rolniczych spadają plony. Mao ogłasza, że teraz kolej na „generała zboże”. Wróble zjadają zboże, więc trzeba je wytępić. W ciągu 2 dni zabito prawie wszystkie wróble.
W następnym roku, z powodu braku wróbli, następuje plaga owadów, których gąsienice zjadają całe plony. Następuje trzyletnia klęska głodu. Umiera co najmniej 43 miliony ludzi. Około 5 milionów zostaje zlinczowanych na „wiecach walki klas”, a około 20 milionów uwięzionych za drobne kradzieże żywności (np. 25 lat obozu koncentracyjnego za „naruszenie własności państwowej”, polegające na jedzeniu kory z drzew).
W latach 1963-1976 w prowincji Xinijang przeprowadzono 19 próbnych eksplozji jądrowych w zamieszkałym terenie. Liczba bezpośrednich ofiar nie jest znana. Co najmniej 210 tysięcy osób zmarło na chorobę popromienną, a co najmniej 170 tysięcy do dziś choruje.
W latach 1966-69 w ramach „rewolucji kulturalnej” zlinczowano na „wiecach walki klas”, stracono, zamęczono w obozach i więzieniach około 50 milionów ludzi. Około 100 milionów osób przeszło przez „wiece walki klas”. Znowu miliony ludzi trafiają do obozów. Inteligenci prowadzani są po ulicach w błazeńskich czapkach i lżeni. Fachowcy zostają pozbawieni stanowisk i zastąpieni posłusznymi dyletantami. „Strażnicy rewolucji” - hunwejbini - rekrutujący się przeważnie spośród uczniów szkół średnich, uważają za wroga i linczują każdego, kto ma wykształcenie większe niż żadne. Miliony młodych ludzi ogarnia szał zabijania. Inni prześcigają się w wykazywaniu się wiernością dla rewolucji. Grupa działaczy partyjnych z Guangxi wzywa, by „wrogów klasowych” nie tylko zabijać, ale i zjadać. Wkrótce wątroby zlinczowanych „wrogów klasowych” zawisają na hakach rzeźnickich i podawane są w zakładowych stołówkach. Zniszczono bezpowrotnie ogromne ilości zabytków i dzieł sztuki. Zniszczono cały dorobek wielu ośrodków naukowych i technicznych.
Dalsze miliony ofiar przynosi okres „krytyki Lin Piao (ojca rewolucji kulturalnej) i Konfucjusza” w latach 1973-74.
Kolejne miliony straconych i uwięzionych przynosi „zwalczanie Bandy Czworga” w latach 1976-77. Wdowa po Mao Zedongu zostaje skazana na karę śmierci w zawieszeniu. Umiera w więzieniu.
W 1979 roku Deng Xiaoping ogłasza „nową politykę demograficzną”. Nakazuje zmniejszyć przyrost naturalny „wszelkimi dostępnymi środkami”.
Rok 1989 - masakra na Tiananmen. Co najmniej 23 tysiące zabitych i straconych w egzekucjach.
W chińskich obozach koncentracyjnych, zwanych „obozami reedukacji przez pracę„, przebywa stale od 16 do 20 milionów ludzi. Śmiertelność więźniów w tych obozach wynosi co najmniej 10% rocznie, a w niektórych znacznie więcej. Na podstawie fragmentarycznych, niestety, danych można oszacować łączną liczbę ofiar chińskich obozów koncentracyjnych na 50 do 70 milionów.
Co roku tysiące ludzi umiera w aresztach śledczych w wyniku tortur lub samobójstw. Chiny oficjalnie przyznają się do około 1800 wyroków śmierci rocznie, ale z pomnożenia oficjalnych danych na temat liczby zakładów, w których wykonuje się wyroki, przez średnią liczbę egzekucji w tych zakładach, wynika liczba 10 tysięcy rocznie, a i te dane są z całą pewnością zaniżone. Znana jest instrukcja, nakazująca „redukcję liczby więźniów” (czyli ich zabijanie) dla poprawy statystyki. Setki tysięcy „ponadplanowych” dzieci zabijane są tuż po urodzeniu.
Z podsumowania wszystkich tych danych wynika, że w okresie rządów komunistycznych zamordowano, zamęczono katorżniczą pracą lub zagłodzono na śmierć około 200 milionów ludzi. Liczba ta może być obarczona znacznym błędem, wynikającym z utajnienia większości danych.
ZAKOŃCZENIE
Często spotykam się z argumentem, że w przypadku Chin mówienie o prawach człowieka jest niezbyt trafne, bo kraj ten nie ma tradycji prawnej wywodzącej się z prawa rzymskiego, a więc i pojmowanie praw człowieka przez Chińczyków jest zupełnie inne niż europejskie. Podnoszony też bywa argument, że w tradycji chińskiej zupełnie inne jest pojęcie człowieka i jego stosunek do władzy.
Owszem, w tradycji chińskiej nie było prawa w takim sensie, jak prawo rzymskie. Nie było też nigdy demokracji greckiej, rewolucji francuskiej i konstytucji Stanów Zjednoczonych. Cesarz rządził z woli niebios i miał władzę tak nieograniczoną, jakiej nie znały nawet najbardziej absolutne monarchie Europy. Do dziś, w rozumieniu chińskiego urzędnika, umowa z zagraniczną firmą obowiązuje tylko tę firmę, bo przecież nie urząd! Umowa władzy z obywatelem musi być przestrzegana tylko przez obywatela, a przez władzę nie.
Człowiek, w tradycji chińskiej, nie jest panem stworzenia, stworzonym na wzór i podobieństwo Boga, lecz częścią przyrody. Innych jest też wiele zachowań (na przykład mężczyźni płaczą ze wzruszenia, a kobiety nie).
No, dobrze, ale czy z tego wynika, że tych ludzi mniej boli, odczuwają mniejszy strach, głód, zimno lub poniżenie? Nie, odczuwają je tak samo.
Spotyka się argument, że w alfabecie chińskim nie ma znaku „wolność”, że Chińczycy nie znają pojęć „demokracja”, „równość wobec prawa” itp.
Argumenty takie są próbą przerzucenia odpowiedzialności za zbrodnie na jej ofiary (żyją w niewoli, bo nie znają znaku „wolność”). Są też demagogiczne. Przeczy im replika Statui Wolności, wzniesiona przez studentów na placu Tiananmen i zniszczona z działa czołgowego 4 czerwca 1989 roku. Przeczą tym argumentom hasła setek chłopskich powstań przeciwko tyranom, powtarzających się przez ponad 2000 lat historii cesarstwa.
Prawa człowieka nie są produktem konkretnej cywilizacji, religii czy narodu. Wynikają z elementarnego rozróżnienia dobra i zła. Dlatego nie ma takiego kraju ani takiego człowieka, którego nie dotyczą.
|
|