"Swastyka w Polsce nazywana była też "Krzyżem Niespodzianym". W kulturze polskich górali był to symbol ochrony, który miał przepłaszać złe z domu. M.in. słynny taternik Karłowicz malował ją na szlakach górskich, którymi się poruszał, aby uchronić siebie i innych przed wypadkami."Nic dziwnego Rujewit, ze gorale uzywali takiego symbolu.
rzeczywiście polskie oddziły wojskowe używały znaku swastyki, co wcale nie oznacza tego, że od razu musiały być to oddziały o charakterze nazistowskim. Np. swastyka (wraz z gałązką jedliny) jest od 1918 używana jako znak na godle Strzekców Podhalańskich. liga Ochrony Powietrznej Państwa(poprzedniczka Obrony Cywilnej) wykorzystała swastyke jako tło odznaki instruktorskiej. Była też pamiątkowym odznaczeniem 4 Pułku Piechoty Legionów z Kielc. To tak ode mnie-mała dawka dodatkowych informacji.
Niemcy mieli się wystrzegać pokusy uporządkowania bałaganu: ''poziom życia w tym kraju [tj. w Polsce] ma pozostać niski; [Polska] ma nam służyć wyłącznie jako rezerwuar siły roboczej''. Ustanowienie administracji niezależnej od ministerstw w Berlinie winno uwolnić nowych rządców Polski od wymogu przestrzegania tradycyjnych reguł prawnych. Nie miano podejmować prób ustabilizowania sytuacji w Polsce; winna tam nadal obowiązywać polnische Wirtschaft. Taki stan rzeczy miał też umożliwić Hitlerowi oczyszczenie samej Rzeszy z ''żydków i polaczków''.
Cele nazistowskiej polityki w stosunku do Polski - które ulegały pewnym zmianom wraz z ewolucją sytuacji wojennej -polegały na zniszczeniu elit społecznych i intelektualnych oraz dezintegracji całego narodu; zakrojonych na wielką skalę czystkach etnicznych i deportacjach, które doprowadziły do zdziesiątkowania Polaków i niemal zupełnej fizycznej likwidacji polskich Żydów; wreszcie na barbaryzacji polskiego życia kulturalnego z zamiarem przeobrażenia narodu w ciemną masę niewolniczą pracującą na rzecz Niemiec.
W listopadzie 1939 roku gestapo zaaranżowało spotkanie z całą kadrą naukową Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, by przybyłych wykładowców wysłać następnie do Sachsenhausen.
Blisko tysiąc siedemset polskich księży uwięziono w Dachau, gdzie połowa z nich zmarła z wycieńczenia. Latem 1940 roku, gdy uwaga światowej opinii publicznej skupiła się na Francji, w ramach nadzwyczajnej akcji pacyfikacyjnej (Aktion AB), zorganizowanej na polecenie Hitlera przez Franka, szefa policji Wilhelma Krugera oraz Brunona Streckenbacha, Niemcy aresztowali trzy i pół tysiąca polskich intelektualistów (oraz trzy tysiące zawodowych przestępców) i rozstrzelali w jednym z podwarszawskich lasów - gdyż, wedle słów Franka, deportowanie ich do niemieckich obozów koncentracyjnych nie było warte zachodu.
Mówiąc: ''nie jesteśmy mordercami'', Frank miał na względzie głównie skutki psychologiczne tej akcji dla biorących w niej udział esesmanów, na użytek których wydano specjalny dekret, rzekomo uprawomocniający ich działania. Zabijanie bezbronnych jest wszak makabrycznym zajęciem - Streckenbach płakał na wspomnienie rozstrzeliwań, przyznając, że jego ludzie z plutonów egzekucyjnych wykonywali rozkazy upojeni alkoholem.
Z dwustu osiemdziesięciu tysięcy osób figurujących w polskich statystykach z 1938 roku jako inteligenci, czterdzieści osiem tysięcy zginęło w czasie wojny - w tym pięćdziesiąt siedem procent sędziów i prawników oraz dwadzieścia dziewięć procent księży. Melita Maschmann, urzędniczka Związku Niemieckich Dziewcząt w Kraju Warty (Wartbegau), wspominała: ''Fakt, że nie spotykało się Polaków z wyższych klas społecznych, przywiódł mnie do fałszywego wniosku, iż polski naród składa się wyłącznie z proletariuszy, chłopów i nędzarzy. Nic dziwnego, mówiłam sobie, że w swojej historii [Polska] musiała znosić długie okresy obcych rządów. Najwyraźniej nie była w stanie wytworzyć trwałej klasy przywódczej''.
Hitler powiedział 2 października 1940 roku: ''Polacy mogą mieć tylko jednego pana, to jest Niemca. Nie może i nie powinno być obok siebie dwóch panów, a zatem należy zabić wszystkich przedstawicieli polskiej inteligencji. To brzmi surowo, ale to jedyne życiowe prawo''.
Przemawiając w Metzu miesiąc wcześniej, Himmler wspomniał, że w Polsce ''musimy być na tyle twardzi -zapomnijcie o tym, kiedy to usłyszycie - by wystrzelać tysiące wybitnych Polaków''.
Jednakże nie tylko polskie elity padły ofiarą nazistowskiej brutalności. Ludzie już wcześniej uznani w samych Niemczech za kosztowny ''balast'' - pacjenci szpitali psychiatrycznych - byli z zimną krwią mordowani przez SS, a w ''odzyskanych'' w ten sposób placówkach zakładano szpitale polowe dla niemieckich żołnierzy.
Mordowanie polskich elit to jedna ze strategii likwidacji polskiej państwowości. Kolejna polegała na eksploatowaniu konfliktów etnicznych na podbitych obszarach; w ten sposób Niemcy usiłowali podkreślić, że Polska była sztucznym i nieudanym tworem traktatu wersalskiego.
W okresie Republiki Weimarskiej niemieccy eksperci do spraw polskich powtarzali z uporem, iż Polska to więzienie dla uciskanych mniejszości; owi specjaliści rychło przekazali ten wniosek niemieckim politykom. Swoje chaotyczne ''Myśli o traktowaniu obcych populacji na wschodzie'', opatrzone datą 15 maja 1940 roku, Himmler rozpoczął od stwierdzenia: ''Jeśli chodzi o obce grupy narodowościowe na wschodzie, to musimy dokonać rozróżnienia i zwrócić uwagę na jak najwięcej takich nacji, tj. poza Polakami i Żydami na Ukraińców oraz mieszkańców Zakarpacia, górali, Łemków i Kaszubów. Jeśli istnieją jeszcze inne niewielkie grupy etniczne, to należy się zająć i nimi''.
Jak pokazuje przykład Bretończyków, próby przekształcenia regionalizmu w separatyzm nie ograniczały się do Polski, choć właśnie tam realizowano je z największą konsekwencją.
Jedną z grup, która przykuła niemiecką uwagę w Polsce, stanowili trudniący się pasterstwem górale tatrzańscy z okolic Zakopanego, którzy w okresie przedwojennym rozwinęli pewną odrębną kulturową i językową tożsamość. Hans Frank i Himmler zaczęli się interesować góralami, twierdząc, że różnią się oni pod względem etnicznym od reszty Polaków.
Himmler oraz jego paladyn, rozpaczliwie kiepski literat Hanns Johst, zimą 1939 roku objeżdżali Zakopane konną dwukółką. Zakopane to górskie uzdrowisko - polski odpowiednik bawarskich czy szwajcarskich kurortów. Lubujący się w ekscentrycznych dygresjach Johst lamentował, że turystyka zmieniła ''pulchne'' dziewczęta w pokojówki, a ''zażywne'' niewiasty w ''żądne napiwków'' posługaczki. Następnie Himmler i Johst - niczym złowieszczy mag i jego krewniak ze złej baśni - podążyli saniami ku siedzibom okolicznych górali.
Relacja Johsta z tej wycieczki upstrzona jest etnograficznymi wywodami, którymi z pewnością raczył szefa SS: ''Górale [...] Góra to słowiańskie słowo, które znaczy po niemiecku Berg. A zatem ludzie gór. Ta nacja germańskiego pochodzenia zachowała czystość w tatrzańskich kotlinach, w całkowitej izolacji, ze swastykami wyrytymi na drewnianych gankach, mówiąc własnym językiem i nienawidząc wszystkiego co polskie albo żydowskie''.
Ten osobliwy duet odwiedzał górali w ich domostwach, gdzie częstowano ich płaskimi, okrągłymi bochnami chleba i owczym serem, podziwiał drewniane rzeźby i wyposażenie, na przykład rygiel ''tak archaiczny i prymitywny jak opisany przez Homera w >>Odysei<<, który wprost zachwycił Reichsführera SS''. Przypatrywali się obaj ludowym tańcom góralskim, co natchnęło Johsta do odkrywczej refleksji, że ''historia tańca jest historią fizycznego ruchu, czyli cielesnej świadomości'', a potem dokonali zakupów u miejscowych rzemieślników. A jednak efekt tego etnograficznego entuzjazmu dla górali okazał się znikomy.
Zorganizowano tzw. komitet góralski, który wydawał karty identyfikacyjne z literą ''G'' (nie zaś ''P'' jak w dokumentach Polaków), co miało rozbudzić separatyzm lokalnej ludności, oraz propagował miejscowe tradycje - dialekt, tańce i stroje, czyli zewnętrzne wyznaczniki rzekomej ''narodowej' odrębności. Skoro jednak zaledwie dwadzieścia siedem tysięcy osób zgłosiło się po dokumenty z symbolem ''G'', a w Tatrach rychło rozwinęła się silna partyzantka, można przyjąć, że fotografie paru wieśniaków w strojach ludowych u boku Franka lub Himmlera nie wystarczyły do zerwania u tatrzańskich górali poczucia jedności z Polską.
Goralenvolk, czyli haniebna tajemnica polskich Tatr
„Wyżyny karpackie zamieszkują górale, dzielny bohaterski naród […] pogardliwie spoglądający na Polaków z nizin” - pisał Walther Blachetty w książce „Das wahre Gesicht Polens”.
Nazistowska propaganda już przed wybuchem wojny starała się pokazać polskich górali jako lud niechętny Polsce i Polakom. Niemieccy znawcy ras ludzkich dowodzili, że pierwszymi osadnikami w Tatrach byli Ostrogoci, a polscy górale wywodzą się z tego właśnie germańskiego plemienia. Dowodem miał być łamany krzyż, czyli „Hakenkreuz”, używany przez nich jako ornament.
Wehrmacht zajął Nowy Targ i Zakopane 1 września 1939 roku. Już od pierwszych dni okupacji zacisnęła się tam pętla okupacyjnego terroru. Każdego dnia miało miejsce wiele aresztowań i egzekucji. Mieszkańcy Podhala żyli w nieustannym lęku. Obawiali się także prześladowania wiary katolickiej.
Do dobrych intencji Niemców starał się przekonać zakopiańczyków Witalis Wieder, kapitan Wojska Polskiego w rezerwie i prezes byłego Związku Rezerwistów. Prowadził on jednak podwójne życie jako agent Abwehry. Aby pokazać, że Niemcy nie są barbarzyńcami, zorganizował dla mieszkańców Zakopanego darmową pielgrzymkę na Jasną Górę. Gdy górale zobaczyli, że sanktuarium nie ucierpiało, nabrali nieco większego szacunku dla okupantów. Wieder po pielgrzymce zorganizował także spotkanie elity góralskiej z okupacyjnymi władzami Zakopanego.
Na Podhalu naziści zaczęli rozbudzać ruch separatystyczny. Coraz bardziej zaczęto podsycać poczucie regionalnej odrębności. Starano się rozbić jedność narodową. Zaczęła się rozprzestrzeniać idea odrębnego państwa góralskiego - Goralenvolk. W Zakopanem głównym wyznawcą tej ideologii był Henryk Szatkowski, wykształcony prawnik, który po zajęciu miasta przez Niemców podpisał volkslistę. Przekonał on znanego w Zakopanem Wacława Krzeptowskiego, że przyszłość można wiązać tylko z Niemcami.
Krzeptowski urodzony 24 czerwca 1897 w Kościelisku, pochodził ze znakomitego góralskiego rodu. Podczas I wojny światowej walczył w armii austriackiej. W niepodległej Polsce związał się z ruchem chłopskim. W czasie przewrotu majowego w 1926 pomagał ukrywającemu się Wincentemu Witosowi, a później zorganizował jego ucieczkę do Czechosłowacji. Niedługo przed wybuchem wojny został przewodniczącym nowotarskiego Stronnictwa Ludowego. Szatkowski postanowił wykorzystać jedno z jego usposobień - Krzeptowskiemu marzyła się władza…
Namiestnik Generalnej Guberni Hans Frank, już w pierwszy dzień swojego urzędowania otrzymał informację, że udaje się do niego delegacja polskich górali. Po kilku godzinach przed Frankiem stanęło trzech mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy ubrani w regionalne góralskie stroje. Powitali gubernatora chlebem i solą jako nowego pana tych ziem. Dowodzący delegacją Krzeptowski wręczył w prezencie Frankowi pozłacaną ciupagę. Całe spotkanie dokładnie udokumentował niemiecki fotoreporter. Po niecałym tygodniu Hans Frank udał się z rewizytą do Zakopanego, gdzie został bardzo dobrze przyjęty. Od tamtego czasu dość często przyjeżdżał do polskiej stolicy Tatr.
W czasie okupacji Zakopane było miastem zamkniętym. Stacjonowało w nim kilkanaście tysięcy niemieckich żołnierzy. Było reklamowane jako bardzo dobry kurort. Do Zakopanego przyjeżdżało odpoczywać wielu niemieckich oficjeli, na przykład w 1940 gościł tam sam Reichsführer SS Heinrich Himmler.
Pod koniec listopada 1939 Krzeptowski zwołał zebranie Związku Górali. Część działaczy opowiedziała się za ogłoszeniem odrębności Goralenvolku. W miejsce Związku ustanowiono Goralenverein. Na jego czele stanął Krzeptowski.
W czerwcu 1940 okupanci przeprowadzili na Podhalu spis ludności. Miał on służyć zdobyciu poparcia dla idei odrębnego państwa góralskiego. Tym, którzy opowiedzieli się, że należą do Goralenvolku, wręczano kenkarty z wielką literą G. Według różnych źródeł wydano 20-50 tysięcy kenkart, gdy mieszkańców Podhala było wówczas około 150 tysięcy. Jednak nie wszyscy zrobili to z przekonania. Wieloma powodował strach, niektórzy chcieli w ten sposób zamaskować działalność konspiracyjną, inni zrobili to dla lepszego traktowania rodziny i większych szans na spokojne przeżycie wojny.
Wreszcie 24 lutego 1942 roku utworzono Goralisches Komittee - Komitet Góralski. Był to zalążek separatystycznego samorządu. Na jego czele stanął oczywiście Wacław Krzeptowski, a jego zastępcą został Józef Cukier.
Nie wszyscy jednak górale opowiedzieli się za ideą Goralenvolku. Było wielu, którzy zdecydowanie sprzeciwiali się jej i postanowili ją zniszczyć. W maju 1941 roku w Nowym Targu Augustyn Suski założył Konfederację Tatrzańską. Po kilku miesiącach powstało jej ramię zbrojne - Dywizja Górska. Liczyła ona kilkudziesięciu partyzantów, którzy prowadzili akcje sabotażowe wymierzone w okupanta oraz ścigali działaczy Goralenvolku. Rejonem działań były Gorce, gdzie miejscowa ludność wspólnie pracowała z partyzantami. Jednak słabo zorganizowana Konfederacja została zdradzona. Jej przywódcy zostali aresztowani przez gestapo i niedługo potem zginęli w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Ci partyzanci, którzy ocaleli, zaczęli działać w Armii Krajowej pod dowództwem Józefa Kurasia. Zapadł wyrok na Krzeptowskiego.
Wacław Krzeptowski jednak nie musiał się wtedy niczego bać. Niemcy zapowiedzieli, że jeśli Krzeptowski zginie, kilkuset mieszkańców Zakopanego zostanie rozstrzelanych. AK zwlekała więc z wykonaniem wyroku. Goralenfurst, czyli góralski książę, jak był Krzeptowski nazywany przez Niemców, stawał się coraz bardziej pewny siebie. Liczył, że okupanci ustanowią odrębne księstwo góralskie i uczynią go jego zwierzchnikiem.
Pod koniec 1942 roku hitlerowcy postanowili utworzyć Goralischer Waffen SS Legion - Legion Góralski Waffen SS. Krzeptowski starał się jak najsilniej zachęcić młodych mieszkańców Podtatrza do wstąpienia do hitlerowskiej organizacji. Wreszcie na początku 1943 przed komisją poborową stawiło się około trzystu ochotników. Odrzucono stu, przyjętych wysłano do obozu szkoleniowego w Trawnikach na Lubelszczyźnie. Dotarło tam zaledwie dwunastu, reszta zdezerterowała. Szkolenie ukończyło kilku. Goralischer Waffen SS Legion nigdy nie powstał.
Tymczasem armia niemiecka zaczęła ponosić klęski na froncie wschodnim. Prawie równocześnie z tymi porażkami zaczęły upadać plany Komitetu Góralskiego. Po nieudanej próbie utworzenia legionu SS, Niemcy przestali ufać Podhalanom. Krzeptowski zauważył, że Niemcy są do niego coraz bardziej wrogo nastawieni. Poczuł, że jego życie jest zagrożone.
Jesienią 1944 roku gestapo wyznaczyło nagrodę za jego głowę. Uciekł z Zakopanego i dołączył do radzieckich partyzantów działających po słowackiej stronie Tatr. Chciał w ten sposób odkupić swe winy. Wziął udział w antyniemieckim powstaniu słowackim, a gdy ono upadło, ukrył się w polskich Tatrach.
Tymczasem sytuacja na froncie była coraz mniej korzystna dla Niemiec. Pod koniec stycznia 1945 uciekli z Zakopanego wszyscy żołnierze niemieccy, a wraz z nimi Wieder i Szatkowski. Umknęli oni na zawsze wymiarowi sprawiedliwości.
Wieczorem 20 stycznia 1945 roku, dziewięć dni przed oswobodzeniem Zakopanego, Żołnierze AK z oddziału Kurniawa, otrzymali rozkaz wykonania wyroku śmierci na Wacławie Krzeptowskim. Akowcy aresztowali go w Kościelisku. Krzeptowski tłumaczył jeszcze swoją działalność z Niemcami i starał się przekonać żołnierzy, że kolaboracja była podwójną grą. Na nic były owe tłumaczenia. Góralski führer zginął śmiercią zdrajcy, został powieszony.
22 listopada 1946 roku przed sądem w Zakopanem zapadł wyrok od 3 do 15 lat więzienia dla pozostałych działaczy Goralisches Komittee. Na inicjatorów największej akcji kolaboracyjnej w Polsce podczas II wojny światowej spadło ramię sprawiedliwości… Idea Goralenvolku umarła…
Autor: Maciej Wakal
Źródła: iThink, Polski Klub Historyczny
BIBLIOGRAFIA
1. W. Blachetty - “Das wahre Gesicht Polens” (“Prawdziwa twarz Polski”)
2. A. Filar - “U podnóża Tatr 1939-1945. Podhale i Sądecczyzna w walce z okupantem”
3. S. Zasada - “Niewyjaśnione fakty II wojny światowej” (rozdz. “Góralski führer”)
To był mroźny styczniowy wieczór pamiętnej zimy 1945 roku. Lodowe kryształki głośno skrzypiały pod ciężkimi butami ludzi z oddziału "Kurniawa" brnących przez zaspy. Gdy dotarli do drzwi chałupy na kościeliskich Krzeptówkach, głośnym waleniem do drzwi dali do zrozumienia gospodarzowi, że lepiej, by mimo późnej pory natychmiast otworzył. Po chwili ukazała się w nich twarz Wacka.
Goralenvolk. O zinstytucjonalizowanej i największej polskiej
kolaboracji z Niemcami pisze Paweł Smoleński.
7 listopada 1939 roku, pierwszy dzień urzędowania generalnego
gubernatora Hansa Franka. Delegacja Goralenvolk ubrana w stroje ludowe
ofiarowuje mu złotą podhalańską ciupagę i składa deklarację: jesteśmy
gotowi do współpracy
Droga kręciła między zagrodami, biegła w dół, po chwili wznosiła się
wprost do Kościeliska. Horyzont zamykały białe garby Giewontu. Gdyby
nie mrozy, Wacław Krzeptowski siedziałby w górach, kryjąc się w leśnej
kolibie nad Przełęczą Iwaniacką. Przed AK, przed Sowietami, wreszcie
przed Niemcami, którzy jeszcze rok wcześniej niemal nosili go na
rękach.
Niektórzy powiadają, że dopiero szło ku wieczorowi, inni - że niebo
było już mocno rozgwieżdżone.
Kto poinformował akowców, że Krzeptowski wrócił na Krzeptówki - nie
wiadomo. Partyzanci weszli do domu. Przyszli na Podhale aż z
Żywiecczyzny. Tropili kolaborantów.
"Zwróciłem uwagę na jednego - zanotował Tadeusz Studziński, dowódca
oddziału - Wzrost 175 centymetrów, tęgawy, łysawy, twarz dość pełna z
ryżawą szczeciną. Ubrany w słowacki mundur bez odznaczeń. Gdy
przyglądałem mu się milcząco, podbiegł do progu, uścisnął mi rękę
obiema swoimi i rzekł pierwszy - Czołem, panie poruczniku. Czekałem
właśnie na Rudka Samardaka, to mój przyjaciel, jest teraz
przewodnikiem rosyjskich partyzantów. Od jesieni razem żeśmy się
ukrywali przed Niemcami. Jak zobaczyłem pana partyzantów, trochę się
zdziwiłem. Bo mam dzisiaj odwiedzić towarzyszy radzieckich. Chciałem
im przekazać sporo broni i nabojów; bardzo potrzebują.
- Rosjanie dziś nie przyjdą - skłamałem ze względu na kobiety - wyloty
Strążyskiej, Małej Łąki, a nawet Staników Żleb są obserwowane".
Krzeptowski zarzucił kurtkę, wyszli przed dom.
"Tuż za progiem chwycił mnie oburącz i spytał cicho: - Chyba nie
będziecie ze mną robić takich tam różnych badań, co? Ja jestem
inwalida z pierwszej wojny i stary ludowiec. Prawda, że nie będziecie
mnie tam, tego, co? Ludzie źle o mnie mówią, ale to nieprawda. Mam
dokumenty, jak wiele dobrego zrobiłem...
Co chwila szeptał mi do ucha ze wzruszeniem. Uważał siebie za
człowieka wielkich zasług. Opowiadał o swej półrocznej służbie w
wojsku austriackim. Był ranny na ruskim froncie. Mówił o listach,
jakie przez cztery lata otrzymywał od ludzi z podziękowaniami.
Słuchając go, zastanawiałem się, gdzie go powiesić, w Zakopanem czy
gdzieś bliżej, w łatwo dostępnym miejscu.
- Jest pan aresztowany przez AK - powiedziałem.
- Wiem za co. Ale to nie moja wina. Wszystko przez tego Andrzeja
(chodziło o jego stryjecznego brata).
Rozmawialiśmy z godzinę. Chciałem wyjaśnić Krzeptowskiemu, a jeszcze
więcej przysłuchującym się chłopcom, jak wielką zbrodnię popełnił.
Poziom umysłowy Krzeptowskiego był mierny.
Stanęliśmy na drodze łączącej wieś Kościelisko z Krzeptówkami. Po
wschodniej stronie szosy rosły trzy smreki. Krzeptowski ukląkł na
drodze i zapłakał. Pół roku ucieczek przed rodakami i Niemcami złamało
jego ducha zupełnie. Kiedy partyzant zakładał powróz na szyję
klęczącemu, prosił: - Kulę mi dajcie.
- Kula to śmierć honorowa, zdrajcy na nią nie zasługują - rzekłem".
20 stycznia 1945 roku, około jedenastej wieczorem, został wykonany
wyrok sądu podziemnego na Wacławie Krzeptowskim. Zawisł na sęku
jednego z trzech smreków, choć obiecywano mu śmierć na świerkowej
bramie powitalnej. Zbudowano ją ponad ulicą Kościuszki w Zakopanem z
okazji ostatnich przedwojennych mistrzostw świata w narciarstwie zimą
1939 roku. Niemcy w czasie okupacji opatrzyli ją swastykami. Runęła
pod naporem halnego miesiąc przed egzekucją Krzeptowskiego.
Są tacy, którzy przysięgają, że wisiał za nogi, a zabił go nie
postronek, lecz mróz. Ale to tylko bajanie. Podobnie jak to, że zabito
go w stodole, a może gdzieś w Zakopanem, albo - że zginął z ręki
rodziny. Pół godziny przed śmiercią napisał testament; wedle zapisków
Studzińskiego zrobił to dobrowolnie.
"Przekazuję cały swój majątek... na rzecz oddziału partyzanckiego
Kurniawa< z własnej nieprzymuszonej woli, jako jedyne zadość-
uczynienie dla Narodu Polskiego". Po latach powtarzano w Zakopanem
legendę, że kazano mu napisać ostatnią wolę własną krwią.
Sprawdziły się góralskie przyśpiewki nucone na weselach i chrzcinach:
"Wacuś, bedzies wisioł za cośi". I dowcipy.
- Słyseliście, Wacek mo basedowa...
- Kaz go ułapieł?
- To nie cłek, ba choroba.
- Ze jako?
- Wicie, tako, co ocy wypuco.
- Jacy ocy, jacy? My mu wypucymy.
Nie do obrony
- Goralenvolk to było dla mnie wielkie wyzwanie - Wojtek odchylił się
w krzesełku, założył ręce za głowę. - Tym bardziej że sprawa dotyczy
mojego dziadka. Opowiem ci, co wiem. Chciałbym tylko, żebyś napisał,
że w czasie wojny w takich wypadkach nie ma sytuacji szarych,
pośrednich. Jest albo białe, albo czarne, albo jesteś zdrajcą, albo
nie. Dla zdrady nie ma usprawiedliwienia, choć zdaje mi się, że
niektórzy tego usprawiedliwienia szukają. Mówią, że nie wszystko było
złe, że starano się, próbowano, że Podhale na zdradzie jakoś zyskało.
Mój dziadek współpracował z Niemcami, a jego wojenne decyzje są nie do
obrony.
Wacław Krzeptowski, zwany przez Niemców Goralenfuerst - książę górali.
Jego dwaj kuzyni: Stefan i Andrzej Krzeptowscy. Józef Cukier,
Stanisław Gąsienica-Mracielnik, kilkudziesięciu innych, często ze
znamienitych góralskich rodów. I dwóch nie-górali: porucznik rezerwy
Witalis Wieder i doktor praw Henryk Szatkowski, uważani przez wielu za
głównych inspiratorów zdrady.
Bez nich nie byłoby Goralenvolk - zinstytucjonalizowanej i największej
polskiej kolaboracji z Niemcami.
Henryk Szatkowski to dziadek Wojtka. Wojtek, absolwent historii
Uniwersytetu Jagiellońskiego, chciał wiedzieć, kim był i dlaczego
robił, co robił.
- Gdy zabierałem się do pisania o Goralenvolk, obawiałem się, że moi
profesorowie pomyślą: "Chce wybielić dziadka" - opowiada. - A ja
chciałem tylko dowiedzieć się prawdy. Nawet, gdyby bolało.
Książę górali
Wystarczy rzucić okiem na zdjęcia Wacława Krzeptowskiego: tak, rola
góralskiego fuehrera i księcia musiała mu pasować. Stoi przed wejściem
do Muzeum Tatrzańskiego (przemianowanego przez Niemców na Państwowe
Muzeum Tatrzańskie, co miało nawiązywać do idei powołania góralskiego
księstwa). Wyprostowany, głowa zadarta, pod nosem wąsik a la Adolf.
Jego przodkiem był Jan Krzeptowski-Sabała, znany przewodnik, kłusownik
i bajarz. Towarzysz górskich wypraw odkrywcy Tatr i Zakopanego doktora
Tytusa Chałubińskiego, ojciec chrzestny Witkacego (trzymał go do
chrztu razem z wielką aktorką Heleną Modrzejewską).
Podczas I wojny światowej Krzeptowski walczył w austriackiej armii,
tropił po górach dezerterów. Działał potem w zakopiańskim Związku
Górali, bywał prezesem powiatowych struktur Stronnictwa Ludowego w
Nowym Targu. Przyjaźnił się z Wincentym Witosem (ukrywał go w czasie
przewrotu majowego, zorganizował jego ucieczkę do Czechosłowacji w
trakcie procesu brzeskiego w 1933 roku), w kościeliskim kościele witał
chlebem i solą prezydenta Ignacego Mościckiego. W 1938 roku, po
zjeździe rodziny Krzeptowskich, ofiarował polskiemu wojsku ciężki
karabin maszynowy z rodowej składki.
Ale też otwarcie narzekał na sanację, krytykował bezprawne
wywłaszczanie górali podczas budowy kolejki na Kasprowy Wierch.
Mawiał: "Jesce my ceprom zabieremy nase parcele". Babiarz i utracjusz,
narobił długów na 70 tys. złotych.
Jego majątek miał być zlicytowany 3 września 1939 roku. Niemcy
wstrzymali licytację. "W czasie wojny nie jest sztuką umrzeć, ale żyć"
- mówił.
Ci, którzy go pamiętają, np. Henryk Jost, były akowiec, autor książki
"Zakopane czasów okupacji", uważają, że Wacław Krzeptowski nie był
zbyt lotny. Nadrabiał butą. Lubił, gdy mówiono o nim "góralski
książę". Chętnie odgrywał się na innych podhalańskich rodach. W
niemieckiej służbie gorliwy; w Zakopanem powiada się, że sporo ludzi
trafiło po jego donosach do Oświęcimia. Ale nie ma dowodów.
- Wacuś to było chłopisko wielce głupie, chłopisko niezdrowo ambitne -
powiada ksiądz Andrzej z niewielkiej podzakopiańskiej wioski.
Pewnie uwierzył w niemieckie obiecanki zapowiadające utworzenie
tatrzańskiego księstwa górali w granicach zależnej od Niemiec
Słowacji. Chyba nikt poza nim nie traktował tego poważnie. Na
inkorporację Podhala nie zgadzał się nawet słowacki przywódca ksiądz
Jozef Tiso. Ale Wacek ufał, że rychło nadejdzie dzień, gdy zostanie
Goralenfuerst. Zresztą niektórzy tak do niego mówili. Dziś nie
wiadomo, czy serio, czy z przekąsem.
- Niemcy wyciągnęli Krzeptowskiego z finansowych tarapatów, zapewnili
dostatnie i bezpieczne życie - tłumaczy Wojtek. - Może też
szantażowali go ogromnym przedwojennym długiem. Podhale było biedne,
niekiedy przymierało głodem, chorowało na tyfus. Wacek miał namiastkę
władzy i prawdziwe pieniądze. Wystarczyło, by zrobić z niego
kolaboranta. Ale to nie on wymyślił Goralenvolk.
Niemcy, moja miłość
Jeśli nie Wacek, to kto?
Może Stefan i Andrzej Krzeptowscy, góralscy inteligenci? Pierwszy był
prawnikiem, drugi - oficerem rezerwy wojska polskiego i znanym
sportowcem. Andrzej jeszcze przed wojną zwierzał się znajomym, że
górale nie mają innego wyjścia jak kolaboracja, bo Polska nie obroni
się przed germańską potęgą.
Może mózgiem Goralenvolk był dziadek Wojtka, Henryk Szatkowski?
Gdyby nie okupacja, Henryk Szatkowski miałby pewnie w Zakopanem swoją
ulicę, może i pomnik. W I wojnie światowej wojował w legionach o
niepodległość Polski. Doktor praw, władał siedmioma językami,
studiował w Berlinie i we Wrocławiu, a na Uniwersytecie Jagiellońskim
napisał rozprawę doktorską o prawnych aspektach ochrony przyrody.
Zjechał do Zakopanego w latach 30. Zaprzyjaźnił się z miejscową elitą,
ożenił z rodowitą góralką Marysią Stopkówną. Miał wspaniałą
bibliotekę. Podobno, już za Niemców, marzyło mu się stanowisko
burmistrza Zakopanego.
- Ojciec był inteligentem, erudytą - opowiada Zofia, córka Henryka. -
Mama - prostą góralką. Ale byli dobrym małżeństwem, myślę, że ojciec
kochał mamę. I strasznie kochał góralszczyznę, ludzi, folklor, Tatry.
W zarządzie Zakopanego odpowiadał za sprawy związane z uzdrowiskiem.
Był po uszy zaangażowany w turystykę, w narciarstwo; budował kolejkę
na Kasprowy i na Gubałówkę. Przy jego pomocy odbyły się w Zakopanem
ostatnie przedwojenne narciarskie mistrzostwa świata.
Ale oprócz góralszczyzny Henryk Szatkowski miał jeszcze jedną
fascynację - Niemcy. Mówił wspaniale po niemiecku, imponowała mu
niemiecka kultura, porządek, organizacja. Był kapitanem sportowym
Polskiego Związku Narciarskiego, wiele jeździł po świecie. Ale tylko z
zawodów w alpejskich kurortach Austrii i Niemiec wracał naprawdę
zachwycony. Henryk Jost sądzi, że być może podczas pobytu w Garmisch-
Partenkirchen na rok przed wybuchem wojny został zwerbowany przez
wywiad wojskowy - Abwehrę.
Wojtek nie przypuszcza, by jego dziadek był niemieckim agentem. Nie
zachowały się na ten temat żadne dokumenty. Lecz w dziadkową
fascynację Niemcami wierzy bez zastrzeżeń. Dodaje, że za kolaboracją
stał również szantaż. W pierwszych tygodniach okupacji Henryk
Szatkowski został wezwany przez gestapo, gdzie - tak mówiła Wojtkowi
babcia, żona Henryka, a babcia nigdy nie kłamała - zapowiedziano mu,
że jeśli nie podejmie współpracy, rodzina trafi do Oświęcimia.
A może podczas przesłuchań wyciągnięto Szatkowskiemu, że jego babka
nazywała się Weiser i być może była Żydowką?
Ostrogoci w słowiańskim sosie
Gdyby spojrzeć na przedwojenne Podhale oczyma niemieckich
propagandzistów, dyżurnych historyków, etnografów i specjalistów od
teorii ras, okazałoby się, że to nie była Polska. Dowody znalazły się
na zawołanie, prostackie i pokrętne, w dowolnych ilościach.
Słowiańskie osadnictwo na Podhalu? Jakim cudem słowiańskie? Wszak pod
Tatry - twierdzono w Rzeszy - jako pierwsi przybyli Ostrogoci albo
germańscy Kwadowie. Kryli się w głębokich dolinach przed zagonami
Hunów, a później roztopili w słowiańskim żywiole, napływowym,
agresywnym, lecz kulturowo zacofanym. Niech zaświadczy o tym kształt
góralskiej spinki. Toż to wypisz wymaluj spinka Gotów, bardzo podobna
do tych odkopanych w starych germańskich grobowcach (podobne tezy
wysuwał również polski uczony prof. Władysław Antoniewicz). Albo krzyż
z połamanymi ramionami, często ryty na drzwiach domów, na drewnianych
stołach i oparciach krzeseł, a nawet nad wejściem do Muzeum
Tatrzańskiego. To żaden "krzyżyk niespodziany", lecz pragermańska
swastyka.
Germańskich wpływów doszukiwano się w podhalańskiej gwarze, w ubiorze,
w budownictwie, w tańcu, w muzyce, w śpiewie, chętnie porównywanym z
tyrolskim jodłowaniem. Antropolog doktor Pluegel dowodził, że wśród
górali przeważał "dynarski typ urody" - mężczyźni wysocy o cerze
ciemnobrunatnej, o włosach jasnych lub ciemnych, oraz że na Podhalu
można spotkać przedstawicieli rasy nordyckiej.
"Górale - pisał Pluegel - byli przez Polaków bez ceremonii traktowani
jako szczep polski... Tylko przesadna gorliwość, z jaką to czyniono,
pozwala przyjąć, że polska polityka bynajmniej nie była przekonana o
słuszności tezy, lecz starała się usilnie przeszkodzić obudzeniu się
poczucia narodowego u górali".
"Ich [górali - przyp. red.] poczucie plemienne i regionalne - pisali
niemieccy propagandziści - jest rozwinięte bardzo silnie i przewyższa
o wiele świadomość przynależenia do narodu polskiego. Siła tego
poczucia, obok innych odrębności, bez wątpienia upoważnia do
wyróżniania górali jako osobnego szczepu".
- Przedwojenne Zakopane było miastem otwartym, przyjmowało wielu
turystów i sportowców, dwukrotnie gościło narciarskie mistrzostwa
świata - opowiada Wojtek. - Ilość przyjezdnych, ciągły ruch to
wymarzone warunki dla wywiadu. Rezydentem Abwehry w Zakopanem był
Witalis Wieder, kapitan wojska polskiego i przewodniczący miejscowego
oddziału Związku Oficerów Rezerwy. Znał Wacka Krzeptowskiego, wtłaczał
mu do głowy propagandowe bzdury wykazujące germański rodowód górali.
Nie mam wątpliwości, że pomysł Goralenvolk urodził się w niemieckich
głowach; łatwiej panować nad skłóconym narodem, podzielonym na górali,
Kaszubów, Mazurów. A z drugiej strony...
Super-Polska super-Polaków
Z drugiej strony przedwojenne Podhale, biedne, czasami głodne i
głęboko zacofane, było mitologizowane, wychwalane za prawdziwe i
domniemane przewagi i zasługi. Podhale podnoszono do rangi super-
Polski, góral stawał się super-Polakiem.
"Góral podhalański był dla przybysza - pisze Antoni Kroh w znakomitej
książce >Sklep potrzeb kulturalnych< - jeśli można się tak wyrazić,
chłopem rekreacyjnym - towarzyszem miłych chwil, opiekunem i kompanem,
a nie groźnym problemem społecznym i wyrzutem sumienia, jak chłopi
dólscy. Wysławiano Podhalan, ich dorodność fizyczną i przemożne zalety
ducha: inteligencję, szlachetność oraz talenty artystyczne. Dowodząc,
że Podhalanie są wspanialsi od dólskich chłopów, postrzegano ich jako
wolnych synów gór, nie znających pańszczyzny, poddanych tylko królowi;
wskazywano, że codzienne zmagania z surową tatrzańską przyrodą
uszlachetniły ich rasę (ówczesna terminologia)... Romantyczny zachwyt
nad góralską wolnością był mitem, rozpowszechnionym przez ludzi,
którzy w Tatry chodzili wyłącznie dla przyjemności, a o Podhalu
wiedzieli tyle, ile chcieli wiedzieć. Był również mitem o podłożu
patriotycznym, w znacznej mierze wypływającym z przeświadczenia o
prapolskości kultury góralskiej: skoro Podhalanin jest sublimacją
Polaka, a Polacy kochają wolność, to góral musi kochać wolność do
potęgi".
O demoralizacji Zakopanego pisał już zakochany w Tatrach Stanisław
Witkiewicz. Nikt go nie słuchał.
- Góralski strój był niemal polskim strojem narodowym, tak samo jak
góralska muzyka - opowiada Jerzy M. Roszkowski, pracownik Muzeum
Tatrzańskiego. - Od XIX wieku w Polsce obowiązywał mit góralszczyzny i
górala, szlachetnego zbójnika, ratownika i przewodnika tatrzańskiego,
znakomitego gawędziarza, człowieka wspaniałego i nieustraszonego.
Jeśli ktoś stykał się z Sabałą, pewnie była to prawda. Ale inni? Jak
wszędzie: byli wielcy i miałcy, nieustraszeni i tchórze, wspaniali i
podli.
Cepry zepsuły górali bezgranicznym i bezrefleksyjnym uwielbieniem -
uważają zgodnie Wojtek Szatkowski i Jerzy M. Roszkowski. Kryzys lat
30. dołożył straszliwą biedę, z której Podhale nie wygrzebało się aż
do wojny. Niemiecka propaganda, niemieccy agenci i kilku polskich
naukowców namieszało w głowach wielu góralom teoriami o spinkach,
jodłowaniu i pragermańskim pochodzeniu. Na tym wszystkim Wacek
Krzeptowski i inni wodzowie góralszczyzny mogli robić karierę.
- Przyszła wojna, goście wyjechali - opowiada ksiądz Andrzej z
podzakopiańskiej parafii - a w Zakopanem lub w Szczawnicy, gdzie
najwięcej górali przystąpiło do Goralenvolk, gospodarki dawno
polikwidowane, bo tam już od lat żyło się głównie z turystów.
Najprostszym wyjściem była kolaboracja, bo dzięki niej dostawało się
kartki żywnościowe, prawo kupowania w "góralskich sklepach". Siła
Niemców tkwiła nie tylko w broni, w represjach i w propagandzie, ale i
w jedzeniu.
A Henryk Szatkowski? Być może święcie wierzył, że jego największa
miłość - górale - pochodzą od germańskiego plemienia Ostrogotów. Mogło
tak być, skoro niekiedy, jeszcze przed wojną, podpisywał listy "Twój
Ostrogota".
A może jego okupacyjne wybory były skutkiem zimnej kalkulacji? Polska
podbita, Francja i Anglia nie kiwnęły palcem, III Rzesza - jak
powiadał Hitler - ma trwać tysiąc lat, wspaniała, po niemiecku
porządna, wielka, niepokonana. W konfrontacji z Rzeszą Podhale musi
paść. Trzeba więc ocalić to, co kocha się najbardziej. Nawet za cenę
zdrady.
Czarna Madonna nietknięta
Jeszcze kampania wrześniowa nie skończyła się na dobre, a już
zakopiański rezydent Abwehry Witalis Wieder organizuje góralską
pielgrzymkę na Jasną Górę. Jadą tam w połowie października, za darmo,
w strojach ludowych, by zobaczyć, że jasnogórski klasztor nie
ucierpiał w wyniku wojny, a Niemcy troszczą się o sanktuarium.
Niemieckie gazety pełne są zdjęć górali modlących się przed
wizerunkiem Czarnej Madonny. Henryk Jost wspomina, jak Podhale
cieszyło się, że wojna nie skrzywdziła Jasnogórskiej Panienki. Podobno
wtedy Wacław Krzeptowski, urabiany przez kuzynów Andrzeja i Stefana,
przez Wiedera i Szatkowskiego, zdecydował się ostatecznie na
kolaborację.
Minęło kilka dni, a Wieder organizuje w Zakopanem spotkanie góralskiej
elity z przedstawicielami władz niemieckich i wojska. Były
okolicznościowe przemówienia, lecz za rzucone publicznie słowa "Wacuś
za wcześnie stawia Niemcom herbatę i wódkę" kilku uczestników zebrania
trafiło na gestapo. Co się z nimi dalej działo - nie wiadomo.
Mija kilka tygodni i niemiecki komisarz Zakopanego Hans Malsfey
zaprasza przedstawicieli "narodu góralskiego" na Wawel. 7 listopada
1939 roku, w pierwszym dniu urzędowania generalnego gubernatora Hansa
Franka, delegacja Goralenvolk, ubrana w stroje ludowe, ofiarowuje mu
złotą podhalańską ciupagę i składa deklarację: jestesmy gotowi do
współpracy. Relacje z hołdu obiegły prasę całej Europy, czytano je w
Niemczech, we Francji i w Anglii. Siedzący w obozie koncentracyjnym w
Stutthof krewny Krzeptowskich Włodzimierz Wnuk zobaczył fotografię
Wacława prężącego się przed gubernatorem Frankiem na jakimś wymiętym
skrawku niemieckiej gazety. Nie umiał znaleźć słów, by opisać swoją
wściekłość i upokorzenie.
Szatkowskiego na Wawelu nie było.
Pięć dni później Hans Frank rewizytuje Zakopane. Przy świerkowej
bramie pobudowanej z okazji narciarskich mistrzostw świata na ulicy
Kościuszki, przemianowanej na Banhofstrasse, czeka na niego książę
górali w otoczeniu najbliższej świty. Uściski rąk, pamiątkowe zdjęcia;
Krzeptowski nie mówi po niemiecku, od tego jest Henryk Szatkowski.
W piwnicach willi Palace gestapo torturuje pierwszych aresztowanych.
Pierwsi więźniowe z Podhala jadą do Oświęcimia, w Kuźnicach i w
Dolinie Chochołowskiej obeschła już krew po pierwszych rozstrzelanych,
przestały dymić spalone przez Niemców chochołowskie chałupy. Przez
góry idą pierwsi kurierzy. Niebawem zawiąże się Konfederacja
Tatrzańska; jej przywódca Augustyn Suski pisał: "honor nakazuje, by
Goralenvolk został zdławiony przez samych Podhalan", powstają pierwsze
komórki Związku Walki Zbrojnej.
Lecz pod FIS-owską świerkową bramą Wacław Krzeptowski mówi do
gubernatora Hansa Franka: "Meine Liebe Kameraden, dwadzieścia lat
jęczeliśmy pod polskim panowaniem, a teraz wracamy pod skrzydła
wielkiego narodu niemieckiego".
W karczmie Pod Góralem przy ulicy Kościeliskiej Karolina Rojowa, która
brała udział w wawelskim hołdzie, wiesza na belce pod powałą, między
malowanymi na szkle obrazami świętych, portret Hitlera.
Zakopane jest już miastem zamkniętym, wielkim lazaretem i centrum
sportów zimowych, uzdrowiskiem i sanatorium dla niemieckich żołnierzy.
Na Wielkiej Krokwi odbywają się zawody, Hans Frank stawia pierwsze
kroki na nartach, pobierając prywatne lekcje na oślej łączce na
Kalatówkach. Powstają niemieckie przewodniki po tatrzańskich szlakach:
Niemcy nazywają Dolinę Kościeliską maerchental - bajeczną, a Tatry to
był Skiparadies - raj dla narciarzy.
Element żydowski wyłączony skutecznie
Wacław Krzeptowski ustawia się do fotografii, wita niemieckich gości,
przemawia, organizuje wiece po podhalańskich wsiach. A Henryk
Szatkowski pisze: "Dnia 12 listopada 1939 r. polecił Pan Generalny
Gubernator, Minister Dr Frank, abyśmy przedstawili prośby i potrzeby
ludności góralskiej Podhala. Stosując się do tego polecenia (...)
pozwalamy sobie złożyć je na ręce Pana Generalnego Gubernatora z
prośbą o przychylne i łaskawe potraktowanie (...) Najpierwszym i
najważniejszym dla nas życzeniem jest, abyśmy mogli stale i trwale
pielęgnować naszą odrębność narodową (...) Pozwalamy sobie zwrócić
uwagę, że pojęcie >ludności góralskiej< nie jest pojęciem prawnie
ustalonym. Ponieważ w dzisiejszych czasach sami zauważyliśmy, że
zdarzają się wypadki, że niektórzy ludzie przyznają się do
góralszczyzny, wcale dotychczas z nią nic nie mając wspólnego,
prawdopodobnie dla osiągnięcia różnych korzyści, prosimy ażeby w
wypadkach, w których dla władz nie jest jasnym, czy dana osoba do
ludności góralskiej należy, władze zwracały się do naszego Związku
[Związku Górali - przyp. aut.], przy czym jesteśmy w każdym razie w
stanie dać wyjaśnienie z odpowiednim uzasadnieniem. Przy objęciu
władzy przez Państwo Niemieckie doszło w naszym kraju do przewrotu
gospodarczego. Skutecznie został wyłączony element żydowski, ciążący
od szeregu lat kamieniem na możliwościach rozwoju ludności miejscowej.
W całym szeregu dziedzin życia gospodarczego została ludność wprost
odsunięta. Gdy obecnie niesprawiedliwości te mają być wyrównane,
prosimy, ażeby przy unarodowieniu handlu i przemysłu była brana pod
uwagę ludność miejscowa, góralska".
List-memoriał opublikowały gadzinowe gazety. Jest paskudny,
wiernopoddańczy. Ale Szatkowski prosi w nim Franka także o to, by
wydając zezwolenia budowlane, Niemcy zwracali szczególną uwagę, aby
projekty domów nawiązywały do regionalnego stylu. By rozwijali
turystykę, przemysł artystyczny i góralskie szkolnictwo. By ochraniali
wysokogórskie pasterstwo, zwiększyli dostawy zbóż siewnych, nawozów
sztucznych i cukru, a nawet zwrócili konie zarekwirowane na potrzeby
frontu. By wreszcie uwzględnili, że "Podhale nie jest krajem, z
którego można by oczekiwać możliwości wywozu jakichkolwiek produktów
rolnych".
"Pozwalamy sobie zwrócić uwagę - pisze - że lasy na Podhalu są bardzo
zniszczone i zbyt gwałtowna eksploatacja może spowodować bardzo
przykre skutki, widoczne już zresztą w niektórych częściach Tatr.
Rozumiejąc, że zwiększenie eksploatacji lasów da nam również pewien
zarobek, prosimy o zwrócenie uwagi, by lasy te, będące największym
bogactwem naszej ziemi, nie uległy gwałtownemu zniszczeniu".
Wielkie G
Rok 1942. Już dwa lata upłynęły od zakopiańskiej wizyty Himmlera,
który - witany w Zakopanem przez Krzeptowskiego i Szatkowskiego -
spotyka się na Kalatówkach z nieznanym z nazwiska wysokim
funkcjonariuszem NKWD.
Jest już po wymyślonym przez działaczy Goralenvolk spisie mieszkańców
Podhala (na arkuszach spisowych pytanie: jesteś Niemcem, Góralem,
Ukraińcem, Polakiem, Żydem, Cyganem). Działa szkoła góralska, gdzie
językiem wykładowym jest podhalańska gwara (niektórzy nauczyciele
opowiadali dzieciom o historii Polski), i góralski klub sportowy,
startujący w zawodach razem z klubem funkcjonariuszy gestapo.
Wacek Krzeptowski ma jedyny w Zakopanem sklep tytoniowy, Andrzej
Krzeptowski - wielki sklep z artykułami przemysłowymi, a Henryk
Szatkowski - manufakturę produkującą dla niemieckich gości Zakopanego
góralskie pamiątki, zresztą piękne i znakomitej jakości.
Wyroku śmierci wydanego na Krzeptowskiego i Szatkowskiego przez
podziemny sąd nie można wykonać. Niemcy zapowiedzieli, że w odwecie
rozstrzelają kilkuset znamienitych obywateli Zakopanego i
przedstawicieli góralskich rodów. W mieście stacjonuje kilkanaście
tysięcy żołnierzy, konspiracja jest prawie niemożliwa. Nie ma już
Konfederacji Tatrzańskiej, zasypanej przez prowokatora. Tylko w
Gorcach chodzą po lasach chłopcy od partyzanta "Ognia". Tam prawie
nikt nie popiera otwarcie Goralenvolk.
Przepadł bez śladu sojusz III Rzeszy i ZSRR. Czołgi niemieckie prą na
wschód, na kronikach filmowych żołnierze kąpią się w rosyjskim śniegu,
zwycięstwo goni zwycięstwo, wydaje się, że III Rzesza przetrwa więcej
niż tysiąc lat. W Zakopanem powstaje akt erekcyjny Goralisches Komitee
- Komitetu Góralskiego, niby-rządu, niby-samorządu, z siedzibą w
Zakopanem, z delegaturami w podhalańskich wsiach. "W 57 roku panowania
Jego Apostolskiego Majestatu Cesarza i Króla Franciszka Józefa I -
pisano - został utworzony Związek Górali. W 10 roku panowania Fuehrera
Adolfa Hitlera, zarządzeniem Gubernatora Dystryktu Krakowskiego SS-
Brigadenfuehrera, Dr. Wendlera i komisarza miasta Zakopane, SS-
Sturmbannfuehrera Klenerta, utworzono Komitet Góralski".
Treść aktu erekcyjnego ułożył Henryk Szatkowski. Sam, już volks-
deutsch, nie był członkiem Goralisches Komitee. Komitet wydaje
niebieskie kenkarty z wielką literą G na pierwszej stronie. Planowano,
że karty G przyjmie znakomita większość Podhalan.
Były wsie, w których góralskie papiery wzięło raptem kilkunastu
gazdów. Jak w Rogoźniku czy w Łopusznej. Tam - jak wspominał ksiądz
Józef Tischner - kenkartę G przyjął, dla niepoznaki, gospodarz z chaty
przytulonej do zbocza Turbacza, który przez całą wojnę ukrywał
żydowską rodzinę. Ale były i takie wsie, jak Szczawnica lub Ciche,
gdzie do Goralenvolk przystąpiło więcej niż 90 proc. mieszkańców.
Wstępowali, by ochronić się przed dodatkowymi kontyngentami (w
praktyce kenkarta G przed niczym nie chroniła).
By móc kupować w góralskich sklepach albo jeździć po żywność poza
Podhale.
By mieć wątłe alibi, gdy ktoś w rodzinie działał w ruchu oporu.
Dlatego, że szwagier nielegalnie ubił krowę (groziła za to kara
śmierci) albo ojciec był w więzieniu, trzeba było wyciągnąć brata ze
stalagu.
Albo zwyczajnie - ze strachu.
Góralskie papiery brał mąż, a żona nie, bo raz plotka niosła, że do
Niemiec będą wywozić górali, a raz - że Polaków. A tak, czy wywiozą
Polaka, czy górala, i tak ktoś zostanie na ziemi. Brały dorosłe
dzieci, lecz nie brali rodzice. Brali chłopi, których pytano: kto ty
jesteś, Góral, Żyd, a może Cygan? Brali wreszcie ci, którym podobał
się Goralisches Komitee.
- Do dziś nie wiadomo, kto przyjął góralską kenkartę dobrowolnie, a
kto został oszukany, wmanipulowany - wyjaśnia Wojtek Szatkowski. -
Działacze Komitetu często chowali polskie kenkarty, straszyli,
wmawiali ledwie czytającym chłopom, że nie ma innej możliwości, jak
tylko przystąpić do Goralenvolk: jesteś góralem, pisz się na górala.
Czasami bito; słynął z tego Stanisław Gąsienica-Mracielnik. Brał gazda
polską kartę, Mracielnik walił w twarz. Aż przymusił do wzięcia
góralskiej.
A mimo to większość górali opowiedziała się za Polską. Już w czasie
wojny opowiadano sobie o Władysławie Gąsienicy, któremu działacze
Goralenvolk tłumaczyli, że skoro nosi góralskie portki, to jest
góralem. "Portki góralskie - miał rzec Gąsienica - ale to, co w
portkach, polskie".
Do dzisiaj nie można podać dokładnych danych, jaki zasięg miała akcja
Goralisches Komitee. Jedni mówią, że tak naprawdę Krzeptowskiemu udało
się otumanić nieznaczny procent górali - może 3, może 5 - na 150
tysięcy mieszkańców Podhala. Inni - że karty G przyjęło 18--20 proc.
mieszkańców Podhala. Zdaniem Wojtka góralskimi papierami legitymowała
się jedna trzecia górali, może nawet ciut więcej.
Góralskie wojsko
Tę scenę Henryk Jost oglądał na własne oczy. Styczeń 1943 roku. Ulicą
Kościuszki przechrzczoną na Banhofstrasse idzie w kierunku dworca
kolejowego około 200 młodzieńców eskortowanych przez niemiecką
żandarmerię. W hotelu Morskie Oko przebadała ich komisja lekarska,
stoły hotelowej restauracji gięły się od jedzenia i wódki. Dlatego
wloką się kompletnie pijani, zataczają od krawężnika do krawężnika. To
- wedle hitlerowskiej propagandy i zamierzeń Goralisches Komitee -
podhalańscy ochotnicy SS, zwabieni obietnicami wysokiego żołdu,
szantażowani wywózką na roboty, groźbami wobec rodzin, zaagitowani na
wiecach: "Młodzieży! Jesteś uprawniona i powołana do udziału w walce
przeciwko bolszewizmowi, śmiertelnemu wrogowi, w walce za wiarę i
Ojczyznę, za rodzinę i rolę, w walce za sprawiedliwe nowe urządzenie
młodej Europy".
Są wśród nich pospolici przestępcy, którym więzienie zamieniono na
służbę w góralskim legionie. Albo - "jeden poseł za tym przeklentym
Wacusiem Krzeptowskim, bo pedzioł mu ten, jako warte będzie trzymoł
przy Piłsudskim, i że lepiej, żeby nasze chłopaki tam na Wawelu były
niż Niemcy" (próby zorganizowania góralskiej straży na Wawelu czynione
byłu już w pierwszych miesiącach wojny).
Jost ogląda, jak spełnia się marzenie Komitetu Góralskiego - góralskie
wojsko będzie walczyć z bolszewicką nawałą, przy boku Niemców, obok
ukraińskich ochotników z Galicji, Francuzów, Holendrów, Skandynawów,
dezerterów z sowieckiej armii. Za chwilę specjalnie podstawiony pociąg
powiezie ochotników do wsi Trawniki w województwie lubelskim, gdzie
Niemcy zorganizowali obóz szkoleniowy dla cudzoziemskich formacji
Waffen SS.
Do Trawników dojechało ledwie kilkunastu górali. Reszta, gdy wódka
wywietrzała z głów, uciekła z pociągu. Ukrywali się na Podhalu,
rozpierzchli po Polsce, niektórych aresztowano i wysłano do
Oświęcimia. Z tych kilkunastu kilku wcielono na siłę do Wehrmachtu.
Kilku pracowało w batalionach budowlanych. Może trzech, a może pięciu
założyło esesmańskie mundury. Wojtek dotarł do paru nazwisk.
- Jakiś Karkosz, Mytkowicz, Duda, Suleja, kilku innych; imion nie
udało się ustalić - opowiada. - Suleja służył w Pradze, na przepustki
przyjeżdżał do domu w czarnym mundurze.
Plany utworzenia legionu góralskiego kompletnie wzięły w łeb. I znów
prawdziwa okazała się zakopiańska przyśpiewka, powielana w
konspiracyjnych wydawnictwach:
"Wielka armia księcia pana,
Hen szeroko w świecie słynie,
Trzech złodziei i Suleja
Jeden osioł, cztery świnie".
Za egipskie papierosy
Od fiaska legionu Niemcy przestali liczyć się z Goralisches Komitee.
Wacek Krzeptowski nie wywiązał się z żadnej obietnicy, memoriały
Henryka Szatkowskiego nie mogły przesłonić rzeczywistości - Podhale
nie wspierało III Rzeszy.
- Niemcy nie traktowali już Krzeptowskiego jak góralskiego księcia. W
trakcie jakiegoś spotkania gestapowcy pobili go - opowiada Wojtek. -
Wacek czuł, że będzie coraz gorzej, że lada chwila będzie musiał
zwinąć manatki. Ciążył na nim, tak jak na moim dziadku, wyrok
polskiego sądu podziemnego. Nie mógł być pewien, że Niemcy, jak
dotychczas, zagwarantują mu bezpieczeństwo.
Krzeptowski przestał odwiedzać willę Palace, zakopiańską siedzibę
gestapo. Nie odpowiadał na wezwania protektorów. Latem 1944 roku
zaczął palić dokumenty Komitetu, zostawiając tylko te dotyczące
działalności charytatywnej. Gdy jesienią gestapowcy przyszli do jego
domu, schował się w piwnicy. Z kasą Komitetu i tysiącami sztuk
egipskich papierosów uciekł w góry. Nie był już sojusznikiem, choć
Komitet formalnie nadal istniał. Niemcy szukali go tak samo jak
polskie podziemie. Za jego głowę wyznaczono nagrodę.
Kończyła się okupacja. Kuzyn Wacka Andrzej Krzeptowski, ten, który
jeszcze przed Wrześniem wierzył w niemieckie zwycięstwo, chodził po
Zakopanem boso. Udawał wariata. Kolaborujących z Niemcami wójtów
Chochołowa i Białego Dunajca, Stanisława Gąsienicę-Mracielnika, który
bił za odmowę przyjęcia góralskich kenkart, zastrzelili akowcy.
Członków Komitetu odpowiedzialnych za pomoc żywnościową i gospodarczą
- ludzie od "Ognia". Szatkowski chorował na nadciśnienie, spał tylko
na siedząco - bał się wylewu. Niemcy zostawili go w spokoju.
Początkowo Krzeptowski chował się w małym schronisku na Hali Pisanej.
Potem na Słowacji przygarnął go sowiecki oddział partyzancki dowodzony
przez Wasyla Achmedulina, eksżołnierza armii generała Andrieja
Własowa, zapewne funkcjonariusza NKWD. Podobno zdobył przychylność
Rosjan papierosami i legendą, jakoby miał być znanym przedwojennym
działaczem lewicy, zdeklarowanym przeciwnikiem sanacji. Do partyzantów
mówił "towarzysze".
Wrócił na polską stronę Tatr, gdy w listopadzie 1944 roku na Słowacji
załamało się antyniemieckie powstanie. Znalazł kolibę opodal
Kominiarskiego Wierchu, znaną również tatrzańskim kurierom; ponoć
przez jakiś czas mieszkał w niej razem z Józkiem Krzeptowskim, kuzynem
i legendarnym kurierem. Nie wydał Józka, choć Niemcy dawali za
najlepszego z kurierów 50 tys. złotych (miesięczny budżet Goralisches
Komitee wynosił około 10 tys.). A może już nie miał szans wydać?
Za pieniądze Komitetu i papierosy donoszone przez współpracowników
kupował broń i ludzką przychylność. Chronili go uzbrojeni ludzie;
niektórzy twierdzą, że z oddziału "Grunwald" współpracującego z AL,
inni - że przekupieni. Być może to oni nadali Krzeptowskiego ludziom z
AK?
Listy Krzeptowskiego
Gdy Wacław Krzeptowski mówił tuż przed śmiercią, że dostawał
dziękczynne listy, nie kłamał.
"Wielce Szanowny Panie Prezesie! Zasyłam podziękowania za pamięć o
mnie. Do Zarządu Komitetu Góralskiego donoszę, że odebrałam 300 zł
zapomogi, które tak bardzo mi pomogły w moim nieszczęściu. Jeszcze raz
wielkie Bóg zapłać za tak wielką pomoc".
Albo: "Wielce Szanowny Panie Prezesie. Zasyłam podziękowanie za pamięć
o mnie. Może coś z prowiantu mogłabym dostać, cukru trochę. Zresztą
zdaję się na Pana łaskawą dobroć".
Komitet nie mógł i pewnie nie próbował bronić górali przez
kontyngentami lub wywózkami na roboty do Niemiec. Ale - finansowany
przez Niemców - przydzielał zasiłki, rozdawał żywność, wiejskie
delegatury Komitetu prowadziły kuchnie ludowe. Podczas epidemii tyfusu
"w porozumieniu z naczelnym lekarzem miasta Zakopanego zorganizowano
bezpłatną pomoc lekarską dla niezamożnej ludności góralskiej oraz
bezpłatne wydawanie lekarstw przy zwrocie minimalnych kosztów
sporządzenia i opakowania tychże". Za pieniądze Goralisches Komitee
odbudowano spalone obejścia w podnowotarskiej wsi Krauszów.
- Byłem chłopaczkiem, gdy razem z matką pojechałem do Zakopanego -
wspomina Józef Krzeptowski-Jasinek, bardzo daleki krewny Wacława,
autor genealogii góralskich rodów. - Matka gdzieś poszła, a ja
wdrapałem się na płot getta; na żydowską stronę wciągnęli mnie
niemieccy strażnicy. Matka w te pędy poleciała do Wacka, Wacek do
Palace, na motorze przyjechało dwóch gestapowców i wywieźli mnie z
getta. Gdyby nie interwencja Krzeptowskiego, pewnie by pan ze mną nie
gadał.
- Mój dziadek był kowalem i domorosłym rusznikarzem - opowiada Andrzej
Gąsienica-Makowski, starosta powiatu tatrzańskiego. - Niemcy znaleźli
u niego obrzynek. Gdyby nie Wacek, zabiliby go. A tak oddali rodzinie.
Potwornie zbitego, ale oddali.
- Mój wujek Stanisław Ślimak dzięki Krzeptowskiemu wrócił cało z
Rzeszy, gdzie go hitlerowcy wywieźli - mówi Stanisław Karpiel, góral,
architekt z Zakopanego. - Wuj nieraz opowiadał, że Krzeptowski
uratował od śmierci około 60 wywiezionych.
Zachowało się wiele ustnych relacji, jak Wacław Krzeptowski wyciągał
górali z obozów jenieckich, z więzień, nawet z obozów koncentracyjnych
- w sumie dwustu, może trzystu ludzi. Istniały też ponoć listy
uratowanych, złożone jeszcze przed ucieczką w góry u przedwojennego
działacza ludowego, pisarza i poety Stanisława Nędzy-Kubińca. Gdzie
dzisiaj są, jeśli w ogóle były - nie wiadomo. Nędza-Kubiniec nie żyje.
Jego najbliżsi o listach Krzeptowskiego w ogóle nie słyszeli.
Nic Cukrowi nie płaciłam
Na ludzką wdzięczność powoływał się również Józef Cukier, gdy w 1946
roku stanął przed sądem za działalność w Goralisches Komitee (po
ucieczce Krzeptowskiego był nawet jego przewodniczącym). Nie przyznał
się do kolaboracji: "do żadnej winy się nie pociągam. Przed wojną nie
znałem się ani z Wiederem, ani z Szatkowskim. Na propozycję stworzenia
spółki gospodarczej zgodziłem się, chcąc w ten sposób przyjść z pomocą
biednej ludności góralskiej".
W materiałach procesowych są i takie zeznania: "dzięki Cukrowi
uszedłem katordze". Albo: "siostra interweniowała w tej sprawie u
Krzeptowskiego, ale bez skutku. Gdy natomiast przedstawiłam swoją
prośbę Cukrowi, wyraził się, że będzie mnie bronił jak własną córkę.
Gestapo udowodniło, że rozdawałam ulotki. Na skutek interwencji i
prośby Józefa Cukra zostałam wypuszczona na wolność. Nic Cukrowi za to
nie płaciłam".
24 zakopiańskich Żydów zeznało: "Cukier w sprawie naszej jeździł do
Nowego Targu do starostwa zupełnie bezinteresownie. Sam na własną rękę
wystawił nam karty >G< i polecił kryć się po wsiach i w ten sposób
ocalił nas wszystkich od wywozu i śmierci".
Podczas procesu nazywano Józefa Cukra "arcykanalią, wykonawcą poleceń
Krzeptowskiego". Został skazany na 15 lat. Był najważniejszym z
osądzonych działaczy; inni uciekli, zmarli, siedzieli na Syberii lub
zostali zastrzeleni przez partyzantów z wyroków podziemnych
trybunałów.
Wiedera i Szatkowskiego skazano zaocznie na karę śmierci.
Wojtek twierdzi, że gdyby Wacek Krzeptowski doczekał procesu, mógłby
ocalić głowę: - Był człowiekiem o wielkich zdolnościach do
przepoczwarzania się: raz góral-Polak, raz góral-Germanin i
kolaborant. Co stało na przeszkodzie, by przemienił się jeszcze raz w
górala-przedwojennego wroga sanacji, obrońcę ludu?
Wojtek może mieć rację. W zapiskach "Ognia", ostatniego harnasia
Podhala, są notatki o ludziach, którzy z przekonania brali góralskie
kenkarty i donosili Niemcom, a po wkroczeniu Rosjan z przekonania
donosili UB. Być może, wieszając Krzeptowskiego, akowcy chcieli
zapobiec jego kolejnemu przepoczwarzeniu się, tym razem w sowieckiego
agenta.
Ale od czasu do czasu na góralskich posiadach można był usłyszeć
gadki, że Wacek zawisł na strzelistym smreku, bo mógł komuś po wojnie
coś powiedzieć, albo - bo miał majątek.
- Pośpieszyli się partyzanci, pośpieszyli - mówi Józef Krzeptowski-
Jasinek. - Wacek coś wiedział, ale co? Może o spotkaniu Himmlera z
Ruskimi, może o posiadach gestapo i NKWD na Gubałówce? Taka wiedza
była bardzo niebezpieczna.
Co jest najważniejsze
Nie wiadomo, jak Zofia i Wojtek poradziliby sobie z rodzinnym
dziedzictwem, gdyby nie Maria Szatkowska, żona Henryka. Na obrazie
babcia (dla Wojtka) lub mama (dla Zofii) Maria siedzi oparta o kopkę
siana, okutana w góralską chustę. Patrzy przed siebie, mruży oczy i ma
takie drobne ręce. Zofia i Wojtek dziwią się, jak wiele tymi rękami
mogła zrobić.
- Chyba nigdy nie spotkałem człowieka z takim charakterem - mówi
Wojtek - który tak doskonale wiedział, co jest dobre, a co złe.
Maria uciekła z rodzinnego domu, gdy miała kilkanaście lat; nie mogła
znieść ojcowego picia. Do szkoły prawie nie chodziła, bo zimą trzeba
było mieć buty, a z siedzenia w klasie nie dało się wyżyć. Gdy poznała
przyszłego męża, miała już dom wybudowany własnymi rękami; sama
przynosiła żwir z potoku w Małym Źlebku. Na Krzeptówkach, niemal rzut
kamieniem od miejsca, gdzie po latach powieszono Wacka.
Zofia wspomina, że byli zgodnym małżeństwem. Maria musiała kochać
Henryka - zresztą to ona nakłoniła męża, żeby uciekał z Zakopanego,
nim z Podhala odejdą Niemcy. Sama z dziećmi wolała zostać w górach.
- Myślę, że ojca musiało to bardzo zaboleć - opowiada Zofia. - Ale
pewnie jeszcze bardziej zabolała go wcześniejsza decyzja mamy. Ojciec
nie był góralem, podpisał volkslistę, i namawiał mamę, góralkę z
dziada pradziada, by wzięła góralskie papiery. Odmówiła, odebrała
polską kenkartę. Czuła, że rani ojca, ale doskonale wiedziała, co jest
naj, naj, najważniejsze, ważniejsze od małżeńskiej lojalności.
Po wojnie sama prowadziła gospodarstwo, tkała do Cepelii, sprzątała w
domach wczasowych, wynajmowała pokoje turystom. Za namową letników
założyła pensjonat dla dzieci, najlepszy na Krzeptówkach. Z biblioteki
Henryka Szatkowskiego zostały gołe półki. Sprzedał książki, kiedy
wyjeżdżał za granicę.
- Nawet w 1945 roku otaczał moją mamę powszechny szacunek, choć wtedy
mogło być bardzo różnie, łatwo było odegrać się za postawę ojca -
wspomina Zofia. - Raz jeden ktoś przyszedł z pretensjami, że ojciec
posłał do Oświęcimia Bronisława Czecha, przedwojennego sportowca i
tatrzańskiego kuriera, ale potem odwołał oskarżenia i przeprosił.
Ludzie lubili mamę, może za to, że zawsze wiedziała, kiedy i komu
należy pomóc. Kolaboracja ojca nie była dla mnie tragedią, bo
opierałam się na mamie, z niej czerpałam siłę, ufałam jej filozofii:
rzetelności, prawości, dobroci. I nikt nigdy nie próbował mi dokuczać.
Maria zeznawała w procesie Goralenvolk. Nie zgadzała się z zaocznym
wyrokiem śmierci wydanym na męża. Raz, może dwa razy powiedziała
Zofii: - Poglądy twojego ojca to jego poglądy. Ideologia ideologią, a
czyny - czynami. Nie robił dobrze, ale nie był zbrodniarzem.
Kilkakrotnie do Zofii docierały strzępki zdań o ojcu. Czasem słowo
rzuciła ciotka, matka, wujowie; jeden ukrywał się osiem lat przed UB,
bo w czasie wojny, u boku Józka Krzeptowskiego, poszedł na Węgry. Lecz
generalnie w domu Szatkowskich nikt nie mówił o Henryku.
Po co mówić o wstydzie?
Kończąc proces Goralenvolk, prokurator powiedział: "Podhale było, jest
i będzie zawsze polskie". Włodzimierz Wnuk, którego Wacek Krzeptowski
dwukrotnie, jako kuzyna, wyciągał z niemieckich obozów
koncentracyjnych, u progu lat 60. pisał, że proces "wykazał niezbicie,
że ogół ludności góralskiej zachował w czasie okupacji postawę
patriotyczną i że nie można go winić za czyny garstki kolaborantów".
W Zakopanem usadowiła się władza ludowa. Uznała, że nie warto
rozdrapywać świeżych ran. W końcu obok marginesu kolaborantów byli na
Podhalu prawdziwi bohaterowie: konspiratorzy z Konfederacji
Tatrzańskiej, żołnierze podziemia, przewodnicy tatrzańscy, którzy
znosili z gór rannych partyzantów radzieckich, ponad dwudziestu
kurierów. A dla górali bohaterami byli również wyklęci przez
komunistów partyzanci "Ognia". Po co więc pamiętać o zdradzie? Wstyd?
- po co mówić o wstydzie. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej, lud nie
może być winien, zwłaszcza gdy nowe państwo miało być ludowe. Lepiej
zwalić winę na obcych. Albo zapomnieć, powtarzając jak mantrę, że
Polacy jako jedyni w Europie nigdy nie splamili się, nawet tak
nieudaną jak Goralenvolk, współpracą z Niemcami.
- Górale po wojnie nie rozpamiętywali kolaboracji - opowiada ksiądz
Andrzej. - Niemcy poszli, "Ogień" nadal bił się z komunistami, wszyscy
mówili o następnej wojnie. Inne rzeczy schodziły na dalszy plan. Aż
przyschły.
Bo tak naprawdę górale nie byli winni działalności Goralisches
Komitee. Ale zadra została, nieprzegadana, rozgrzeszona bez pokuty,
więc zamiast wyciągnąć, nawet pod narkozą bohaterstwa Konfederatów,
"Ognia" czy Józka Krzeptowskiego, wygodniej i lżej było ją otorbić.
Gdy Wojtek zabierał się do pisania o Goralenvolk, chodził po ludziach,
którzy w PRL głosili publicznie, że Szatkowski jeszcze przed wojną
sprzedał się gestapo. - Mówiliśmy tak, bo takie były czasy, tego od
nas chciano - odpowiadali.
Wertował archiwa, szukał dowodów, że dziadek donosił do gestapo.
Niczego takiego nie znalazł. - Po cichu na Podhalu myśli się - mówi
Wojtek - że winni Goralenvolk nie są w ogóle górale, lecz obcy:
inteligenci, cepry, przybysze. Dziadek był inteligentniejszy niż Wacek
Krzeptowski, można mu przypisać rolę inspirującą. Ale inteligentami
byli Andrzej i Stefan Krzeptowscy; zresztą to na kuzyna Andrzeja Wacek
próbował zwalać swoją winę. Wacek nie musiał być kolaborantem, ale z
własnej woli stał się niemiecką marionetką.
Wszystko się plącze
Co z Goralenvolk robić - nie bardzo wiadomo. Wojtek uważa, że na
Podhalu nie ma woli uderzenia się we własne piersi. Bo jak się
uderzyć, skoro pojawiają się opinie, że to nie było takie złe. I że
wszystko się plącze: w historii, w rodzinnych koligacjach, w
konfliktach sąsiedzkich, w zawiściach między rodami, w walkach o
miedzę.
- Kiedyś w Chicago krewny zarzucił mi, że jako Krzeptowski odpowiadam
za Wacka - opowiada Józef Krzeptowski-Jasinek. - Gdybyś się nie
nazywał Złoza - odpowiedziałem - i nie był ciotecznym bratem mojej
babki Długopolskiej, byłbym was, krzestny ojce, w kufę zaciął.
Ludzie dobrze odebrali moją raptowność, ale wśród chicagowskiej
diaspory Podhalan bywało, że po kilku głębszych ludzie bili się o
Wacka. Jedni mówili, że podlec, drudzy - że bywali gorsi.
- Gdy w 1993 roku organizowaliśmy sesję naukową "Regionalizmy -
regiony - Podhale" - wspomina Jerzy M. Roszkowski - niektórzy
działacze Związku Podhalan i władze Zakopanego naciskały, żeby z
programu usunąć referat o Goralenvolk, bo nikomu nie jest to
potrzebne.
- Ani w moim domu, ani na Podhalu nie mówiło się o Goralenvolk -
opowiada Zofia. - Zawsze zasłaniano się pytaniem: po co? Ja sama się
za nim chowam.
Ksiądz Andrzej, góral z dziada pradziada, powiada: - Jest wstyd za ten
Goralenvolk. Góralska głupota nierzadko daje znać o sobie, także dziś,
gdy w Witowie trzystu chłopa wita Leppera i daje mu ciupagę na
pamiątkę. Trzeba im przypominać historię Wacusia Krzeptowskiego z
przestrogą: górole, myślijcie troske.
Ścięte świerki
Wacław Krzeptowski wisiał na smreku noc i dzień; dopiero 21 stycznia
wieczorem odcięła go siostra. Gdzie jest pochowany - nie wiadomo.
Jedni utrzymują, że w Zakopanem, inni - że w Kościelisku.
Jego syn został w górach. Nikt nie wypominał mu ojca, nikt go nie
oskarżał. Ale też chyba nigdy z nikim nie mówił o ojcu; zamknięty w
sobie, schorowany. Zofia i Wojtek Szat-kowscy są przekonani, że - choć
minęło tyle lat - cierpi za nie swoje winy.
Świerki, na których powieszono księcia górali, ścięto. Tam, gdzie
rosły, niebawem będzie pensjonat.
Henryk Szatkowski po ucieczce nie dał rodzinie znaku życia. Wojtek
mówi, że dziadek obiecał to babci. Choć mógł kilka razy. - Gdy moja
mama zajęła trzecie miejsce w alpejskiej próbie przedolimpijskiej w
1963 roku, pisały o tym wszystkie sportowe gazety w Europie, taka to
była sensacja - opowiada. - Dziadek na pewno to czytał. Nie odezwał
się.
- Dochodziły mnie wiadomości, że ojciec jest w Austrii; ktoś
przysięgał, że widział tam jego książkę o Goralenvolk - opowiada
Zofia. - Ktoś inny mówił, że zobaczył ojca w Anglii. Albo że trafił do
Włoch i tam, jako zakonnik, zmarł; podobno jest pochowany gdzieś w
Rzymie. Byłam w Rzymie, szukałam śladów po ojcu z pomocą polskich
księży. Nic nie znalazłam. A chciałabym tylko odnaleźć jego grób i
pomodlić się.
Co się działo z Witalisem Wiederem - nie wiadomo. Nie wiadomo nawet,
jak wyglądał. Na jedynym zdjęciu, jakie się zachowało, stoi odwrócony
do obiektywu plecami; uwagę zwraca potężny, byczy kark.
W sprawie zwolnienia Józefa Cukra napisało do prezydenta Bolesława
Bieruta ponad stu Podhalan. List nie doczekał się odzewu.
Andrzej Krzeptowski, jeszcze przed procesem Goralisches Komitee, zmarł
w krakowskim więzieniu; podobno zażył truciznę i nie udało się go
odratować.
Stefan Krzeptowski, aresztowany po wojnie przez NKWD, zginął w
sowieckim łagrze. Zmarł na rękach Józefa Krzeptowskiego, zesłanego na
Syberię za to, że prawie 60 razy przeszedł przez Tatry jako kurier AK,
żeby - tak opowiadał - ludzie za nazwisko nie pluli mu w twarz.
Hitlerowski gazda
Tęgawy, łysawy, twarz dość pełna, z ryżawą szczeciną - relacjonował po 60 latach dziennikarce Teresie Kuczyńskiej uczestnik nocnego spotkania, żołnierz AK Tadeusz Studziński. Ubrany w słowacki mundur bez odznaczeń. Gdy przyglądałem mu się, podbiegł do progu, uścisnął mi rękę obiema swoimi i rzekł pierwszy: - Czołem, panie poruczniku. Czekałem właśnie na Rudka Samardaka, to mój przyjaciel, jest teraz przewodnikiem rosyjskich partyzantów. Od jesieni razem żeśmy się ukrywali przed Niemcami. (…) Tuż za progiem chałupy Wacław Krzeptowski spytał cicho: - Chyba nie będziecie ze mną robić takich tam różnych badań, co? Ludzie źle o mnie mówią, ale to nieprawda. (…) Słuchając go, zastanawiałem się, gdzie go powiesić. (…) Po wschodniej stronie szosy rosły trzy smreki. Krzeptowski ukląkł i zapłakał. Kiedy partyzant zakładał mu powróz na szyję, prosił go: - Kulę mi dajcie. - Kula to śmierć honorowa, zdrajcy na nią nie zasługują - rzekłem.
Skazańcowi pozwolono jeszcze spisać testament, w którym wszystko przekazywał oddziałowi partyzanckiemu, i mniej więcej na godzinę przed północą zawisnął na strzelistym tatrzańskim smreku.
Moi drodzy przyjaciele
Kim był człowiek zamordowany przez "swoich"? Cofnijmy się do listopada 1939 roku, do pierwszego dnia urzędowania na Wawelu gubernatora Hansa Franka. Hitlerowski namiestnik nie zdążył jeszcze zapoznać się z królewskimi wnętrzami, gdy otrzymał telefon od podwładnych z Zakopanego z informacją, że zmierza do niego delegacja tamtejszych górali. Wkrótce potem na wzorzystym kobiercu w jednej z reprezentacyjnych komnat stanęła przed nim grupa pięciu osób: dwie kobiety w ludowych strojach i trzech mężczyzn w cyfrowanych portkach, tradycyjnych pelerynach i góralskich kapeluszach. Wśród nich Wacław Krzeptowski, szanowany na Podhalu syn sławnego rodu, ludowiec, patriota (przed wojną w czasie przewrotu majowego zorganizował ucieczkę z kraju Wincentego Witosa w czasie procesu brzeskiego, a po górach oprowadzał samego prezydenta Mościckiego). Obok stoi Henryk Szatkowski prawnik z Zakopanego.
Frank na czele licznej świty, zaczyna od życzliwego: Meine liebe Kameraden. W odpowiedzi otrzymuje bochen podhalańskiego chleba, sól i pozłacaną ciupagę.
- Dwadzieścia lat jęczeliśmy pod polskim panowaniem, a teraz wracamy pod skrzydła wielkiego narodu niemieckiego - zaczyna pompatycznie Krzeptowski. Raz po raz błyska flesz niemieckiego fotografa. Na twarzach obu stron spotkania malują się przyjacielskie uśmiechy. Pierwsze lody zostają przełamane.
W tydzień później namiestnik z Wawelu przybywa do Zakopanego, uroczyście witany przez bramę triumfalną ze smreków i czapkujących "goralische Kameraden". W karczmie Pod Góralem, gdzie degustuje tutejsze piwo, na ścianie obok Matki Boskiej wisi już portret Fűhrera. Na efekty obu wizyt nie trzeba było długo czekać. Jeszcze w tym samym miesiącu w miejsce Związku Górali powstaje Goralenferein, a na czele Goralenvolku (ludu góralskiego) staje Krzeptowski, którego wkrótce Niemcy ochrzczą mianem Goralenfurst (góralski książę).
Jak do wszystkich nazistowskich przedsięwzięć, także do Goralenferein szybko dorobiono sposobną ideologię. Jak pisał w wydanej nakładem Wehrmachtu książce Das wahre Gesicht Polens (Prawdziwa twarz Polski) Walther Blachetty, wyżyny karpackie zamieszkują górale, dzielny bohaterski naród, pogardliwie spoglądający na Polaków z nizin. Oczywiście ich korzenie wywodzą się z prawieków, kiedy to przywędrowali tu Ostrogoci. Jakby na zawołanie pojawia się motyw łamanego krzyża (hakenkreuz) tradycyjnie rzezanego na powałach podhalańskich domów, łudząco podobnego do hitlerowskiej swastyki.
Ciekawe, że to, co łatwo udało się Niemcom na Podhalu, nie przeszło na Kaszubach, przez wieki dużo bardziej wymieszanych z żywiołem niemieckim. Zamiast kolaboranckich ugrupowań powstawały tam podziemne organizacje niepodległościowe, takie jak słynny "Gryf Pomorski". Jeśli zaś Kaszubi trafiali do Wehrmachtu, to w większości pod przymusem i pod wpływem zastraszania, jak to było w wypadku osławionego już dziadka Donalda Tuska.
Wróćmy do Zakopanego. Góralski książę ma się coraz lepiej i jest nie tylko potężną figurą, ale i beneficjentem w całej tej sytuacji. Niemcy pozwalają mu prowadzić intratną hurtownię papierosów. Zarabia też na zażywających w Zakopanem wywczasów żołnierzach Wehrmachtu (w 1940 roku gościł tam nawet sam Himmler). Jednocześnie prowadzi gorączkową agitację na rzecz swojej organizacji. By skłonić kamratów do kolaboracji, kusi ich przywilejami, możliwością uniknięcia służby wojskowej, wywózki na roboty przymusowe i do obozów zagłady, a nawet zasiłkami i lepszymi przydziałami żywności.
I tutaj zaczyna się dwoistość w konterfekcie góralskiego księcia. Jedni, mijając go, odwracają głowę i złorzeczą przez zaciśnięte zęby, inni jeszcze długo po wojnie będą wspominać jego zasługi. Józef Krzeptowski, słynny kurier AK, gdy po czterech latach wrócił z łagru, udał się z przyjacielem na cmentarz, na którym leżał "Wacek" i zmówił za niego "Wieczny odpoczynek". - Ten człowiek dwukrotnie uratował mi życie - miał powiedzieć.
Esesmani spod Giewontu
W 1942 roku u stóp Niemców leżała Francja, Wielka Brytania nie była już "wielka", a Skandynawia była podbita lub zależna od Hitlera; Wehrmacht posuwał się żwawo przez bezkresne równiny Związku Radzieckiego. Mało kto z bywalców karczmy Pod Góralem miał wątpliwości co do tego, że Hitler zwycięży. Działał już stworzony przez kolaborantów Goralen Komitee (Komitet Góralski), który dawał Krzeptowskiemu, Szatkowskiemu i pozostałym złudzenie uczestniczenia w lokalnym samorządzie pod egidą najsilniejszego państwa świata - III Rzeszy. Prawdziwy lokalny samorządca urzędujący na Wawelu Hans Frank domagał się jednak lennej zapłaty za swoją hojność.
- Z nowym rokiem ma powstać góralska dywizja SS! - brzmiała jego dyrektywa. Niemcy liczyli na 10 000 żołnierzy spod Tatr, jednak na ochotnika zgłosiło się zaledwie 300 górali - nie więcej, niż liczy jedna podhalańska wioska. Aby szybciej zamienili zdobione muszelkami kapelusze z piórkiem na stalowe hełmy w kolorze feldgrau, obiecano im wysoki żołd, przywileje, a przede wszystkim to, że ani oni, ani ich synowie nie trafią na przymusowe roboty lub do obozu zagłady. Obietnice sowicie podlewano gorzałką i okraszano dobrym jadłem. Koniec końców około 200 "goralmanów" wsiadło do specjalnie podstawionego pociągu, który miał ich zawieźć do obozu szkoleniowego w trawnikach (woj. lubelskie). Jednak w miarę jak pociąg zbliżał się do celu, liczba pasażerów malała. Trzeźwiejący niedoszli esesmani po prostu wysiadali w biegu. Według innych źródeł cały "oddział" dotarł na miejsce, ale po awanturze z Ukraińcami poszedł w rozsypkę.
Tutaj znowu pojawia się barwna plama na czarno-białym portrecie góralskiego księcia Wacka Krzeptowskiego. Jak twierdzi Stanisław Karpiel, za obietnicę zwerbowania tatrzańskich esesmanów goralenfurst miał wyciągnąć z niewoli 60 polskich jeńców.
W tym samym czasie, gdy Goralen Komitee usiłował werbować ziomków do SS, na Podhalu działało już niepodległościowe podziemie, m.in. Augustyn Suski, który założył w Nowym Targu Konfederację Tatrzańską (tajną organizację niepodległościową), którejczłonkowie, zdradzeni przez konfidentów, zginęli później w Oświęcimiu. Działali też partyzanci Armii Krajowej pod dowództwem Józefa Kurasia (ps. "Ogień") i wiele innych oddziałów.
Koniec góralskiego księcia
Nadszedł rok 1943, a wraz z nim sromotna klęska Niemców pod Stalingradem. Potem było już tylko gorzej. Krzeptowski słuchał radia w swojej chałupie i zaczynał rozumieć, co się dookoła dzieje.
- Ruskie coraz mocniej prą na Zachód - dedukował. - Niemiaszki mnie nie kochają za ten wygłup z SS. Pewnie będą mnie chcieli wsadzić do kozy albo i usiec. Tsa iść w góry!
Jak pomyślał, tak zrobił: latem 1944 roku wpadł jak po ogień do biura Goralen Komitee, opróżnił kasę, zniszczył papiery i wyruszył na słowacką stronę. Tam miał dołączyć do radzieckich dywersantów i Słowaków, którzy właśnie toczyli powstańczy bój z Niemcami. Jego koledzy z Komitetu Góralskiego - Szatkowski (notabene agent Abwehry), Wiader i inni - także zniknęli z Zakopanego.
Gdy powstanie słowackie upadło, a Armia Czerwona, błyskawicznie zdobywając Małopolskę, podchodziła pod Kraków, na Wawelu nie było już gubernatora Franka ani jego esesmanów.
- Trzeba znaleźć jakieś wyjście z tej matni - dumał Wacek Krzeptowski i wymyślił, że jedynym wyjściem będzie powrót do Kościeliska. To okazało się jednak dla niego tragiczne. Tam właśnie pod trzema smrekami w mroźną styczniową noc znaleźli go górale... z AK.
Na Podhalu, miał jednak miejsce incydent, o którym warto przypomnieć przy omawianiu spraw góralskich Podhala. Z inicjatywy volksdeutschów: dra Henryka Szatkowskiego, wysokiego urzędnika w Ministerstwie Komunikacji, orędownika budowy kolejki na Kasprowy Wierch, zakopiańskiego działacza sportowego i turystycznego, Witalisa Wiedera (reichsdeutsch), kapitana rezerwy WP, Wacława Krzeptowskiego, przedwojennego prezesa Stronnictwa Ludowego w Nowym Targu i Józefa Cukra, prezesa Związku Górali, powstała myśl powołania na Podhalu państwa góralskiego, współpracującego z Niemcami - Goralenvolk. Akcja ta spotkała się z poparciem i zachętą Niemców dążących do rozbicia jedności narodowej Polaków, m. in. przez wyodrębnienie narodowości góralskiej, której pochodzenie - jak dowodził Krzeptowski - miało być germańskie, a zatem bliższe Niemcom niż Polakom. W listopadzie 1939 r. Wacław Krzeptowski i Józef Cukier udali się na Wawel gdzie złożyli wizytę gubernatorowi GG Hansowi Frankowi. Kilka dni później Hans Frank rewizytował "przywódców góralskich" w Zakopanem. Po wizycie Hansa Franka w Zakopanem aktywiści Goralenvolku reaktywowali zawieszoną działalność Związku Górali. Spis ludności powiatu nowotarskiego z 1940 roku wykazał, że tylko 18% ludności objętego akcją terenu, zadeklarowało się jako "górale". Tylko w Zakopanem, Kościelisku, Nowym Targu i Szczawnicy, odsetek ten był większy. W 1942 roku powstał Komitet Góralski, na czele z Wacławem Krzeptowskim, który to Komitet miał być namiastką przyszłego rządu "państwa góralskiego".
Akcja góralska załamała się z końcem 1943 roku. Pod wpływem tamtejszego ruchu oporu, Krzeptowski porzucił Komitet i ofiarowaną mu przez Niemców trafikę i uciekł w góry. Wieder i Szatkowski uciekli z Niemcami w 1945 roku.
W grudniu 1944 roku przybył na Podhale oddział partyzancki AK dowodzony przez ppor. Studzińskiego "Kurzawy" w celu wykonania wyroku na przywódcy "Goralenvolku" - Wacławie Krzeptowskim. Zakopiańska placówka AK zlokalizowała dom na Krzeptówkach, w którym ukrywał się były Goralenfürer, po opuszczeniu szałasu na Stołach.
20 stycznia 1945 roku chłopcy "Kurzawy" wyciągnęli go z kryjówki i powiesili, przy drodze, na konarze drzewa stojącego na jego parceli.
Osobny i mało znany rozdział w dziejach góralszczyzny stanowią losy górali czadeckich. Kto był bardziej dociekliwym i uważnym uczestnikiem tegorocznego Festiwalu Górali Polskich, ten zauważył, że w amfiteatrze pod Grojcem występował zespół "Dolina Nowego Sołońca" ze Złotnika koło Żar na Dolnym Śląsku, a po estradzie paradował kierownik tego zespołu Wiktor Bryjak, którego fotografię zamieściłem w części pierwszej artykułu "Góralszczyzna". Skąd górale na Dolnym Śląsku? Opowiem w wielkim skrócie. Bardziej dociekliwych odsyłam do artykułu Romana Chowańca w XIX numerze "Karty Groni". W XVI wieku z powodu prześladowań ekonomicznych i religijnych, ludność Śląska Cieszyńskiego nie poddająca się reformacji oraz chłopi pańszczyźniani z Żywieckiego udawali się na rubieże państwa polskiego - dawnego Śląska Cieszyńskiego, które graniczyło z Węgrami. 400 lat temu na teren dzisiejszego powiatu Czadca, w dolinie Kisucy w Słowacji, napływali górale - osadnicy z Cieszyńskiego i Żywieckiego. Około roku 1800, w 13 gminach okręgu czadeckiego zamieszkiwało około 40 000 górali polskich.
W XIX wieku na skutek głodu, biedy, waśni etnicznych i innych klęsk górale czadeccy zaczęli emigrować na wschód Karpat do Bukowiny Rumuńskiej (stolica Czerniowce), intensywnie kolonizowanej przez cesarzy austriackich, przez element nie tylko polski. Wszyscy otrzymywali wolność - co było magnesem przyciągającym coraz to nowych osadników. Z historii wiemy, że znalazł tu także schronienie przywódca rebelii chłopskiej z roku 1846 Jakub Szela. Polscy górale czadeccy zajmowali tam zwarte obszary i zakładali całe wsie polskie. Między innymi powstała wieś Nowe Sołońce, Plesza, Pojana i inne. Przez cały prawie wiek XIX z okręgu czadeckiego na Bukowinę napływali nowi osadnicy. W okresie międzywojennym Polonia Rumuńska liczyła 80 000 osób. Pod względem narodowościowym i kulturowym izolowali się od Słowaków, Węgrów, Niemców, Rumunów i innych.
Aż do II wojny światowej zachowali oni język, gwarę, folklor, zwyczaje i obyczaje również rodem z żywieckiego. Po II wojnie światowej część Bukowiny znalazła się w ZSRR, część w Rumunii. Prawa narodowościowe nie były tam respektowane. Los dla emigracji polskiej nie był tu łaskawy. Dlatego gdy nadarzyła się okazja wyjazdu, w latach 1945 - 46, część byłych emigrantów polskich z Bukowiny postanowiła wrócić do stron ojczystych. Ale los spłatał im kolejnego figla, zamiast w czadeckie, cieszyńskie czy żywieckie znaleźli się na Ziemiach Odzyskanych w rejonie Żar, Żagania, Nowej Soli, Dzierżoniowa i innych, gdzie nie mając innego wyboru, osiedlili się w zwartych grupach. Kontynuują oni tradycje regionalne i folklor swoich ojców, dziadów i pradziadów. Od kilkunastu już lat zespoły folklorystyczne górali czadeckich zapraszane są do udziału w Festiwalu Górali Polskich, Tygodnia Kultury Beskidzkiej. Osiągają sukcesy i kwalifikują się do Festiwalu Ziem Górskich w Zakopanem.
W górach Beskidu Niskiego, od zachodnich krańców Bieszczad po rzekę Poprad w sądeckim mieszkali Łemkowie. Górale łemkowscy korzeniami tkwią w osadnictwie wołoskim wieku XIV. Na słabe na tym obszarze osadnictwo polskie, rozwijające się głównie w dolinach rzecznych oraz grupy pasterskie wołoskie w XV i XVI wieku napłynęła fala osadnictwa ruskiego, wyznania grecko-katolickiego i prawosławnego posługująca się językiem ukraińskim z licznymi cechami własnymi.
W roku 1918, gdy ogłoszono powstanie Samodzielnej Republiki Ukraińskiej, w jej skład weszła także Łemkowszczyzna. W okresie międzywojennym, gdy cerkiew grecko- katolicka zaczęła propagować idee ukraińskie rząd polski i władze kościoła rzymsko-katolickiego starały się złagodzić panujące nastroje proukraińskie m. in. poprzez wprowadzenie do szkół języka łemkowskiego, książek i prasy łemkowskiej.
W czasie II wojny światowej Ukraińcy poszli na współpracę z Niemcami, licząc na ich zwycięstwo i powstanie własnego państwa ukraińskiego. Niemcy uważali ich jako sprzymierzeńców. Tak też traktowali Łemków. Dla podkreślenia odrębności tych ostatnich od Polaków powołali do życia "Lemkover Genossenschatswerband" - Związek Łemków. Gdy zadeklarowali się jako Ukraińcy, zwalniano ich z kontyngentów, nie wywożono na roboty przymusowe i zwalniano z obozów jenieckich. Część Łemków walczyła też w polskim i radzieckim ruchu oporu.
Pod koniec wojny Łemkowszczyzna znalazła się w polu działania Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Zbrojny ruch ukraiński popierali nacjonalistycznie nastawieni księża grecko-katoliccy. W obliczu przeciągających się walk i działalności terrorystycznej, po zamordowaniu gen. Karola Świerczewskiego w marcu 1947 roku, strona polska podjęła akcję pod kryptonimem "Wisła", której celem było całkowite zlikwidowanie UPA. Ówczesne władze polskie potraktowały Łemków w całości jako banderowców, bandytów, wrogów ustroju i władzy ludowej. Zmusiły ich do wyjazdu i rozproszenia się po Ziemiach Odzyskanych. Takie działania wpłynęły na to, że spora część Łemków poczuła silniejsze związki z narodem ukraińskim. Była to trzecia z kolei akcja przesiedleńcza na tym terenie: pierwsza miała miejsce w 1940 roku i wynikała z porozumienia Niemiec i Związku Radzieckiego, druga w latach 1944 - 46 na podstawie umowy Polski z Ukraińską SRR o wzajemnej wymianie ludności.
Na terenach opuszczonych przez Łemków próbowano osiedlać repatriantów ze Związku Radzieckiego. Nowe osadnictwo rozwijało się jednak bardzo opornie. Po roku 1956 Łemkowie uzyskali możliwość powrotu na ziemie ojczyste i obejmowania gospodarstw dotąd nie zajętych przez osadników polskich. Wielu Łemków skorzystało wówczas z możliwości powrotu, wielu pozostaje nadal w województwach zachodnich.
Dzieje polityczne, kulturę materialną i duchową Łemków, z punktu widzenia etnograficznego, badał i opisał zmarły niedawno Roman Reinfuss. Z badań tych wynika, że była to grupa etniczna uboga, zajmująca się rolnictwem, pasterstwem, pracą w lesie, produkująca wyroby z drewna, lnu i wełny. Strój Łemków jest znacznie uboższy od stroju górali podhalańskich i cieszyńskich. Nie wytworzyli oni też tak bogatej jak inni górale kultury w postaci pieśni i tańca. Na uwagę zasługują budzące podziw piękne drewniane cerkwie, często zabite deskami z powodu braku wiernych lub przerobione na świątynie katolickie.
W ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia, Łemkowie zamieszkujący swoje strony rodzinne, jak również ci rozrzuceni po całej Polsce i poza jej granicami, zaczynają się organizować i sięgać do korzeni. Wyrazem tego był m.in. zorganizowany w sierpniu br. w Mokrem koło Sanoka festiwal folkloru łemkowskiego, gdzie prezentowały swój dorobek liczne zespoły łemkowskie.
Na wschód od Łemków, już poza granicami naszego państwa mieszkali Bojkowie i Hucułowie. O tych ostatnich wiemy sporo choćby z popularnej pieśni biesiadnej "Czerwony pas". Bo Hucuł nosił szeroki czerwony pas i topór co błyszczał z dala, a zamieszkiwali tereny nad szumiącym Prutem i Czeremoszem. Stolicą Huculszczyzny była Kołomyja. W okresie międzywojennym były to ulubione tereny dla organizowania obozów letnich przez żywieckich harcerzy. Komendant takiego obozu z roku 1937 w miejscowości Jaremcze, Zdzisław Kabała tak opisuje tamte strony: Jaremcze położone w cudnej dolinie Prutu o dobrych warunkach klimatycznych. Letniska wybitnie żydowskie. Jeżeli chodzi o turystykę to pasmo Czarnohory dostarcza niezapomnianych emocji. W Jaremczu znajduje się słynny wiadukt kolejowy na Prucie. Trafiliśmy na wystawę łowiecką i wyrobów huculskich. Oglądamy Kamień Dobosza rozbójnika na miarę tatrzańskiego Janosika. Kamień olbrzymi miał sam przynieść. Obok wybito tunel kolejowy. Prut posiada dwa małe wodospady. Huculi barwnie ubrani w swych nieodstępnych kożuszkach w szerokich pasach sprzedają wyroby z drewna, wyszywanki i wyroby artystyczne ale drogie. Trzeba się targować. Ludność przychylnie nastawiona do harcerzy. Ogniska mają powodzenie u letników.
[...] Szliśmy cały czas cudnym przełomem rzeki, co za bogactwo widoków, malowniczość dzikich ustroni pierwoboru niezgłębionego. Wokół dzikość pierwotna bierze za włóczęgowskie serce, ryje głęboki niezatarty ślad. Wesołe strumyki płyną gwarliwie wśród skał i lasów. Patrzyłem na bujną florę, na kwiaty, pachnące zioła, na wiekowe drzewa powalone wichrami z Czarnohory i Hawerli. Czasem zawieruszył się w powietrzu olbrzymi jastrząb, pan tych połaci. Czasem przeleciał czarny kruk szybując ostro w kierunku "Martwej Góry" - Jawornika, nad kwiatem zaważył się czarny motyl, a wszystko zamykała błękitna kopuła niebios".