7321


MARIA KOMORNICKA

Przejściowi, Forpoczty, Wacław Nałkowski, Maria Komornicka, Cezary Jellenta, Lwów 1895.

Pragnąć szczęścia - to prawo człowieczej duszy; używać go - rzeczą tak niesłychanie prostą, że za przestępstwo uważać je może chyba asceta średniowieczny; a przecie i on wolnym nie jest od żądzy szczęścia, i on ma nadzieję używania go kiedyś w pełni. Poświęca „doczesne”, znikome rozkosze, bo wierzy, że ceną zaparcia się darów ziemi zdobędzie pośmiertne, niebiańskie, niezliczone. Po chwilach walki z pokusą tonie w błogości ekstazy; po chwili skutecznego zwyciężenia pożądań, spogląda na nie z tryumfującą wzgardą nieskalanej cnoty.

My nie jesteśmy ascetami; zaziemskie szczęście dla nas nie istnieje. Nam niebo Boga nie ukrywa; rozpacz nasza nie zna schronienia w nadziei wiecznej błogości; cierpień swych nie składamy u stóp krzyża; poświęceń naszych nie liczy pamięć kochającego i czujnego Bóstwa; jęków i skarg nie słucha duch rozumny; klęsk nie unicestwi moc nadprzyrodzona.

I nikt nas nie ukarze za nasze szczęście ziemskie; poza mogiłą nie ma dla nas nagród ni kary. Ziemia - to początek i koniec naszego indywidualnego bytu; życie - to nie pole zasług niebieskich, ale wyścig o natychmiastową rozkosz. Więc pragnąć możemy śmiało i bez skrupułów, więc używać możemy bez trwogi o przyszłość, której nie ma.

Lecz dusz swych spytajmy, czy używają tej swobody i czują się szczęśliwe?

Niech nam powiedzą, ile razy wobec szczęścia, zamiast cieszyć się i szybko ręce po nie wyciągnąć, zasępiały się myślą smutną i stały tak długo w skupieniu pytań milczących, aż szczęście minęło, zostawiając im żal...

Niech powiedzą, ile razy odpowiadały: „Nie!” na pokusy dobrej wieszczki, choć miały prawo „Tak” powiedzieć i choć to „Tak” zyskałoby im może jedną chwilę zapomnienia lub zachwytu...

Niech powiedzą, ile razy z trwogą uciekały od ponętnych widm szczęścia, wyrzucając sobie, że te widma zdolne są je nęcić; ile razy wyrzucały sobie pragnienia rwące, choć nieba nie mają - i Bóg żaden ich nie widzi.

Niech powiedzą o krwawych łzach upokorzenia i żalu, którymi płakały, gdy zwyciężone, porwane przez wir życia, sięgnęły po szczęście i wypijały mętną czarę upragnionych rozkoszy.

Niech nam powiedzą o uczuciu wielkiej, niepowetowanej straty, pod której uciskiem targały sobie włosy, zamiast promienieć weselem - straty samych siebie, straty nie nieba, lecz swej wyższości, swej godności człowieczej.

Niech nam powiedzą o mękach szlachetnej dumy, spoliczkowanej przez samowiedzę, która je nazwała podłymi i śmiała się z ich upadku i w gorzkiej ironii mieszała je z ludzkim błotem, wykazując ich słabość, ich nicość, ich złudzenia.

I niech powiedzą, czy w szczęściu były szczęśliwe, czy rozkosz równała się pragnieniu, a jedna choćby chwila zapomnienia zatarła wszystko w pamięci...

I niech powtórzą to, co tak często mówią w piołunowych chwilach znużenia, że to szczęście, do którego wyciągały dłonie, nie dla nich; i że to szczęście gorszym jest od cierpienia; i że jeżeli inne jest bajką i marzeniem, wolą się go zrzec i bodaj cierpieć zawsze!

. . . . . . . . . . . . .

Nie umiemy być szczęśliwi. Czy przyczyna tego życiowego kalectwa tkwi całkowicie w newrozie, którą mamy być dotknięci? Czy wiecznie patologią fizjologiczną objaśniać będziemy zjawiska najsubtelniejsze dusz swoich, bez sięgnięcia do pierwotnych, zewnętrznych przyczyn, i piętnować je dobrowolnie mianem chorych przez lenistwo lub wyrachowanie, uchylając się od wniknięcia w ich treść istotną?

Epitety „chorych” i „zdrowych” zostawmy higienie specjalnej. Jest punkt, w którym patologia zlewa się z fizjologią, z którego można dotrzeć do praw im wspólnych.

I wreszcie, jak się zwykle pojmuje zdrową duszę? Jako równoważnik przeciętnej, miernej. Czym jest jej zdrowie? W czym tkwi ono? - spytajmy, a usłyszymy odpowiedź: „W mierności, bo tylko ona jest normalną”. Tymczasem rzeczywistą przyczyną zdrowia tak psychicznego, jak fizycznego, jest harmonia, równowaga między osobnikiem a jego otoczeniem, warunkami społecznymi.

Dusza „zdrowa” nie zna rozdźwięku między pragnieniem a zadowoleniem, bo pragnienia jej są tego rzędu i mocy, którego warunki ogólne zaspokoić nie mogą. Są to istoty tego samego, co społeczeństwo, w którym żyją, kalibru.

Dusze te nie znają zwątpienia w wierze, goryczy i pustki w szczęściu, upokorzenia w szale, uczucia nicości w życiu - nie dlatego, że są zdrowe, ale dlatego, że mózg ich doskonale zastosowany do wiary, dlatego, że szala szczęścia równoważy szalę pragnień, dlatego, że w zapomnieniu oddają się swoim szałom, dlatego, że życie zużywa ich energię w sposób odpowiedni ich uzdolnieniom, a warunki ogólne odpowiadają ogółowi ich potrzeb.”Zdrowie” zaś, którym się cieszą, jest tylko psychofizycznym objawem tej harmonii.

Czyż dzisiejsza „zdrowa” jednostka jest ideałem doskonałości? Bynajmniej; jest ona zwykle płytką i pospolitą; bo też daleko do dobrych warunków życia. Mamy po prostu przed sobą przykład przystosowania się do zewnętrznego świata pewnego typu ludzkiego, mówiąc szerzej, zwierzęcego; przykład, jakich w przyrodzie mnóstwo, zgodności pewnego gatunku jestestw z określonym, odpowiednim mu środowiskiem; przykład równowagi, pod względem przyrodniczym doskonałej, lecz pod społecznym dającej ze stron obu wiele do życzenia.

Gdy, śledząc rozwój jestestw organicznych i badając powstawanie typów zwierzęcych, dziś istniejących, spotykamy się z szczątkami zaginionych form przejściowych i zastanawiamy się nad ich najczęściej smutnym losem, czyż wyciągamy wniosek, że były one zjawiskami patologicznymi? Nie - wszak nauka wykazuje, że te postaci, po większej części wygasłe, znikły dlatego, że nie zdołały stworzyć sobie właściwego środowiska; inaczej: między nowymi warunkami ich bytu a ich organizacją nie było harmonii odpowiedniości. Ta następowała później, gdy forma przejściowa odrywała się silniej od niższego gatunku i nabierała odrębnych, ściślej określonych, typowych cech; gdy się w stosunku do pierwszego wyindywidualizowała.

Ponieważ świat duchowy jest wyższą przemianą fizycznego, podlegać więc zatem musi tym samym, co ten, prawom rozwoju przez różniczkowanie, przez powstawanie nowych gatunków i nowych harmonii. Dany typ psychiczny należy do pewnego typu warunków. Lecz konieczność rozwoju jest nieubłaganą; więc wśród tych samych okoliczności, mocą połączonych wpływów dziedziczności i przystosowania, powstaje typ nowy. Przy tym przemiany duchowe, rzecz prosta, tworzą się szybciej od społecznych i są liczebnie stosunkowo ogromnie rzadkie. - Czy tym sposobem można uniknąć rozdźwięku? Warunki dawne nie odpowiadają nowym organizacjom; te należą już do przyszłości, choć niepodobna im oderwać się zupełnie od pnia rodzicielskiego. - W duszy mają pragnienia, którym życie konkretne nie daje formy określonej, a tym samym myśl - jasnego pojęcia i nazwy; mają potrzeby, których warunki ogólne zaspokoić nie są zdolne; komórki ich mózgu drgają dążeniem do stworzenia nowej myśli, lecz jej ujawnienie należy do przyszłości; pierś ich nabrzmiewa tęsknotą nieskończoną; darmo jej dają cel; cel ten jest złudzeniem. Darmo pragnieniom swoim dają znane rozkosze: to nie są rozkosze dla ich pragnień. Darmo myślą znanymi kształtami myśli: czują wiecznie niedopowiedzenie. Czego nie dopowiedzieli? Tego, czego sami nie znają: co przeczuwają, lecz co nie nadeszło jeszcze. Czego pragną? Szczęścia, które pozostanie dla nich zagadką, którego im dać nie jest w stanie współczesne życie, lecz które będzie rozkoszą ich „zdrowych”, typowych potomków. Wszędzie czują brak nieznanego, koniecznego dla ich życia pierwiastka; i ten pierwiastek, głęboko, rozpacznie i niejasno odczuty daje ich duszom wrażenie jakiejś niepoznawalnej, nieuchwytnej tajemnicy, niepokoi je niezrozumiałymi wzruszeniami, zatruwa jadem lub poi marzeniem.

Natężona energia duchowa woła działalności szerszej, silniejszej; mózg - wyższej formy myślenia; serce - podnioślejszych i bardziej natężonych rozkoszy. Im niepodobna żyć jak wszyscy, jak wszyscy cierpieć i cieszyć się. Niekiedy mamią się tożsamością z innymi i w tym tkwi źródło ich najboleśniejszych rozczarowań i upokorzeń. Gdy szaleją z tłumem, nie zapominają się, jak on, całkowicie; są zawsze o tyle trzeźwi, by czuć, że nie żyją własnym życiem. Świadomość mówi im, że się „spodlili”, że się dali zwyciężyć niegodnym instynktom. Ich duma jest tylko dumą i samozachowawczością gatunku może; gdyby wierzyć w rozwój postępowy, nazwać by ją można dumą wyższego gatunku. „Zniżył się do masy”... Popęd ewolucyjny w ich sumieniu staje się prawem i żądzą doskonałości. Każdy powrót do niższego typu jest dla nich męczarnią upokorzenia, wstydu... Czyż więc są niezdolni do szczęścia? Nie, są zdolni - ale do swojego, do tego, którego nie ma jeszcze.

Czy teraz zjawisko dusz „chorych”, niewytłumaczonych, podciągnąć można pod newrozę? Czyż ono raczej nie powstaje wskutek rozdźwięku między rozwiniętą jednostką a barbarzyńskim społeczeństwem: czyż ono nie jest objawem nieodpowiedniości między środowiskiem i duchem, objawem potęgującym spustoszenia wywołane przez nią?...

I czy poświęceniem nazwać można dobrowolne nasze ustępowanie miejsca innym przy uczcie rozkoszy i wesela? Czyż my cokolwiek poświęcamy, odtrącając czarę zwykłych uciech ludzkich?

A teraz przykładów kilka:

Prawo miłości działa w nas, jak we wszystkich. Jest ono niezachwianym. Lecz my, stanowiąc minimalny procent ludzkości, wiążemy się najczęściej z istotami odmiennego gatunku. Nasza zdolność kochania różni się głęboko od spotykanej w przedmiocie miłości naszej; jest bardziej złożona, ogólniejsza, bogatsza; rozszerza się ona wszystkimi władzami duszy; obudza nowe procesy refleksji i nowe kształty wyobraźni; każe drgać nowym strunom uczucia, różnorodnie zabarwia naszą tęsknotę, stwarza marzenia nieznane; rozwija sumienie, wywołuje walki, fantastycznymi światłami i widmami rozjaśnia lub mroczy duszę, popycha ją do bohaterstwa, budzi współczucie, intuicję, zdolności, rozwija w nas życie paradoksalne, bujne, natężone, gorące i, rzecz prosta, każe pragnąć tej samej siły i różnorodności uczucia w istocie kochanej. Czy pragnąc, jesteśmy logiczni? Dwojaka odpowiedź: tak, bo pragnienie wzajemności jest prawem wszelkiego uczucia; i temu prawu podlegamy jak wszyscy; tylko że ich miłość jest ciaśniejszą, więc też szybko osiąga szczęście. nie, bo nasze uczucie woła wzajemności równej sobie pod każdym względem, a tej od ludzi nie naszego gatunku niepodobna wymagać. Gdybyśmy ją znaleźli, bylibyśmy także szczęśliwi. Cóż dziwnego, że wtedy, gdy ciałem płacą nam za duszę, czujemy tylko wstręt i próżnię i uciekamy od widma miłości, i wyrzekamy się jej? Czy wyrzekamy się jej rzeczywiście? Nie, my odrzucamy tylko nienaszą miłość.

Drugi przykład: jeżeli nas natura obdarza twórczością, zwyczaj i warunki czynią z nas autorów, a duma - autorów bez żądzy sławy a z ambicją wielkości. Brzydzimy się wprost rozgłosem, popularnością. Dlaczego? Bo jest ona najlepszym dowodem duchowej wspólności z tłumem, z typem nam obcym i nienawistnym. Mamy odrazę do roli jarmarcznego błazna, do rzemiosła fabrykantów frazesu. Nie chcemy i nie możemy być wcieleniem poglądów, uczuć i pragnień „inteligentnej” masy; ona zaś nazywa nas „negacją wszystkiego”, zapominając, że sama „wszystkim” nie jest. Jesteśmy negacją o tyle, o ile od niej jesteśmy różni, o ile jedna odmiana zwierzęca jest przeczeniem drugiej. Nie umiemy i nie chcemy oszczędzać słuchaczy, ani żebrać pobłażania i uznania u tych, którymi gardzimy najczęściej. W duszy mamy miarę i kryterium swej wartości. Twórczość nasza jest celem w sobie, nie narzędziem rozgłosu. Wcielamy w słowa własną duszę, nie duszę umysłowego pospólstwa; wiwat tysięcy byłby nam upokorzeniem. - Czy nam schlebia samotność, że ją przekładamy nad sławę i zrozumienie? przeciwnie. Gdybyśmy żyli w społeczeństwie złożonym z dusz nam pokrewnych, sława byłaby naszą ambicją, bodźcem i rozkoszą; byłaby probierzem naszej wielkości. Ale myśmy dziś odosobnieni; więc wolimy pogardę małp od ich protekcjonalnie pochlebnych grymasów. My przesyłamy drukiem duszę naszą braciom nieznanym, jak my odosobnionym wśród ludzi, jako pociechę, hasło nadziei, pytanie żądne odpowiedzi lub wreszcie znak życia.

Mózg nasz płonie czarodziejskimi blaskami natchnienia, dusza - pełna rwącej tęsknoty: ręka drga konwulsyjnie, naglona żądzą żywego odtworzenia naszych cierpień i zapałów; płomienne słowa wyrywają się z płonącej piersi. Czy o sławie myślimy wtedy, o ludziach, o ich płaskim smaku? Tworzymy dla siebie, wiedząc, że nas zrozumie kilka dusz bratnich; o masę nam nie chodzi: zbyt jesteśmy dumni, by cieszyć się uwielbieniem tłumów; pragniemy wielkości, gardzimy sławą.

Trzeci przykład: jesteśmy odludkami: wśród ludzi zachowujemy się milcząco, posępnie lub szyderczo; uciekamy od nich; widok ich nas razi, oburzają przekonania, zyskujemy opinię urodzonych samotników. I, po raz ostatni, czy tak rzeczywiście? Jesteśmy nimi w stosunku do otoczenia; jesteśmy mizantropami, gdy chodzi o przeciętną podłość ludzką; oddajemy się samotności, bo nas ten gatunek ludzi dręczy. Należymy do tych, którzy namiętnie nienawidzą niskości człowieka, namiętnie kochając i uwielbiając jego wyżyny. Gdy znajdujemy wyższą duszę, uparte milczenie ustępuje swobodzie słowa, chłód - serdecznemu wylaniu, obojętność - współczuciu. My, samotnicy, odczuwamy subtelną rozkosz rozmowy, przyjaźni, współżycia. Kochamy ludzi, ale lepszych ludzi.

I tak we wszystkim: życie, które pozornie nas pieści, każe nam się wyrzekać wszystkich swoich darów. Cóż dziwnego, że choć „tak” powiedzieć możemy, wołamy energicznie „nie”, że wolimy cierpieć w pragnieniu niż w szczęściu i że wśród pustki wielkiej i smutnej bronimy już tylko jednej rzeczy; dumy naszej człowieczej - i duchowej wyższości?

digitalizacja: Emilia Olszewska



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
7321
7321
7321
7321
7321
7321 15009 1 PB
7321

więcej podobnych podstron