UWIERZYĆ W KOŚCIÓŁ K, INNE - RÓŻNOŚCI, Biblia


UWIERZYĆ W KOŚCIÓŁ K s.   E d w a r d   S t a n i e k

 

 

SPIS TREŚCI

 

CZĘŚĆ PIERWSZA
TAJEMNICA KOŚCIOŁA

 

 

CZĘŚĆ DRUGA
SAKRAMENTY

CHRZEST
Sakramentalna obecność Chrystusa; Znak ustanowiony przez Boga; Obrzędy chrztu świętego; Wyrzeczenie się świata; Wyznanie wiary; Godność dziecka Bożego; Wymowne znaki; Wspólnotowy wymiar chrztu; Obowiązki chrzestnych; Aktualne pytania; Rodzaje chrztu;

BIERZMOWANIE
Moc świadków; Żołnierz Chrystusa; Dary Ducha Świętego

EUCHARYSTIA
Eucharystia sercem Kościoła; Kościół żyje przy ołtarzu; Pieśń wdzięczności; Bogactwo Liturgii Słowa; Ludzkie dary w Bożych rękach; Własne miejsce przy Bożym Stole; Boże dary w rękach człowieka; Wspólnota modlitwy

SAKRAMENT POKUTY I POJEDNANIA
Spotkanie z Boskim Lekarzem; Rachunek sumienia; Żal za grzechy; Szczera spowiedź; Mocne postanowienie poprawy i wynagrodzenie; Sakrament nawrócenia;

KAPŁAŃSTWO
Kapłańska moc; Kapłan stróżem Bożego prawa; Odpowiedzialne powołanie

SAKRAMENT MAŁŻEŃSTWA
Małżeństwo i sakrament małżeństwa; Nierozerwalność małżeństwa sakramentalnego

SAKRAMENT NAMASZCZENIA CHORYCH
Cierpieć z Chrystusem

 

 

Gdyby dziś przeprowadzić weryfikację wiadomości religijnych na poziomie katechezy ze szkoły podstawowej wśród wszystkich ludzi ochrzczonych, wyniki byłyby zaskakująco bolesne dla odpowiedzialnych za przekaz religijnych wiadomości w naszym społeczeństwie. Sondaże w różnych grupach i środowiskach ujawniają brak podstawowych wiadomości z zakresu nauki wiary i moralności chrześcijańskiej. Twórcy tak zwanej odnowy katechetycznej ostatnich dziesiątków lat winni nie tylko zrobić dokładny rachunek sumienia i uznać swoją winę, ale jasno sprecyzować błędy, które popełnili, wzywając głośno wszystkich, by błędy te zostały natychmiast poprawione.

Katecheza prowadzona w Kościele jest jego chlubą lub kompromitacją. Katechezy św. Ireneusza, św. Grzegorza z Nyssy, św. Cyryla Jerozolimskiego, św. Augustyna, św. Ambrożego przyniosły Kościołowi sławę oraz wychowały przez wieki wielu wspaniałych ludzi. Współczesna katecheza jest głównie odpowiedzialna za anemię życia religijnego i za odejście rzesz wiernych, którzy przeszli przez wodę chrzcielną, już nie tylko od Kościoła, lecz od Chrystusa i od Boga.

Mówiąc o katechezie mam na uwadze nie tylko dzieci i młodzież, ale także ludzi dorosłych. Katecheza to proces permanentny, od którego zależy doskonalenie wiary każdego człowieka, kapłana również. Duszpasterz, czy chce czy nie, jest zawsze i wszędzie katechetą. Nieustannie musi pouczać, prostować błędne poglądy, odpierać zarzuty wysuwane przeciw wierze i moralności.

Kazania katechizmowe to jedynie wycinek pracy katechetycznej. Zapotrzebowanie na nie jest tak wielkie, jak zapotrzebowanie na transfuzję krwi chorego na anemię. Im wcześniej i lepiej duszpasterze przeprowadzą katechezę na ambonie, tym większe będą szanse na uratowanie w ludziach wiary w Boga, Chrystusa i Kościół.

Niniejszy tomik jest trzecim z kolei cyklem kazań katechizmowych. Dwa cykle zostały już opublikowane: W trosce o sumienie (Dekalog) i Sześć prawd wiary. W przygotowaniu do druku jest czwarty i ostatni cykl: Wady, cnoty i modlitwa.

Mówienie o Kościele w dobie ostrej krytyki instytucji religijnych nie jest łatwe, mimo że zainteresowanie tematem jest duże. Umiejętność żeglowania przy wysokiej fali pod wiatr wymaga dobrego przygotowania i dużej odwagi. Na szczęście wśród słuchaczy jest wielu życzliwie nastawionych do Kościoła i oni z wdzięcznością przyjmują każde słowo umacniające ich wiarę. Dla nich przekaz prawdy o Kościele i sakramentach jest szczególnie ważny.

Przekazane rozważania traktuję nie tyle jako wzorcowe, ile jako wezwanie do podjęcia katechezy na ambonie, i to katechezy o Kościele i sakramentach. Pierwsze bowiem pęknięcie w życiu chrześcijańskim dokonuje się na tym odcinku. Ludzie wierzą w Boga i w Chrystusa, a przestają wierzyć w Kościół i sakramenty. Opuszczanie w niedzielę Eucharystii jest znakiem, że ten odcinek fundamentu chrześcijańskiej wiary pęka. Stopniowo runie budowla.

Trzeba się przy tym liczyć z zagrożeniem ze strony sekt. W dużej mierze one propagują niechęć, a nawet wrogość do Kościoła. Same bowiem z reguły nie zajmują się nawracaniem pogan, lecz chcą przejąć w swe szeregi wierzących w Boga i w Chrystusa, a oderwanych od Kościoła. Te sekty przyciągają do siebie tych, którzy mają trudności w wierze w Kościół i sakramenty. Zagrożenie jest bardzo widoczne. Katecheza o Kościele staje się i z tego punktu widzenia niezwykle aktualna.

Ks. Edward Staniek

Kraków, 15.08.1994 r.

C Z Ę Ś Ć I : T A J E M N I C A KO Ś C I O Ł A

1. KOŚCIÓŁ WSPÓLNOTĄ

Kiedy mówimy o Kościele, mamy na uwadze najczęściej papieża, biskupa, proboszcza, katechetę, kancelarię parafialną lub kurię biskupią. Znakiem Kościoła jest dość często siostra zakonna czy brat w habicie. Dziecko po raz pierwszy spotyka się z Kościołem, kiedy przyprowadzą je do ołtarza, kiedy widzi księdza. I bywa, że to pierwsze spotkanie z Kościołem jest i ostatnim spotkaniem. Wielu sądzi, że Kościół to tylko instytucja. Tymczasem to, co widzimy, to zewnętrzny wymiar Kościoła, i to niepełny. To jest mniej więcej tak jak z orzechem. Wszystko, co wymieniłem, jest twardą skorupą orzecha, czasem tak twardą, że można sobie na niej zęby połamać. Tak jest z instytucją kościelną. Wielu ludzi przechodzi przez życie, nie docierając do wnętrza tego orzecha. A przecież orzech to nie tylko skorupa. Gdyby w niej nie było nic, to nadaje się na śmietnik. Gdyby w skorupie instytucji Kościoła nie było wartości, to nie należałoby się nią zajmować. Ta skorupa ma pewne zadania doczesne i z tego punktu widzenia jest ważna. Orzech musi mieć twardą skorupę, jeśli w środku ma dojrzewać ziarno. O jego wartości nie decyduje jednak twarda skorupa, ale jego wnętrze.

Czym jest Kościół? Zwięźle mówiąc, Kościół jest zorganizowaną przez Chrystusa wspólnotą ludzi wierzących, którzy chcą żyć wartościami duchowymi. Coś z tajemnicy Kościoła możemy spotkać w szczęśliwym rodzinnym domu. Kochająca się wspólnota domowa jest na ziemi pierwszym znakiem, który może pomóc w rozpoznaniu tajemnicy Kościoła.

Chcąc w wieku dojrzałym doświadczyć Kościoła jako rzeczywistości duchowej, trzeba spotkać się z człowiekiem o bogatym sercu, z człowiekiem, który promieniuje dobrocią, miłosierdziem, przebaczeniem i prawdziwą mądrością. Spotykając takie wielkie serce, chciałoby się do niego podłączyć swoje, by na zasadzie naczyń połączonych bogactwo tamtego przepłynęło do naszego serca. Bliższe spotkanie z takim człowiekiem prowadzi do odkrycia, że bogactwo jego serca nie jest jego, to bogactwo jest zaczerpnięte z innych serc, a te są połączone z Sercem Chrystusa.

Kościół zatem to sieć serc zjednoczonych na zasadzie naczyń połączonych. Z jednego najbogatszego Serca Jezusa, doskonałego Człowieka -- w którym dobroć, miłość, mądrość, przebaczenie mają stopień najwyższy, bo Boski -- przepływa to bogactwo do serc innych, którzy zechcieli się do niego podłączyć.

Jest rzeczą znamienną, że Kościół w sakramencie chrztu przyjmuje człowieka, czyli podłącza go do Serca Bożego, nadając mu równocześnie imię. Jest to znak, że w chrzcie dokonuje się połączenie nie tylko serca człowieczego z Sercem Chrystusa, ale i z sercem drugiego człowieka, a jest nim patron, który żyje w wieczności. Moje imię zawiera odniesienie do mego patrona. Jestem połączony z nim, a on ze mną. Dziwi zarzut, dlaczego papież tak dużo ludzi beatyfikuje i kanonizuje. Beatyfikacja i kanonizacja jest wskazaniem konkretnego człowieka o bogatym sercu. To jest najprostszy sposób objawienia tajemnicy Kościoła. Serce świętego zostało wypełnione bogactwem Serca Jezusa Chrystusa. Papież nam mówi, popatrz, na tej ziemi, w tym mieście wyrósł człowiek wielkiego serca, podejdź do niego i podłącz swoje serce. W świętym dotykamy tego, co w Kościele najważniejsze, tego, za czym tęskni nasze serce. Nie da się inaczej mówić o tajemnicy Kościoła, jak tylko przy pomocy obrazów. Chciałbym wyprowadzić was z myślenia czysto instytucjonalnego i ukazać, czym jest w rzeczywistości Kościół jako wspólnota ludzi poszukujących wartości ducha.

Dodam jeszcze jeden obraz. Kościół to spotkanie ludzi przy ognisku, ludzi zziębniętych, ludzi, którzy tęsknią za światłem i ciepłem. Tym ogniskiem jest sam Bóg. On jest światłością świata. Ludzie podchodzą i powoli rozgrzewają swoje ręce i serce. Przeżywając spotkanie przy tym ognisku, widzą radość tych, którzy do ogniska wcześniej dotarli. Jest to wielkie wydarzenie. To moment dostrzeżenia Kościoła.

Chciałbym, by nasze rozważania, które będą dotykać i bolesnych, i radosnych spraw, pomogły nam gromadzić się przy tym Bożym ognisku, pozwoliły ogrzać ręce, rozpalić serca, zaleczyć rany. Będziemy wspólnie prosić Boga, abyśmy weszli głębiej w tajemnicę Kościoła. To jest to, za czym tęskni każde ludzkie serce. Może nasze było wiele razy rozczarowane, może zwątpiło już w możliwość takiego spotkania, ale ta możliwość istnieje. Trzeba, abyśmy podeszli do ogniska i odkryli, czym jest światłość Boga i ciepło Chrystusowego Serca. Trzeba, abyśmy otwarli twardą skorupę orzecha i odkryli wartość i bogactwo, które się w nim kryje.

DUCH EWANGELICZNEJ WSPÓLNOTY

W naszej refleksji nad tajemnicą Kościoła, rozumianego jako wspólnota, we wstępnym rozważaniu posłużyłem się trzema obrazami: obrazem orzecha, który składa się z twardej łupiny i cennego środka, obrazem ogniska, przy którym gromadzą się ludzie szukający światła i ciepła, i obrazem naczyń połączonych, w które przepływa bogactwo Chrystusowego Serca.

Dziś chciałbym zatrzymać się nad pytaniem: jakie elementy decydują o tym, że człowiek może twórczo uczestniczyć we wspólnocie ewangelicznej? Teksty z Dziejów Apostolskich z rozdziału drugiego i czwartego oraz z Listów św. Pawła, które mówią o bogactwie ludzkich serc zgromadzonych w pierwszych wspólnotach ewangelicznych, są nam znane. Dokumentem mniej znanym, a wiele mówiącym o życiu pierwszych chrześcijan, jest pochodzące z początku II wieku Didache, czyli Nauka Dwunastu Apostołów.

Jakie według tego pisma są podstawowe warunki, które winno spełnić ludzkie serce, jeśli chce twórczo uczestniczyć w ewangelicznej wspólnocie? Pierwszym warunkiem jest troska o wrażliwość sumienia. Ponieważ wspólnota kościelna jest skoncentrowana wokół Boga, serca tej wspólnoty muszą być wrażliwe na Jego głos. Wiadomo, że sumienie jest podobne do aparatu odbiorczego. Bóg podaje skierowane do mnie słowo, ja mam je usłyszeć i do niego dostosować swoje życie. Ta troska o doskonalenie sumienia, o jego wrażliwość, pozwala tworzyć wspólnotę ludzi otwartych na słowo Boga, gotowych do wykonania Jego poleceń.

Autor Nauki Dwunastu Apostołów zwraca uwagę na dwie metody doskonalenia sumienia. Na troskę o coraz pełniejsze angażowanie się po stronie dobra i unikanie czynów złych oraz na troskę o spotkanie z człowiekiem wartościowym. Przestrzega natomiast przed niebezpieczeństwem zniszczenia sumienia w spotkaniu z człowiekiem, który świadomie i dobrowolnie wybrał grzech. Z punktu widzenia duszpasterskiego wiadomo, że największym zagrożeniem dla sumienia jest bliskie spotkanie z człowiekiem, który żyje w grzechu. Wrażliwość sumienia -- oto pierwszy element, który winien być uwzględniony w budowie wspólnoty ewangelicznej.

Drugi element to nastawienie na maksymalizm etyczny. Każdy chce zrobić tyle, na ile go stać. To jest sprężyna, która decyduje o rozwoju. Na ziemi nie ma równości, jeden dostał dwa talenty, inny otrzymał ich dziesięć, możliwości zatem każdego są różne. W świecie istnieje rywalizacja, zawsze ci ubożsi przegrywają. We wspólnocie ewangelicznej natomiast istnieje radość z osiągnięć każdego. Kto ma jeden talent, cieszy się z osiągnięć geniusza, a geniusz cieszy się nawet z niewielkich sukcesów tego, kto otrzymał tylko jeden talent. Jeśli pojawi się rywalizacja i ten ubogacony patrzy z góry na człowieka, który nie posiada tylu talentów co on, to wówczas więzy wspólnoty ewangelicznej ulegają zniszczeniu. Jeszcze gorzej się dzieje, jeśli bogaty w talenty, zamiast je rozwijać, marnuje w imię tego, że i tak jest lepszy od tych, którzy otrzymali mało.

Trzecim elementem decydującym o włączeniu serca w sposób twórczy we wspólnotę ewangeliczną jest umiejętność dziękczynienia. Od Boga otrzymuję i Bogu dziękuję, dostrzegając wartość Jego darów i Jego dobroć. Wdzięczność obejmuje zarówno dar, jak i Dawcę. Jest to ważny element decydujący o radości w ewangelicznej wspólnocie. Ci, którzy umieją dziękować, nie popadają w stany depresji i smutków dlatego, że dostrzegają, iż każdego dnia mają tysiące razy więcej powodów do dziękczynienia aniżeli do smucenia się. Jeżeli człowiek zatrzymuje się nad tym, czego mu brakuje, to łatwo wpada w narzekanie, w krytykanctwo i jego oczy przysłania mgła. Pesymista przestaje dostrzegać wielość darów otrzymywanych minuta po minucie. Dziękczynienie uodparnia na groźną chorobę narzekania i smutku.

Następnym elementem jest uczciwość w pracy. W ewangelicznej wspólnocie mogą uczestniczyć ludzie, którzy potrafią spotkać się przy uczciwej pracy. Już na początku chrześcijanie dostrzegli, iż można robić interes na Chrystusie, i przestrzegają przed takimi członkami wspólnoty ewangelicznej.

Jeszcze jeden element to szacunek dla tego, co święte. Niedziela jako dzień Pański, dzień pojednania z sobą, z braćmi i z Bogiem, dzień święty. Wtedy to było łatwe, ponieważ przenoszono na niedzielę szacunek dla dnia świętego z szabatu w religii żydowskiej. Duża część chrześcijan wywodziła się z tego środowiska, a dla Żydów szabat to rzeczywiście dzień święty. Podobnym religijnym szacunkiem otaczano codzienną modlitwę, czyli minuty spotkania z Bogiem.

Ostatni element. Ten, kto należy do wspólnoty ewangelicznej, musi żyć nadzieją. Zasada była mniej więcej taka: spodziewać się najgorszego, a mieć nadzieję na lepsze. Chrześcijanin nie mógł być zaskoczony nieszczęściem, wiedział, że wszystko, co go spotyka, jest przewidziane przez Boga i że nawet najtrudniejsza sytuacja może być sytuacją twórczą. Spodziewać się najgorszego, ale zawsze mieć nadzieję na lepsze. To jest ważny element, który przygotowywał chrześcijan do spotkania z trudnościami. Autor wyraźnie wzywał, by za każdą, nawet najtrudniejszą sytuację, dziękować Bogu, bo w niej chodzi o nasze dobro.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że są to wymagania bardzo wysokie. W rzeczywistości są to wymagania, które przy dobrej woli potrafi wypełnić każdy człowiek. Wystarczy iskra dobrej woli. Dobra wola decyduje o tym, że człowiek rezygnuje z narzekania i zaczyna dziękować. Dobra wola decyduje o tym, że chcę uczciwie pracować. Dobra wola decyduje o tym, że chcę doskonalić wrażliwość sumienia. Tacy ludzie, podłączeni do Serca Chrystusa, mogą tworzyć wspólnotę ewangeliczną, którą jest Kościół. W starożytności tych wspólnot, rozsianych po całym basenie Morza Śródziemnego, było wiele. Wszędzie zbierano się we wspólnoty według tego właśnie klucza, taka była atmosfera życia Kościoła starożytnego. Nie było w nim za wielu ludzi z wyższych sfer, byli to najczęściej ludzie prości, ale wszyscy byli świadomi, że Kościół jest jeden i że ta ich wspólnota, która niekiedy składa się z kilkunastu osób, należy do wielkiej wspólnoty, że Kościół jest wspólnotą wspólnot.

Prośmy, byśmy odkrywali coraz pełniej ten wymiar Kościoła. Został on w ostatnich wiekach w dużej mierze zapomniany, ale dopiero w takiej wspólnocie można się odnaleźć. Taka wspólnota nie przygniata człowieka, ale stwarza pewne możliwości jego rozwoju. Każda parafia powinna się składać z wielu takich niewielkich wspólnot, które umieją współpracować ze sobą i z kapłanem gromadząc się przy wspólnym ołtarzu. Dopiero w tych wspólnotach można w pełni być sobą, odetchnąć duchem Ewangelii. Jest to wezwanie Soboru Watykańskiego II, jest to wezwanie Synodu biskupów, jest to ciągłe wezwanie papieża, aby ten wymiar Kościoła, za którym tęskni ludzkie serce, został nie tylko na nowo odkryty, ale i odbudowany w ramach wielkiego Kościoła, który obejmuje cały świat.

KOŚCIÓŁ TO LUD BOŻY

Kościół jest pomyślany przez Boga jako wspólnota wspólnot. Atmosfera rodzinna panująca w niewielkich, liczących po kilkanaście osób wspólnotach, powinna promieniować z całego Kościoła, który jest jedną wielką rodziną.

Kolejno pragnę ukazać biblijne wizje Kościoła. Pierwsza z nich jest ukryta w dziejach narodu wybranego, Ludu Bożego Starego Testamentu. Dzieje Starego Testamentu ukazują nam główne aspekty tajemnicy Kościoła. Posłużę się porównaniem. Św. Meliton, biskup z II wieku, w swoim kazaniu paschalnym ukazuje naród wybrany jako makietę, żywy model, którym Bóg posłużył się, przygotowując ludzkość do budowy wielkiej rzeczywistości Kościoła. To porównanie, zaczerpnięte z tradycji, może nam pomóc w odpowiedzi na pytanie, jakie winno być nasze podejście do lektury Starego Testamentu, a równocześnie, jak należy podejść do różnych napięć, jakie istnieją między Kościołem a wyznawcami judaizmu w chwili obecnej.

Model jest Boży. Każdy architekt musi poświęcić wiele czasu na zbudowanie dokładnego modelu. Później, w oparciu o ten model, prowadzi budowę. W narodzie wybranym mamy do czynienia z żywym modelem Kościoła. Można obserwować klęski i zwycięstwa. Ten Boży model posiada dużą wartość i powinien być otoczony szacunkiem. Każdy jednak wie, że makieta jest potrzebna tylko do czasu, liczy się bowiem gmach, który w oparciu o nią architekt wznosi.

Jakie są elementy obecne w życiu Kościoła, które można obserwować w życiu narodu wybranego? Pierwszym fundamentem Bożej wspólnoty jest wiara. Jak fundamentem życia Ludu Bożego była wiara Abrahama, Izaaka, Jakuba, tak fundamentem życia Kościoła jest wiara Najświętszej Maryi Panny, wiara Elżbiety, Zachariasza, Piotra, Jana, pozostałych Apostołów. Bez wiary nie można wznosić wspólnoty ewangelicznej. Kościół jest zbudowany na fundamencie wiary.

Drugi element to cała relacja między Izraelem a Egiptem, Kościołem a światem. Izraelici byli w obcym świecie, który pod względem cywilizacji im imponował. W tej niewoli ciągle musieli walczyć z pokusą dostosowania się do tego świata, z pokusą wzięcia udziału w rywalizacji z nim, w wielkich wyścigach, których celem była budowa coraz piękniejszego świata doczesnego. Egipcjanie starożytni patrzyli z pogardą nie tylko na Żydów, ale i na Rzymian. Zwykły chłop znad Nilu był tak świadom swej godności, że pogardzał Rzymianami. Egipt w starożytności był symbolem świata doczesnego, w którym wszystko było urządzone wspaniale. Żydzi musieli mocno walczyć z pokusą wzięcia udziału w rywalizacji dotyczącej budowy równie pięknego, bogatego i mocnego państwa, wiedząc, że chodzi o inne wartości, że oni z woli Boga nie mogą brać udziału w tej rywalizacji. Musieli zrezygnować z czosnku, cebuli i pełnych spichlerzy. To jest jedna z tajemnic Kościoła. Kościół przez dwadzieścia wieków musi bez przerwy walczyć z tą samą pokusą. Chodzi o pokusę tryumfalizmu, o budowę państwa zdolnego tworzyć wielką cywilizację, rywalizującego z innymi cywilizacjami tego świata. Jest to ciągła pokusa, ciągłe zagrożenie.

W Kościele każde pokolenie musi podejmować wielkie decyzje. W dziejach Izraela taką decyzją była Pascha i przejście przez Morze Czerwone. To wszystko dokonywało się w scenerii śmierci nie tylko baranka, ale i pierworodnych w Egipcie. Trudna decyzja zerwania z tym światem, odejścia od niego, wyodrębnienia się Izraela jako narodu ze świata, w którym mu było lepiej niż na pustyni. W Kościele jest to samo. Mówią o tym na przestrzeni wieków wyraźnie wszyscy męczennicy.

Następny element, jasno widoczny w modelu ludu wybranego, to pielgrzymowanie, to droga przez pustynię, droga trudna. Kościół nieustannie pielgrzymuje, pokonując różne trudności, ponosząc klęski i odnosząc zwycięstwa. Jest rzeczą znamienną, że droga przez pustynię trwała czterdzieści lat, a więc całe pokolenie, tak jakby Bóg chciał zaznaczyć, że każdy człowiek w Kościele musi też przejść przez pustynię, musi podjąć wielkie decyzje i osobiście przejść przez pustynię.

I jeszcze jeden element to nadzieja ziemi obiecanej. Pustynia ukształtowała ludzi wielkiego ducha. Mogli podjąć walkę o nowe wartości. To obraz Kościoła, to główny wątek jego historii. Przeglądając karty Starego Testamentu, jak na żywej makiecie możemy odkryć wiele mechanizmów działających w Kościele. Ten, kto je zna, nie dziwi się, jeśli coś się nie udaje, jeśli Kościół ponosi klęski. Tak było, Bóg to zapowiedział, Bóg to ukazał. Trudna droga do wielkich wartości. Przygoda ludu wybranego kończy się wejściem do Ziemi Obiecanej i próbą budowy królestwa izraelskiego, które będzie zapowiedzią królestwa mesjańskiego. Na tym królestwie Chrystus oprze swoją wizję Kościoła rozumianego jako Królestwo niebieskie. Królestwo Ojca Niebieskiego.

Mówię o tym, by uzasadnić, że w Kościele dlatego nieustannie czytamy Stary Testament, aby poznać tajemnice Kościoła. To nie jest czytanie dla ubogacenia naszych wiadomości historycznych, to jest refleksja nad naszą rzeczywistością. Podobnie jak ktoś, kto chce poznać wspaniały wielki gmach, przychodzi do makiety i obserwuje poszczególne jej elementy. W spotkaniu z rzeczywistością nie jest w stanie ogarnąć jej całości, a przy makiecie jest to możliwe.

Ta makieta jest dziełem Boga i winna być przez nas otoczona szacunkiem. Kościół nie bardzo interesuje się już dziejami Izraela po przyjściu Jezusa Chrystusa. Obserwuje jednak, jak rozwija się religia judaistyczna, ale są to dla niego dzieje makiety, nic więcej. Ponieważ istnieje zaplanowany przez Boga związek między tą makietą a rzeczywistością Kościoła, który jest w trakcie budowy, nie dziwmy się, że na przestrzeni dwudziestu wieków były napięcia między nami, a wyznawcami judaizmu, były, są i będą. Oni jako naród nigdy nie przyjęli faktu, że Bóg potraktował ich jak żywą makietę, że spełnili wielką rolę w dziejach zbawienia świata. Nie wierzą, że według tej makiety w planach Boga powstaje rzeczywistość Kościoła. Oni tego nie przyjęli, pozostali w swojej rzeczywistości. Trzeba to uszanować, skoro ich decyzje szanuje Bóg. Ich wierność w wielu wypadkach przewyższa naszą wierność, trzeba głowę skłonić np. przed ich dokładnością w zachowaniu szabatu, ale trzeba pamiętać o chrześcijańskim spojrzeniu, które uwzględnia kontynuację, drugi etap historii Ludu Bożego, którym są dzieje Kościoła.

Sobór Watykański II na pierwszy plan wysunął wizję Kościoła jako Ludu Bożego, tak jakby chciał nas przygotować do przejścia z Egiptu przez pustynię do Ziemi Obiecanej. Ten obraz został wyeksponowany i dziś Kościół się nim chętnie posługuje. Ten obraz jest szczególnie obecny w Dokumentach Soborowych i w nauczaniu Jana Pawła II. Jego pielgrzymki to ciągłe wędrowanie, to przypomnienie wizji Kościoła jako Ludu Bożego. Papież chce uświadomić wszystkim, że to wędrowanie jest trudne, ale w tym trudzie kształtują się ludzie wielkiego formatu, w nim oczyszcza się i wzrasta Kościół.

Podziękujmy za dostęp do Ksiąg Starego Testamentu i za to, że możemy je odczytywać w duchu tej interpretacji, której nauczył nas sam Jezus Chrystus.

KOŚCIÓŁ TO KRÓLESTWO BOŻE

Ostatnio zwróciłem uwagę na wizję Kościoła opartą o model ludu wybranego, narodu wędrującego z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Kiedy Izraelici zorganizowali swoje państwo przez królów: Saula, Dawida i Salomona, w ich świadomości pojawiła się wizja Królestwa Bożego, Królestwa Mesjańskiego. Prorocy coraz częściej mówili o nadejściu Królestwa Bożego, które będzie oparte o sprawiedliwość, prawdę i miłość. Ta wizja proroków została mylnie odebrana i odczytana przez Izraelitów. Nadano jej bowiem charakter polityczny. Wierzono, że chodzi o idealną społeczność na ziemi, zbudowaną głównie przez Izraelitów przy nadzwyczajnej interwencji Boga. Uwierzono, że można zbudować wspaniałe państwo, królestwo, tylko i wyłącznie odgórnie. Wystarczy, że pojawi się wolny i sprawiedliwy władca z rodu Dawida -- Mesjasz, który wprowadzi idealne prawo i wszyscy do tego prawa się dostosują. Na realizację tego programu czekano wieki i powiedzmy otwarcie, wielu czeka do dziś.

Z tym wypaczonym pojęciem Królestwa Bożego polemizował Chrystus. Chciał ukazać, że nie da się zbudować idealnego królestwa na ziemi odgórnie. Może być idealna władza i doskonałe prawo, prawo zostanie podeptane przez podwładnych, a wspaniały władca ukrzyżowany. Nie tędy droga do szczęścia. Dlatego, kiedy Syn Boży przyszedł na ziemię, nie organizował Królestwa Bożego odgórnie, nie zajął miejsca w pałacu Piłata, który miał władzę na terenie Palestyny, nie zajął miejsca w Rzymie w pałacu cezara, gdzie mógł mieć do dyspozycji legiony, senat i prawo. Wiedział bowiem, że pretensje do władzy, do prawa będą dotąd, dopóki będą karłowate, małe ludzkie serca. Pracę trzeba rozpocząć od przemiany serc. A więc budowanie Królestwa Bożego jest możliwe tylko i wyłącznie oddolnie. Trzeba przemienić serca. To samo bowiem ludzkie serce można ukształtować jako serce potwora i to samo serce można ukształtować jako serce świętego. Wszystko zależy od tego, czy człowiek będzie pielęgnował wady, czy talenty i cnoty. Chrystus zaczął mówić o Królestwie Bożym nie w znaczeniu politycznym, lecz religijno-moralnym. Owszem istnieje wspaniałe Królestwo Boże, ale ono nie jest rzeczywistością ziemską. Tu, na tej ziemi, jest ono dopiero zasiane. Pan Jezus mówi o Królestwie Bożym w wielu przypowieściach. Ponad trzydzieści Jego przypowieści podejmuje temat Królestwa Bożego. W samej Ewangelii św. Mateusza mamy aż pięćdziesiąt razy użyte słowo "Królestwo Niebieskie, Królestwo Ojca".

Prawda o Kościele zostaje przez Chrystusa ukazana w wizji Królestwa Bożego, na zasadzie korekty źle zrozumianych przez Żydów przepowiedni mesjańskich. Pan Jezus oczyszcza to pojęcie z naleciałości politycznych.

Jakie są najważniejsze prawdy dotyczące Królestwa Bożego, o których Chrystus mówi w przypowieściach? Królestwo Boże, rozumiane jako życie Boże w sercu człowieka, jest najwyższą wartością. Chrystus mówi o drogocennej perle, o skarbie. Ten, kto odkrył wartość Królestwa Bożego, jest gotów sprzedać wszystko, co posiada, byle tylko uczestniczyć w Królestwie Bożym.

Królestwo może być przyjęte i może być odrzucone. Pan Jezus mówi o ziarnie, które pada na glebę; od jej urodzajności zależy los ziarna. W innej przypowieści Jezus mówi o dzierżawcach, którzy zabili właściciela i chcą przywłaszczyć sobie winnicę. Tracą w ten sposób nie tylko winnicę, ale i dzierżawę, a nawet życie. Królestwo Boże posiada potężną moc, samo jest jak ziarno, które potrafi przebić ziemię i wyróść jako wspaniałe drzewo.

Niedawno obserwowałem wymowny obraz. Dzieci, jedząc słonecznik, pogubiły jego ziarna na płytach chodnikowych. Ponieważ z racji budowy teren zagrodzono i nikt tam nie chodził, między płytami chodnika wyrósł wspaniały słonecznik. On znalazł w szczelinie glebę, potrafił wyróść i dziś dojrzewa duża tarcza słonecznika. Wymowny obraz potężnej mocy Królestwa Bożego, która w tym świecie betonowych chodników potrafi znaleźć szczelinę i ma w sobie tyle siły, by nawet w tak niewielkiej przestrzeni wyróść i wydać owoce. Oto moc Królestwa Bożego w nas. Oto tajemnica Kościoła istniejącego na ziemi.

W Królestwie Bożym potrzeba naszej współpracy i wysiłku. Pan Jezus mówi o zakopanych i wykorzystanych talentach. Ciągle Królestwo Boże jest zagrożone przez zło. Nie da się go definitywnie oddzielić od zła. Kąkol i pszenica sąsiadują z sobą, ich korzenie są splecione. Na ziemi nie da się ich rozłączyć, trzeba czekać na czas żniwa, to znaczy na czas ostateczny, wtedy zło zostanie oddzielone od dobra. Ludzkie serce dojrzewa w bliskim kontakcie ze złem.

Istnieje możliwość utraty Królestwa Bożego. Syn marnotrawny porzuca dom i po bolesnych doświadczeniach wraca do ojca. Utrata i odzyskanie Królestwa Bożego. Jest wreszcie wyczekiwanie na pełnię objawienia, na spotkanie się z czystym dobrem, ze świętością samego Boga. O tym mówi przypowieść o dziesięciu pannach. Przygotowane, oczekujące są szczęśliwe, nie przygotowane, zaskoczone -- nieszczęśliwe. Chrystus każe nam się modlić "przyjdź Królestwo Twoje". My wszyscy w swojej codziennej modlitwie prosimy o realizację, o rozwój Kościoła rozumianego jako Królestwo Boże.

W tym wielkim skrócie chciałem ukazać, że Kościół w naszym ludzkim rozumieniu jest daleki od tego, czym chce go mieć Chrystus. Niestety my często mamy obraz Kościoła tak wypaczony, jak wypaczony mieli obraz Królestwa Bożego Żydzi, traktując je jako wspólnotę doskonałą. Mamy pretensje o to, że on nie działa idealnie. Byli święci papieże, a w Kościele za ich czasów było wiele nadużyć, byli święci biskupi, a w ich diecezjach było wielu grzeszników, byli i są święci proboszczowie i kapłani, a w ich parafiach jest więcej kąkolu niż pszenicy. Kościół jest święty od wewnątrz. Jeśli się spotkają święte serca, to one potrafią stworzyć wspólnotę świętą. Trzeba się wciąż liczyć z wszystkimi zagrożeniami, o których bardzo wyraźnie mówi Chrystus w swoich przypowieściach.

Kościół na ziemi jest miejscem dojrzewania ludzkiego serca do tego, by mogło być sercem przeniesionym do wspólnoty istniejącej wiecznie. To jest twórcze środowisko. Cały proces dojrzewania ludzkiego serca dokonuje się w Kościele, dlatego Kościół w każdym pokoleniu ma wielkich świętych. To dowód na to, że ktokolwiek autentycznie chce, może i dziś zostać świętym.

Jeśli myślimy o Kościele takim, jakiego pragnie Chrystus, to znika wiele trudności, o które często się rozbijamy. Wtedy się nie dziwmy, że w Kościele, jak w sieci, są ryby dobre i złe, nie dziwny się, że syn marnotrawny odchodzi z Kościoła i do niego wraca, że pracują w nim dobrzy pasterze i źli najemnicy.

Ten, kto odkrył Kościół tworzony przez Chrystusa, a rozumiany jako potężna moc ukryta i przeobrażająca serce człowieka, ten odkryje moc tego słonecznika, który potrafił pokonać wszystkie trudności, wyróść ponad wszystkie płyty, zakwitnąć i wydać piękne owoce. To jest tajemnica Kościoła. Kto doświadczył tej mocy, ten nie dziwi się trudnościom. Chodnik nie jest miejscem uprawy słonecznika, a jednak jest możliwe, że między płytami chodnika słonecznik wyrośnie i wyda wspaniałe owoce. Tak jest z Kościołem. On zawsze jest rzucony na chodnik tego świata. Zawsze się boryka z trudnościami. Tak jest w skali społecznej i tak jest w skali indywidualnej. Każdy z nas ma wydać owoc mimo trudnej sytuacji, choćby był ściśnięty różnymi betonowymi płytami tego świata.

Jeśli dotkniemy tej duchowej mocy Kościoła, to odkryjemy swoje miejsce w trudnej sytuacji naszego narodu. Miejsce i szansę, bo w nas jest ta Boża energia. Trzeba ją odkryć i w pełni wykorzystać.

CHRYSTUS ZAKŁADA KOŚCIÓŁ

W naszej refleksji nad wizją Kościoła ukazałem charakter wspólnotowy Kościoła zakładanego przez Chrystusa, a następnie dwie jego wizje: jedna -- Ludu Bożego wędrującego przez pustynię i druga -- Królestwa Bożego.

Dziś zatrzymamy się nad samym założeniem Kościoła przez Jezusa Chrystusa. Miało to miejsce w czasie Jego publicznej działalności, a więc od chrztu w Jordanie aż do Zesłania Ducha Świętego. Pan Jezus przepowiadając gromadził wokół siebie tłumy. Stosunkowo szybko z tych tłumów wybrał duże grono uczniów. Św. Łukasz mówi, że zorganizował trzydzieści sześć dwuosobowych ekip misyjnych. Odpowiednio ich przeszkolił, podał szczegółową instrukcję i wysłał przed sobą, aby przygotowywali teren dla Jego rekolekcji, które prowadził obchodząc wioski i miasta. Już w tym dziele widzimy, że Chrystus organizował pewną wspólnotę, że była ona nastawiona misyjnie. Chodzi o wspólnotę ludzi świeckich, ale dobrze zorganizowaną.

Szczególne znaczenie nadał Chrystus niewielkiej grupie Dwunastu Apostołów, których wybrał, stawiając przed nimi bardzo wielkie wymagania. Im każe opuścić dom, rodzinę i pójść za Nim. Odpowiedzieli na to. Nie byli to bynajmniej wielcy bohaterzy. Byli wśród nich tacy jak Jan, który szukał wielkiego Mistrza i wcześniej przebywał u Jana Chrzciela, ale byli też i ludzie nie szukający jakiegoś głębszego życia religijnego. Takim człowiekiem był między innymi Piotr. Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny. W tych słowach Piotr wyraził postawę człowieka, który wcale nie palił się do jakiegoś głębszego życia religijnego. Był Judasz, który nigdy nie zachwycił się ewangeliczną drogą i myślał o Królestwie Bożym w kategoriach politycznych, a jednak znalazł się w gronie Dwunastu. Byli to ludzie prości, nie było wśród nich uczonych w Piśmie ani przedstawicieli arystokracji, ani -- mówiąc dzisiejszym językiem -- inteligencji. To trzeba zobaczyć. Jezus nie szukał geniuszy, zebrał garść prostych ludzi i wychowywał ich ponad dwa lata do wiary i do miłości. Trzeba to dobrze rozważyć, bo w tej niewielkiej grupie (72 + 12 = 84) osoby jest zakodowana cała tajemnica Kościoła.

Jezus wychowywał uczniów do wiary, ponieważ chciał, aby oni podjęli głoszenie Królestwa współpracując z Bogiem. Ten, kto nie uwzględnia wiary, ocenia wszystko według ludzkich możliwości; natomiast ten, kto żyje według wiary, wprawdzie oblicza dokładnie swoje możliwości, ale zostawia również przestrzeń potrzebną dla działania Boga. Chrystus uczył tej wiary, tego Boskiego obliczania. Czasami były to bardzo bolesne lekcje.

Jezus uczył uczniów również wzajemnej miłości: wprowadzi ich aż do Wieczernika, umyje im nogi i ogłosi nowe przykazanie, aby się wzajemnie miłowali. Uczył ich. Czy nauczył? Wielki Piątek ukazał, że nie zdali egzaminu ani z wiary, ani z miłości. Jedynie Jan podszedł do krzyża. Wszyscy się załamali i zwątpili. Nie udało się dzieło Jezusowi, tak jak byśmy chcieli. Czy umieli kochać? Wydarzenia Wielkiego Tygodnia ukazały, że nie opanowali i tej sztuki, wtedy nie umieli jeszcze kochać. Ale po tej linii szedł pedagogiczny wysiłek Jezusa Chrystusa. Chciał wychować Dwunastu Apostołów w wierze i miłości.

Jezus pragnął, aby byli Jego świadkami. Z tej racji musieli być obecni we wszystkich ważniejszych wydarzeniach od chrztu w Jordanie aż po Jego wniebowstąpienie. To był drugi, ważny warunek. Oni bowiem mieli opowiadać o Jego życiu, męce, śmierci i zmartwychwstaniu. Tym Dwunastu Mistrz podawał szczegółowe wyjaśnienia wszystkich przypowieści, czyli kształcił ich jako przyszłych nauczycieli. Wśród tych Dwunastu szczególne zadanie wyznaczył Piotrowi. Ciekawe, że nie Janowi, który był najlepiej do tego przygotowany, bo miał już za sobą szkołę ascezy u Jana Chrzciciela. Wybiera Piotra, który takiej szkoły nie miał, trudnił się łowieniem ryb. Właśnie na nim, na człowieku, który w sytuacji trudnej się załamał, na nim Bóg postanawia budować swój Kościół. Odpowiedzialnym za losy Kościoła czyni człowieka, który przejawia słabość, który się Go zaparł. To również cecha zakodowana w Kościele, którą trzeba mieć na uwadze, śledząc dzieje Kościoła i słabość jego przełożonych.

Kościół był kształtowany przez Chrystusa, tak mniej więcej jak w opisie biblijnym Bóg kształtuje z ziemi ciało człowieka. I wtedy, kiedy to ciało było ukształtowane, tchnął weń ducha, wówczas powstał człowiek. Chrystus trudził się nad ukształtowaniem wspólnoty, która liczyła około sto dwadzieścia osób. Taka wspólnota znajdowała się w Wieczerniku w czasie zesłania Ducha Świętego. Było to przygotowane i ukształtowane przez Chrystusa Ciało Kościoła. W to Ciało Ojciec tchnął swojego Ducha i ono ożyło. Oto biblijny obraz.

Chrystus żył ponad trzydzieści lat na ziemi, nie ujawniając mocy cudotwórczej. Był zwykłym mieszkańcem Nazaretu, niczym się nie wyróżniał, nikt nie zwracał na Niego specjalnej uwagi. Nadszedł dzień chrztu w Jordanie. Na Chrystusa zstąpił Duch Święty i natychmiast objawiła się Jego Boska moc. Podobnie było z Kościołem. Ludzki wymiar był przygotowany, a w momencie zstąpienia Ducha Świętego Kościół -- wypełniony Jego mocą -- rozpoczyna swe działanie.

Jeśli chodzi o konsekwencje, które wynikają z tego, że sam Chrystus zakładał Kościół, zwracam uwagę na trzy:

Po pierwsze: Element instytucjonalny w Kościele jest dziełem Boga. Materiał jest ludzki, ale budowla z tego materiału jest wzniesiona przez samego Boga i dlatego nie wolno instytucji kościelnej lekceważyć. Zarys tej budowli jest zawarty w pełni w tekstach Nowego Testamentu i perspektywa rozwoju Kościoła musi się liczyć z tym Boskim zamysłem.

Po drugie: Kościół to nie tylko hierarchia, to wspólnota wierzących. My najczęściej uważamy, że Kościół to papież, biskupi i księża. Tymczasem Kościół to cała wspólnota. Nawiązując do obrazu ciała, którym posługuje się św. Paweł, można powiedzieć, że jest to mniej więcej tak jak z układem nerwowym. Układ nerwowy Kościoła to hierarchia, cały człowiek to Kościół. Nie można powiedzieć, że układ nerwowy to człowiek. On odgrywa ważną rolę, ale nie można powiedzieć, że to jest człowiek. Podobnie hierarchia to nie Kościół. Ona odgrywa ważną rolę, ale nie jest Kościołem. Chrystus został przez św. Pawła porównany do Głowy Ciała, którym jest Kościół. Decyzje z Głowy płyną do Ciała przez układ nerwowy.

Nie wolno Kościoła sprowadzić tylko do duchowieństwa, my wszyscy jesteśmy Kościołem. Układ nerwowy jest częścią organizmu i temu organizmowi służy, ale i wzajemnie, organizm służy układowi. Dostrzegamy sytuacje, w których nie umiemy współpracować z sobą. Najczęściej za dużo odpowiedzialności składamy w ręce duchowieństwa, podczas gdy ta odpowiedzialność jest wspólna. Człowiek nie musi się rozkładać od systemu nerwowego, zdarza się, że ulega zniszczeniu przewód pokarmowy, za nim w sposób nieunikniony umiera też system nerwowy. Tak samo jest w Kościele. Zdarza się, że brak współpracy świeckich i duchowieństwa przekreślił całe dzieło Kościoła, którego oczekuje od nas Bóg. Na Soborze Watykańskim II przypomniano o potrzebie wspólnej odpowiedzialności świeckich i duchownych za Kościół. W świadomości świeckich jest to jeszcze wciąż nieobecne. Kościół to my. Wszyscy jesteśmy za niego odpowiedzialni. Kościół to wspólnota obejmująca wszystkich ludzi wierzących w Chrystusa.

Po trzecie: Zbawienie dokonuje się tylko w Kościele, w tej instytucji, którą założył Bóg. Tak On zdecydował. Nie da się więc powiedzieć, że Kościół jest mi niepotrzebny. Bóg sam na ziemi zorganizował Kościół i w nim zamieszkał Duch Święty. Ktokolwiek chce się zbawić, musi należeć do Ciała, którym posługuje się Duch Święty. Tak jak Ciało Chrystusa zostało po zmartwychwstaniu przemienione i wzniesione do nieba, tak samo to Ciało, jakim jest Kościół, zostanie przemienione i będzie uczestniczyło w szczęściu wiecznym. Mówię to dlatego, że wielu uważa, że można Kościół zostawić na boku, a nawiązać kontakt z Chrystusem indywidualnie.

Sam Bóg zdecydował, że tylko w Kościele jest źródło wody Życia. Kto chce z niego czerpać, musi wejść do Kościoła. To nie może być związek czysto zewnętrzny. Chodzi o taki związek, jaki posiada człowiek, który umiera z pragnienia na pustyni. On jest połączony ze źródłem, do którego tęskni, on wie, że w tym źródle jest jego ocalenie. On może umrzeć, ale pragnieniem jest połączony z tym źródłem. Buddysta, wyznawca Allacha, konfucjonista, jeśli pragnie tej wody Życia, jest połączony z Kościołem i w sposób duchowy do niego należy, nawet wtedy, gdy o Kościele nic nie wie. Przynajmniej takie połączenie być musi. Tak zadecydował Bóg. Jezus Chrystus wykopał studnię, ocembrował i ogłosił światu, tu jest woda Życia wiecznego. Kto chce, niech podejdzie i pije.

Oto trzy doniosłe konsekwencje wynikające z faktu, że sam Jezus Chrystus, Syn Boży, stworzył na ziemi wspólnotę, wypełnił ją swoim Duchem i zadecydował, by rozrosła się, ogarniając coraz większą ilość ludzi, którzy pragną zbawienia.

Dziękujmy Bogu za przynależność do Kościoła, dziękujmy za wszystkie łaski, które w Kościele ubogacają serca nasze i naszych bliskich.

WŁADZA PIOTRA

Nawiązując do rozważania o tajemnicy Kościoła, pragnę zatrzymać się nad darem, jaki Bóg zostawił na ziemi w postaci Piotra i jego następców. To jeden z wielkich darów, w jakie Chrystus wyposaża swój Kościół. Poznanie św. Piotra i zamiarów, jakie Chrystus ma wobec niego, decyduje o właściwym spojrzeniu na następcę św. Piotra, biskupa Rzymu, czyli na rolę papiestwa w Kościele.

Piotr był człowiekiem grzesznym, sam to wyznał. W gronie Dwunastu wcale nie należał do wielkich entuzjastów pielęgnowania życia religijnego. Sięgali po te wielkie ideały św. Jan i św. Andrzej -- brat Piotra, natomiast sam Piotr był zajęty prowadzeniem własnego domu oraz pracą zawodową. Na niego jednak pada wzrok samego Boga. Ewangelia mówi nam o wielkim trudzie Chrystusa związanym z wychowaniem św. Piotra do zawierzenia i do miłości. Już na samym początku Chrystus obdarza Piotra wyjątkowym zaufaniem, co budzi zazdrość św. Jana i jego brata Jakuba. Piotr zajmuje wyjątkowe miejsce w gronie Dwunastu.

Św. Mateusz w rozdziale szesnastym mówi o rozmowie w gronie Dwunastu, w której Pan Jezus zapowiada władzę, jaką pragnie przekazać w ręce św. Piotra. Mistrz w formie testu stawia Dwunastu Apostołom pytanie, za kogo ludzie Go uważają. Chodzi o zbadanie ich inteligencji oraz krytycyzmu, o sprawdzenie, w jakiej mierze umieją obserwować otoczenie oraz o ile kontrolują opinię publiczną określającą ich Mistrza. Pada kilka odpowiedzi. Chrystus w formie testu stawia drugie pytanie: A wy za kogo Mnie uważacie? i wtedy odpowiada Szymon Piotr. "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego". Na to Jezus mu rzekł: Błogosławiony jesteś Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: ty jesteś Piotr, czyli Skała i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego: cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. Wtedy surowo zabronił uczniom, aby nikomu nie mówili, że On jest Mesjaszem (Mt 16, 16-20).

Scena z punktu widzenia tajemnicy Kościoła ważna. Dowiadujemy się z niej, że Ojciec niebieski sam wskazał Chrystusowi człowieka, który ma otrzymać najważniejszą władzę w Kościele. Udzielił Piotrowi łaski rozpoznania w Chrystusie dwóch wielkich godności. Mesjańskiej i Syna Bożego. Piotr jest pierwszym człowiekiem, który publicznie wyznaje, kim jest Jezus. Chrystus przyjmuje odpowiedź, podkreślając, że Piotr nie doszedł do tego przy pomocy swoich własnych spekulacji, tylko przy pomocy łaski. W oparciu o to wskazanie ze strony Boga Jezus zapowiada, jakie przywileje otrzyma Piotr.

Mówi, że on jest Skałą. Już jest Skałą. Tak jak Piotr powiedział Ty jesteś Mesjaszem i Synem Boga, tak Chrystus mówi, ty jesteś Skałą. Odtąd Szymon będzie nosił imię "Skała". Następnie Jezus mówi, że na tej Skale, czyli na Piotrze, zbuduje swój Kościół. Nie Piotr będzie budował Kościół, Chrystus będzie go budował na Piotrze. Jezus porównuje Kościół do domu budowanego na skale. Podkreśla wyraźnie, że żadne zło, nawet piekielne, nie potrafi zniszczyć Kościoła. Zapowiada więc, że Kościół budowany na Piotrze będzie w zasięgu ataków zła, ale zło nie potrafi go zniszczyć. Tobie dam klucze. Jezus zapowiada, że Piotr otrzyma klucze Królestwa niebieskiego. Klucz to symbol władzy. Piotr będzie decydował, kogo do Królestwa wpuścić, a kogo nie. Chrystus podkreśla, że od decyzji Piotra zależą rozwiązania nie tylko na ziemi, ale i w niebie. Czyli w ręce Piotra Jezus odda decyzję o tym, kto ma być zbawiony, a kto nie. To była zapowiedź podana przez samego Chrystusa. Ponieważ każda Jego obietnica została zrealizowana, i ta również.

Jest w tym tekście cały szereg symboli. Skała, klucze, bramy piekielne, fundament. Zatrzymajmy się tylko nad symbolem skały. Dlaczego Chrystus, mając na uwadze najwyższą władzę w Kościele złożoną w ręce Piotra, zmienia jego imię, nazywając go Skałą? Chcąc na to pytanie odpowiedzieć, trzeba pamiętać, że w Starym Testamencie istnieją dwa symbole prawdy. Jednym jest światło, drugim skała. Symbol światła odnosi się do tej rzeczywistości, która może być w pełni poznana. Zapalamy światło i wszystko się nam objawia w prawdzie. Natomiast do rzeczywistości, która nie może być poznana w pełni, odnosi się symbol skały, to znaczy niezawodnej opoki. On wzywa do zawierzenia. Możesz na mnie polegać jak na skale, bo cię nie zwiodę. Mając na uwadze władzę Piotra w Kościele, trzeba pamiętać, że przekaz prawdy, za który jest odpowiedzialny, dokonuje się drogą zawierzenia. On sam może się potykać, ale drogę ukazuje zawsze pewną. Piotr nie jest skałą w tym znaczeniu, że nie popełni grzechu. On zawiedzie samego Chrystusa. On się Go trzykrotnie zaprze, ale droga, którą będzie ukazywał jako pasterz owiec Chrystusa, jest drogą pewną. Swoimi łzami, swoim nawróceniem powie owcom, nie chodźcie za mną, popełniłem błąd.

To wszystko było w formie zapowiedzi. Przekaz tej władzy dokonał się już po zmartwychwstaniu. Oto nad brzegiem Morza Tyberiadzkiego, znów w gronie Apostołów, Jezus trzykrotnie stawia Piotrowi pytanie: Czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Wstrząsająca scena. Rzadko kiedy mężczyzna pyta mężczyznę: czy miłujesz mnie? W Ewangelii to pytanie jest trzykrotnie skierowane przez Chrystusa do Piotra. Za każdym razem Piotr mówi: Tak, Panie. Pan Jezus poleca mu: paś moją owczarnię. Kościół to owczarnia Jezusa. Owce są Boga, a Piotr będzie uczestniczył w Boskiej władzy pasterskiej.

Dlaczego Jezus skierował to pytanie do Piotra? Dlatego, że chce, aby Piotr w imię miłości do Niego zdecydował się na wędrowanie tą samą drogą, którą poszedł Mistrz, czyli drogą krzyżową. Tylko ten, kto kocha Chrystusa, potrafi wędrować tą drogą. Ten, kto nie kocha, nie potrafi tej drogi przejść. Piotr tą drogą wędruje do końca, aż do krzyża na Watykańskim Wzgórzu.

Spojrzenie na Piotra, który przejmuje odpowiedzialność za Kościół, pozwala nam zrozumieć odpowiedzialność, jaka spoczywa w rękach papieża. Przecież on, tak jak każdy z nas, jest słabym człowiekiem. Papież przez wybór na stolicę Piotrową nie otrzymał łaski, aby nagle stać się bohaterem, który zawsze wygra. Papież jest człowiekiem, może nawet zdradzić Chrystusa, może popełnić grzech, ale droga, którą ukazuje przez swe pouczenia, jest drogą w stu procentach pewną. Każdy, kto tą drogą wędruje, wcześniej czy później przekona się, że jest to droga niezawodna. Trzeba na nią wejść, ufając Bogu, a nie czekać na wyjaśnienie, bo wtedy nigdy na nią nie wejdziemy. Przekaz prawdy w Kościele dokonuje się drogą zawierzenia autorytetowi, w który Bóg wyposażył Piotra i jego następców. Szczęśliwy, kto to odkrył.

KOŚCIÓŁ APOSTOLSKI

Ostatnio zwróciłem uwagę na wielką misję, jaką otrzymał św. Piotr, zapowiedzianą, a po wielu miesiącach przekazaną mu przez samego zmartwychwstałego Jezusa nad Jeziorem Genezaret. Dziś pragnę przedstawić, jak władza w Kościele, pochodząca od Boga, przekazywana jest następnym pokoleniom.

Pierwsza decyzja św. Piotra po wniebowstąpieniu Chrystusa dotyczy uzupełnienia grona Dwunastu. Oto jeszcze przed zmartwychwstaniem Chrystusa, prawdopodobnie wtedy, kiedy Mistrz umierał na Golgocie, jeden z Apostołów, winny Jego wydania, popełnia samobójstwo. Judasz miał biskupią władzę, należał do kolegium dwunastu Apostołów. Jest rzeczą znamienną, że Apostołowie są świadomi, iż każdy z nich posiada własny urząd. Są również świadomi tego, że po śmierci któregoś z nich urząd ten ma przejść na następnego człowieka. Św. Piotr w dziesięciu dniach, jakie dzielą wniebowstąpienie Chrystusa od zesłania Ducha Świętego, poleca uzupełnić grono Dwunastu. Jeśli jednak Apostołowie już wtedy byli świadomi urzędu spoczywającego w ich rękach i wiedzieli, że należy tę władzę przekazać następnym, to nie było to ich własne zdanie, lecz byli do tego przygotowani przez samego Chrystusa.

Przed zesłaniem Ducha Świętego zostaje uzupełnione grono Dwunastu. Piotr określa tylko warunki, jakie mają spełnić kandydaci na urząd apostolski. Muszą to być ludzie, którzy uczestniczyli w życiu Chrystusa od chrztu w Jordanie aż do wniebowstąpienia. Wynika z tego, że określenie "Dwunastu" Apostołów łączy się ściśle z urzędem, bo grono ludzi, którzy byli zawsze przy Chrystusie, a nie mieli władzy, było liczniejsze. Znaleziono wówczas dwóch takich kandydatów. Po modlitwie podano im losy i Bóg wyznaczył Macieja, który zajął opustoszały urząd Judasza.

Co tu jest znamiennego? Urząd apostolski został przez Judasza skompromitowany. I wydawałoby się, że nikt nie powinien być następcą Judasza. Tymczasem tu nie chodzi o człowieka, lecz o urząd. Człowiek skompromitował urząd, ale urząd jest święty i musi być podjęty przez kogoś innego. Maciej jako następca Judasza jest Apostołem. Człowiek może ten urząd w Kościele skompromitować, może swą władzę wykorzystać do zła, tak jak to uczynił Judasz, ale urząd jest święty. W ostateczności Bóg potrafi wszystko wykorzystać dla dobra, tak jak potrafił wykorzystać nawet zdradę Judasza. Od samego więc początku wiadomo, że będą następcy, że władza apostolska zostanie przekazana następnym pokoleniom.

Jeżeli chodzi o inne świadectwa, to wiemy, że po zesłaniu Ducha Świętego przekaz władzy w Kościele dokonuje się przez nakładanie rąk. W tekstach św. Pawła mamy kilkakrotnie wzmiankę o tym, że on przekazywał władzę przez nakładanie rąk biskupom w Kościołach, które zakładał.

Pod koniec I wieku, a więc jeszcze za życia św. Jana Apostoła, w Kościele korynckim, który założył św. Paweł, doszło do rozłamu. Część wiernych doszła do wniosku, że sprawujący władzę biskupi nie potrafią dobrze reprezentować Kościoła. Postanowili ich zwolnić, a na ich miejsce wybrali sobie nowych. W tej sytuacji Kościół koryncki podzielił się na dwie części. Jedni dochowali wierności dawnym biskupom, a inni poszli za nowo wybranymi. Wiedzieli, że rozłam nie jest ewangeliczny, i trzeba było, by ktoś autorytatywnie powiedział, jak ten spór przezwyciężyć. Wiadomość o rozłamie dotarła do Rzymu. Ówczesny biskup Rzymu, św. Klemens, zredagował list, który zachował się do naszych czasów. W tym liście jest powiedziane jasno: wylaliście dziecko z kąpielą. Popatrzcie -- Ojciec wysłał Syna, Syn wysłał Apostołów, Apostołowie wysłali tych, którzy zostali przez was zwolnieni. Innymi słowy: ci ludzie mają bezpośrednie posłannictwo od Boga. Oni, mimo ich słabości, występują u was w imieniu Boga. Bóg ich wybrał i Bóg ich posyła. Natomiast wy wybraliście sobie wprawdzie utalentowanych i dzielnych, ale pytanie, kogo oni reprezentują? Odpowiedź jest prosta. Oni reprezentują was, mają wasz mandat, nie mają mandatu Boga, Bóg się nimi nie posługuje. Wy możecie się nimi posługiwać, ale oni nigdy nie będą do was przemawiać w imieniu Boga i nie będą wam przekazywać wartości Bożych. Mogą wystąpić jako wasi przedstawiciele przed Bogiem, ale nigdy nie wystąpią u was w imieniu Boga. Klemens wzywa, by przeproszono starszych i przezwyciężono rozdarcie Kościoła. Tak też postąpił Kościół koryncki. Jest to niezwykle cenne świadectwo, które mówi, że już w Kościele starożytnym oceniano oczami wiary władzę przekazywaną przez włożenie rąk. Bóg się tym człowiekiem posługuje. Jaki ten człowiek jest: stary czy młody, utalentowany czy mało zdolny, dla Boga to nie jest ważne. On potrafi się posługiwać każdym człowiekiem w sposób twórczy.

Kapłan to przedłużenie rąk samego Boga, dlatego gest nakładania rąk jest taki wymowny, to jest przedłużenie Bożych rąk, Bożych ust. Wybrany człowiek może nie spełnić swojego zadania i będzie rozliczony przez Pana Boga. To jest jego sprawa. Sąd kapłana będzie tysiące razy bardziej surowy aniżeli sąd ludzi świeckich. Odpowiedzialność kapłana przerasta bowiem tysiące razy odpowiedzialność ludzi świeckich.

Wydarzenie w Koryncie z roku 97 ma jeszcze drugi ważny wymiar. Koryntianie mogli zwrócić się o rozstrzygnięcie tego konfliktu do żyjącego Apostoła św. Jana. Było nawet bliżej z Koryntu do Efezu. Tymczasem prawdopodobnie sami zwrócili się do Rzymu, mimo że nie było już ani św. Piotra, ani św. Pawła, tylko trzeci ich następca. Czyli Kościół w Koryncie wiedział, że następcy św. Piotra i św. Pawła decydują o sprawach wiary i tradycji apostolskiej w Kościele. Jest to bardzo piękne świadectwo. O losach Kościoła na ziemi decyduje nie Jan, umiłowany uczeń Pański, lecz następca tego, do którego Chrystus powiedział: Paś baranki moje.

Dziewięćdziesiąt lat później, kiedy powstało zamieszanie w Kościele i nie bardzo wiedziano, kto rzeczywiście przechowuje i przekazuje prawdę, św. Ireneusz, biskup Lyonu, sformułował ważną zasadę. Chodziło o to, jak się przekonać, czy w jakimś Kościele lokalnym (dajmy na to krakowskim) jest przechowywana prawda ewangeliczna. Czyli jak się przekonać, że przy naszym ołtarzu stoi kapłan ważnie wyświęcony rękami Apostołów i samego Boga? Wydawało się, że należałoby dla każdego Kościoła, a więc i dla naszego biskupa ordynariusza, sporządzić osobną listę kolejnego następstwa biskupów, tak by ona sięgała samych Apostołów. Otóż św. Ireneusz powiada, że nie trzeba dla każdego Kościoła sporządzać takiej listy. Wystarczy, jeśli taka lista jest strzeżona w Rzymie, a jakiś Kościół utrzymuje kontakt z biskupem Rzymu. Mamy wówczas całkowitą pewność, że w tym Kościele jest człowiek wyświęcony przez Apostołów. Sam biskup Lyonu podaje taką listę dwunastu biskupów Rzymu. Św. Ireneusz był duchowym wnukiem św. Jana i mógł powiedzieć: jeśli chcecie wiedzieć, gdzie jest prawda, to przyjdźcie do mnie, bo ja słuchałem św. Polikarpa, a św. Polikarp był uczniem św. Jana Apostoła. Nie powiedział tego, lecz wskazał Eleutera, dwunastego następcę św. Piotra i św. Pawła, i kontakt z nim uczynił wykładnikiem apostolskiej autentyczności Kościołów lokalnych.

Podziękujmy Bogu za przynależność do Kościoła, podziękujmy za kapłańskie ręce, które nas rozgrzeszały, które nam błogosławiły, które podają nam Komunię św. Są to ręce ludzkie i jako takie, słabe, a zarazem uzbrojone mocą samego Boga. Módlmy się również za papieża i naszego biskupa, by byli stróżami prawdziwej wiary.

KOŚCIÓŁ ŚWIĘTY

Ostatnio zwróciłem uwagę na apostolskość Kościoła. Kościół to przedłużone ręce Boga na ziemi. Dlatego w święceniach kapłańskich, w konsekracji biskupiej gest przekazywania władzy Bożej to gest położonych rąk na głowie kandydata do święceń. Te ręce Boga są w każdym pokoleniu przedłużane o następnych święconych i konsekrowanych biskupów i kapłanów. Są to ciągle te same apostolskie ręce.

Dziś pragnę się zatrzymać nad kolejnym rysem tajemnicy Kościoła. Kościół jest rzeczywistością świętą. Kościół jest święty. W kapłańskich rękach znajduje się Eucharystia, Ciało i Krew Chrystusa, znajduje się moc odpuszczania grzechów, w tych rękach Bóg złożył Pismo Święte i biskupom zlecił jego wykładnię. W Kościele znajduje się więc wszystko to, co jest potrzebne do zdobycia świętości. Ale świętość Kościoła nie polega tylko na tym, że są w nim święte skarby. Kościół jest święty, to znaczy wspólnota ludzi jest święta, my wszyscy zgromadzeni wokół ołtarza jesteśmy święci, bo wszyscy stanowimy Kościół. Gdy mówimy, że ktoś jest święty, to sobie wyobrażamy herkulesa ducha, który zawsze odnosi zwycięstwo. Wydaje się, że święty to człowiek kanonizowany, to wyniesiony ponad poziom normalnego życia. W tej sytuacji nikt z nas z ręką na sercu nie może powiedzieć: ja jestem święty.

Dotykamy tu sprawy bardzo istotnej. Z czym można porównać świętość? Świętość trzeba porównać ze zdrowiem. Święty to człowiek duchowo zdrowy. Jeśli chcemy mówić o Kościele świętym, to jedno podobieństwo może nam pomóc w zrozumieniu jego tajemnicy -- chodzi o szpital, o całą organizację służby zdrowia. Otóż cała służba zdrowia jest nastawiona na ratowanie zdrowia ludzi. W szpitalu chodzi o zdrowie. Kościół jest takim wielkim szpitalem, w którym chodzi o zdrowie ducha. O ile w szpitalu, z punktu widzenia możliwości medycyny, istnieją pewne ograniczenia, nie ma odpowiednich środków albo wiedza medyczna jest jeszcze za mała i nie może w konkretnej sytuacji zaradzić, o tyle w szpitalu, jakim jest Kościół, ze strony jego wyposażenia nie ma żadnych ograniczeń. Kościół dysponuje wszystkimi środkami, którymi może w pełni przywrócić człowiekowi zdrowie ducha.

Istnieją natomiast ograniczenia ze strony pacjentów. Jeśli pacjent nie stosuje się do wskazań lekarza, to ten może być idealnym lekarzem i może mieć wszystkie środki do dyspozycji, a pacjent będzie ciągle chory. Jesteśmy takimi pacjentami, którzy niezbyt pilnie stosują się do zaleceń głównego Ordynatora tego wielkiego szpitala, jakim jest Kościół. Chodzi o Jezusa Chrystusa. Jego zalecenia są konkretne, natomiast my traktujemy je tak, jak wiele zaleceń lekarzy. Lekarz mówi: uważaj na jedzenie, rzuć palenie, uważaj, aby nie pić wódki, a my lekceważymy te polecenia i dlatego wciąż chorujemy. Tak jest i z naszą świętością. Jeżeli popatrzymy na nią od tej strony, okaże się, że każdy z nas chciałby być w pełni duchowo zdrowy. W każdym z nas jest coś ze świętości, tego Bożego duchowego życia, jest przynajmniej pragnienie uczestniczenia w tym życiu w pełni.

Jeśli posuniemy to podobieństwo jeszcze o krok dalej, na personel, to zrozumiemy, że prawie cały personel w Kościele jest chory. Pracuje i równocześnie się leczy. Tak bywa i w wielu szpitalach. Lekarz sam może długie miesiące chorować na raka i w tym czasie może pomagać wielu ludziom w powrocie do zdrowia. Kapłan może być daleki od świętości, od pełnego zdrowia duchowego, a może równocześnie pomagać wielu wiernym w osiągnięciu świętości. Często bywa tak, że wierni osiągają wyższy poziom zdrowia duchowego aniżeli ci, którzy ich leczyli. Jak w szpitalu istnieje ciągle napięcie między chorobą a zdrowiem, między śmiercią a życiem, bo ciągle o to szpital walczy, tak samo w Kościele od początku istnieje napięcie między świętością a grzechem. Św. Paweł pisze listy i zwraca się do różnych Kościołów jako do "świętych" i w tym samym liście robi im rachunek sumienia, i to z grzechów poważnych. Pisze do ludzi, którzy tęsknią za duchowym zdrowiem, ale równocześnie zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z ludźmi grzesznymi. W Kościele świętość zmaga się ustawicznie z grzechem, ciągle ten grzech przezwycięża, podobnie jak w szpitalu zdrowie odnosi zwycięstwo nad chorobą. W tym znaczeniu Kościół jest, był i będzie święty.

Najpełniej tajemnicę świętości Kościoła objawiają święci kanonizowani. Oni są tymi, którzy w tym szpitalu osiągają pełnię zdrowia duchowego. Kanonizacje przypominają nam prawdę, że w każdym pokoleniu są ludzie cieszący się pełnią zdrowia ducha, pełnią świętości. Ci właśnie święci najpełniej objawiają tajemnicę świętości Kościoła.

Mówiąc o świętym Kościele zwykliśmy widzieć grupę alpinistów, fantastycznie zdrowych i silnych ludzi, dla których nie ma żadnej trudności, wszystko potrafią pokonać. Taka tendencja do tworzenia Kościoła tylko z ludzi świętych, Kościoła, w którym nie ma miejsca na grzesznika, istnieje w każdym pokoleniu od samego początku. Jest to tendencja typowo faryzejska. Właśnie faryzeusze uważali, że świętość, a z nią zbawienie, jest dostępne wyłącznie dla ludzi doskonałych. Ciągle ludzie chcą widzieć w Kościele zawodników, którzy zawsze wygrywają. Jest to olbrzymia pokusa, z którą Kościół walczy dwa tysiące lat i nie może jej pokonać. Ciągle się krytykuje Kościół, że nie jest ekipą olimpijską. Kto widzi Kościół jako szpital, ten go nie krytykuje za to, że gromadzi ludzi chorych. W Kościele jest miejsce dla największego grzesznika. Może być zupełnie połamany, zdruzgotany i nikt go nie zostawi za progiem, bo jeśli w nim tętni życie, jest dla niego miejsce w naszym Kościele. Tą odrobiną życia jest owa świętość. Cały szpital staje na nogi, aby tego człowieka ratować.

Trzeba pamiętać, że faryzeusze mieli do Chrystusa pretensje, gdy się zbliżał do grzeszników. On wówczas odpowiedział: Zdrowi nie potrzebują lekarza, ale źle się mający. Wystąpił w roli lekarza i tak ustawił cały Kościół. Jeśli chcemy spojrzeć właściwie na świętość Kościoła, trzeba to uczynić od tej strony. W tak świętym Kościele każdy z nas się odnajdzie, każdy może usłużyć innym, jak to bywa na sali, kiedy ci przed operacją usługują tym po operacji, bo wiedzą, że ta wzajemna pomoc w słabości jest potrzebna.

Odkrycie świętości Kościoła, tej w wymiarach ewagelicznych, daje człowiekowi wiele pokoju, a równocześnie zmusza do ostrożnego wypowiadania każdej krytycznej uwagi pod adresem Kościoła.

KOŚCIÓŁ WYCHOWAWCĄ

Kościół nie tylko leczy rany grzechu, ale Kościół wychowuje. Kościół jest wielką szkołą wychowującą ludzkość. Ta wizja Kościoła jako szkoły została wypracowana i objawiona na przełomie wieku II i III, szczególnie w środowisku aleksandryjskim na terenie Egiptu. Tam chrześcijanie odczytując Ewangelię jako traktat o wychowaniu odkryli, że pierwszym i podstawowym zadaniem Kościoła jest troska o wychowanie człowieka. Dopiero człowiek wychowany może w pełni otworzyć swoje serce na przyjęcie daru objawienia, który Bóg mu ofiaruje. Chrystus jest nauczycielem, kieruje swoje słowo do tysięcy ludzi, ale jest również wychowawcą i systematycznie wychowuje niewielkie grono uczniów, które zgromadził wokół siebie. Wychowuje każdego człowieka indywidualnie. Nie da się bowiem prowadzić wychowania wielkich tłumów. Chrystus w szczególny sposób wychowuje św. Piotra i Apostołów, którzy są z Nim związani na co dzień.

Jakie są elementy pracy Kościoła rozumianego jako szkoła wychowująca człowieka? Jest potrzebny podręcznik. Tak jak w każdej szkole. W Kościele tym podręcznikiem jest Pismo Święte. Wszystkie zasady życia, a równocześnie konkretne instrukcje, jak te zasady należy zastosować w życiu, podane są w Piśmie Świętym. Biblia jest podstawowym podręcznikiem w Kościele. Każdy, kto chce podjąć pracę nad sobą, winien ten podręcznik otworzyć i nauczyć się go czytać.

Drugim elementem tworzącym szkołę jest wychowawca. Jeśli ujmujemy szkołę na wzór szkoły współczesnej, mamy do czynienia najczęściej z nauczycielem, a nie wychowawcą. Natomiast w szkole z prawdziwego zdarzenia nauczyciel jest wychowawcą. Nauczyciel kładzie nacisk głównie na przekazywanie wiedzy, wychowawcę natomiast interesuje głównie uczeń i jego ciągłe dorastanie do dojrzałości. Stąd wychowawca przywiązuje wielką wagę do swego przykładu. Nie da się wychowywać tylko przy pomocy pouczeń. Słowom musi towarzyszyć przykład. W wychowaniu przykład odgrywa znacznie ważniejszą rolę aniżeli pouczenia. Pouczenia mogą być skąpe, krótkie, przykład przemawia głośniej i skuteczniej kształtuje postawę wychowanka.

Obok przykładu istotna jest osobowość wychowawcy. Człowiek, który nie ma swojej własnej twarzy, swojej własnej osobowości, nie potrafi wychowywać. Wychowawca swoją postawą, spojrzeniem prezentuje posiadane wartości i stawia innym wymagania. Kiedyś na ulicy Wiślnej w Krakowie obserwowałem, jak młody człowiek, liczący około dwudziestu pięciu lat, wyjął ostatniego papierosa z pudełka i rzucił je na ulicę. Zobaczył to nadchodzący pułkownik. Zatrzymał się, spojrzał na niego i pokazał palcem leżące na ziemi pudełko. Ten wrócił, podniósł i wrzucił do kosza. Nie było żadnego słowa, ale ten pułkownik prezentował tak mocną osobowość, że młody człowiek musiał zrobić to, na co on wskazał. To jest wychowawca. Znam klasę, z którą sobie nikt nie mógł poradzić. Przyszła nowa nauczycielka. Dyrektor i dwóch innych nauczycieli pod drzwiami obliczali na zegarku, za ile minut i z jakim krzykiem opuści ona klasę. Tymczasem ona weszła, w klasie zrobiła się cisza, bez najmniejszych trudności przeprowadziła lekcję i tak było dzień po dniu. Po kilku tygodniach dyrektor pyta uczniów, jak to jest, że jesteście tak wzorowi na tym przedmiocie? Odpowiedzieli, bo tej pani nie da się nie lubić, ją trzeba szanować. Od małych dzieci w zerówce do studium doktoranckiego wszyscy doskonale wyczuwają, czy na zajęcia wchodzi człowiek wielkiego ducha, czy nie. Wychowawca musi prezentować osobowość.

Spotkanie na płaszczyźnie wychowawca -- wychowanek zawsze dokonuje się w duchu prawdziwej miłości. Wychowanek wie, że wychowawcy zależy na jego dobru. Wychowawca zawsze widzi człowieka w drodze do dojrzałości, pomaga mu do uzyskania samodzielności. Nigdy nie jest zadowolony z tego, że ma bardzo dobrych uczniów, wychowawcy to nie wystarcza, on chce mieć materiał na dobrego człowieka. Nie rozdziera więc szat z powodu popełnianych błędów, lecz stara się pomóc wychowankowi w zdobywaniu mądrości, nawet na błędach. Wychowawca winien być długomyślny i widzieć, co wyrośnie z ucznia, który jest w jego ręku. W Kościele takim wychowawcą jest Chrystus i wszyscy Jego święci.

Ta wspaniała wizja Kościoła jako instytucji wychowującej człowieka jest wizją, za którą tęskni każdy, komu zależy na wygraniu życia. My takiego Kościoła szukamy, takiego Kościoła pragniemy. I Kościół jest taki. Prowadzony przez Chrystusa, największego Pedagoga, który jest obecny wśród nas. Kościół rozumiany jako szkoła nieustannie wychowuje ludzkość.

Przykładowo zwracam uwagę na dwie zasady, jakie postawił Pan Jezus jako wychowawca. Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny (Łk 16, 10). A więc, kto będzie odpowiedzialny za drobiazgi i w wielkich rzeczach będzie wielki. Dla wychowawcy nie ma rzeczy małych, wszystko jest ważne. Dlatego interesuje go najmniejszy gest wychowanka, najmniejsze słowo, interesuje go odpowiedzialność za rzeczy drobne. Ważne jest to, czy uczeń ma wyczyszczone buty, wyprasowaną koszule, przyszyty guzik, czy nie. Dla wychowawcy te rzeczy są ważne. Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny. Kto w małych rzeczach jest odpowiedzialny, będzie odpowiedzialny za wielkie.

Druga zasada podana przez Chrystusa: Nie rzucajcie pereł przed wieprze (Mt 7, 6). Są to słowa Boskiego Wychowawcy. Nie wolno wychodzić z wielkimi wartościami do człowieka, który nie został wychowany. Przychodzi kiedyś do mnie młoda dziewczyna z płaczem. Przygotowuje swojego chłopca do chrztu i uczy go pacierza. Przeżywa boleśnie nie to, że on nie umie, tylko to, że on mówiąc przy niej Ojcze nasz trzy razy zaklął. Ile razy się pomylił przy recytowaniu tekstu Ojcze nasz, tyle razy klął. Ona była przerażona, że pacierz można mieszać z takim słowem. To jest dramat. Jeśli kultura słowa jest na tak niskim poziomie, to nie można w takie serce wprowadzać wielkich ewangelicznych wartości. Wpierw trzeba tego człowieka wychować na tyle, by rozróżnił słowo, które obraża, od słowa, które wielbi Boga. Takich przykładów można podawać tysiące. W tej sytuacji łatwo dostrzec trafność zasady Chrystusa: Nie rzucajcie pereł przed wieprze. Wychowawca winien wpierw przygotować grunt, zanim rzuci słowo.

W Kościele ciągle chodzi o wychowanie i Pan Bóg wciąż wychowawców powołuje. Większość świętych to wychowawcy. Każde zgromadzenie zakonne na początku jest nastawione na wychowanie, każde seminarium duchowne jest nastawione na wychowanie. Później często okazuje się, że inne zadania są ważniejsze i wychowanie schodzi w tych instytucjach na drugi plan. Każda instytucja religijna jest dotąd wielka, dopóki wychowuje człowieka. Jak przestaje to czynić, traci swój sens.

Każdy święty jest wielkim wychowawcą. Brat Albert to wielki wychowawca Krakowa. Rafał Kalinowski, siedzący w konfesjonale, to wielki wychowawca Polaków. Urszula Ledóchowska to wielka wychowawczyni. To są ludzie o wielkiej osobowości. Bo któż jest święty, jak nie człowiek, który ukształtował, czyli wychował swoją osobowość w duchu Ewangelii. Tych wychowawców przypomina Papież, chcąc nam powiedzieć: Kościół to szkoła, która wychowuje człowieka. Kościół jest o tyle szanowany przez świat, o ile wychowuje wielkich ludzi. Jeśli dziś Kościół w Polsce spełni to zadanie, zostanie otoczony szacunkiem. Zaś historycy następnych pokoleń powiedzą, że Kościół pod koniec naszego wieku zadecydował o życiu naszego narodu.

Podziękujmy dziś Bogu za to, że mamy dostęp do Pisma Świętego, i za to, że Chrystus jako wychowawca pochyla się nad nami. Podziękujmy za ludzi spotkanych w życiu, którzy nam pomogli w kształtowaniu naszej osobowości.

KOŚCIÓŁ WALCZĄCY

Kościół to nie tylko szpital, w którym chorzy duchowo odzyskują zdrowie, nie tylko szkoła wychowująca ludzkość, to również dobrze zorganizowana armia tocząca walkę ze złem na ziemi. Ta wizja Kościoła została wypracowana w połowie III wieku, szczególnie przez biskupa Kartaginy św. Cypriana. Potraktował on Kościół jako obóz wojskowych, jako dobrze zorganizowaną armię. Głównodowodzącym tej armii jest Chrystus, Władca, Pan. Biskupi to dowódcy poszczególnych jednostek, a wierni to żołnierze Chrystusa. Wizja ta swymi korzeniami sięga do wypowiedzi Chrystusa, który mówi, że przyniósł miecz, że Jego uczniowie muszą być czujni i muszą umieć obliczać, czy mogą uderzyć na nieprzyjaciela silniejszego od siebie. Św. Paweł, nawiązując do obrazu żołnierza, mówi o uzbrojeniu chrześcijanina, o tarczy wiary.

Przy wypracowaniu tej wizji Kościoła chodziło o ukazanie jego ciągłej walki z zagrożeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Zło próbuje rozkładać Kościół od środka i niszczyć go od zewnątrz. Ten rozkład od środka jest groźniejszy. Ciągle istnieją niebezpieczeństwa podziału, pretensji, wzajemnej niechęci chrześcijan do siebie. Istnieje niebezpieczeństwo błędnej interpretacji Pisma Świętego, nieposłuszeństwa biskupom, papieżowi, odrzucenia norm moralnych. To jest bardzo poważne niebezpieczeństwo. Mimo iż Chrystus tuż przed swoją śmiercią modlił się, aby byli jedno, w Kościele to zagrożenie wewnętrzne ciągle istniało i istnieje.

Kościół w czasach św. Cypriana znalazł się w sytuacji trudnej z racji dwóch groźnych prześladowań, które uderzyły w chrześcijan. Cyprian dostrzegał potrzebę zajęcia jednego stanowiska wobec prześladowców. Wiedział, że wobec zagrożenia ludzie się mobilizują, wszystkie ich sprawy schodzą na drugi plan, bo trzeba walczyć o przetrwanie. Tam gdzie jest jedność, atak nie jest taki groźny. Według św. Cypriana Kościół powinien być zorganizowany jak armia, jak obóz wojskowy. Powinny w nim być dyscyplina, regulamin, prawo, sankcje, nagrody i kary. Winny w nim być stopnie hierarchiczne utrzymujące porządek. Każdy winien być zawsze na swoim miejscu, doskonale znając swoje zadania. W tak pojętym Kościele podstawową zasadą jest posłuszeństwo. Armia wtedy jest mocna, gdy jest zdyscyplinowana, gdy jest idealnie zgodna w działaniu. Armia bez wewnętrznej dyscypliny traci swoje siły i swoje znaczenie.

Kościół jest ciągle zagrożony przez prześladowanie ze strony władz lub niechętnej opinii publicznej. W pierwszych pokoleniach takim wrogiem Kościoła numer jeden był judaizm. Żydzi prześladowali Kościół. Wystarcy prześledzić dzieje św. Pawła, aby się przekonać, jakimi środkami niszczyli jego samego i jego dzieło. Później Kościół został zaatakowany przez środowisko pogańskie, od III wieku mocno wspierane przez władzę cesarską. Od VII wieku na wielu terenach był prześladowany przez wyznawców Allacha. W takich zagrożeniach jest potrzebna jedność, czujność, gotowość do odparcia nieprzyjaciela.

W tej wizji Kościoła, rozumianego jako armia, która walczy w obronie Bożego prawa, w obronie godności człowieka, w obronie Ewangelii krystalizuje się ideał męczennika. Męczennik to żołnierz, który zginął w walce z prześladowcami Kościoła. Dlatego męczennik jest otoczony czcią, jest bohaterem. Kościół na przestrzeni wieków prawie w każdym pokoleniu ma takich bohaterów, którzy giną na polu walki. Od Jana Chrzciciela aż do naszych czasów, do Ojca Kolbe i ks. Jerzego Popiełuszki.

Jakie są plusy tej wizji Kościoła, która swymi korzeniami sięga okresu Ojców Kościoła i należy do bogactwa Objawienia. Przede wszystkim w tak rozumianym Kościele dochodzą do głosu dwie wielkie cnoty: cnota odwagi, która jest wykładnikiem dojrzałości człowieka, i cnota mądrości, która jest nastawiona na doskonałe rozeznanie przeciwnika i potrafi z nim prowadzić otwartą walkę. Dwie ważne cnoty. Żołnierz musi być odważny i mądry. Im większa mądrość i odwaga, tym wspanialszy żołnierz i mocniejsza armia, która takimi ludźmi dysponuje. To w tej koncepcji Kościoła dochodzi do głosu kształtowanie tych elementów, o których Chrystus mówi: bądźcie prości jak gołębice, a przebiegli jak węże. Wąż jest zawsze groźny, jest niebezpieczny, potrafi stoczyć walkę i wygrać. To jest ta cecha chrześcijanina, która w tej wizji Kościoła szczególnie się uwidacznia.

Warto jednak wyraźnie podkreślić, że ta wizja Kościoła jest niebezpieczna. Ona jest Boża, jest przekazywana przez świętych ludzi, jest piękna, ale bardzo łatwo może być źle zrozumiana. Na czym polega niebezpieczeństwo złego zrozumienia Kościoła ujętego jako zwarta, zdyscyplinowana, wspaniała organizacja służąca Bogu?

Pierwsze to niebezpieczeństwo tryumfalizmu, czyli zachłyśnięcia się sukcesem. Ludzie, którzy tak zrozumieją Kościół, często chcą tylko wygrywać, i to wygrywać w znaczeniu doczesnym. Wprawdzie męczennicy ukazują ewangeliczną drogę do zwycięstwa przez klęskę, jednak większość ludzi wolałaby odnieść zwycięstwo nie ponosząc klęski, a wtedy łatwo jest o tryumfalizm, który jest zdradą Ewangelii.

Drugie niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, gdy Kościół bierze udział w walce o wartości doczesne, na przykład o wolność, kiedy kraj jest okupowany, albo o sprawiedliwość społeczną, kiedy duże grupy ludzi są krzywdzone. Stosunkowo łatwo można to zauważyć w Ameryce Łacińskiej. Kościół przez długi czas był związany z warstwami posiadającymi i stracił kontakt z warstwą ubogą i uciskaną. Obecnie przeszedł na stronę warstw prześladowanych i tak się zaangażował w walkę o sprawiedliwość społeczną, że stanął przed poważnym niebezpieczeństwem utraty swej tożsamości, bo celem działania Kościoła jest zbawienie człowieka, a nie walka o równość społeczną. Możemy to obserwować u nas. Znamy zaangażowanie Kościoła po stronie Solidarności. Ono było potrzebne, ale Kościół nie może stracić z oczu swojego zasadniczego celu, a jest nim troska o zbawienie każdego człowieka. Kościół nigdy nie może opowiedzieć się po stronie jednej partii, dlatego że każdy człowiek jest wezwany do zbawienia. Jeśli Kościół zwiąże się z jedną partią polityczną, to traci z oczu troskę o zbawienie ludzi innych partii politycznych czy społecznych.

Trzecie niebezpieczeństwo polega na tym, że Kościół walczący chętnie posługuje się środkami doczesnymi, takimi jak pieniądz, dyplomacja, nawet broń. Wystarczy wspomnieć templariuszy czy krzyżaków. To jest wielka pokusa, w gorączce walki istnieje niebezpieczeństwo, że Kościół zamiast sięgnąć po środki, którymi dysponuje Chrystus, sięga po środki, którymi dysponuje świat. A to jest klęska Kościoła.

Czwarte niebezpieczeństwo to łatwe wykorzystanie Kościoła przez potęgi polityczne i militarne istniejące w świecie. Kościół bowiem im lepiej jest zorganizowany, im wybitniejszych posiada ludzi, im doskonalsze ma kontakty międzynarodowe, tym mocniejszą jest figurą na szachownicy tego świata. Ci, którzy na tej szachownicy rozgrywają swoje partie, chcą się Kościołem posłużyć, a wtedy Kościół traci wolność.

Są to niebezpiczeństwa ukryte w niewłaściwym zrozumieniu Kościoła walczącego, który musi się zmagać z bramami piekielnymi i przez to musi mieć coś z organizacji, jaką obserwujemy w armii. Ostatnio niewiele się mówi o tak rozumianym Kościele. Starsze pokolenie jeszcze pamięta, że w uroczystość Chrystusa Króla wszystkie pieśni posiadały charakter bojowy. Ponieważ w latach dwudziestych chodziło o przeciwstawienie się ateizmowi i komunizmowi, Kościół chciał wezwać do walki i ogłosił uroczystość Chrystusa Króla, Wodza. Ostatnio to spojrzenie na Kościół zeszło na drugi plan, z czego wcale nie wynika, aby nie było prawdziwe. Ktokolwiek chce zrozumieć coś z bogactwa tajemnicy Kościoła, ten winien i od tej strony spojrzeć na Kościół. Jesteśmy żołnierzami Chrystusa i każdy z nas jest powołany do tego, aby bronić Ewangelii, wiary, Ojczyzny, godności swojej i cudzej, i jeśli to czyni, najłatwiej odnajdzie się w Kościele walczącym. Kościół będzie prowadził walkę aż do kresu dziejów. Ta walka jest możliwa do wygrania tylko wtedy, gdy żołnierze będą zdyscyplinowani, odpowiednio wyszkoleni, przygotowani i czujni na każdy atak.

Podziękujmy dziś Bogu za wszystkich bohaterów, którzy na przestrzeni dwudziestu wieków w Kościele ponieśli śmierć walcząc w obronie najwyższych wartości.

POWSZECHNOŚĆ KOŚCIOŁA

Kościół jest katolicki. Katolikos -- greckie słowo -- to powszechny. Co to znaczy? To znaczy, że Kościół jest otwarty na każdego człowieka, że w Kościele jest miejsce dla każdego człowieka. Ewangelia jest jedyną Księgą na świecie, która może być odczytana i zrozumiana bez żadnego komentarza w każdym zakątku naszego globu. Nie ma drugiej takiej Księgi. Posiada ona jakąś tajemnicę dotarcia do serca każdego człowieka. Ewangelię potrafi rozumieć Japończyk i Arab, Chińczyk i Hindus, Murzyn i Eskimos. Ta sama Ewangelia jest równie dobrze rozumiana na przestrzeni wieków, w I wieku, XII i naszym XX wieku. Jest powszechna. To tajemnicza Księga. Wystarczy przeczytać przypowieść o miłosiernym Samarytaninie albo dobrym pasterzu, aby bez względu na przynależność do narodu i kultury ten, kto ma dobrą wolę, został oczarowany zawartą w nich prawdą. Tego nie posiada Stary Testament. On jest nacjonalistyczny, żydowski i dlatego nie zrozumiany przez innych. Tego nie posiada Koran, nie posiadają Dialogi Konfucjusza, nie posiadają Wedy. Trzeba bardzo dobrze znać środowisko, w którym zostały napisane te księgi, aby coś z nich pojąć. Ewangelia natomiast jest powszechna, trafia do każdego serca. I to jest pierwszy istotny element w odkrywaniu powszechności Kościoła, który na Ewangelii jest zbudowany i Ewangelię głosi.

Drugi element. Kościół jest dla każdego człowieka, dla biednego i bogatego, dla głodnego i sytego, dla ludzi upośledzonych i geniuszy, dla ludzi chorych fizycznie, psychicznie i zdrowych, dla młodych i w podeszłych latach, dla dziecka urodzonego i nie urodzonego, dla grzesznika i świętego, dla zbrodniarza, który ma na sumieniu miliony ludzkich istnień, i dla niewinnego. To jest powszechność. Nie ma na świecie drugiej instytucji, która by tak powszechnie, tak szeroko otwarła ramiona na przyjęcie każdego człowieka. W Królestwie Bożym jest miejsce dla każdego. Czy on to miejsce wykorzysta, czy nie, to zależy od jego decyzji. Tu na ziemi takim znakiem powszechności Kościoła jest prawo do Eucharystii. Każdy człowiek, o ile chce, może podejść i otrzymać ten największy skarb -- Komunię świętą. Tu nie liczą się żadne przywileje, tu nie liczy się hierarchia społeczna, tu nie liczy się przynależność narodowościowa, nic, tu każdy ma prawo przyjść i zabrać to, co w Kościele jest najcenniejsze, samego Chrystusa, przebywającego pod postacią chleba.

Jakie są konsekwencje powszechności Kościoła?

Kościół doczesny buduje swoją strukturę wzorując się często na instytucjach świeckich. Dlatego sięga po przywileje. W Kościele ziemskim są ludzie, którzy są na pierwszym, drugim i trzecim miejscu, tu jest pewna hierarchia. W ten sposób podeszli do Kościoła ludzie, to oni stworzyli stopnie, które faworyzują uprzywilejowanych, dlatego bogaty w Kościele ma często więcej do powiedzenia niż biedny. Pan Jezus jednak wielokrotnie w Ewangelii przypomina, że ziemska hierarchia przywilejów nie jest i nie będzie przestrzegana w Jego Kościele. Więcej, Jezus upomina, aby ci, którzy sięgają po przywileje, pamiętali, że w Jego Kościele pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi. W Chrystusowym Kościele jest tylko jedna hierarchia, a jest to hierarchia miłości. Im większy stopień miłości osiąga człowiek, tym jest wyżej, według naszego mówienia, bo ten, kto kocha, w rzeczywistości jest niżej, on zawsze chce służyć. Ten, kto kocha, nigdy nie chce być na szczycie, lecz chce być w fundamencie. Chce być fundamentem. Chce, aby możliwie jak najwięcej ludzi z niego korzystało. To jest tajemnica miłości. U Boga właśnie ta miłość jest szczególnie nagrodzona.

Druga konsekwencja powszechności Kościoła. Kościół, głosząc Ewangelię, musi mieć na uwadze wszystkich ludzi i dlatego nie może skoncentrować się na jednym narodzie albo na jednej partii politycznej. Kościół musi obejmować głoszeniem Ewangelii każdego człowieka. Dlatego nie wolno mu się opowiedzieć po stronie żadnej partii, bo wtedy przestaje być powszechny.

Trzecia konsekwencja powszechności Kościoła to fakt, że jest on ponadnarodowy. To jest taka wspólnota, która przekracza wszystkie granice narodów, języków, państw, układów i ustrojów. Dla Kościoła nie ma żadnych granic. W tym jest jego potężna moc. Kościół nie ma granic. Nikt nie potrafi mu tych granic wytyczyć. Gdziekolwiek jest człowiek, tam może być Kościół ze swoją łaską. Dlatego nie można mówić o polskim Kościele katolickim, bo albo jest polski, a wtedy nie jest powszechny, albo jest katolicki, a wtedy nie jest tylko polski. To jest sprzeczność. Kościół jest powszechny, dlatego w Kościele jest miejsce dla wszystkich narodów.

Zbliżamy się do Świąt Bożego Narodzenia i przeżywamy jeszcze jeden wymiar powszechności Kościoła, mianowicie Kościół sięga daleko poza swoich wiernych. Święta Bożego Narodzenia są uroczyście obchodzone przez dużą część ludzkości. Jest wielu niewierzących, a nawet wojujących z Kościołem, a jednak uroczyście obchodzą święta. Uczestniczą w tradycji chrześcijańskiej wypracowanej przez dwadzieścia wieków przez poszczególne narody. To jest dowód na szerokie oddziaływanie Kościoła. Miliony koncentrują się na obchodach Nowego Roku, a Nowy Rok według naszego kalendarza jest zawsze wspomnieniem narodzin Jezusa Chrystusa. Lata liczy się od narodzin Jezusa. Chcąc nie chcąc wszyscy, którzy przeżywają radość tej daty, pozostają w zasięgu oddziaływania tajemnicy narodzenia Chrystusa.

Uczestnicząc dziś w świętej Ofierze podziękujmy Panu Bogu za to, że przynależymy do Bożej rodziny, dla której nie ma granic. Stnowimy jedną wielką wspólnotę opartą na Ewangelii. To jest wielkość Kościoła, to jest jego moc, to jest to, czym zdumiewa świat od dwudziestu wieków. Przynależność do takiej Bożej wspólnoty jest powodem do radości i szczęścia.

JEDNOŚĆ KOŚCIOŁA

Dotychczas zwróciłem uwagę na to, że Kościół, który jest dziełem Jezusa Chrystusa, jest apostolski, święty, powszechny, a dziś pragnę wskazać na jeszcze inny wymiar jego tajemnicy. Kościół jest jeden. Dla nas takie stwierdzenie może być zaskoczeniem, ponieważ obecnie na świecie istnieje około pięćset różnych Kościołów, z których każdy powołuje się na Chrystusa. Trzeba jasno stwierdzić: Kościół Chrystusowy jest jeden, a pięćset kościołów stworzyli ludzie. My w każdą niedzielę w wyznaniu wiary mówimy: "wierzę w jeden Kościół".

Chrystusowy Kościół jest jeden. Św. Paweł chcąc wytłumaczyć, jak należy rozumieć tajemnicę jedności Kościoła, posłużył się porównaniem związku Kościoła z Chrystusem do sakramentalnego związku, jaki istnieje między mężczyzną a kobietą. Sakrament małżeństwa jest jeden, jest nierozerwalny, jest niepowtarzalny, nikt nie może zawrzeć drugiego sakramentalnego związku, dopóki żyje współmałżonek. Gdyby ktoś postawił Bogu pytanie, kim jest pani Maria, która zawarła kiedyś związek sakramentalny małżeński, a obecnie żyje z kimś innym, to Bóg odpowiedziałby: jest to żona pana Kowalskiego, która obecnie żyje z panem Nowakiem. Bóg tak patrzy na sakrament. Ten związek jest niezniszczalny, jest jeden. Ona może odejść, ale dalej pozostaje żoną tego człowieka, z którym połączył ją Bóg. Co Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozłącza, bo i tak nie potrafi rozłączyć. Człowiek może próbować, może mu się wydawać, że rozłączył, może żyć na własną rękę, ale nie rozłączy.

W oparciu o tę tajemnicę sakramentalnego związku małżeńskiego św. Paweł w Liście do Efezjan ukazuje tajemnicę jedności Kościoła. Kościół jest jeden. Pewne grupy wiernych należących do Kościoła, w jakimś momencie odwracają się od Chrystusa i wchodzą w kontakt z kimś innym, ale nawet gdy ten Kościół się rozdziela, dalej jest tylko jeden Chrystusowy Kościół. I tak będzie do końca świata. Kościół może być przez ludzi kawałkowany, dzielony na pięćset, dziesięć tysięcy kościołów, ale Chrystusowy Kościół jest jeden. Chodzi o to, byśmy się w tym jednym Kościele wszyscy odnaleźli.

Jedność Kościoła to wielka tajemnica, która sięga do serca każdego człowieka. O tej jedności decydujemy w wielkiej mierze my sami. Im bardziej dbamy o jedność w naszej rodzinie, małżeństwie, wspólnocie, tam gdzie Bóg nas postawił, tym bardziej współpracuje z nami Chrystus, któremu na jedności bardzo zależy.

Następne rozważania poświęcę refleksji nad Kościołem Prawosławnym, Reformowanym i Rzymsko-Katolickim po to, aby zobaczyć jeden z ważnych wymiarów współczesnego życia chrześcijan, mianowicie ekumenizm, czyli poszukiwanie dróg wiodących do zgody i jedności.

KOŚCIÓŁ PRAWOSŁAWNY

Do roku 1054, czyli przez dziesięć wieków wielkie Kościoły Rzymu, Aleksandrii, Jerozolimy, Antiochii i Konstantynopola żyły zasadniczo w zgodzie i harmonii. Wprawdzie już od samego początku istniało wyczuwalne napięcie, zwłaszcza między Kościołem mówiącym po łacinie, któremu przewodził biskup Rzymu, a Kościołami mówiącymi po grecku, jednakże nie zagrażało ono jedności. Sprawowano wspólnie Eucharystię, wyznawano tę samą wiarę, spotykano się w pocałunku pokoju przy ołtarzu. Napięcie, które potęgowało się coraz bardziej, najczęściej miało źródło w zbyt bliskim kontakcie hierarchii kościelnej, zwłaszcza biskupów Wschodu, z władzą świecką. W tej sytuacji niejednokrotnie biskup Rzymu miał poważne trudności, by wyciągnąć po bratersku rękę do patriarchy Konstantynopola, wiedząc na przykład, że on niezbyt uczciwą drogą doszedł do tej godności. Tu należy upatrywać głównej przyczyny konfliktów, które w rezultacie doprowadziły do rozstania się Kościoła łacińskiego z Kościołami mówiącymi po grecku.

Kościoły Wschodu zawsze były szczególnie uczulone na punkcie samodzielności. Uważały się za Kościoły autokefaliczne. Uznawały wprawdzie prymat Piotra i prymat biskupa Rzymu, ale nie chciały, aby biskup Rzymu wtrącał się do ich spraw. Uważały, że są samodzielne i że biskup Rzymu, jako stróż grobu św. Piotra i św. Pawła ma pierwszeństwo w Kościele, ale jest to pierwszeństwo honorowe, a nie pierwszeństwo władzy. Ta niezależność Kościołów Wschodu jest pierwszym charakterystycznym rysem prawosławia. Z szacunkiem, ale w pełnej wolności. Z szacunkiem, bo przyznają biskupowi Rzymu pierwsze miejsce, gdyby się spotkali przy stole, ale nie prawo decydującego głosu. Prawo rozstrzygającego głosu należy według nich do Soboru, w czasie którego spotykają się wszyscy podejmując pod natchnieniem Ducha Świętego ważne decyzje.

Drugi punkt, który wyróżnia nasz Kościół łaciński od Kościoła prawosławnego, to inne podejście do Tradycji, tego wielkiego bogactwa, w którym jest ukryte Objawienie. Objawiona prawda Boża została przekazana w Tradycji. Część tej Tradycji została spisana i jest zawarta w Piśmie Świętym. Tekst Pisma Świętego został w pierwszych wiekach zinterpretowany przez wspartych łaską Boga Ojców Kościoła, którzy ukazali, jak należy rozumieć poszczególne wersety Ewangelii. Wypowiedzi Ojców Kościoła na Soborach powszechnych stanowią główny zrąb Tradycji. Otóż dla Kościoła prawosławnego ta Tradycja jest święta i nietykalna. Dorobek pierwszych ośmiu wieków jest przez nich traktowany jak studnia, w której jest zawsze pełno wody. Do niej można podejść i każdy, obojętnie w jakiej epoce, zawsze pije tę samą kryształowo czystą wodę Objawienia. Kościół prawosławny uważa, że jest stróżem tej studni, że Chrystus stworzył Kościół po to, aby rozdawał tę wodę życia tak, jak rozdaje się wodę ze studni. Kościół łaciński uważa zaś, że Tradycja to jest źródło wciąż bijące i to tak obficie, że ta źródlana woda płynie jak rzeka przez wszystkie pokolenia. To nie jest studnia. Nasze podejście uwzględnia rozwój ludzkości. Dlatego prawda objawiona docierając do każdego pokolenia obmywa je, ta woda uświęca to, co doczesne, ta woda ciągle szuka koryta, nieustannie rzeźbiąc teren przez który płynie. To rozróżnienie jest istotne dlatego, że Kościół prawosławny uznał, iż na ósmym wieku odkrycie bogactwa studni się skończyło. Natomiast my w Kościele rzymsko-katolickim ciągle mamy do czynienia z dalszym rozwojem, z nowym spotkaniem Objawienia z życiem. U nich spotykamy się przy studni i tak jakby czas się zatrzymał.

Wszystkie inne spojrzenia na prawosławie są już drugoplanowe. Istnieje wprawdzie szereg sporów o terminy, ale jeśli z perspektywy czasu umiemy analizować często dramatyczne spięcia o to, czy należy mówić, że Duch Święty pochodzi od Ojca i Syna, czy od Ojca przez Syna, albo w jakiej mierze należy przy ołtarzu wzywać Ducha Świętego, który ma zstąpić i przemienić chleb i wino w Najświętsze Ciało, Najświęszą Krew Jezusa, albo jak należy interpretować słowo "czyściec", to łatwo dochodzimy do wniosku, że te spory są podobne do kłótni rodzinnych. Tam, gdzie mąż i żona są skłóceni, ciągle szukają powodu do sprzeczki i znajdują go. Czy ta szczotka ma być w tym kącie, czy w tamtym; ona się upiera że w tym, a on że w tamtym. Jest to pretekst do sporów. Ci ludzie się nie kochają i dlatego czekają tylko okazji, aby wyrazić swoją niechęć do siebie. Spory między Kościołem łacińskim, a Kościołem greckim na przestrzeni wieków, czasami nawet krwawe, przypominają tego typu zachowanie w domu rodzinnym. Nie chodzi o istotę sprawy, a o drobne rzeczy, które wyrażają niechęć jednych do drugich. Kto jest winny? Jak zawsze w takich sytuacjach wina jest z jednej i z drugiej strony, a droga do jedności nie prowadzi przez dochodzenie swych racji, lecz przez przebaczenie.

Jeśli chodzi o różnice, które się rzucają w oczy, to u nich kandydaci do święceń diakonatu i prezbiteratu mogą przyjmować je w stanie małżeńskim. Tak było w pierwszych wiekach w całym Kościele. Ponieważ dla Kościołów Wschodu ta tradycja jest święta, zachowują ją do dziś. Przypominam, że celibat kapłanów to prawo kościelne, a nie boskie.

Co decyduje o duchowości prawosławia? Oni są nastawieni znacznie bardziej aniżeli my na duchową głębię. My jesteśmy bardziej praktyczni i realistycznie podchodzimy do życia. W prawosławiu przede wszystkim dwa elementy kształtują duchowość. Pierwszym jest piękna liturgia, która jest niebem na ziemi. Dlatego prawosławni dbają o to, aby cerkwie przypominały niebo, ażeby był piękny wystrój obrazów świętych. Ikony odgrywają znacznie ważniejszą rolę niż u nas. Jest to sposób obecności świętych czy Chrystusa wśród ludzi. To wszystko ma przenieść człowieka do nieba. To jest chwila w ciągu tygodnia, w której wszyscy wierni uświadamiają sobie, że wędrują w stronę nieba. Film Pokuta kończy się pytaniem: "po cóż komu droga, która nie prowadzi do cerkwi?", po cóż komu droga, która nie prowadzi do nieba? Taki jest sens tego pytania. Oni tak to rozumieją. Ludzie żyją na co dzień szarym życiem, ale chcą raz w tygodniu przez dwie godziny zobaczyć niebo. Duchowni sprawujący liturgię eucharystyczną żyją z wiernymi, nie różnią się niczym od nich. Dlatego uczestniczą przez swoje małżeństwo w zwykłym, codziennym szamotaniu się z trudnościami rodzinnymi, zawodowymi, kłopotami związanymi z wychowaniem dziecka, z chorobą żony, bliskich. Kiedy jednak się ubierają i przychodzą do ołtarza, są przedstawicielami Boga, mają klucze, którymi otwierają nową, Boską rzeczywistość i są wyraźnie oddzieleni od reszty.

Drugi element, który kształtuje duchowość prawosławną, to doniosła rola, jaką odgrywają u nich mnisi. Chodzi tu o klasztory zgromadzone zawsze wokół jednego z ojców o wielkim autorytecie duchowym. Klasztor to dom, w którym jest ojciec, wielki święty człowiek, który trwa na modlitwie i do którego można przyjść, porozmawiać i zrobić porządek w swej duszy. Kto czytał Braci Karamazow, to pamięta postać Ojca Zozima, w którym świetnie jest ukazany wpływ ludzi świętych na kształtowanie duchowości prawosławia. Ponieważ duchowieństwo, z którym wyznawcy prawosławia mają do czynienia, żyje ich codziennością, monaster, czyli klasztor jest światem wartości duchowych, gdzie wierni przychodzą, aby nakarmić swojego ducha.

Obecnie na świecie istnieje około dwieście milionów ludzi związanych z prawosławiem. W Polsce mamy ich ponad pół miliona. Jak pamiętamy, pod koniec wieku XVI powstał, i to na terenach wschodniej Polski, tak zwany Kościół unicki. Wówczas część prawosławnych, zachowując swoją liturgię i własne podejście do chrześcijaństwa, uznało papieża jako najwyższą głowę w Kościele. Dzieje Unii to temat na osobną rozprawę.

Jaki jest najsłabszy punkt prawosławia? Jest nim wielka zależność od władzy świeckiej, oparta na przekonaniu, że władza ta pochodzi od Boga i że Bóg posługując się władcą świeckim, daje mu wszelkie prawa dotyczące życia doczesnego. Może to być okrutny władca, na miarę Iwana Groźnego, ale on został konsekrowany, namaszczony, tak jak biskup. Biskupi i kapłani są do spraw duchowych, władza świecka z woli Boga jest odpowiedzialna za sprawy doczesne. Kościół prawosławny nigdy nie wypracowywał samodzielności w sprawach doczesnych, zawsze korzystał z instytucji, które wypracowywało państwo. Ta zależność była olbrzymia do roku 1917, kiedy prawosławie przeżyło szok, ponieważ władza zdeklarowała się jako ateistyczna. Odtąd ta współpraca była bardzo trudna. Zanim jednak to doświadczenie zostanie wykorzystane, upłyną długie wieki. Kościół rzymsko-katolicki od początku próbował zachowywać dystans wobec władzy świeckiej i dlatego doszedł do wielkiej samodzielności. Zmieniają się władcy, zmieniają się ustroje, natomiast Kościół rzymsko-katolicki trwa niezależnie od tych zmian. Potrafił bowiem stworzyć własne prawo i zorganizować swoje własne życie, niezależnie od władz świeckich.

Podkreślam jeszcze raz, łączy nas ta sama wiara, ta sama Eucharystia, ta sama sukcesja apostolska, te same sakramenty. Najbardziej delikatnym punktem jest spojrzenie na biskupa Rzymu. Możemy podejść w cerkwii do Komunii św., prawosławni mogą uczestniczyć w sprawowanej przez nas Eucharystii. Katolik i prawosławny to dwaj bracia zwróceni twarzą do Chrystusa, a w dziwnym paradoksie dziejów odwróceni do siebie plecami. Modlimy się, aby chrześcijanie odwrócili się twarzą do siebie, podali sobie po bratersku ręce. Ufamy, że to nastąpi. Wielu ludzi się o to modli.

KOŚCIOŁY REFORMOWANE

W tygodniu modlitw o jedność chrześcijan przypada nam refleksja nad Kościołem reformowanym, popularnie zwanym Kościołem protestanckim. Ostatnio zwróciłem uwagę na to, że prawosławie na Wschodzie wyrosło na tle ludzkich ambicji i źle rozumianej wolności. Zachowało jednak wszystkie istotne elementy Kościoła ustanowione przez Chrystusa: jest hierarchia, są wszystkie sakramenty, możemy w tych sakramentach uczestniczyć jako chrześcijanie Kościoła rzymsko-katolickiego. Już w samej nazwie -- Kościół ortodoksyjny lub Prawosławny -- jest podkreślona właśnie ta prawda, że nic z tego, co było w Kościele Apostolskim, nie zostało tu odrzucone.

Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja na początku XVI wieku, kiedy to Luter stanął na czele ruchu zmierzającego do reformy Kościoła Zachodniego. Owocem tego ruchu było oderwanie od Kościoła rzymsko-katolickiego wielkiej rzeszy ludzi. W chwili obecnej różne Kościoły reformowane liczą ponad dwieście milionów członków.

Nazwa "protestanci" wywodzi się od protestu. Ruch bowiem, na czele którego stanął Luter, powstał na tle krytyki ludzkiego elementu w Kościele Chrystusowym. Szczególnie protestowano przeciw władzy i prawu. U podstaw reformacji stała niezwykle mocna krytyka papieża oraz duchowieństwa. Uważano, że ten ludzki element Kościoła przysłonił, a nawet zagubił to, co w Kościele jest najważniejsze -- osobiste spotkanie z Bogiem. Nie był to protest nowy, swoimi korzeniami sięgał do samego Nowego Testamentu. Chrystus sprzeciwiał się uczonym w Piśmie i faryzeuszom właśnie w imię tego, że zgubili ducha, że położyli zbytni nacisk na elementy ludzkie. Św. Szczepan ginie jako męczennik, dlatego że wystąpił przeciw kapłanom i arcykapłanom w świątyni. A św. Paweł w ciągu swej działalności nieustannie tłumaczył, że judaizm stracił ducha, a ubóstwił prawo. W Kościele te dwa elementy -- Boski i ludzki -- istnieją w ciągłym napięciu. Niezwykle trudny moment następuje wtedy, kiedy ludzki element przysłania lub usuwa na drugi plan to, co duchowe. Wtedy rozpoczyna się krytyka. Ale z tego, że ktoś ma rację i krytykuje, nie wynika jeszcze, że jego krytyka jest twórcza. Byle kto potrafi powiedzieć, że coś jest źle zbudowane, lub że dziecko jest źle wychowane, ale wskazać drogę, to rzecz o wiele trudniejsza. Luter i jego zwolennicy nie uwzględniali tego. Postanowili zreformować Kościół według swoich własnych planów, nie dostrzegając, że w samej Ewangelii jest podana metoda reformowania Kościoła. Kościół bowiem musi być ciągle reformowany, gdyż jego ludzki element nieustannie zmierza do skostnienia i utrudnia rozwój ducha. Genialnie potrafił to dostrzec w XIII wieku św. Franciszek. Władza w Kościele była na niewiele wyższym poziomie jak w początkach XVI wieku. Upadek duchowieństwa niezwykle głęboki. Św. Franciszek podjął się wówczas reformy Kościoła i bardzo dobrze ją przeprowadził. Postanowił bowiem wędrować wskazaną w Ewangelii drogą. Ta jego reforma w XIII wieku się udała. Ta w XVI wieku doprowadziła do dramatu. Dlaczego? Dlatego, że św. Franciszek wierzył, że ten ludzki element w Kościele, jakkolwiek bardzo niewydarzony, często grzeszny i gorszący, pochodzi z ustanowienia Bożego. Tymczasem Luter doszedł do wniosku, że jest to tylko i wyłącznie dzieło ludzi i dlatego należy je usunąć. Luter po raz pierwszy oddziela Chrystusa od Kościoła. Mówi chrześcijaństwu "tak", a Kościołowi "nie". I jednym pociągnięciem odrzuca papieża, biskupów, kapłanów, Urząd Nauczycielski Kościoła i prawie wszystkie sakramenty. Chrześcijaństwo "tak", ale Kościół "nie". Jest to podstawowe hasło Kościołów reformowanych.

Jak Luter zobaczył perspektywę rozwoju chrześcijaństwa przy tak ostrym cięciu? Uznał, że Bóg mówi do człowieka tylko i wyłącznie przy pomocy Biblii. Biblia to najwyższy autorytet i poza nim nie potrzeba żadnych nauczycieli. Duch Święty pozwala człowiekowi zrozumieć w konkretnej sytuacji słowo Pisma Świętego. Zarówno w Kościele katolickim, jak i prawosławnym Biblia zajmuje niezwykle ważne miejsce, traktujemy ją jako Słowo Boże, ale uważamy, że Chrystus ustanowił Urząd Nauczycielski, który pilnuje właściwej interpretacji Pisma Świętego, bo inaczej pojawią się w jego odczytywaniu zupełnie sprzeczne wypowiedzi. Z ustanowienia Chrystusa w Kościele jest Urząd Nauczycielski, co do tego nie mają wątpliwości ani prawosławni, ani katolicy. Przez Lutra Urząd Nauczycielski został odrzucony.

Drugi ważny moment to odrzucenie wspólnoty. Całe zbawienie dokonuje się tylko między mną i Bogiem i nie potrzebuje żadnych pośredników. Zbawienie dokonuje się na zasadzie mojego zawierzenia Chrystusowi. Im dokładniej potrafię zawierzyć, tym pełniejszy jest mój udział w zbawieniu. Wspólnota nie jest mi do niczego potrzebna. W ten sposób Kościół jako wspólnota został odsunięty na drugi plan. Całe życie religijne zostało sprowadzone do mojego osobistego zawierzenia Bogu i do czytania Pisma Świętego. Takie były założenia, po tej drodze Kościół reformowany powędrował. Na początku to nie było jeszcze tak jasno postawione, ale najbliższe pokolenia po Lutrze już skrystalizowały swoją naukę. W praktyce nie zrezygnowano ze wspólnoty, gromadzą się w domach modlitwy, wspólnie dzielą się swoim przeżywaniem Pisma Świętego. Mają wspólnotę, ale jeśliby ktoś nie chciał do niej przynależeć, nikt nie ma o to do niego najmniejszej pretensji.

Jakie są skutki założenia Lutra? Przede wszystkim wielkie rozbicie, jeśli chodzi o poglądy. Pojawiły się zdania sprzeczne, za tym poszło rozbicie od strony organizacyjnej. Dziś podaje się liczbę ponad czterystu Kościołów reformowanych, część z nich nie posługuje się nawet nazwą Kościoła. Nie ma tam norm odgórnych, nawet jeśli chodzi o etykę, i dlatego państwa takie jak: Szwajcaria, Stany Zjednoczone, Szwecja, Norwegia, w których jest znaczna przewaga wiernych należących do Kościołów reformowanych, zdumiewają wielkimi sukcesami w dziedzinie rozwoju gospodarczego i naukowego. Nie ma tam bowiem żadnych barier, nikt w sposób wiążący nie protestuje przeciwko prowadzeniu badań w dziedzinie genetyki, czy eksperymentowaniu na ludziach, mimo że prowadzi to do dramatów, i to w skali świata. W Kościele katolickim jest Urząd Nauczycielski, który przypomina normy Boga, i wszyscy, którzy do Kościoła należą, muszą tych norm przestrzegać. Warto o tym pamiętać, ponieważ dziwimy się, dlaczego rozwój cywilizacji jest tak błyskawiczny w krajach, gdzie są Kościoły reformowane.

Rzecz bardzo paradoksalna, protestanci domagali się, aby w Kościele na pierwszy plan wysunął się religijny duch -- zjednoczenie z Bogiem, aby ludzie byli autentycznie religijni. Tymczasem po latach sami odkrywają, że zgasł mistycyzm, który jest wykładnikiem autentycznego życia religijnego. To, co było podstawowym zarzutem pod adresem Kościoła katolickiego, że za dużo w nim prawa, a za mało ducha, stało się zasadą życia Kościołów reformowanych.

W ostatnich czterdziestu latach jesteśmy pod dużym wpływem ruchów ekumenicznych. Kościół katolicki postanowił wyciągnąć rękę w stronę protestantyzmu, co jednak nie zawsze spotkało się z właściwym zrozumieniem z ich strony, a w łonie samego katolicyzmu pojawiły się różne ruchy skoncentrowane wokół Biblii, nie potrzebujące kapłana i Kościoła. Wystarczy im Bóg, wiara, Pismo Święte -- to jest protestanckie podejście. Trzeba powiedzieć, że w praktyce protestantyzm jest o wiele łatwiejszy. Tam człowiek nie uderza głową o twarde wymagania, nie gorszy się duchowieństwem, nie ma do czynienia z zimną instytucją, to wszystko jest prostsze, a droga łatwiejsza zawsze jest poważną pokusą. Na reformacji skorzystał głównie Kościół rzymsko-katolicki, który widząc zagrożenia skostnienia w literze, ponownie odkrył bogactwo zjednoczenia z Bogiem w modlitwie. Tuż po wystąpieniu Lutra pojawiają się w Kościele wielcy mistycy: św. Teresa Wielka czy św. Ignacy Loyola. Oni to rozpoczynają w Kościele katolickim pochód ludzi, którzy ewangeliczną drogą sięgnęli po wartości proponowane przez reformatorów.

W następnym rozważaniu chciałbym zwrócić uwagę na sam Kościół rzymsko-katolicki w aspekcie ekumenizmu, w odniesieniu zarówno do prawosławia jak i do protestantyzmu. Poznanie braci odłączonych, jak od Jana XXIII nazwano chrześcijan nie należących do Kościoła rzymsko-katolickiego, pomaga w odkryciu wartości, które są w zasięgu naszej ręki. Taki jest cel tych katechez. Jest to refleksja nad tajemnicą Kościoła. Bóg dopuszcza błędy, ponieważ potrafi wyprowadzić z nich wielkie dobro. Mamy więc nadzieję, że i te bolesne rozdarcia w Kościele zostaną ostatecznie wykorzystane przez Boga do ubogacenia Królestwa Bożego na ziemi.

KOŚCIÓŁ RZYMSKO-KATOLICKI

Po refleksji nad Kościołem prawosławnym i nad Kościołami reformowanymi chciałbym zatrzymać się nad tajemnicą Kościoła rzymsko-katolickiego, do którego należymy i który tworzymy. Jest to Kościół Chrystusowy, który uznaje najwyższą władzę -- biskupa Rzymu. Traktuje go jako następcę Piotra odpowiedzialnego za godne i ważne sprawowanie trzech funkcji w Kościele: kapłańskiej, nauczycielskiej i pasterskiej.

Biskup Rzymu dziedziczy drogą następstwa dwa przywileje Piotra, mianowicie: przywilej najwyższej władzy zawarty w poleceniu Chrystusa skierowanym po Zmartwychwstaniu do Szymona: Paś owce moje, paś baranki moje, paś jagnięta moje. Chodzi o pełną odpowiedzialność za owczarnię. Drugi przywilej jest ukryty w nieomylnym przekazywaniu prawdy Objawionej. Tylko jednemu Apostołowi, Szymonowi, Chrystus zmienił imię z Szymona na Opokę, Skałę, traktując Piotra jako fundament Kościoła. Na tobie zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. To jest fundament. Na nim Kościół jako budowla wznosi się z pokolenia na pokolenie, piętro po piętrze coraz wyżej. Jesteśmy dziś na sześćdziesiątym piętrze, sześćdziesiąt pokoleń upłynęło od Chrystusa. Bóg chciał, by na każdym piętrze, wtedy kiedy ono jest budowane, był ktoś, kto pilnuje pionu, kto jest odpowiedzialny za to, by to piętro było dokładnie zharmonizowane z fundamentem. Właśnie ten pion Objawionej prawdy jest w rękach biskupa Rzymu. To jest jego przywilej i odpowiedzialność.

Biskup Rzymu sprawuje swoją władzę z kolegium wszystkich biskupów. To kolegium następców Apostołów odpowiada za największe skarby, jakie posiada Kościół. Przede wszystkim za Eucharystię. Chrystus został najpełniej w Kościele w Eucharystii. Papież razem z biskupami jest odpowiedzialny za ważne i godne sprawowanie Eucharystii. Chodzi o to, by zawsze obok ołtarza stał kapłan, mający od Boga władzę sprawowania Eucharystii, i by wszyscy -- łącznie z kapłanem -- godnie we Mszy św. uczestniczyli. Jest to najważniejsza funkcja Kościoła -- kapłańska.

Funkcja nauczycielska jest jej podporządkowana. Kościół przygotowywuje ludzi do uczestniczenia w Eucharystii. Na tym polega istota pracy misyjnej i katechetycznej. Przygotować ludzi, by mogli podejść do ołtarza. Drugi nurt nauczania to kaznodziejstwo skierowane do ochrzczonych, którzy są już blisko ołtarza. Kazania pomagają im wejść w głąb bogactwa Eucharystii, by mogli nią w pełni żyć. Całe nauczanie Kościoła jest skoncentrowane na ołtarzu, na Eucharystii.

Funkcja pasterska jest podporządkowana i nauczaniu i Eucharystii. Chodzi o taką organizację naszego codziennego życia, abyśmy żyli Eucharystią według zasad Ewangelii.

Tajemnicę Eucharystii będziemy rozważać w scenerii Świąt Wielkanocnych, różne wymiary pasterzowania w Kościele ukażę w najbliższym czasie. Dziś natomiast pragnę zatrzymać się nad odpowiedzialnością Urzędu Nauczycielskiego Kościoła za przekaz nieskażonego Objawienia zawartego w Piśmie Świętym i Tradycji. W Kościele został ustanowiony przez Chrystusa odpowiedni Urząd, który strzeże czystości tekstu Pisma Świętego. Tekst Biblii można zmieniać, można źle tłumaczyć, można opuścić słowa, zdania, a nawet Księgi -- wówczas zostaje on okaleczony. W ten sposób tekstem Pisma Świętego można manipulować. Dlatego musi być ktoś odpowiedzialny za to, że kolejne wydania Pisma Świętego są zgodne z oryginałem. Tu spełnia swoją ważną funkcję Urząd Nauczycielski Kościoła.

Jedno z najbardziej kłopotliwych pytań, jakie można postawić Kościołom reformowanym, brzmi: Skąd macie pewność, że to, co macie w ręku, jest Biblią? Przecież tekstów Ewangelii napisano w pierwszych wiekach dziesiątki. Skąd macie pewność, że to, co macie w ręku, to jest Pismo Święte? Protestanci nie potrafią na to pytanie jasno odpowiedzieć. Odrzucając Urząd Nauczycielski Kościoła, nie wiedzą, kto i kiedy zadecydował o kanonie Ksiąg natchnionych. My wiemy, że zadecydował Urząd Nauczycielski i on na przestrzeni dwudziestu wieków pilnuje, ażeby to, co wierni mają w ręku, było Pismem natchnionym.

Urząd Nauczycielski Kościoła pilnuje również, by inne publikacje w Kościele były zgodne z nauką Objawioną. Dlatego od początku Kościół katolicki stosuje cenzury. Zadaniem cenzora jest stwierdzić, że w danej pozycji nie ma błędnej nauki, że zgadza się ona z Objawieniem. Z reguły książki wydawane przez instytucje kościelne mają imprimatur, notkę, że to jest publikacja zgodna z nauką Kościoła.

Jednak nie całe Objawienie zostało zawarte w Piśmie Świętym. Rzecz ma się podobnie jak ze sztuką kucharską. W książkach kucharskich jest część prawdy dotyczącej umiejętności kulinarnych. W oparciu o to porównanie możemy dostrzec dwa elementy przekazu Objawienia. Po pierwsze, ludzie najpierw nauczyli się gotować, później pisać książki. Podobnie jest w Kościele. Tradycja wyprzedza Pismo Święte. Pierwsze jest wydarzenie, później jest jego zapis. Tradycja jest przed Biblią. Po drugie, w książce kucharskiej nie ma nigdy wszystkiego, bo w książce nie da się przekazać doświadczenia. Doświadczenie zdobywa się nie przez studium książki kucharskiej, lecz przy piecu. Ktoś może mieć Kuchnię Polską otwartą na stole, a jeśli coś ugotuje według jej przepisów, wcale nie musi być udane. Dlaczego? Brakuje doświadczenia. Sztukę gotowania zdobywa się nie przez studiowanie książki, tylko parząc ręce i popełniając błędy przy piecu.

Otóż Kościół ciągle zdobywa doświadczenie życia Ewangelią, najcenniejsze jednak zdobył w pierwszych wiekach, nie unikając wielu błędów. Mamy tę książkę kucharską, czyli Pismo Święte i wieki doświadczenia przechowywane w Tradycji. To najstarsze jest zawarte w tysiącach dzieł tzw. Ojców Kościoła. Są to ludzie, którzy zdobywali doświadczenie i przekazali nam je w swoich kazaniach, homiliach, traktatach, listach. Mówią po ojcowsku: tak smakuje zupa, jeśli nie dodacie soli; tak jak nie ma właściwych proporcji tłuszczu, cukru, śmietany. Ci ludzie sami popełniali błędy, leczyli strutych złymi pokarmami, doskonalili umiejętności. Całe bogactwo literatury pierwszych wieków przekazuje nam Kościół jako doświadczenie.

W tym kontekście możemy rozumieć, na czym polega różnica między podejściem do Pisma Świętego protestantów, a katolików. Protestanci uważają, że ktoś może być świetnym kucharzem, jeśli da mu się do ręki książkę kucharską. Umie czytać, a tam jest wszystko napisane. Kościół katolicki uważa, że aby być dobrym kucharzem, trzeba znaleźć dobrego kucharza i przyjść do niego na praktykę, bo on zawsze robi wszystko zgodnie z przepisami, ale nie musi powoływać się na tę książkę. Dobry kucharz rzadko zagląda do książki. On nie musi tego czynić, on tę książkę zna. To doświadczenie, które posiada, przekazuje drogą praktyki temu, kto chce się nauczyć dobrze kuchcić. Dobry kucharz podprowadzi ucznia do książki i mówi, ja cię wszystkiego i tak nie nauczę, ja jestem specjalistą z zakresu kilkunastu potraw, tam jest przepis na tysiące. Kościół katolicki zawsze prowadzi wiernych do spotkania z człowiekiem, który zna Pismo Święte, a dopiero później wkłada mu w ręce jego tekst. Na tym tle możemy zrozumieć, dlaczego protestanci odrzucili kult świętych. Bo święty, to dobry kucharz. On opanował jakąś umiejętność z tej ewangelicznej kuchni i prowadzi stołówkę, ma swoją specjalność, np. brat Albert "specjalność -- chrześcijańskie miłosierdzie". Podchodząc do Świętego chcemy się nauczyć ewangelicznego życia. Protestanci powiedzieli, nas to nie interesuje, nas interesuje tylko tekst Biblii i dlatego z kultu świętych zrezygnowali.

Jeśli jednak Pasterze Kościoła katolickiego chcą karmić ludzi zawsze zdrowym pokarmem, muszą mieć charyzmat nieomylności. Bo my jako ludzie jesteśmy omylni, ciągle będziemy popełniać błędy. Chrystus wiedząc o tym, powiedział: Oto Ja jestem z wami aż do skończenia świata. Kościół w swoim zwyczajnym nauczaniu zawsze gwarantuje pokarm zdrowy. Na tym polega nieomylność Kościoła. Jest to bochenek wiejskiego chleba, który nikomu nie zaszkodzi, czy ma dietę, czy nie, to jest pokarm pewny. Na tym polega nieomylność Kościoła i na tym polega nieomylność papieża. Jeśli chcesz jeść co innego i zatrujesz się, to twoja sprawa. Wszystkie opinie Kościoła dotyczące prawd wiary i moralności zawsze mają ten sam cel, to pieczęć znaku jakości, gwarantująca pełne zdrowie ducha. Jeśli ktoś sięgnie po co innego, to jego sprawa. Często ludzie uważają, że papież jest nieomylny, w tym sensie, że cokolwiek powie, to we wszystkim ma stuprocentową pewność. Nie. Gdyby papież mówił, że na Marsie jest temperatura 240oC, to wcale nie jest nieomylne stwierdzenie. Tylko wtedy, gdy papież uroczyście mówi, że coś jest objawioną prawdą, czyli, że jest zawarte w Objawieniu -- w Piśmie Świętym i Tradycji -- jest nieomylny. W sposób uroczysty papieże rzadko zabierali głos. Nasz papież Jan Paweł II jeszcze nie ogłosił nowego dogmatu, a więc nie zabrał głosu jako nieomylny nauczyciel.

Natomiast Papież razem z Urzędem Nauczycielskim Kościoła bez przerwy ukazuje ten zdrowy pokarm. Wystarczy spojrzeć na wyważone a zdecydowane stanowisko Kościoła wobec badań dotyczących genetyki czy środków antykoncepcyjnych. Kościół mówi: Uwaga! to nie jest zdrowe ani dla ciała, ani dla ducha. Nie można by zaufać Kościołowi, gdyby nie posiadał takiej nieomylności. Właściwe zrozumienie daru nieomylności jest zawarte w Ewangelii, tam gdzie Chrystus nazywa Szymona -- Skałą, której można zawierzyć i której żadne zło nie potrafi przezwyciężyć. Kościół zbudowany na Piotrze jest nie do pokonania.

Chciałbym zaznaczyć, że Kościół katolicki kroczy drogą złotego środka. Protestanci odrzucili cały Urząd Nauczycielski Kościoła, papieża i biskupów. Prawosławni odrzucili decydującą rolę papieża w Urzędzie Nauczycielskim. Jesteśmy w Kościele rzymsko-katolickim, za co szczególnie należy Bogu podziękować. Mamy bowiem całe bogactwo, które posiadają zarówno prawosławni jak i protestanci, i jeszcze coś więcej. Jesteśmy w najbardziej szczęśliwym położeniu. Kto dobrze rozumie misję Kościoła Chrystusowego realizowaną w Kościele rzymsko-katolickim, jest dumny i szczęśliwy, że ma dostęp do pełni prawdy.

WOBEC EKUMENIZMU

W ostatnich trzech rozważaniach, w kontekście tajemnicy jedności Kościoła, próbowałem ukazać w największym skrócie zasadnicze rysy Kościoła rzymsko-katolickiego, prawosławnego i reformowanego.

Dziś pragnę poświęcić trochę czasu na refleksję nad ekumenizmem. Ruch, który w odniesieniu do wszystkich wyznawców Chrystusa jest stosunkowo młody, został pobłogosławiony przez Jana XXIII. Chodzi w nim o znalezienie dróg wiodących do wspólnego spotkania wszystkich wyznawców Chrystusa.

Rozłam bowiem wśród wyznawców Chrystusa jest zgorszeniem dla świata. Trzeba powiedzieć, że podział chrześcijan, to wielki sukces zła. Pan Jezus modlił się, aby byli jedno. Chciał On, abyśmy wzajemną miłością objawiali światu miłość samego Boga. Rozłamy, jakie istnieją wśród chrześcijan, w dużej mierze niweczą to nasze świadectwo.

Jakie są perspektywy ruchu ekumenicznego? Jeśli chodzi o prawosławie, to teoretycznie rzecz biorąc sprawa jest prosta, właściwie chodzi tylko o uznanie biskupa Rzymu jako następcy Piotra. W praktyce jest to jednak bardzo trudne. Mamy bowiem za sobą historię prawie tysiąca lat oddzielnego życia i nie bardzo się rozumiemy.

Z końcem wieku XVI, w r. 1569, na terenach wschodniej Polski część chrześcijan należących do Kościoła prawosławnego podporządkowała się Rzymowi. Rzym uznał wszystkie ich zwyczaje, całą ich liturgię i organizację kościelną. Prawosławie moskiewskie i konstantynopolitańskie potraktowało to jako zdradę i w okrutny sposób prześladowało Kościół unicki, zwany Kościołem grecko-katolickim. Wśród ofiar tego prześladowania najbardziej znani męczennicy to św. Andrzej Bobola i św. Jozafat Kuncewicz. Myślę, że do tego tematu trzeba będzie powracać w miarę wzmożonych kontaktów ze Wschodem. Trzeba będzie znacznie lepiej znać Kościół prawosławny i Kościół grecko-katolicki. Czy Kościół prawosławny zdecyduje się na pokojową współpracę z biskupem Rzymu, trudno powiedzieć. W świetle historii niewiele jest znaków, które by zapowiadały nasze rychłe pojednanie. Wspomniałem już, że w Kościele katolickim uczyniono wiele dla pojednania, udostępniając bogactwo liturgii i sakramentów w Kościele prawosławnym wszystkim katolikom, co dowodzi, że między nami a nimi nie ma istotnej różnicy.

Trudniej przedstawia się spotkanie z Kościołami reformowanymi. Tu bowiem istnieją wielkie rozbieżności w samym rozumieniu chrześcijaństwa i definitywne odrzucenie Kościoła jako organizacji Bosko-ludzkiej, którą powołał do życia Jezus Chrystus. Po prostu inaczej myślimy. Nie chodzi tu tylko o to, że dziś oni i my inaczej myślimy, gorzej jest, że oni myślą inaczej niż myśleli wszyscy chrześcijanie przez piętnaście wieków. Tu jest problem. Katolickie myślenie zgadza się z myśleniem wszystkich pokoleń od czasów Apostolskich, natomiast Kościół protestancki zerwał z tą Tradycją. Perspektywy pojednania są tu bardzo nikłe. Pogłębia to jeszcze postępujący coraz bardziej podział Kościoła reformowanego. Istnieje obecnie ponad czterysta Kościołów reformowanych, jedne są duże, inne niewielkie, liczące po kilkanaście tysięcy wyznawców. Dlatego prowadzenie dialogu z tylu Kościołami jest bardzo utrudnione. Kościół katolicki może wyłonić przedstawicieli do rozmów, a każdy z Kościołów reformowanych wystawia swoich i z każdą delegacją trzeba rozmawiać inaczej.

Najbliżej Kościoła katolickiego jest tak zwany Kościół anglikański, który nie zakwestionował organizacji Kościoła. Henryk VIII oderwał Kościół od Rzymu, nie uznając zwierzchnictwa biskupa Rzymu, podporządkowując Kościół -- państwu, uznając siebie za głowę Kościoła. W dialogu ekumenicznym Kościoła rzymsko-katolickiego z Kościołami reformowanymi najdalej są posunięte rozmowy właśnie z Kościołem anglikańskim i tu istnieją dość duże perspektywy pojednania. Z tym, że i tam istnieją mocne tendencje do rozłamów, spowodowane między innymi udzielaniem święceń kobietom przez niektóre z Kościołów anglikańskich, co dodatkowo będzie utrudniać ekumenizm.

Najdalej od Kościoła rzymsko-katolickiego są tak zwani świadkowie Jehowy. Ich podejście jest też zupełnie nieekumeniczne. Działają również u nas w Polsce. Powstali na przełomie wieku XIX i XX. Trzeba powiedzieć, że nie są to chrześcijanie, bo warunkiem przynależności do Chrystusa jest uznanie Chrystusa jako Boga, a oni nie uznają Bóstwa Chrystusa. Głoszą również wiele innych twierdzeń potępionych przez Kościół. Najtrudniejsze jednak w ich podejściu jest to, iż całe apostolstwo ściśle łączą z podsycaniem niechęci do Kościoła jako instytucji. Za wszelką cenę chcą swoich wyznawców zgromadzić na zasadzie niechęci a nawet nienawiści do instytucji kościelnych. Dla ekumenizmu świadkowie Jehowy są poważnym problemem, odrywają bowiem ludzi nie tylko od Kościoła, ale także od Chrystusa. Trudno mówić z ludźmi, którzy programowo próbują wypełnić serce nienawiścią do innych. Chrystus nigdzie w Ewangelii nie uczył nienawiści do drugiego człowieka. Od samego początku dużą rolę w tym ruchu odgrywają pieniądze. Sam założyciel na krzewienie ruchu przeznaczył pokaźną sumę dolarów, co w zestawieniu z Chrystusem, który nie zostawił na ten cel żadnego pieniądza, zmusza do głębszego zastanowienia.

Trzeba by było jeszcze mówić o adwentystach czy gedeonitach, którzy również intensywnie działają na terenie naszego miasta, ale dziś nie mamy na to czasu. Nie chciałbym stracić zasadniczych proporcji rozważań o Kościele. Zwracam uwagę tylko na dwie wspólnoty: Kościoła anglikańskiego, bliskiego Kościołowi katolickiemu, i świadków Jehowy, najbardziej odchodzących od naszego Kościoła.

Jakie są drogi do ekumenizmu? Pierwsza, to droga modlitwy. Wszyscy, którzy czytają Ewangelię, odmawiają "Ojcze nasz", bez względu na to, do jakiego odłamu chrześcijaństwa należą. W modlitwie "Ojcze nasz" jest wielka nadzieja. Jeśli będziemy odmawiać ją sercem, to spotkanie w duchu Chrystusowego braterstwa jest możliwe.

Druga droga, to poszukiwanie prawdy. Chodzi o prawdę Objawioną. Jest to dzieło bardziej teologów, tych, którzy podejmują dyskusję na temat Pisma Świętego i Tradycji. Wydaje się jednak, że równie ważne jest poznanie prawdy o sobie. Im więcej wiadomości mamy o Prawosławiu czy Kościołach protestanckich, tym łatwiej jest zrozumieć się wzajemnie, a bez zrozumienia o ekumenizmie nie ma mowy.

Wreszcie ekumenizm dokonuje się przez życie miłością. Ostatecznie ekumenizm jest dziełem miłości i chodzi o to, aby ta miłość połączyła nas wcześniej, aniżeli połączą się same instytucje. Dziś wiadomo, że małżeństwa mieszane są terenem spotkań, które wymagają dużego samozaparcia, a równocześnie poznania i wypracowania wspólnego działania, w wierności sumieniu z jednej i drugiej strony.

Chciałbym jeszcze zaznaczyć, że inaczej wygląda rozłam chrześcijaństwa z punktu widzenia historycznego w XI, XV czy w XIX wieku, a inaczej wygląda po wielu wiekach. To jest mniej więcej tak, jakby rodzice się pokłócili, a trzecie czy czwarte pokolenie chciałoby już żyć w zgodzie. Rodzice pokłócili się z sobą, ale trzecie pokolenie mówi, cóż nas to obchodzi, że oni się pokłócili, my chcemy być razem. Więcej, następne pokolenia nie ponoszą odpowiedzialności za ten podział, ponoszą odpowiedzialność za autentyzm życia Ewangelią. Ostatecznie pojednanie nastąpi na skutek wspólnego wysiłku wszystkich, którzy chcą Ewangelią żyć. Ekumenizm jest prądem, który objął bardzo mocno Kościół katolicki, z dużą rezerwą przyjmuje go Kościół prawosławny, zaś protestanci zabiegają o ekumenizm, jakkolwiek często chcą przeciągnąć katolików na swoją stronę. Tymczasem tu nie chodzi o przeciąganie, tu chodzi o wspólne dotarcie do prawdy. Prawda nas jednoczy i prawda nas wyzwoli. Tyle jeśli chodzi o aktualny stan chrześcijaństwa, które w sercach ludzi prawych pragnie zjednoczenia.

STOSUNEK KOŚCIOŁA DO PAŃSTWA

Dla całości obrazu w naszej refleksji nad tajemnicą Kościoła potrzebne jest krótkie wyjaśnienie dotyczące stosunku Kościoła do władzy państwowej. Każde pokolenie musi podejmować na nowo próbę właściwego ustawienia Kościoła wobec władzy państwowej. Dodajmy, że z punktu widzenia praktycznego zarówno dla Kościoła i państwa, jak i dla każdego wiernego, problem jest niezwykle istotny.

W Piśmie Świętym mamy dwa teksty, które ukazują fundament całego zagadnienia. Pierwszy to wypowiedź Jezusa Chrystusa: Oddajcie, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest Bożego, Bogu. Pan Jezus wyraźnie zaznacza oddajcie, czyli uznaje obowiązki, jakie spoczywają na obywatelu wobec władzy świeckiej. Drugi tekst, to wypowiedź św. Piotra: Trzeba bardziej słuchać Boga, aniżeli ludzi, wypowiedź skierowana do najwyższej władzy Izraela. Chodzi o prymat sumienia nad poleceniami władzy. Bardziej należy słuchać Boga, aniżeli ludzi; i Bożego prawa przed ludzkim. Do tego dochodzi postawa Jezusa Chrystusa, który w ciągu swojego życia nigdy nie doprowadzał do spięcia z władzą, był lojalny wobec władzy Narodu Wybranego i był lojalny wobec okupanta, wobec namiestnika Rzymskiego.

Na czym polega zasadnicza trudność? Ci sami ludzie są równocześnie podwładnymi władzy kościelnej i władzy państwowej, duchownej i świeckiej. Jesteśmy równocześnie obywatelami naszego państwa, a więc mamy obowiązki wobec państwa, i jesteśmy wiernymi Kościoła i mamy obowiązki wobec Kościoła. Są to dwie społeczności, jedna świecka, druga duchowa, do których równocześnie należymy. Harmonia życia w tych dwóch społecznościach jest rzeczą trudną.

Społeczność państwowa ma cel czysto doczesny. Chodzi o to, by zagwarantować ludziom możliwie jak najlepsze warunki życia i pełnię szczęścia doczesnego. Kościół ma cel wieczny. Chodzi o doprowadzenie ludzi do zbawienia. Nie zawsze te dwa cele udaje się harmonijnie ze sobą zestawić.

Na przestrzeni dwudziestu wieków wypracowano zasadniczo trzy modele relacji Kościoła wobec władzy państwowej. Pierwszy model, najstarszy, to ten, który do dnia dzisiejszego obowiązuje w Prawosławiu. Uznaje się boskie pochodzenie władzy państwowej i boskie pochodzenie władzy kościelnej, jasno rozgraniczając kompetencje jednej i drugiej. Za życie doczesne jest odpowiedzialna władza państwowa, za życie duchowe władza religijna. Kościół nie wtrąca się do organizacji życia doczesnego, a władza nie powinna się wtrącać do organizacji życia duchowego. Teoretycznie jest to rozwiązanie piękne, ale w praktyce okazuje się, że w takich układach Kościół we wszystkim, co należy do doczesności, jest uzależniony od państwa i traci swoją wolność. Prawosławie nigdy nie wypracowało pełni swojej samodzielności, pełni wolności swego działania, a nawet życia. Dopóki władza państwowa była religijna, to nawet jeśli to był Iwan Groźny i wydawał tysiące wyroków śmierci, uważano, że Bóg działa przez niego. Ale kiedy pojawiła się władza ateistyczna, nastawiona na niszczenie życia religijnego, współpraca Kościoła z nią okazała się niemożliwa. Kościół Prawosławny znalazł się w dramatycznym położeniu.

Drugi model wypracowany na przestrzeni wieków ma swoje źródło w podejściu do religii w krajach germańskich i anglosaskich. Tam zawsze religia była podporządkowana władzy państwowej. W okresie reformacji do głosu dochodzi słynna zasada: "Czyja władza tego religia". Kościół został podporządkowany władzy świeckiej. Kiedy władca zmieniał zapatrywania religijne, jego podwładni byli zmuszani do pójścia za nim. Klasycznym przykładem takiego rozumienia jest postawa Henryka VIII, który ogłosił się głową Kościoła i zażądał oderwania Kościoła angielskiego od Rzymu i podporządkowania go sobie, ingerując nawet tak daleko, że żądał wprowadzenia rozwodów, czyli uchylił Boskie prawo.

Trzeci model został wypracowany w Kościele Rzymsko-Katolickim. Zasadniczy spór o ten model miał miejsce pod koniec wieku IV. Jego twórcą był św. Ambroży, biskup Mediolanu, a teoretycznie dopracowali go św. Augustyn i św. Leon Wielki. Według tego modelu Kościół jest całkowicie niezależny od władz państwowych. Jest nastawiony na współpracę z nimi w tym co dobre, a w sprawach wiary i moralności jest wyższy od władzy państwowej. Uwidacznia się to szczególnie wtedy, kiedy władcą jest człowiek wierzący, należący do Kościoła. Jeśli król, cesarz, prezydent, sejm, senat, postępuje niezgodnie z wymaganiami Kościoła dotyczącymi wiary i moralności, jego decyzje nie obowiązują wiernych Kościoła. I takie wypadki na przestrzeni wieków miały miejsce. W sprawach wiary i moralności władza duchowna jest mocniejsza od władzy świeckiej. Ten model został przyjęty w Kościele Katolickim i gwarantuje jego wolność. Kościół Rzymski w imię tego modelu wypracował samodzielną organizację, ma swój Kodeks prawny, własny podział terytorialny, nie liczy się ze zmianami granic państwowych. Organizuje życie we wszystkich wymiarach -- zakłada szpitale, przedszkola, szkoły, uniwersytety, a nawet banki. Kościół dąży do tego, by niezależnie od zmieniającego się ustroju, niezależnie od władcy mógł żyć swoim własnym rytmem. Po dwudziestu wiekach okazuje się, że dla Kościoła ten model wolności i samodzielności jest najkorzystniejszy i Jan Paweł II, nasz papież, objawił go światu. Jest coś racji w tej wypowiedzi, iż papież potrzebował zaledwie dziesięciu lat, aby doprowadzić do wielkich zmian w Europie Wschodniej. Właśnie ta niezależność, ta wolność, ta wyższość prawa Bożego, którego strzeże, którego broni, okazała się potężną mocą, która wypełniła serca ludzi.

Prosiłbym o wykorzystanie tej okazji, prasa odsłania obecnie wiele metod, jakimi walczono z Kościołem na terenie Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, kiedyś nadejdą wiadomości o takiej walce na terenach Związku Radzieckiego. Proszę przeanalizować, jakie to są mechanizmy, one nie idą do muzeum, one są ciągle obecne w historii Kościoła.

Jeśli chodzi o najlepszą pozycję Kościoła, jest to postawa opozycji twórczej. Ma to miejsce wtedy, gdy Kościół w danym narodzie czy państwie broni godności człowieka i wielkich wartości, które o tej godności decydują. Wówczas Kościół przyczynia się do wychowania odważnych i mądrych obywateli. Dlatego i mądre państwo, mądra władza, mądre prawo, pomagają Kościołowi w jego działaniach, zależy im bowiem na mądrych obywatelach. Jeśli władza jest nieuczciwa, to rozpoczyna się prześladowanie Kościoła, bo nieuczciwej władzy zależy przede wszystkim na tym, by nie było mądrych obywateli, którzy błyskawicznie rozpoznają wszystkie machinacje władzy. Kościół wówczas dostaje po głowie jako pierwszy, uderza się wtedy nie tylko w hierarchię, duchowieństwo, ale i wiernych.

Jakie są największe niebezpieczeństwa w relacji Kościoła wobec państwa? Pierwsze niebezpieczeństwo polega na naśladowaniu przez władców kościelnych władzy świeckiej. Jeśli metody władzy świeckiej zostaną zastosowane do zarządzania Kościołem, Kościół tym bardziej dużo straci. Chrystus ukazał, jak ma wyglądać dobry pasterz, i to jest ewangeliczny wzór dla wszystkich ludzi piastujących władzę w Kościele. Ale pokusa naśladowania władców świeckich zagrażała Kościołowi na przestrzeni wieków wielokrotnie. Jest to związane z tryumfalizmem, za który Kościół płaci zawsze utratą autorytetu moralno-religijnego.

Drugie niebezpieczeństwo polega na tym, że duchowieństwo w bliskim kontakcie z władzą sięga po przywileje, a wówczas następuje rozdział między duchowieństwem a wiernymi. Cierpi na tym religijne życie w Kościele. Pokusa duża. Duchowieństwo powinno być otoczone szacunkiem, ale na podstawie swego świadectwa. Podobnie jak dobry nauczyciel nie musi być otoczony przywilejami, a w danej wspólnocie będzie zawsze cieszył się wielkim szacunkiem wszystkich mądrych ludzi. W Kościele podstawą do szacunku jest autorytet moralno-religijny, a nie przywileje. Przywileje rzadko kiedy Kościołowi pomagają.

Trzecie niebezpieczeństwo, zbyt bliskiej współpracy władzy kościelnej z władzą państwową, pojawia się wtedy, gdy władza kościelna nie jest w stanie upomnieć władzy państwowej. Historia dostarcza wiele smutnych dowodów na to, że duchowieństwo spoglądało przez palce na słabość władcy.

Gdy pytamy o relacje Kościoła do państwa, chodzi nam o wolność Kościoła. Warto zauważyć, że istnieje pewien paradoks, mianowicie, im bardziej Kościół jest prześladowany, tym bardziej jest wolny. Wszystkie okresy prześladowania są wielkim błogosławieństwem dla Kościoła, dlatego że wówczas z Kościoła odpadają plewy, a zostaje ziarno, a to ziarno z kolei jest tarte na mąkę. Każdy okres prześladowania ma wielu świętych, a w nich Kościół objawia swoją moc światu. Traci na ilości, ale zyskuje na jakości.

Podziękujmy dziś Bogu za przynależność do Kościoła Rzymsko-Katolickiego, który potrafił na przestrzeni dwudziestu wieków, mimo wielu kryzysów, wywalczyć swoją wolność. Ta wolność jest mu potrzebna do spełniania posłannictwa, w tej wolności możemy uczestniczyć, z tej wolności możemy korzystać. Można być zniewolonym podwładnym w państwie, a wolnym wiernym w Kościele. Warto tę wolność w Kościele odkryć, za nią podziękować, i jej bronić.

Kończąc, pragnę przypomnieć jeszcze jedną istotną sprawę. Chrystus został zniszczony przez władzę państwową. Wszystkie ówczesne władze Palestyny podały sobie ręce, aby Go zniszczyć. Sam Jezus nie chciał tego konfliktu, jednak jako podwładny, który znał prawdę i domagał się życia według niej, był dla wszystkich władców ówczesnych bardzo niewygodny. Został zniszczony przez władzę religijną Izraela, przez Heroda, który był władcą Galilei, i przez okupanta. Tego faktu nie da się z Ewangelii wykreślić, nie da się również wykreślić tysiąca podobnych mu z dziejów Kościoła. A więc to napięcie między Kościołem -- świadkiem prawdy, a władzą państwową jest i będzie, nie należy się temu dziwić.

CHARYZMATY W KOŚCIELE

Piękne jest wyznanie dwudziestodwuletniej miss Związku Radzieckiego, która przebywając na terenie Australii przyjęła chrzest święty. Po zakończeniu ceremonii powiedziała -- "dopiero obecnie czuję się pełnowartościowym człowiekiem". A więc nie piękne ciało, tak piękne, że miliony kobiet mogłyby zazdrościć tego piękna, nie sława i pieniądze czynią człowieka pełnowartościowym, lecz dopiero wejście w świat ducha. Wyznanie kobiety, którą podziwia świat, wyznanie wielkie, piękne i odważne. Szukała siebie i odnalazła przez chrzest w Kościele. Każdy człowiek, jeśli chce być szczęśliwy, musi się odnaleźć. Wierzący może to uczynić jedynie w Kościele. Być sobą, to warunek szczęścia człowieka. Nie odnajdziemy się w Kościele rozumianym tylko jako instytucja, jako wielka, złożona organizacja, którą kontroluje dopracowane przez dwadzieścia wieków prawo. Ten widzialny mechanizm Kościoła człowiek może podziwiać, może z niego korzystać, ale może się też w wielu wypadkach poczuć zraniony, a nawet zgorszony tą instytucją. Człowiek wierzący odnajduje się w Kościele wyłącznie wtedy, gdy potrafi odkryć wspólnotę ludzi tego samego ducha.

Święty Paweł, znając nasze społeczne powołanie i to, że człowiek do szczęścia potrzebuje innych, posłużył się obrazem ciała. Chciał ukazać, na czym polega odnalezienie siebie w Kościele Chrystusowym. Ciało składa się z wielu członków, zadanie tych członków jest różne, inne zadanie ma oko, inne noga, a inne ucho. Wszystkie te członki, a jest ich wiele, wzajemnie ze sobą współpracują w trosce o całość. Oko odnajduje się w ciele. Gdybyśmy wyjęli oko i położyli na stole, oko się nigdy nie odnajdzie, mimo iż jest sprawnym okiem; spełnia ono bowiem swe zadanie tylko wtedy, kiedy jest w ciele i służy temu ciału. Więcej, jest tym szczęśliwsze, im doskonalej służy ciału. Między członkami nie ma żadnej zazdrości, oko nie zazdrości nogom, jest im wdzięczne, bo te nogi niosą oko i oko może oglądać coraz piękniejszy i bogatszy świat. A nogi nie zazdroszczą oku, są mu wdzięczne, ponieważ gdyby nie korzystały z usług oka, to nie zaszłyby daleko. Podobnie jest w Kościele. Mamy w nim ściśle określone zadanie. Jesteśmy cząstką wielkiej całości. Ten odnajduje się w Kościele, kto potrafi służyć innym darami, jakie otrzymał od Boga.

Nasze życie posiada podwójny wymiar, doczesny i wieczny. Jeśli uwzględnimy społeczny charakter naszego życia w wymiarze doczesnym, czyli nasze zadanie w społeczeństwie, w narodzie, w mieście, w wiosce, w której żyjemy, to dostrzeżemy tutaj możliwość wykorzystania talentów naturalnych, jakie każdy z nas posiada. Najwyraźniej talenty te ujawniają się przy zdobywaniu zawodów: murarz, rolnik, marynarz, lekarz, nauczyciel. W pracy zawodowej talenty możemy wykorzystać tak, by służyły społeczeństwu. Są również talenty czysto osobiste, na przykład ktoś ma poczucie dobrego humoru i gdziekolwiek wejdzie, wnosi uśmiech, ktoś inny ma piękny głos i tym talentem służy innym. Jest to płaszczyzna przyrodzona, o talentach mówimy w odniesieniu do naturalnych darów, potrzebnych do życia doczesnego.

Podobne dary, potrzebne dla życia wspólnoty wierzących, nazywamy charyzmatami. Pewni ludzie otrzymują szczególne dary Ducha Bożego, którymi służą innym. Człowiek dysponujący wielką mądrością jest podobny do źródła, do którego ludzie przychodzą po to, aby odpocząć, aby się napić, aby się umyć. Z mądrości jednego człowieka może skorzystać wielu. Taki człowiek jest skarbem Kościoła. Inny posiada dar przekazywania słowa Bożego. Bóg udzielił mu tego daru. Bez Bożego charyzmatu nie da się przekładać na ludzki język wielkich tajemnic Bożych. Ten dar nie jest dla mówiącego, lecz dla słuchaczy. Takich charyzmatów św. Paweł wylicza wiele, charyzmat wychowawcy, człowieka miłosiernego, wnoszącego pokój, charyzmat modlitwy, cierpienia itp.

Każdy człowiek winien odnaleźć się w społeczności świeckiej, co dokonuje się przez odkrycie talentów i ich wykorzystanie. Społeczność winna mu w tym pomóc, a jeśli nawet przeszkadza, właściciel talentów winien je wykorzystać. Dokonuje się to często trudną drogą, niemniej talentów nie wolno nigdy zakopać. Podobnie każdy człowiek winien się odnaleźć w Kościele, wykorzystując charyzmat, jaki otrzymał od Boga dla dobra innych.

Po czym poznajemy, że człowiek odkrył charyzmat i umie nim służyć innym? Znika u niego zupełnie jakiekolwiek poczucie samotności. Charyzmatyk jest zawsze potrzebny innym, nigdy więc nie jest samotny. Wie, że służy wielu, nawet wtedy, gdy jako ciężko chory, przykuty do łóżka, ma udział w charyzmacie cierpienia. Charyzmatyk naznaczony znamieniem cierpienia wie, że jego doświadczenie jest podobne do żarzącego się węgla, który się pali w piecu, a Bóg przy tym piecu ogrzewa tysiące ludzi. Charyzmat cierpienia usuwa poczucie samotności.

Właściwie wykorzystane charyzmaty leczą z wszelkich odruchów zazdrości. Ten, kto odkrył swój charyzmat, wie, że otrzymał od Boga dar, którym winien służyć bliźnim. Chodzi o przywołany wcześniej obraz ciała: oko nie zazdrości nodze, ręka nie zazdrości innym członkom, wszystkie członki cieszą się i wzajemnie współpracują.

Trzecim elementem zawartym w charyzmacie jest umiejętność współpracy z innymi. Charyzmatyk szuka innych, aby z nimi współpracować dla dobra Kościoła. Charyzmatyk nie czeka ani na pochwałę, ani na nagrodę. On działa tak, jak działa Bóg, działa bezinteresownie. Bezinteresowność jest ważnym wykładnikiem Bożego podejścia do charyzmatu.

Ostatni element to akceptacja siebie. Człowiek, który odkrył swoje talenty i charyzmaty otrzymane od Boga, jest szczęśliwy z tego powodu, że Bóg mu tak zaufał. Charyzmaty pomagają w akceptacji siebie, a wiadomo, że taka akceptacja jest bardzo potrzebna do szczęścia.

Na tym tle możemy odkryć tajemnice życia Kościoła lokalnego, jakim jest parafia. Każdą parafię Bóg wyposaża we wszystkie charyzmaty potrzebne do rozwoju jej życia religijnego i we wszystkie talenty potrzebne do zorganizowania życia doczesnego. Kto wierzy w Kościół, wierzy w Bożą wspólnotę parafialną i wie, że jest ona z punktu widzenia Boga samowystarczalna. Tego nie dostrzega wielu ludzi w Polsce. Olbrzymie bogactwo talentów i charyzmatów jest wciąż nie wykorzystane, dlatego my nie odnajdujemy się w Kościele. Parafia najczęściej jest anonimową wspólnotą, która gromadzi się w kościele w niedzielę i na tym się wszystko kończy. Tymczasem odnalezienie charyzmatu przenosi życie religijne do domów rodzinnych i stosunków sąsiedzkich, do różnych organizacji na terenie parafii. Słyszymy o oazach, o ruchu neokatechumenatu, o zespołach i grupach parafialnych. Dobrze zorganizowana parafia powinna składać się z wielu różnych wspólnot, z których jedne zajmują się chorymi, inne wychowaniem dzieci, jeszcze inne kalekimi, sztuką, misjami, modlitwą. Każdy chrześcijanin powinien znaleźć wspólnotę, w której poczuje się dobrze. To nie tylko kwestia religijnego zainteresowania, to szare, zwykłe życie, w którym ludzie sobie wzajemnie pomagają. Jednemu pomagają w załatwieniu lekarza dla chorej żony, drugiemu przypilnują dziecka, gdy idzie załatwić pilne sprawy, jeszcze innemu pomogą w wymalowaniu mieszkania. Życie Ewangelią obejmuje całość spraw. Jeden drugiemu pomaga w odnajdywaniu piękna chrześcijańskiego życia.

Takie wspólnoty nie powstają odgórnie, kapłan nie jest w nich potrzebny, one powstają na zasadzie odkrywania charyzmatów. Kapłan winien wiedzieć, że taka wspólnota istnieje, winien karmić jej członków słowem Ewangelii i Eucharystią, winien rozgrzeszać, jeśli popełnią grzech. Wspólnoty charyzmatyczne są dziełem chrześcijan świeckich, którzy odnaleźli siebie i swoje miejsce w Kościele. Nie ma wśród nas ludzi, którzy by nie mieli charyzmatu, a jakże często jest ten charyzmat zakopany.

Kończąc to rozważanie pragnę jeszcze powiedzieć dwa zdania na temat wspólnot charyzmatycznych, o których dzisiaj mówi się dużo. Jeśli taka wspólnota jest nastawiona na ubogacenie wszystkich, czyli chce służyć parafii i Kościołowi, to mamy do czynienia z autentycznym spotkaniem charyzmatycznym. Jeśli taka wspólnota się zamyka i tworzy swoje własne środowisko, nie chcąc służyć innym, to nie ma ona nic wspólnego z Ewangelią. To bardzo ważne rozróżnienie.

Podziękujmy Bogu za wszystkie talenty, jakie otrzymaliśmy. Zastanówmy się również nad charyzmatem, którego Bóg nam udzielił, czy jest on wykorzystany dla Kościoła. Może to być charyzmat wzorowej żony, matki, męża, ojca, którzy potrafią stworzyć kochający się dom. Poprowadzić ewangelicznie dom, to wielka sztuka, wymagająca ścisłej współpracy z łaską Bożą. Można to uczynić wyłącznie w oparciu o charyzmat. Oto małe dziecko, które weszło z koleżanką na siedem minut do jej domu i zobaczyło, z jaką miłością mama przywitała w przedpokoju córkę. Pamięta tę scenę dziesiątki lat, wiedząc, że koleżanka miała szczęśliwy dom. Jej matka nigdy jej tak nie przywitała. Jeden gest matki do dziecka wystarczył, aby dom promieniował przez lata autentyczną miłością Boga i człowieka.

Charyzmatu nie da się ukryć, charyzmat promieniuje, wystarczy tylko z nim współpracować, nim się posługiwać, chcieć, aby był skarbem dla innych.

MIEJSCE I ROLA ZAKONÓW W KOŚCIELE

Wspomniawszy o charyzmatach, jakimi Bóg obdarowuje swój Kościół, trzeba zatrzymać się nad wielkim ruchem charyzmatycznym, który trwa w Kościele od samego początku. Już autor Księgi Mądrości Syracha uważa, że ten, kto chce uczyć się mądrości, musi znaleźć czas na modlitwę, na rozmyślanie, musi zachować dystans wobec doczesności, szukać kontaktu z mądrymi ludźmi i dobrymi księgami.

Człowiek, który utopi się w doczesności, zwłaszcza w swojej pracy zawodowej, według autora natchnionego, nigdy nie potrafi zdobyć prawdziwej mądrości. W centrum jego życia znajdzie się praca, dla niej poświęci wszystkie godziny dnia i o niej będzie śnił w nocy. Droga do mądrości wymaga dystansu wobec doczesnych zajęć. Sam Chrystus wędrował wskazaną przez mędrca Pańskiego drogą i nawet w dniach największego nawału pracy szukał godziny samotności na modlitwę i spotkanie ze swoim Ojcem. Ewangelia mówi nam, że przeznaczył 40 dni na długie rekolekcje na pustyni, aby nabrać dystansu wobec zawodowego życia, a równocześnie przygotować ducha do wykonania trudnych zadań, jakie Go czekały. Ponad trzydzieści lat żył w ukryciu, nie angażował się w wielkie działanie, dlatego że chodziło Mu o wskazanie swoim uczniom tej podstawowej zasady mądrości, że dystans wobec świata jest nieodzownie potrzebny dla ubogacenia własnego serca.

Z Ewangelii znamy Jana Chrzciciela, który całe życie spędził na pustyni. Jako syn kapłana, prawdopodobnie po ukończeniu szkoły przyświątynnej, przywdział strój prosty, ograniczył swoje jedzenie, poświęcił się modlitwie oraz ascezie doskonalącej moc ducha. Dopiero po takim przygotowaniu, kiedy Bóg go wezwał do publicznej działalności, nie rezygnując z tego stylu życia, rozpoczął głoszenie kazań. Tak więc w samej Ewangelii mamy pewien ideał charyzmatyka, człowieka, który dba o mądrość serca i zachowuje dystans wobec spraw tego świata.

Na przestrzeni wieków, w każdym pokoleniu pojawiają się pustelnicy, mnisi, zakonnicy, siostry zakonne. Jedni żyją samotnie, inni w zorganizowanych wspólnotach. Każde takie powołanie jest charyzmatem, a celem tego charyzmatu jest udowodnienie otoczeniu, że jest możliwe życie według wskazań Ewangelii, bez jakichkolwiek złagodzeń, czyli jest możliwy ewangeliczny radykalizm.

Zwrócę uwagę tylko na strój zakonny. Jest on znakiem, rzuca się w oczy. Człowiek wyznaje nim, jaki styl życia wybrał. Równocześnie strój zakonny jest znakiem ubóstwa. Siostrze zakonnej wystarczą trzy habity o jednym kroju i barwie, natomiast kobieta w świecie jest pod presją dostosowania się do mody, przesadnego dbania o swój wygląd i potrzeby częstego zmieniania strojów. Takie jest prawo tego świata. Prostota życia jest więc zawarta nawet w samym stroju.

Całość powołania zakonnego jest oparta na wezwaniu Chrystusa: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój na każdy dzień i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie dla Mnie i dla Ewangelii, ten je zachowa. To jest cały program. Chodzi o idealne dostosowanie się do woli Boga, o to, by być do Jego dyspozycji. Chodzi o akceptację siebie, co oznacza wzięcie swego krzyża na każdy dzień, czyli przyjęcie wszystkich ograniczeń, które są związane ze słabością człowieka. Chodzi o wierne naśladowanie Chrystusa. Na takiej drodze człowiek, z punktu widzenia doczesnego, traci życie. Ileż to razy młoda kobieta w habicie słyszy słowa: "Kobieto, co ty robisz?! Tracisz życie". Tak, z punktu widzenia doczesnego, ona traci życie, ale z punktu widzenia wiecznego przyjęła najmądrzejsze rozwiązanie, jakie istnieje. Odkryła sens życia!

Na przestrzeni dwudziestu wieków pojawiły się setki różnych rodzajów życia zakonnego, ale cel każdego z nich jest zawsze ten sam. Zakonnik jest podobny do studni. Pan Bóg mówi mu: Słuchaj, ty nie będziesz budował domu, zrezygnujesz z małżeństwa, zrezygnujesz z rodziny, natomiast wykopiesz studnię, w której będzie kryształowa woda. Ludzie będą przychodzić do ciebie po to, aby tej wody się napić. Trud zakonnego powołania polega na wykopaniu tej studni, na dokopaniu się do samej żyły wodnej, czyli nawiązania bezpośredniego kontaktu z Bogiem, a następnie na pielęgnowaniu tej studni, aby nic z tego świata nie dostało się do niej. Zagrożeń czystości tej studni jest wiele. Może to być studnia wyjątkowo obfita i korzystają z niej tysiące, a nawet miliony ludzi. Takich zakonników wielkiego formatu mamy w Kościele wielu. Św. Antoni pustelnik, św. Bazyli Wielki, św. Benedykt, św. Franciszek z Asyżu, św. Tomasz z Akwinu, św. Teresa Wielka, św. Jan od Krzyża, św. Teresa Mała.

Czasem może to być studnia z wodą zdatną do picia dopiero po przegotowaniu, ponieważ pewne elementy ze świata dostały się do życia zakonnika. Wtedy trzeba do niej podejść ostrożnie, by zaczerpnąć tylko to, co wartościowe. Może się zdarzyć, że po pewnym czasie studnia, do której wlał swoje wody świat, jest zatruta. Woda z niej nie jest zdatna do picia, nadaje się co najwyżej do mycia ulicy. To jest już dramat, wielki dramat utraconego powołania np. przez całkowite poświęcenie się wyłącznie pracy, aż do zapomnienia o Bogu. Wreszcie może być studnia pusta. Dramat jeszcze głębszy, kiedy człowiek powołany do wielkiego zadania, karmienia ducha, traci nie tylko powołanie, ale i wiarę. Nasze studnie w mieście mają tabliczki z informacją: "woda zdatna do picia; woda zdatna do picia po przegotowaniu; woda niezdatna do picia. Studnia nieczynna -- pusta". Łatwo przy takiej informacji rozeznać wartość wody w studni. Trudniej rozeznać wartość ducha człowieka powołanego. Powołanie jest ryzykiem. Czasem staje się wielkim dramatem. Kościół jednak cieszy się każdą nową duchową studnią, dlatego że społeczna wartość każdego dobrego powołania jest bezcenna.

Na tym tle chciałbym ukazać, jaka jest różnica między powołaniem kapłańskim a powołaniem zakonnym. Kapłan ma klucze od wspaniałego magazynu i sam kapłan może być bardzo niedoskonały, grzeszny, może mieć brudne ręce, ale magazyn, który jest pod jego opieką, zawsze jest pełny wybornych wartości i kapłan nigdy nie pobrudzi tych wartości, które przekazuje innym. Najbardziej grzeszny kapłan przy ołtarzu podaje wam nieskażoną Eucharystię. Odbiorcy łaski przekazanej przez kapłana niegodnego nic nie tracą z bogactwa Bożego daru z powodu jego niegodności. Zakonnik takiego magazynu nie posiada, on ma studnię, on częstuje wodą, do której sam się dokopał, bogactwem swojego serca. Dlatego to, co przekazuje, jest takie, jakie jest jego serce.

Zwracam na to uwagę, bo najczęściej stawia się wymagania, by każdy kapłan miał równocześnie powołanie zakonne, co nie jest zaplanowane przez Pana Boga. Zakonnik może mieć powołanie kapłańskie, ale nie każdy kapłan ma powołanie zakonne, dlatego my nie ślubujemy ubóstwa, my otrzymujemy klucze. Przy rozważaniu tajemnicy ukrytej w sakramencie kapłaństwa zwrócę uwagę na dramat, który kryje się w nieuczciwej posłudze świętością, dramat Bożego magazyniera, który nie żyje tym, co przekazuje. Kapłan będzie surowo sądzony przez Boga z powodu grzechów, ale nawet gdyby wiarę stracił, zawsze przekazuje z Bożego magazynu wartości najwyższe. W życiu zakonnym utrata wiary to wielki dramat, bo co przekaże z pustego ten, kto został powołany, by być duchową studnią. On miał udowodnić, jak wielkie i piękne jest życie Ewangelią. Zakonnik, siostra zakonna, to żywa i czytelna dla otoczenia Ewangelia, takie jest zamierzenie Boga.

Na przestrzeni wieków wiele zakonów powstało i obumarło, ich zadania są związane z epoką, w której zostały powołane do życia. Wiele jest reformowanych np. w Krakowie mamy kilka franciszkańskich rodzin zakonnych, konwentualnych, reformatów, bernardynów, kapucynów, to są synowie św. Franciszka.

Zakony stanowią ważny element życia Kościoła i podejmują dużą ilość zadań. Wydają też wielu świętych, czemu nie należy się dziwić, świętość to ich podstawowe zadanie. W planach Bożych mają udowodnić, jak bogata jest Ewangelia i jak piękne jest życie według niej.

Jeśli zobaczymy człowieka ubranego w habit, podziękujmy Bogu za niego i módlmy się, aby on zawsze był studnią o kryształowej wodzie, bo jego świętość, to nie tylko jego sprawa, ale sprawa całego Kościoła. Kościół bogaty w wartościowych zakonników i siostry zakonne promieniuje świadectwem ewangelicznego życia.

KOŚCIÓŁ JEST MISYJNY

Ostatnie słowa Chrystusa skierowane do Apostołów przed Wniebowstąpieniem brzmią jak rozkaz: Idąc na cały świat nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Polskie tłumaczenie nie oddaje zbyt dokładnie słów samego Chrystusa. Chodzi bowiem nie tylko o nauczanie, o przepowiadanie. W greckim tekście chodzi o to, aby Apostołowie uczynili narody uczniami Chrystusa, to znaczy zamienili ich w uczniów, wprowadzili do szkoły Jezusa Chrystusa. Innymi słowy, włączyli w Kościół. Apostołowie bezpośrenio po zesłaniu Ducha Świętego podjęli to dzieło i wiedzieli, że ekspansja Kościoła, jego rozwój przestrzenny, jest wolą samego Chrystusa. Kościół ma objąć wszystkie narody. Już w tekstach natchnionych Nowego Testamentu odczytujemy, jak Kościół wychodzi poza środowisko żydowskie. Dowodzi tego chrzest i bierzmowanie na terenie Samarii, następnie św. Piotr przyjmuje do Kościoła prozelitów, czyli sympatyków judaizmu, pochodzących z pogaństwa. Wielkiego dzieła misyjnego podejmuje się św. Paweł, który zostanie nazwany Apostołem Narodów i przemierzy tysiące kilometrów spod Damaszku aż po Hiszpanię, zakładając wiele Kościołów w Basenie Morza Śródziemnego. Ta praca misyjna rozpoczęta w dniu zesłania Ducha Świętego trwa do dnia dzisiejszego. Granice Kościoła jako organizacji poszerzają się ustawicznie. Kościół dociera do coraz to nowych narodów.

Jakie są etapy misyjnej działalności Kościoła? Pierwszy polega na przekazie informacji dotyczącej Chrystusa i Ewangelii. Trzeba dotrzeć z prawdą objawioną możliwie do wszystkich ludzi zamieszkujących nasz glob. W następnym chodzi o zorganizowanie wspólnot wierzących. W trzecim chodzi o ustawienie wśród nowoochrzczonych ołtarza, aby wierzący mogli stosunkowo łatwo podejść do Eucharystii, czyli osobiście spotkać się z Chrystusem obecnym w świecie pod sakramentalnymi znakami. Wreszcie czwarty, ostatni etap pracy misyjnej, to wychowanie tubylczego kleru. Jeśli dana placówka misyjna jest już na tyle mocna w wierze, na tyle chrześcijańska, że w jej gronie pojawiają się ludzie, którzy mogą odpowiedzieć na powołanie kapłańskie, to wówczas przy ołtarzu, który wystawili misjonarze, staje rodzimy kapłan. W tym momencie, kiedy dany teren stanowiący placówkę misyjną wydaje rodzimych kapłanów, staje się z punktu widzenia religijnego samowystarczalny i teren ten zostaje włączony do organizacji kościelnej. Odtąd już nie jest traktowany jako teren misyjny, lecz jako część organizacji Kościoła. Oczywiście z tego, że pojawiają się powołania kapłańskie, nie wynika, że dzieło misyjne jest już ukończone, ono jeszcze będzie trwało całe pokolenia, niekiedy wieki, aż cały lud na określonym terenie zostanie objęty przez ewangeliczny zasiew.

Jakie są podstawowe trudności związane z misjami tak w ujęciu historycznym, jak i w aspekcie ściśle religijnym? Największa trudność polega na tym, że należy poszczególnym narodom czy ludom przekazać Ewangelię, szanując wszystko to, co dobre w ich kulturze i dotychczasowej religii. Chodzi o przekaz istotnych wartości religijnych z szacunkiem dla tego dobra, które jest ich rodzimym dobrem. Okazuje się, że przekaz samej esencji Ewangelii wcale nie jest taki prosty. My zawsze przynosimy Ewangelię w swoim własnym sercu, które jest kształtowane w danym narodzie i w danym kręgu kultury. Już św. Paweł spotykał się z wielkimi zarzutami, że próbuje przekazać Ewangelię poganom nie zobowiązując ich do pobożności żydowskiej. Żydzi bowiem koniecznie chcieli, aby Ewangelia była podana w ich żydowskiej oprawie. Czy można "wyjąć" Ewangelię z żydowskiego środowiska? Zrodziła się ona w środowisku żydowskim. Chrystus jest Żydem, Matka Najświętsza, wszyscy Apostołowie są Żydami, mieli oni swoją żydowską pobożność, swój święty kalendarz, swoje uroczystości, swoją kulturę. Czy można przekazać samą Ewangelię, nie zobowiązując innych do przejęcia pewnych elementów z judaizmu? Św. Paweł powiedział, że można. Działał w tym wypadku na podstawie rozporządzenia samego Chrystusa.

Problem jest ponadczasowy i obecnie w świecie jesteśmy świadkami tej samej trudności, gdy próbujemy przekazać Ewangelię Chińczykom, Arabom, Hindusom i innym ludom, w naszym europejskim wydaniu. Na przykład polskiemu misjonarzowi nie jest łatwo wędrować daleko w kraje misyjne, nie biorąc ze sobą obrazu Matki Bożej z Jasnej Góry. Kult Maryjny jest potrzebny, ale obraz może być z Jasnej Góry i nie musi być z Jasnej Góry. My Polacy jesteśmy związani z tym obrazem, ale niekoniecznie właśnie ten obraz musi być na placówce misyjnej. Jest to polska forma religijności, raz przyjęta przez tubylców bardzo mile, innym razem z uprzedzeniem.

Wśród misjonarzy na przestrzeni wieków znamy niezwykle odważnych, którzy przyjowali prawie całe dziedzictwo kultury i religii danych ludów, zwłaszcza wielkich ludów, takich jak Chiny, Indie. Wspomnę tylko o Mateo Ricci, który na przełomie XVI i XVII wieku powędrował na teren Chin i dotarł na dwór cesarza. Ale z czym jechał do Chińczyków? Z mapami, z globusami, z zegarkami, to wszystko było na wierzchu w jego kufrze. Jechał z bardzo wysoką wiedzą na temat świata. Gdzieś w połowie tego kufra znajdował się obraz Matki Najświętszej z Dzieciątkiem Jezus. Chińczycy byli gotowi przyjąć tę Matkę, która uczestniczy w dziejach zbawienia świata. Natomiast krzyż Chrystusa, to, co istotne w Ewangelii, ukrył na samym dnie, bo wiedział, że jeśli na początku zobaczą krzyż, to wszystko zostanie odrzucone. Trzeba wiele czasu na przygotowanie serc i umysłów do przyjęcia Ewangelii. Przy niezwykłych zdolnościach potrafił zaimponować Chińczykom, opanował nawet ich język do tego stopnia, że jego dzieła zaliczane są w literaturze do chińskiej klasyki. Ten człowiek niósł wartości ewangeliczne niezwykle ostrożnie. Chciał przygotować drogę. To jest wielki trud w całym dziele misyjnym, zwłaszcza wtedy, kiedy spotykamy się z kulturami Dalekiego Wschodu.

Druga trudność polega na tym, że na przestrzeni wieków, misjonarze wędrowali z kolonizatorami. Bywało, że pierwsi przybywali kolonizatorzy, którzy ranili tubylców swoją przemocą. Gdy przybył misjonarz, ojczysta ziemia tubylców opływała potem, krwią i jęczała od wyzysku, wtedy przyjęcie chrześcijaństwa było trudne. Bywało i odwrotnie, pierwszy docierał misjonarz, zdumiewał Ewangelią i miłością wzajemną, ale po kilku czy kilkunastu latach dopływali do niego jego biali bracia, którzy strzelali, mordowali, grabili, zadając kłam Ewangelii.

Jeżeli chodzi o formy pracy misyjnej, to w grę wchodzi albo praca na froncie misji albo na zapleczu. Powołanie misjonarza oparte jest często w dużej mierze na umiłowaniu przygody. Nie zawsze chodzi tu o powołanie kapłańskie, może to być powołanie człowieka świeckiego. W dziele misyjnym potrzebni są lekarze, nauczyciele, specjaliści od budowy domów, mostów, doskonalenia rolnictwa itp. Sekretariat Dzieła Misyjnego przy Episkopacie Polskim podał, że obecnie na misjach pracuje 1528 Polaków, w tym kilkunastu świeckich. Niewielu ludzi pracuje bezpośrednio na placówkach misyjnych, o wiele więcej pracuje na zapleczu. Misje wymagają wsparcia, jest to najbardziej kosztowne dzieło Kościoła. Rocznie dziesiątki milionów dolarów Kościół przeznacza na pracę misyjną po to, aby zabezpieczyć minimum potrzebnych warunków dla rozwoju pracy misyjnej. Chodzi o utrzymanie kapłana, czasami sprzęt potrzebny do tego, by mógł pokonywać długie odległości, lekarstwa itp. Na zapleczu misji pracuje o wiele więcej chrześcijan, niż na placówkach misyjnych. Ci budzą zainteresowanie misjami i zbierają środki na to, co jest potrzebne misjom. Nie zawsze chodzi o środki materialne. Czasami prosty list z zapewnieniem wsparcia duchowego, modlitwy i ofiary jest przez misjonarzy witany z większą radością aniżeli przesłany podarunek.

Cały Kościół jest misyjny. W Polsce dziś też mamy rozległe pole pracy misyjnej. Tylko 35% z tych, którzy powinni uczestniczyć we Mszy świętej w niedzielę, przekracza próg kościoła, a gdzie jest 65%? Tereny chrześcijańskie stają się powtórnie pogańskie. Kilkadziesiąt lat temu Francję ogłoszono krajem misyjnym. Znakiem obumierania życia chrześcijańskiego jest zanik powołań kapłańskich. Dziś kraje zachodniej Europy i Ameryki cierpią na brak powołań. Ich ziemia nie rodzi powołań kapłańskich, nie ma sług ołtarza. Znak to, że kraj przestaje być chrześcijański. Być może za kilkanaście lat trzeba będzie Polskę ogłosić krajem misyjnym, świadczy o tym niepokojący spadek liczby uczestniczących we Mszy świętej niedzielnej.

Każdy z nas jest misjonarzem i często nasza praca misyjna jest trudniejsza niż praca misjonarzy nad Amazonką czy w Kongo. Dlatego, że trudniej być prorokiem w swojej ojczyźnie, w swoim domu. Z Nazaretu rodacy wyrzucili Jezusa. Tajemnica to jest wielka. Dziś wyrażamy Bogu wdzięczność za to, że należymy do Kościoła. To wielki dar. Pamiętajmy jednak, że spoczywa na nas wielka odpowiedzialność za świadectwo autentycznego życia Ewangelią. To świadectwo decyduje o rozwoju dzieła ewangelizacji. Jeśli będziemy światłością dla świata, to na pewno Polska nie stanie się krajem misyjnym.

CZY ZBAWIENIE JEST TYLKO W KOŚCIELE?

Ktokolwiek głębiej zastanowi się nad poleceniem Jezusa: Idąc na cały świat nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, stanie przed pytaniem: Czy zbawienie jest tylko w Kościele? Czy miliardy ludzi, którzy nigdy nie słyszeli nic o Chrystusie i Kościele, mają zamkniętą bramę nieba? Czy miliardy ludzi żyjące przed przyjściem Chrystusa nie miały szans uczestniczenia w zbawieniu? Pytanie to nurtuje każdego, kto spotkał się bliżej z dziełem misyjnym. Czy rzeczywiście trzeba iść z Chrystusem do ludów, które w wielu wypadkach dysponują znacznie większą kulturą i głębszym życiem religijnym, aniżeli chrześcijańscy misjonarze, którzy do nich idą? Adoracyjna postawa Hindusów zdumiewa, zaskakuje głęboka wiara wyznawców Allacha, z trudem można znaleźć w Kościele ludzi tak głęboko religijnych.

Jaki jest zatem sens pracy misyjnej? Czyżby inne religie nie dawały zbawienia? Już kiedyś wspominałem, że wszystkie religie świata to są ludzkie ręce wyciągnięte do nieba, ale te ręce są za krótkie, nie potrafią sięgnąć klamki domu Ojca Niebieskiego. Natomiast w chrześcijaństwie, w Kościele, mamy Rękę Boga wyciągniętą do ludzi. Stosunkowo łatwo można więc podejść i uchwycić tę Rękę.

Czy jednak tylko oficjalna przynależność do Kościoła umożliwia zbawienie? Czy trzeba wiedzieć wiele o Chrystusie, o Kościele, o Tajemnicy Trójcy Świętej, aby mieć udział w szczęściu wiecznym? Nie trzeba. Można osiągnąć zbawienie bez oficjalnej zewnętrznej przynależności do Kościoła. Bóg pragnie zbawić każdego człowieka. Chrystus odkupił każdego człowieka. Bóg każdemu człowiekowi udziela łaski wystarczającej do zbawienia. Są to dogmaty naszej katolickiej wiary. Bóg ofiarowuje każdemu człowiekowi możliwość zbawienia. Z tym, że ludzie w innych religiach nie mają żadnej pewności, czy rzeczywiście tę łaskę odbierają, czy nie. Przynależność do Kościoła daje taką pewność. Ta pewność jest wielkim skarbem.

Człowiek może osiągnąć zbawienie nie należąc oficjalnie do Kościoła, nie wiedząc nic o nim, o ile żyje zgodnie ze swoim sumieniem. Czyli pragnie tego wszystkiego, co jest dobre, bo w tym pragnieniu jest zawarta gotowość na przyjęcie Chrystusa i Jego Kościoła, o ile by tylko taka szansa zaistniała. Z tego jednak, iż twierdzimy, że dostąpienie zbawienia jest możliwe bez znajomości Chrystusa i Kościoła, nie wynika, że człowiek, który zostanie zbawiony w hinduizmie, w islamie, konfucjonizmie, buddyzmie, nie należy do Kościoła. Innymi słowy, jest możliwość zbawienia poza instytucją kościelną, ale nie ma możliwości zbawienia poza Kościołem.

Kościół jest rzeczywistością Bosko-ludzką. Widzialna organizacja nie sięga tak daleko jak Boża łaska. Zasięg łaski zbawienia jest szerszy niż zakres widzialnej struktury Kościoła. Z tej łaski skorzystali: Abel, Noe, Abraham, Izaak, Jakub, prorocy Starego Przymierza, oni należą do Kościoła. Łaska życia nadprzyrodzonego przekracza bariery czasu i przestrzeni, przekracza również granice zakreślone przez Kościół jako instytucję.

Dla ukazania tej prawdy posłużę się porównaniem. Nie ma życia bez wody. Woda jest absolutnie potrzebna do tego, by mogło rozwijać się życie. Woda może być rozprowadzana z różnych zbiorników przez kanały, wodociągi, może być rozwożona w pojemnikach. Woda może być ukryta w formie wilgoci głęboko w ziemi tak, że nie da się nawet oddzielić jej od ziemi. Na pustyniach piaszczystych można obserwować roślinki, które nad piaskiem mają trzy centymetry, a korzeń tej rośliny ma trzydzieści metrów sięgając w głąb, szukając wilgoci. Aby ta roślina mogła żyć, musi zapuścić korzeń głęboko, aż do wilgotnej warstwy ziemi w poszukiwaniu wody. Inny sposób przekazywania wody to rosa. Jedna z tajemnic przyrody. Wiele organizmów żywych potrafi egzystować dzięki rosie.

Otóż Kościół jako instytucja rozprowadza wodę łaski przy pomocy kanałów i wodociągów. Ale sama woda może być przekazana albo w formie wilgoci, i jeśli komuś na tym zależy, to do niej dotrze, albo w formie rosy spadającej na ziemię.

Gdziekolwiek jest Boże życie, życie łaski, tam jest Kościół. Zbawienie polega nie tylko na nawiązaniu kontaktu z Bogiem, ale na włączeniu do tej wielkiej rodziny żyjącej życiem Bożym. Czy ta roślina żyje przy pomocy rosy, czy przy pomocy wody płynącej w strumyku, to jest obojętne, ale ona rośnie dzięki wodzie. O ile rośnie, o ile żyje, należy do Kościoła. Dlatego kiedy mówimy, że "poza Kościołem nie ma zbawienia", to chcemy stwierdzić, że nie istnieje inna forma życia Bożego, jak tylko ta w Kościele. Gdziekolwiek się pojawi życie Boże w duszy człowieka, ten człowiek natychmiast należy do Kościoła, do tej wielkiej duchowej wspólnoty wielbiącej Boga. Ktokolwiek żyje duchowo, już należy do Kościoła.

W oparciu o ten obraz łatwo zrozumieć, że nie można pozostawiać ludzi w innych religiach tylko i wyłącznie na łaskę rosy. Ich egzystencja może być tysiące razy piękniejsza i pełniejsza, jeśli doprowadzi się do nich strumień łaski. Dzieło misyjne Kościoła zmierza do tego, aby ta woda łaski Bożej dotarła do każdego. Pan Jezus wyraźnie zaznacza: idąc na cały świat, nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, czyli zanurzając w wodzie dającej życie, podłączając do źródła, które ciągle bije w Kościele.

Modląc się o zbawienie ludzkości prosimy o to, by wszyscy doświadczyli łaski rosy docierającej jeszcze przed przyjściem do nich Kościoła, aby odkryli wartość Bożego życia. Następnie prosimy, aby pragnęli dotarcia do źródła, czyli do chrzcielnicy. Wreszcie pragniemy, aby odkryli, co to znaczy należeć do wspólnoty ludzi żyjących Eucharystią, do Kościoła. To ostatnie nasze pragnienie, ukryte w modlitwie o zbawienie wszystkich ludzi, winno być poparte naszym zaangażowaniem i przykładem życia.

Dziękujemy dziś Bogu za naszą przynależność do Kościoła. Nie musimy czekać na rosę łaski, zawsze możemy podejść do konfesjonału, codziennie możemy podejść do ołtarza, gdzie bije źródło wszelkiej łaski Bożej.

WYŁĄCZENIE Z KOŚCIOŁA

Dziś odpowiedź na pytanie: czy istnieją sytuacje, w których Kościół wydala wiernych ze swojej społeczności? Wiadomo, że o przynależności do Kościoła decydują dwa elementy: wiara człowieka -- jest to rzeczywistość wewnętrzna, której nie potrafimy w żaden sposób skontrolować -- oraz chrzest, akt zewnętrzny, który może być kontrolowany, dostrzegany przez całą wspólnotę. Przy chrzcie św. następuje wpisanie do ksiąg, które prowadzi Kościół jako społeczność zorganizowana. W jakim więc znaczeniu ktoś może być wyłączony z Kościoła?

Na pewno sam wyłącza się z Kościoła ten, kto traci wiarę, ale tego instytucja nie potrafi sprawdzić. O tym, że ktoś traci wiarę, wie tylko on i Bóg. Może więc dalej spełniać szereg praktyk religijnych i od strony zewnętrznej do Kościoła należy. Bywa i tak, że ktoś sam dobrowolnie zgłosi się do parafii, w której był ochrzczony, i żąda wypisania z księgi metrykalnej, twierdząc, że występuje z Kościoła. Takie wypadki mają miejsce.

Nas interesuje odejście z Kościoła, w którym społeczność wyłącza ze swego grona pewnych wiernych. Dokonuje się to przez tak zwaną ekskomunikę. Zawsze taki akt jest podyktowany dobrem Kościoła, dobrem wspólnoty i dobrem ekskomunikowanego. Najczęściej dokonuje się to wówczas, gdy ktoś przechodzi do obozu wrogiego Kościołowi, oficjalnie występuje przeciwko Bogu i Kościołowi. Wtedy przez jawną apostazję popada w ekskomunikę. Tak bywało przed laty, gdy ktoś chciał być aktywnym partyjnym, i mimo że był ochrzczony, a nawet przyjął Komunię św., angażował się w walkę z Kościołem, w ideologię marksistowską, i przez samo takie zaangażowanie już z Kościoła wypadał.

Ekskomunice podlegają również ci, którzy doprowadzają do podziału Kościoła, a więc tak zwani schizmatycy. Są wierzącymi, nawet chcą tworzyć własny kościół, ale zrywają z Kościołem Rzymsko-Katolickim. W Polsce, w ostatnich czterdziestu latach najłatwiej można to było obserwować na przykładzie tak zwanego Kościoła Polsko-Katolickiego. Zerwali z Rzymem, pobudowali własne ośrodki religijne i przez taką postawę popadali w ekskomunikę.

Trzecia grupa ekskomunikowanych to heretycy, ludzie, którzy głoszą poglądy nie dające się pogodzić z nauką Objawioną, której strzeże Kościół. Najczęściej dokonuje się to w ten sposób, że ktoś tak akcentuje jedną prawdę objawioną, że nie dostrzega innych. Herezja, to przeakcentowanie jednej prawdy objawionej kosztem innych. Niewiele jest ludzi, którzy znają całość prawdy objawionej i odkrywają ukryte w niej piękno harmonii. Prawdy ewangeliczne ujęte w Credo, w siedem sakramentów, w przykazania, tworzą wspaniałą harmonijną całość, którą można by porównać do pięknego ciała. Ciało jest piękne przez swoją harmonię, a w nim wszystko z zachowaniem proporcji jest na swoim miejscu. Jeśli jeden palec urośnie o dwa centymetry dłuższy lub krótszy niż powinien, to cała harmonia zostaje zniszczona. Otóż heretycy w podejściu do prawdy objawionej popełniają taki błąd, akcentując jedną prawdę, zapominają o innych. Na przykład współczesna herezja aktywizmu: działanie, działanie, działanie. Kościół jest od tego, aby pomagać innym. Wtedy nieważna jest modlitwa, nieważna jest Msza św., lecz tylko działanie i działanie. Po kilku latach takiego podejścia działający pada ze zmęczenia i w ogóle nie wie, po co jest chrześcijaninem. Inny powie, skoro wszystko od Boga zależy, to ja będę się tylko modlił. Dzieci płaczą, nie mają co jeść, w domu nie posprzątane, a on się modli i modli. Wypaczenie nauki objawionej. Jeśli takie hasła są publicznie głoszone, to wtedy mamy do czynienia z herezją. Takich wypaczonych poglądów na przestrzeni dwudziestu wieków pojawiało się w Kościele setki, jeśli nie tysiące. Kościół walczy z heretykami prawie w każdym pokoleniu.

Urząd Nauczycielski zawsze upomina takiego błądzącego człowieka i wzywa go do podporządkowania się nauce objawionej. Jeśli ten uparcie odrzuca upomnienie, zostaje ekskomunikowany, czyli wyłączony z Kościoła. Po ekskomunice Kościół nie bierze odpowiedzialności za jego naukę i postawę.

Ekskomunika jest również karą przewidzianą przez prawo za pewne grzechy, które w szczególny sposób zagrażają społeczności wiernych albo naruszają wielki skarb wiary, jaki Kościół posiada. Na przykład znieważenie Najświętszego Sakramentu przez włamanie do tabernakulum czy rozsypanie Eucharystii. Człowiek taki popełnia grzech ciężki, nadto zostaje wyłączony z Kościoła. Obecnie najczęściej spotykamy się z ekskomuniką za udział w zamordowaniu dziecka nie narodzonego. Każdy, kto uczestniczy w tym akcie, popełnia nie tylko grzech, ale wyłącza sam siebie z Kościoła. Chodzi tu o matkę, ojca, lekarza, pielęgniarkę, która asystuje przy zabiciu nie narodzonego, o człowieka, który załatwił wizytę u ginekologa w wiadomym celu, o każdego, kto w tym morderstwie uczestniczy. W tym momencie, kiedy dziecko zostało zamordowane, uczestników morderstwa obejmuje ekskomunika.

Jakie są następstwa ekskomuniki? Człowiek ekskomunikowany traci prawo do korzystania z sakramentów świętych. Przy nawróceniu nie wystarczy sama spowiedź, lecz jest potrzebne usunięcie ekskomuniki. Gdyby umarł w ekskomunice, nie ma prawa do pogrzebu kościelnego.

Sposób uwolnienia z ekskomuniki zależy od rodzaju przestępstwa. Na przykład jeśli ktoś zaciągnął ekskomunikę z powodu uczestniczenia w zamordowaniu dziecka nie narodzonego, to każdy kapłan, który spowiada, jest wyposażony we władzę uwolnienia z tej ekskomuniki. Dokonuje się to przy spowiedzi świętej, uwalnia z ekskomuniki, rozgrzesza i dopuszcza do udziału w Eucharystii. Natomiast uwolnienie z ekskomuniki za znieważenie Najświętszego Sakramentu pozostaje w mocy samego biskupa Rzymu.

Ktoś może postawić pytanie: Jak to pogodzić z miłością? Otóż Pan Jezus wyraźnie otwiera drogę do ekskomuniki, kiedy mówi o upomnieniu braterskim. Gdy brat twój zgrzeszy przeciwko tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik (Mt 18, 15-17). To są słowa samego Chrystusa. Miłość domaga się upomnienia, troski o tego człowieka, a jeśli on jest uparty w złem, zostaje ze wspólnoty wyłączony.

Święty Paweł jednoznacznie podkreśla, iż "drobina kwasu może zniszczyć całe ciasto". Ten groźny kwas należy usunąć. Apostoł Narodów domaga się ekskomuniki i zaznacza, że jest ona dobra nie tylko dla wspólnoty, ale i dla tego człowieka, aby się opamiętał, aby zobaczył, co traci. Ekskomunika to ostre narzędzie dotarcia do człowieka, by mu uświadomić, że czyni zło. W historii wielu ludzi ekskomunikowanych nawracało się, prosiło o zwolnienie z ekskomuniki i odnajdywało się z powrotem w Kościele i w Bogu.

W Kościele jest miejsce na grzeszników. Jedynie grzechy, które szczególnie zagrażają wspólnocie, są obłożone ekskomuniką i ten, kto je popełnia, jest wyprowadzany poza drzwi Kościoła. W Starożytności ekskomunikowani stali poza drzwiami świątyni. Nawróconych biskup przeprowadzał przez próg, to był akt pojednania z Bogiem i Kościołem. Wszyscy jesteśmy słabi i Kościół nie wyrzuca grzesznika, Kościół jest łanem pszenicy, w której rośnie również i kąkol. Przed Bogiem człowiek grzeszny może trwać na modlitwie, może być w świątyni, choć nie ma prawa podejścia do Eucharystii. Powtarzam, grzesznik jest w Kościele, natomiast ekskomunikowany jest poza Kościołem.

Kościół modli się za ekskomunikowanych, jakkolwiek nie traktuje ich jako członki należące do wspólnoty. Jeśli ktokolwiek został ochrzczony, jest w zasięgu modlitewnego oddziaływania całego Kościoła, nawet gdy się sam wypisze z ksiąg metrykalnych.

Dziękujmy Bogu za łaskę uświęcającą, za możność należenia do Kościoła i za te trudne wymagania, które Kościół stawia. Warto przypomnieć, że Kościół najlepiej rozwijał się wtedy, kiedy dyscyplina pokutna była bardzo surowa, kiedy wielu ludzi latami czekało przed drzwiami kościoła, zanim zostali dopuszczeni do Eucharystii. Wtedy Kościół był najbardziej skuteczny w swoim działaniu i nawet poganie otaczali go szacunkiem. Ewangeliczne wymagania są wymaganiami miłości dla dobra wspólnoty i jednostki.

ZGORSZENIE W KOŚCIELE

W Tygodniu Męki Pańskiej, w czasie szczególnie głębokiej refleksji nad tajemnicą krzyża, który jest głupstwem dla pogan i zgorszeniem dla Żydów, pragnę poprowadzić ostatnie rozważanie z cyklu tajemnicy Kościoła i zatrzymać się w nim nad zgorszeniem, jakie ma miejsce w Kościele i jakie dokonuje się przez Kościół.

W Ewangelii Pan Jezus wyraźnie zaznacza, że zgorszenia muszą przyjść. Dodaje jednak natychmiast: biada temu, przez którego przychodzą, lepiej by mu było uwiązać kamień młyński u szyi i pogrążyć go w głębokościach morskich. Ten obraz kamienia młyńskiego uwiązanego u szyi mówi o wielkości grzechu zgorszenia. Słowa Chrystusa są powiedziane z myślą o Kościele. Ludzie w Kościele czynili, czynią i będą czynić zło. Tak było od początku. Ciężkiego grzechu dopuścił się Piotr w Wielki Piątek. Pierwszy papież skłamał i zaparł się Chrystusa. Nie da się tych grzechów w żaden sposób usprawiedliwić. Zgorszenie dane przez Judasza i Piotra jest publicznie głoszone w Kościele przez dwadzieścia wieków i będzie głoszone do końca świata.

Ludzie w Kościele, nawet na wysokich stanowiskach, popełniali, popełniają i będą popełniać grzechy, i to ciężkie. Trzeba się z tym liczyć. Nawet święci popełniali grzechy. Grzech w drodze do świętości jest możliwy. Czcimy św. Piotra mówiąc równocześnie o jego ciężkim grzechu na dziedzińcu Kajfasza. Chrystus wiedząc, że nie da się usunąć zgorszenia, wkomponował je w dzieje Ewangelii na ziemi. Nie usprawiedliwiał nigdy gorszycieli, wyraźnie powiedział, że lepiej by było uwiązać kamień młyński u szyi. O Judaszu rzekł bardzo twarde słowa: lepiej by mu było, aby się nie narodził. Człowiek gorszący uczestniczy w strasznej tragedii. Zgorszenie to część tajemnicy człowieka, jego słabości i nieprawości. Skoro Bóg zgodził się na to, aby zgorszenie miało miejsce w Kościele, to uczynił to tylko dlatego, iż można z tego zgorszenia wyprowadzić jakieś dobro. Tu trzeba postawić pytanie: Jakie dobro może być zawarte w zgorszeniu, wtedy kiedy prawda o grzechach ludzi należących do Kościoła dociera do innych i w dużej mierze osłabia lub podcina ich zapał religijny?

Odpowiedź jest jedna: jest to najboleśniejsze oczyszczenie wiary. Człowiek winien w Kościele szukać i spotkać Boga. Ten Bóg w Kościele może się znaleźć w skompromitowanych rękach sług Kościoła. Ten, kto szuka Boga, przyjdzie do Boga, mimo iż On spoczywa w skompromitowanych rękach. Ten, kto nie szuka Boga, spojrzy na skompromitowane ręce i odwróci się od nich, ale tym samym odwróci się od samego Boga.

Warto pamiętać, że można ubóstwić i Kościół. Kościół również może stać się bożkiem. Gdyby Kościół promieniował wielkim blaskiem świętości, a ludzie Kościoła byli samymi archaniołami, bez najmniejszej skazy, to wielu przychodziłoby do Kościoła nie ze względu na Boga, tylko ze względu na obecną w nim doskonałość. Kościół może stać się bożkiem. Bóg wykorzystuje więc grzech popełniony w Kościele, mimo iż wolałby, żeby go nigdy nie było, dla oczyszczenia naszej wiary. To jest mniej więcej tak, jakby ktoś otrzymał ze Stanów Zjednoczonych zawiadomienie, że przesłano na jego adres dziesięć milionów dolarów, ale musi udać się do banku i przyjąć ten dar od kasjera. On zaś jest wściekły na tego kasjera. W jego oczach kasjer jest skompromitowany. Powiada, że ze względu na kasjera nie pójdzie: taką decyzją traci dziesięć milionów dolarów. Kapłan to kasjer, który przekazuje nie dziesięć milionów dolarów, ale wprost samego Boga. Kapłan może być skompromitowany, ale niesie samego Boga. Ten, kto szuka Boga, kiedy spotka się ze skompromitowanym człowiekiem, który mu Boga podaje, musi oczyścić swoją wiarę. Musi zapytać, po co ja przychodzę do Kościoła?

Kilka miesięcy temu rozmawiałem z ludźmi, którzy otrzymali młodego kapłana, dopiero co po święceniach. Do tego czasu w ich parafii był tylko schorowany, słaby, marnie już mówiący starszy kapłan. Po kilku miesiącach w kościele było 50% więcej ludzi, szczególnie kobiet. Mężczyźni z uśmiechem powiadali, że już piętnaście minut przed Mszą św. pędzą do kościoła. Katecheta to przystojny, młody człowiek. W domu uczestnicy Mszy świętej rozmawiają o nim, mówiąc jak odprawia, jak mówi, jak śpiewa, jak rozkłada ręce.

Pytanie: kogo w Kościele szukają? Boga? Bóg był w rękach starego schorowanego księdza. Kogo szukają? Istnieje ciągle niebezpieczeństwo, że my w Kościele będziemy szukać pięknego wystroju, wspaniałego nastroju, uroczych ludzi. Zaczekajmy do nieba, tam jest wszystko na najwyższym poziomie. My nie jesteśmy aniołami, a w naszych kapłańskich rękach, słabych i małych, jest Skarb -- sam Bóg.

Jak należy się zachować wobec gorszących w Kościele? Przede wszystkim należy sprawdzić wiarygodność przekazywanych wiadomości. Pamiętajmy, że najłatwiej podcinać autorytet przez podawanie wiadomości oszczerczych. Jedna wiadomość nieprawdziwa -- oszczercza, wystarczy, aby podciąć zaufanie do człowieka. Trzeba sprawdzić, ponieważ zło doskonale wie, że wiadomość oczerniająca podcina zaufanie, i dlatego często się nią posługuje.

Nigdy nie uogólniać. Jeden ksiądz się upił, to wszyscy pijacy? Jeden jest chciwy, awanturę zrobił o pieniądze, to wszyscy są materialistami? Jest to kłamstwo. Nigdy takiego uogólnienia nie wolno stosować ani do kapłanów, ani do sióstr zakonnych, ani do lekarzy, nauczycieli, nigdy. Takie uogólnienie jest kłamstwem.

Nie ukrywać prawdy za wszelką cenę, nie tuszować i nie tłumaczyć, jeśli jest czarne, to nie wybielajmy, jeśli znam smutną prawdę, to nie mogę mówić, że jest dobrze. Ale też nie rozgłaszajmy, bo nie jesteśmy powołani do obmawiania innych. Rozgłaszanie prawdziwych grzechów jest obmową. Smutną prawdę mówimy tylko wtedy, kiedy jest to koniecznie potrzebne.

Modlić się za gorszycieli i modlić się za zgorszonych. Zwłaszcza za tych drugich, aby potrafili wykorzystać zgorszenie do umocnienia swojej wiary. Warto wiedzieć, że w Kościele najgłośniej krzyczą o zgorszeniu ci, którzy sami popełniają ciężkie grzechy. Wydaje im się, że mówiąc o grzechach duchowieństwa i ludzi Kościoła, usprawiedliwiają samych siebie. Sądzą, że jeśli duchowni źle robią, to i oni mogą. Taka jest zasada samousprawiedliwienia. Święty się nie gorszy, dlatego że wie, jak słaby jest człowiek, jak łatwo o grzech, jak łatwo o upadek. Raczej cierpi, modli się, wynagradza. Tak się ma sprawa ze zgorszeniem w Kościele. Powtarzam jeszcze raz, jest to wielka próba wiary. Ktokolwiek przeżył taką próbę, wie, jaka ona jest bolesna. Myślę, że nie można być dojrzałym chrześcijaninem bez przeżycia takiego zgorszenia; jest to po prostu potrzebne do tego, by człowiek w Kościele szukał Boga i tylko Boga.

Chrystus gorszył ludzi, mówił wprost, błogosławieni, którzy się ze Mnie nie gorszą. Zgorszył swoją surowością. Przypominam sytuację, gdy po kazaniu pięć tysięcy mężczyzn odwróciło się plecami do Niego mówiąc: twarda jest ta mowa, któż jej słuchać może? Zgorszenie może być połączone z twardymi wymaganiami. Chrystus, który z powrozem w ręku wszedł do świątyni i robił porządki, zgorszył obecnych. Ale gorszył również swoją łagodnością, rozmawiał z celnikami, pozwolił na to, aby prostytutka wycałowała Jego stopy. Tak samo jest z Kościołem. Kościół też gorszy: jednych surowością, innych łagodnością.

Wchodzimy w okres Męki Pana Jezusa, pamiętajmy, że najwięcej ludzi zgorszyło się krzyżem, słabością Chrystusa, wtedy, kiedy pozwolił upokorzyć się aż do poziomu najgorszego ze skazańców. Dzieje Chrystusa powtarzają się w dziejach Kościoła. Jest wiele momentów, kiedy uderzamy głową o twarde wymagania Kościoła, ale też czasem dziwimy się łagodnym zarządzeniom Kościoła, zwłaszcza wobec wielkich grzeszników.

Dotykamy tajemnicy Chrystusa i tajemnicy Kościoła. Ktokolwiek jednak z Ewangelią w ręku wędruje śladami Chrystusa, ten potrafi i zgorszenie wykorzystać dla umocnienia swojej wiary, nadziei i miłości.

C Z Ę Ś Ć I I : SA K R A M E N T Y

1. CHRZEST

1. Sakramentalna obecność Chrystusa

W refleksji i dyskusji nad sakramentami należy nieustannie mieć na uwadze trzy tajemnice: Boga, Chrystusa i Kościoła. Wszystkie religie świata uznają istnienie Boga i liczą się z Jego prawem. Chrześcijanie wierzą nadto we wcielenie Syna Bożego, czyli w Jezusa Chrystusa prawdziwego Boga i prawdziwego Człowieka. Katolicy i prawosławni wierzą w założony przez Niego, trwający nieprzerwanie od zesłania Ducha Świętego Jego Kościół.

Chrystus został na ziemi w założonym przez siebie Kościele. Taka była Jego decyzja. Ktokolwiek chce się z Nim spotkać, znajdzie Go w Kościele. Zasadniczo tę obecność Jezusa sprowadzić można do trzech form. Jest obecny w spotkaniu świętych ludzi. Gdzie dwóch albo trzech jest zgromadzonych w imię Moje, tam Ja jestem. Druga forma obecności to teksty natchnione. Jezusa można spotkać w Piśmie Świętym czytanym w duchu wiary. Trzecia forma Jego obecności to sakramenty.

Sakramenty są ustanowionymi przez samego Chrystusa widzialnymi znakami Jego obecności i działania na ziemi. Licząc się z naszymi możliwościami odbioru Chrystus postanowił posłużyć się znakami podpadającymi pod zmysły, po to, by dać nam pewność, że przeżywamy spotkanie z Nim. Są to znaki niezawodnie skuteczne, o ile spełnimy postawione przez Boga warunki. To jest mniej więcej tak, jakby Chrystus zostawił w Kościele olbrzymie źródło energii i kilka urządzeń służących do jej przetwarzania np. na światło, ciepło lub moc zdolną poruszać maszyny. To ta energia jest ukryta w konsekrowanym Chlebie i Winie. To jest Eucharystia. Natomiast jej wykorzystanie jest możliwe przez pozostałe sakramenty święte. I trzeba wyraźnie podkreślić, że jest to decyzja Chrystusa, a nie Kościoła. Kościół tylko obsługuje to wielkie urządzenie i tylko on ma monopol na sakramenty. Tak postanowił Chrystus. Ktokolwiek chce spotkać się z Chrystusem obecnym w sakramentach, może spotkać Go wyłącznie w Kościele. Stąd twierdzenie -- Chrystus "tak", a Kościół "nie" -- jest nieporozumieniem, to jest wyznanie całkowitej nieznajomości zarówno Chrystusa, jak i Kościoła.

Sakramenty są organicznie związane z Eucharystią. Chrzest daje prawo podejścia do Komunii Świętej. Jeżeli ktoś straci to prawo, może je odzyskać przez sakrament pokuty. Każdego, kto karmi się Komunią Świętą, czeka trudne świadectwo na ulicy, w domu, w zakładzie pracy. Ten kontakt ze światem wymaga dodatkowego wyposażenia w odwagę i mądrość, czego udziela sakrament bierzmowania. Człowiek chory, chcąc mieć pełny udział w Eucharystii, nie tylko przez jej przyjmowanie, ale i składanie z Chrystusem siebie w ofierze, ma do dyspozycji sakrament chorych. Małżonkowie, jeśli chcą w duchu Ewangelii rozwijać swoją miłość, podchodzą do Eucharystii związani sakramentem małżeństwa. Kapłan, jak już wiemy, jest sługą ołtarza odpowiedzialnym za to, by to wielkie urządzenie Bożej energii na ziemi ustawicznie mogło działać.

O tych sakramentach, o umiejętności korzystania z nich, i o bogactwie, jakie jest w nich ukryte, pragnę mówić w najbliższych miesiącach. Serdecznie zapraszam do udziału w tych katechezach wszystkich, których interesuje piękno i bogactwo Kościoła Chrystusowego i naszej wiary. Rozważania te potrzebne są nie tylko do odkrycia swojej godności, ale również do twórczych rozmów i do odpierania zarzutów, jakie nam stawia świat.

2. Znak ustanowiony przez Boga

W Starym Testamencie jest szereg wydarzeń, zanotowanych przez autorów natchnionych, które zapowiadały ustanowienie sakramentu chrztu świętego i pomagają nam odkryć jego bogactwo.

Takim obrazem jest potop. Najczęściej dostrzegamy w nim karę, ale to nie tylko kara. Woda została wykorzystana przez Boga do zmycia grzesznej ziemi, aby w odnowionym i oczyszczonym świecie sprawiedliwi mogli rozpocząć nowe życie.

Drugim wymownym obrazem jest przejście Izraelitów przez Morze Czerwone. Kiedy potomkowie Abrahama, uciekając z niewoli egipskiej, przechodzą przez wodę, zyskują wolność. Otwiera się przed nimi droga do Ziemi Obiecanej. Przez wodę zyskują wolność.

Na pustyni Mojżesz dwukrotnie przez wodę ratuje naród od śmierci. Raz wyprowadza wodę ze skały, drugi raz gorzką wodę uzdatnia do picia.

W refleksji nad tajemnicą chrztu świętego pragnę zatrzymać się nad wydarzeniem zapisanym w Drugiej Księdze Królewskiej. Jest tam stosunkowo dokładna relacja z życia proroka Elizeusza, największego cudotwórcy przed przyjściem Chrystusa na ziemię. Otóż Syryjczycy napadli na Izrael i zagarnęli niewolników. Wśród nich na dwór dowódcy wojsk syryjskich dostała się młoda izraelska dziewczyna. Odkrywa ona, że jej pan, Naaman, jest trędowaty. Choroba ta uchodziła wówczas za nieuleczalną i tylko interwencja Boga mogła położyć jej kres. Radzi ona, by pan pojechał do proroka, który jest w Izraelu, a ten go uleczy. Król syryjski wysyła więc Naamana do króla izraelskiego z poleceniem, by ten go uleczył. Król przeczytał list, rozdarł szaty i pyta, czy to nie prowokacja i szukanie zaczepki do wojny. Wówczas prorok Elizeusz prosi króla, by wysłał Naamana do niego, dla przekonania się, że jest prorok w Izraelu. Naaman przyjechał ze wspaniałym orszakiem i stanął przed domem Elizeusza. A ten nie wychodząc do niego, przez sługę polecił mu: Idź i obmyj się siedem razy w Jordanie. Otoczony dworem Naaman, czuje się upokorzony. Prorok nie wyszedł, nie oglądnął, nie dotknął jego ran. Co to za lekarz? Czy wody Jordanu są rzeczywiście takie cudowne? Czyż wody rzek syryjskich nie są lepsze? Cóż to za leczenie przez siedmiokrotne zanurzenie w wodzie? Nie podchodzi do polecenia proroka z punktu widzenia wiary, lecz rozważa je na płaszczyźnie mędrkowania, zamkniętej w ciasnych granicach ludzkiej logiki. Rozgniewany chce wrócić do swojego kraju. Na szczęście jego słudzy są mądrzejsi i przekonują go, że gdyby prorok kazał mu uczynić coś bardzo trudnego, to by to zrobił, dlaczego więc nie uczyni tak prostej rzeczy. Naaman był mądrym dowódcą i umiał słuchać mądrych podwładnych. Zanurzył się siedmiokrotnie w Jordanie i wyszedł z niego bez trądu. Wrócił do proroka, chciał mu płacić. Przywiózł bogate dary, dziesięć talentów srebra i sześć tysięcy syklów złota. Elizeusz powiada: nic nie przyjmę, bo to jest dzieło Boga, a nie moje. W takim razie Naaman prosi: daj mi kilka worków ziemi, chcę bowiem wrócić do swojego kraju i zbudować ołtarz, aby składać ofiarę tylko temu Bogu, który ma moc uzdrowić z trądu.

Obserwował to uczeń proroka, Gechazi, i żal mu było, że taki majątek przemknął mu koło nosa. Postanowił chociaż jego część zatrzymać dla siebie. Dopędził Naamana i powołując się kłamliwie na proroka, wyżebrał u uzdrowionego dwa talenty srebra i dwa ubrania. Kiedy stanął przed Elizeuszem, dowiedział się, że skoro wziął srebro i ubrania Naamana, to weźmie również jego trąd. Gechazi zostaje trędowaty. Taka jest relacja autora natchnionego.

To wydarzenie, do którego odwołuje się Chrystus w Ewangelii, zawiera bogatą treść. Dowiadujemy się z niego, że sakrament chrztu, który tu jest zapowiedziany w formie figury, jest ustanowionym przez Boga znakiem. W Jordanie nie było cudownej wody, to była zwykła woda. Nie wystarczy się wykąpać pięć, sześć razy, trzeba to uczynić tyle razy, ile polecił Bóg -- siedem. Nie każdy, który się wykąpie w Jordanie, będzie czysty. Ten znak jest wyraźnie przeznaczony dla tego jednego trędowatego, dla Naamana. To Bóg zapewnił, że jeśli ten dokładnie zrealizuje polecenie, On sam będzie obecny w tym obrzędzie, dotknie go i oczyści. Wielka prawda -- Bóg leczy, posługując się takim prostym znakiem.

Znak jest bardzo czytelny. Trąd był traktowany jako brud, należało się z niego oczyścić. Uważano, że trąd ciała jest znakiem grzesznej duszy, która wyrzuca na zewnątrz to, co ją gnębi.

Dziś odkrywamy coraz pełniej psychofizyczną jedność człowieka i możemy jeszcze lepiej rozumieć sakramentalne znaki. To, co jest na zewnątrz, w naszej postawie, działaniu, objawia to, co jest w środku, w nas. Słuchałem relacji psychologa. Wspominał on, że w swojej praktyce spotkał sparaliżowanego do połowy ginekologa, który ciągle strzepywał ręce. Długie analizy wykazały, że było to pragnienie strząśnięcia z rąk krwi. Już niewiele i niewyraźnie mówił, ale na zewnątrz wyrażał to, co było w głębi jego serca. Oby ten człowiek odkrył, że jest ustanowiony sakrament, w którym może swoje skrwawione ręce oczyścić.

Takich elementów, które ujawniają na zewnątrz to, co jest w środku, możemy obserwować dużo. Rozmawiałem z człowiekiem, który ciągle klął. Pytam: czy pan nie próbował opanować języka? "Próbowałem, powiada -- ale to się nie da. To nie wystarczy nie mówić, to jest we mnie. To jest tak jak z wrzodem, który dojrzewa i musi pęknąć". Mówię mu: trzeba by ten wrzód uleczyć. "Ma ksiądz rację, tylko wtedy trzeba by było uleczyć całe moje życie". Klątwa to zewnętrzny znak jego duchowej choroby. Z obfitości serca mówią usta.

Celowo zrelacjonowałem całość opisu Księgi Królewskiej, przytaczając dramat sługi proroka z powodu zabranych pieniędzy. To również ma charakter typiczny. Otóż łaska sakramentu jest zawsze darem Boga. Sługa, który uczestniczy w przekazywaniu tego daru, nie może z tego powodu brać pieniędzy. <204>le się stało, że w naszej praktyce połączono pieniądze z udzielaniem sakramentów. Jest rzeczą jasną, że kapłan powinien mieć na chleb, ale nie powinno się łączyć pieniędzy z szafowaniem sakramentami. Utrzymanie kapłana winno być na nowo przedyskutowane i ustawione tak, by przekazane mu pieniądze nie przysłaniały wielkości łaski zawartej w sakramentach.

Kończąc to pierwsze rozważanie dotyczące chrztu w oparciu o opis starotestamentalny stawiam pytanie: W jakiej mierze rozumiemy, że w znakach sakramentalnych jest obecny Bóg? W jakiej mierze jesteśmy podobni do Naamana przed oczyszczeniem w Jordanie, a w jakiej po oczyszczeniu? Czy wiemy, że tym znakiem posługuje się Bóg? Za chwilę będziemy świadkami sakramentalnego spotkania z Bogiem w Eucharystii. Czy odejdziemy od ołtarza szczęśliwi jak Naaman?

3. Obrzędy chrztu świętego

Jest kilka różnych form udzielania chrztu świętego. Już na przełomie I i II wieku autor nieznanego nam dokumentu pochodzącego z Syrii pisze w ten sposób: "Chrzcijcie w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego w wodzie bieżącej, jeśli nie masz wody bieżącej, chrzcij w stojącej. Jeśli nie możesz znaleźć zimnej, to w ciepłej, gdybyś zaś nie miał ani jednej, ani drugiej, wylej trzykrotnie wodę na głowę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Podstawową formą chrztu jest zanurzenie. Słowo greckie "chrzest", przełożone na język polski, znaczy "zanurzyć". Szukano wody bieżącej, tzn. żywej, która płynie ze źródła. Symbolika źródła i wody bieżącej była czytelna. Chodziło o stały dostęp do wody, której nigdy nie braknie. Chrzest był ważny, jeśli woda była stojąca, w jakimś zbiorniku, jeśli takiej wody nie można było znaleźć, wystarczyło polać głowę proszącego o sakrament, wymawiając słowa: ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ta prosta instrukcja podana w Nauce Dwunastu Apostołów była doskonalona i rozbudowywana od IV wieku, kiedy to rzesze ludzi przychodziły do Kościoła, kiedy powstawały wspaniałe bazyliki, a obok nich budowano tak zwane baptysteria.

Chrzest powinien być udzielany u wejścia do świątyni, bo przez chrzest wchodzimy do Kościoła. W starożytności budowano specjalne baptysteria, niektóre z nich zachowały się do naszych czasów. Między innymi odkryto fundamenty baptysterium w Mediolanie, w którym św. Ambroży, biskup tego miasta, w 387 roku ochrzcił św. Augustyna oraz jego syna. Ponieważ ten sam św. Ambroży zostawił nam w dwóch dziełach dokładne wyjaśnienie obrzędu chrztu, mając odkopane fundamenty baptysterium, możemy dokładnie odtworzyć cały obrzęd.

Baptysterium w Mediolanie miało średnicę ośmiu metrów. To była dość duża budowla. Wokół były krużganki, w środku basen z wodą. Woda sięgała 80 cm. Na jednym brzegu stał biskup, do drugiego podchodził ten, który miał być ochrzczony. Zrzucał z siebie szaty. Był to znak symboliczny, zrzucenia z siebie dawnego życia. Wchodził do wody i dochodził na środek basenu, gdzie czekali na niego dwaj diakoni lub prezbiterzy, a jeśli chrzczona była kobieta, czekały dwie diakonisy. Kiedy kandydat do chrztu znalazł się między nimi, oni na swoich rękach, kładąc go na plecy trzykrotnie zanurzali w wodzie, a biskup wypowiadał słowa: Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Obrzęd miał miejsce z reguły w Wielką Sobotę.

Po tym trzykrotnym zanurzeniu nakładano na ochrzczonego białą szatę i w niej podchodził do biskupa, który z dłoni wylewał mu na głowę konsekrowaną oliwę, udzielając sakramentu bierzmowania. Po czym przechodził do świątyni, do ołtarza, gdzie po raz pierwszy mógł uczestniczyć we Mszy świętej. Na całej Mszy świętej mógł być obecny wyłącznie człowiek ochrzczony.

Przy tej rekonstrukcji obrzędu chrztu warto zaznaczyć, iż wszystkie jego istotne elementy są zachowane w Kościele do dnia dzisiejszego. Najważniejszym jest samo zanurzenie. Są w nim zawarte trzy prawdy. Pierwsza to oczyszczenie. Człowiek w chrzcie zostaje oczyszczony. Kąpiel ciała symbolizuje oczyszczenie duszy.

Druga prawda. Trzykrotne zanurzenie w wodzie przypominało trzy dni pobytu ciała Chrystusa w grobie. Chrzest to udział w tajemnicy śmierci i zmartwychwstania. W chrzcie człowiek powstaje do nowego życia. Podchodzi do Eucharystii, aby mieć udział w tym jedynym pokarmie, który gwarantuje zmartwychwstanie ciała. W przeżywaniu tajemnicy duchowego zmartwychwstania pomagał fakt, że chrztu udzielano w Wielką Sobotę, w liturgicznym wspomnieniu śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.

Trzecia prawda zawarta w słowach: Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, czyli zanurzam ciebie w Bogu. Odtąd całe twoje życie jest zanurzone w Bogu. Oto trzy wymiary tajemnicy sakramentalnego znaku.

Obok wejścia do świątyni mamy kropielnicę. Wchodząc mamy ręką dotknąć święconej wody i zrobić znak krzyża świętego: W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego przypominając sobie, że jesteśmy ochrzczeni i dlatego możemy podejść do ołtarza, by wziąć udział w świętej Ofierze.

4. Wyrzeczenie się świata

W chrzcie Bóg uświęca człowieka. Nie każdy jednak, kto wejdzie do wody i nad którym zostaną wypowiedziane sakramentalne słowa, faktycznie zostanie przez Boga uświęcony. Aby to mogło nastąpić, człowiek musi chcieć zostać uświęcony. Dlatego Bóg oczekuje od niego doniosłej decyzji, dokonania wyboru między perspektywami realizacji życia na ziemi.

Jedna to perspektywa życia doczesnego, ograniczonego barierą śmierci. Dla wielu śmierć jest rozwiązaniem wszystkich, nawet najtrudniejszych problemów. Ma to miejsce wówczas, gdy jest traktowana jako definitywny koniec ludzkiej egzystencji. Kto tak pojmuje życie, szuka szczęścia doczesnego i godzi się na logikę tego świata. Chce jak najlepiej się tu urządzić i wygrać doczesność. Taka jest jedna perspektywa życia.

Druga perspektywa uwzględnia możliwość nieśmiertelnego życia. Śmierć nie jest kresem. Istnieje szansa wejścia w świat wieczności, świat wiecznego szczęścia. W tej perspektywie obowiązuje logika wiary. Kto chce podejść do chrztu, musi zobaczyć te dwie różne perspektywy realizacji ludzkiego życia i dokonać wyboru. Ten wybór jest zasadniczy. Świadomie i dobrowolnie decyduję się na to, że moje życie traktuję jako drogę do życia wiecznego. Wybieram perspektywę nieśmiertelności. Wtedy trzeba zgodzić się na to, że nic, co jest ziemskie, nie może być ostatecznym celem mojego życia, jest tylko etapem, jest dobrem, po które, o ile mi nie przeszkadza w zdobywaniu nieśmiertelności, mogę sięgnąć, ale nie jest ono celem mojego życia. To spojrzenie na doczesność jako na drogę, jako na środek, który pomaga w osiągnięciu wyższego celu, nie jest równoznaczne z odrzuceniem doczesności, z negatywnym spojrzeniem na to, co ziemskie. Przeciwnie, dopiero wtedy człowiek zaczyna rozumieć Pana Boga, który po stworzeniu wspaniałego świata powiedział, że "to wszystko jest bardzo dobre". Ale ta ziemska droga jest tak bogata i pełna uroku, że kusi, by zatrzymać się na niej samej. Doczesne dobra wołają: zostań, nie martw się, nie wysilaj się, zatrzymaj się tylko przy nas. Ten, kto podchodzi do chrztu, musi powiedzieć: nigdy tego nie zrobię. Nigdy nie zdecyduję się na myślenie o moim życiu wyłącznie w kategoriach doczesnych. Zawsze chcę pamiętać o tym, że każdy dzień zbliża mnie do innego, nowego życia.

Kościół, chcąc ułatwić podjęcie tej decyzji, stawia kandydatowi do chrztu trzy pytania.

Czy wyrzekasz się grzechu, aby żyć w wolności dzieci Bożych? Grzech jest nieporządkiem, grzech to bałagan. Każdy bałagan ogranicza naszą wolność. Wystarczy popatrzeć do szafy: jeśli w niej nie jest poukładane, to chcąc coś znaleźć, tracimy czas i denerwujemy się. Jeśli w niej wszystko jest na swoim miejscu, jesteśmy panami sytuacji, jesteśmy wolni. Jeśli bałagan jest w mieszkaniu, człowiek w nim ginie. Jeśli w mieszkaniu jest porządek, człowiek jest jego panem. Pierwsze pytanie postawione kandydatowi do chrztu dotyczy jego decyzji życia w świecie Bożego porządku. Świat jest rządzony prawami ustanowionymi przez Stwórcę, ochrzczony godzi się na szanowanie tych praw, wiedząc, że ile razy popełni grzech, traci wolność. Chce żyć w świecie ładu i porządku po to, aby był człowiekiem wolnym, chce żyć według logiki Bożego prawa, aby nie stracić wolności.

Czy wyrzekasz się wszystkiego, co prowadzi do zła, aby cię grzech nie opanował? Chodzi tu o decyzję zachowania higieny ducha, chodzi o to, by człowiek przestrzegał zasad, o których mówi Chrystus. Jeśli cię ręka gorszy, odetnij ją, jeśli oko, wyłup je, jeśli noga, odetnij ją. Chodzi o wielkie wartości, o coś, co może być tak samo cenne jak oko, ręka i noga i co może zagrażać duchowi w naszej wędrówce do świata wielkich wartości. Kiedy ręka zatrzymała się na jakiejś wartości doczesnej i nie chce jej puścić, ochrzczony musi się zdecydować na to, że ją odetnie, aby zachować wolność. To trudna i bolesna decyzja. Tę właśnie decyzję podejmuje człowiek podchodzący do wody chrzcielnej. Jeśli jakakolwiek wartość doczesna zagrozi perspektywie mojego dojścia do domu Ojca Niebieskiego, wtedy z niej rezygnuję, chociażby to miało tak boleć, jak odcięcie własnej ręki.

Czy wyrzekasz się szatana, który jest głównym sprawcą grzechu? Kandydat do chrztu musi realnie potraktować księcia tego świata. Chodzi tu o potężną siłę zła, z którą trzeba przez całe życie walczyć. Rodzimy się w świecie doczesności i mamy przed sobą perspektywę śmierci. Książę tego świata, który stracił szczęście wieczne, z zazdrości chce nas wszystkimi dostępnymi mirażami zatrzymać w doczesności, abyśmy nigdy nie uczestniczyli w szczęściu, które on bezpowrotnie utracił.

Wchodząc do wody chrzcielnej wiem, że rozpocznę drogę, która jest nie tylko wspaniała, piękna i kusząca różnymi przemijającymi dobrami, abym się przy nich zatrzymał, ale również wiem, że będę musiał walczyć z rozbójnikiem, który na niej czeka, chcąc mi przeszkodzić w dotarciu do domu Ojca Niebieskiego. Przed chrztem mam podjąć decyzję, że nie chcę mieć żadnych układów z księciem tego świata. Tylko ten, kto podjął taką decyzję i zdecydował się na wejście w świat wiary, wchodząc do wody i przyjmując chrzest W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego może być uświęcony przez Boga. Jeśli tej decyzji nie ma, to może być zanurzony w wodzie i słyszeć wypowiedziane słowa, a świętości nie otrzyma. Tak jest, gdy mamy do czynienia z chrztem człowieka dorosłego. Tak jest również, gdy rodzice przynoszą dziecko, bo w trosce o jego szczęście chcą ustawić je od razu na drodze życia wiecznego. Oni też biorą odpowiedzialność za wychowanie dziecka do wartości chrześcijańskich.

Jeśli człowiek świadomie i dobrowolnie podejdzie do chrzcielnicy, to perspektywa jego chrześcijańskiego życia otwiera się jako droga piękna i wspaniała. Jeśli natomiast ta decyzja jest niedowartościowana i chodzi tylko o ceremonie, a decyzja jest nie podjęta, to wchodzimy w pozorne chrześcijaństwo, które nie daje uświęcenia ani żadnej mocy wewnętrznej, nie zmienia człowieka, a rodzi szereg nieporozumień. Wyrzeczenie się świata to jest punkt wyjścia, sam fundament chrześcijańskiego życia. Ta jedna decyzja -- wiem, jaką perspektywę życia wybieram i z jakiej rezygnuję -- kształtuje wszystkie dni życia, każdą godzinę, każdą sekundę, wymaga wierności. Zdecydowałem, powiedziałem przed Bogiem, mam być słowny. Obok nas żyją ludzie, którzy nigdy tego wyboru nie dokonali. Wybrali doczesność, niech wygrają doczesność, to ich sprawa. My wybieramy doczesność tylko jako drogę do wyższych wartości. Toteż umiemy się nią cieszyć i posługiwać tak, by pomagała nam w realizacji głównego celu naszego życia. Tak stawia sprawę Bóg. Tak ustawione jest wejście w świat wiary, chodzi o realizm i odpowiedzialność za decyzję.

5. Wyznanie wiary

Ostatnio zwróciłem uwagę na wagę decyzji, jaką musi podjąć człowiek podchodzący do sakramentu chrztu. Wyjaśniłem pierwszą część dotyczącą wyrzeczenia się świata. Ale samo wyrzeczenie nie jest twórcze. Człowiek nie potrafi się wyrzec tego, co posiada, jeśli nie zobaczy wyższej wartości. Tak jest i w tej decyzji. Trzeba znaleźć drogocenną perłę, aby dla niej móc sprzedać wszystko, co człowiek posiada. Jeśli ktoś perły nie znalazł, to nie może sprzedawać tego, co ma w ręku. Ten, kto podchodzi do chrztu świętego, już znalazł drogocenną perłę i dlatego jest gotów oddać doczesność, by posiąść nieśmiertelność. Od samego początku chrześcijanin, który podchodził do chrztu po wyrzeczeniu się świata, publicznie wyznawał swoją wiarę. Na kilka dni przed swoim chrztem otrzymywał tekst wyznania wiary, ten, którym posługujemy się w każdą niedzielę, uczył się tego tekstu na pamięć, przychodził do świątyni, stawał przed wiernymi i osobiście składał wyznanie wiary (dlatego jest ono sformułowane w liczbie pojedynczej "Wierzę w jednego Boga"). To było wielkie przeżycie, kandydat do chrztu wybierał świat, który jest światem Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Św. Augustyn wspomina o takim wyznaniu wiary jednego z najsłynniejszych profesorów retoryki starożytnego Rzymu Mariusza Wiktoryna, który w latach pięćdziesiątych IV wieku po długich latach poszukiwań odkrył chrześcijaństwo i który, mimo że Rzymianie otaczali go wielkim szacunkiem jako piewcę bóstw pogańskich, publicznie wyznał swoją wiarę, zdumiewając swych dotychczasowych wielbicieli przejściem na chrześcijaństwo.

Kościół chcąc pomóc w sformułowaniu tej decyzji, stawia przed chrztem świętym trzy pytania: "Czy wierzysz w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi?", kandydat do chrztu odpowiada "wierzę". "Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, Pana naszego, narodzonego z Maryi Dziewicy, umęczonego i pogrzebanego, który powstał z martwych i zasiada po prawicy Ojca?" -- "wierzę". "Czy wierzysz w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, odpuszczenie grzechów, zmartwychwstanie ciała i życie wieczne?" -- "wierzę".

W tym publicznym wyznaniu wiary nie chodzi jednak ani o deklarację słowną, ani o czysto intelektualne uznanie, że jest Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty.

Podobno amerykańscy uczeni odkryli galaktykę, która jest sześćset milionów razy większa aniżeli nasza. Nie ma żadnych podstaw, aby im nie wierzyć, ale w tym momencie, kiedy wierzę w istnienie takiej galaktyki, w moim życiu nic się nie zmienia, jakie ono było, takie jest. To jest prawda, ja im wierzę, sam nie będę przeprowadzał badań, ale ta prawda nie ma żadnego związku z moim życiem, ona nie rzutuje na mój dzień dzisiejszy, na moją postawę. Nie o taki akt wiary chodzi w chrzcielnym wyznaniu. Tu chodzi o osobiste spotkanie z Bogiem Ojcem, Synem i Duchem Świętym, chodzi o przymierze. Człowiek wyciąga rękę do Boga Ojca jak syn, jak córka i chce, by Ojciec tę rękę przyjął i uścisnął. Chodzi o wejście w środowisko Boże, o nawiązanie bezpośredniego kontaktu z Bogiem Ojcem, Synem i Duchem Świętym. To jest oświadczenie człowieka: ja chcę należeć do Waszej Bożej rodziny, chcę dzielić Wasze życie. Po wyznaniu czekam na odpowiedź Boga. Jest ona zawarta w sakramentalnym znaku: Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ojciec wyciąga do mnie jak do dziecka rękę, Syn przyjmuje za brata, a Duch wypełnia moje serce Bożą miłością. Przymierze jest zawarte. Jestem w nowym świecie.

Wierzę na podstawie mądrej refleksji nad całym otaczającym światem, który każdym szczegółem mówi, że Bóg jest. Wierzę na podstawie mądrej refleksji nad tajemnicą objawienia przekazaną w Piśmie Świętym i tradycji. Wierzę w oparciu o świadectwo wielu bohaterów, którzy na przestrzeni dwudziestu wieków wybrali ewangeliczne życie. Po takiej decyzji człowiek nie może się dziwić, że obok niego pozostają ludzie należący do tego świata i żyjący tylko doczesnością. Jeśli oni takiej decyzji nie podjęli, to niech się cieszą tym, co zamyka się w doczesności. Chrześcijanin ma przed sobą nieśmiertelność i dlatego wykorzystuje doczesność już z perspektywą tej nieśmiertelności, inaczej korzysta ze wszystkich darów, jakie są w zasięgu jego ręki.

Takie są konsekwencje chrzcielnej decyzji wyrzeczenia się świata, nabrania dystansu wobec doczesności i wejścia w świat wiary, w świat samego Boga. Tych, którzy żyją tylko doczesnością, mamy kochać nawet wtedy, kiedy oni nas nienawidzą, a mogą nas nienawidzieć, ponieważ nie potrafią nas wykorzystać do swoich czysto doczesnych celów. Tak było w życiu Chrystusa, i tak jest w życiu każdego Jego ucznia. My jednak jak Bóg, nasz Ojciec, kochamy każdego, nawet tych, którzy nas nienawidzą. Taka jest konsekwencja przejścia przez chrzcielną wodę i zawarcia wiecznego przymierza z Bogiem.

Zastanówmy się, jak często sprawdzamy, czy nasze codzienne życie jest konsekwencją tego wyboru, jakiego dokonaliśmy na chrzcie świętym, czy żyjemy doczesnością, czy też żyjemy w przyjaźni z Bogiem Ojcem, Synem i Duchem Świętym, wiedząc, że już dziś żyjemy w wieczności.

6. Godność dziecka Bożego

Jakie są skutki Bożego działania w sakramencie chrztu? Przede wszystkim serce człowieka zostaje oczyszczone z wszelkiego grzechu. Nie ma takich grzechów na ziemi, których by woda chrzcielna nie obmyła. Może ktoś popełnić grzechy na miarę Stalina, Hitlera czy im podobnych, gdyby jednak nawrócił się i poprosił o chrzest, to z wszystkich swoich zbrodni, z wszystkich złych czynów zostaje oczyszczony. Wiemy, że nie dokonuje się to mechanicznie, jest bowiem potrzebne nawrócenie człowieka, które obejmuje akt żalu i postanowienia poprawy, co wyraża się w wyrzeczeniu grzechu i okazji do niego. Ten skutek chrztu jest bardzo istotny, dlatego że człowiek staje się, mówiąc naszym językiem, sterylnie czysty. Wszystko, cokolwiek zgromadził w sercu, a co nie było cenne, zostaje usunięte, zostaje oczyszczone. Gdyby taki człowiek umarł bezpośrednio po chrzcie, ma prawo wejścia do nieba.

Samo oczyszczenie to nie tylko przygotowanie do tego, by Bóg mógł wypełnić człowieka nowym życiem. W chrzcie następuje jakościowa przemiana. Św. Paweł chcąc wytłumaczyć tę tajemnicę, która dokonuje się w ta- jemnicy chrztu, posługuje się porównaniem, nawiązując do aktu adopcji. Sierota bez jakichkolwiek odniesień do matki i ojca, bez jakichkolwiek odniesień do rodzeństwa, zostaje adoptowana i wprowadzona do domu. Kiedy się w nim znajdzie, dom otwiera przed nią perspektywę miłości, której dotychczas nie miała, miłości do ojca, do matki, do rodzeństwa. Ta miłość wnosi w życie sieroty jakościową zmianę. Już nie jest sierotą, ma ojca, matkę i rodzeństwo. Jest kochana i może kochać. Jest członkiem rodziny.

W chrzcie świętym Bóg wyznając nam swoją miłość, adoptuje nas. Jesteśmy Jego umiłowanym dzieckiem. Mocno akcentuję ten skutek chrztu świętego -- jestem kochany przez samego Boga. Mogę kochać Boga i całą Jego rodzinę. Dla tego, kto odkryje i przeżyje tę prawdę, programem życia staje się Ojcze nasz, a więc troska o chwałę własnego Ojca, własnego domu, troska o rozszerzanie Jego królestwa, o współpracę z Nim. Święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja. A równocześnie ten nowy układ daje mu gwarancję, że od Ojca otrzyma codzienny chleb, że od Ojca otrzyma przebaczenie grzechów, że od Ojca otrzyma pomoc w unikaniu zła, a gdyby znalazł się w rękach zła, On go wybawi. To jest ewangeliczny program życia.

Życie ochrzczonego, jako dziecka Boga, zyskuje nowy, wieczny wymiar. Jego dobre czyny przynoszą chwałę Ojcu i całej Bożej rodzinie, a złe czyny są kompromitacją nie tylko ochrzczonego, ale Boga i Jego rodziny.

Przypominam, że aby być chrześcijaninem, nie wystarczy wierzyć w Boga Ojca, nie wystarczy wierzyć w Bóstwo i Człowieczeństwo Jezusa Chrystusa i nie wystarczy wierzyć w istnienie Ducha Świętego. To jest tylko przygotowanie. Każdy katechumen w to wierzy. Chrześcijanin to człowiek, który uwierzył, że jest dzieckiem Boga, odkrył swoją nową godność, spojrzał na siebie w świetle prawdy, którą Bóg objawia w chwili chrztu świętego. Jeśli ktoś uświadomi sobie, że jest dzieckiem kochanym przez Boga, znikają wszystkie kompleksy. Nie można mieć kompleksów, jeśli się jest dzieckiem Boga. Życie zamienia się w wielkie dziękczynienie za doczesność, bo gdybym nie istniał, to nie mógłbym być adoptowanym dzieckiem Boga.

Wraz ze świadomością godności dziecka Bożego po- jawia się potężna moc, która pozwala przeciwstawić się grzechowi, i to nie na zasadzie walki. Chodzi o to, że nikt z mądrych ludzi nie wprowadzi bydła do pięknego pałacu i nie zamieni salonu w stajnię. Jeśli zajmuję szałas, to stosunkowo łatwo wprowadzę doń owce czy bydło i zamieszkam z nimi. Ale jeśli jest to pałac, w którym spotykam się z Bogiem, to już nie potrafię tego zrobić. W człowieku ochrzczonym jest tak duże wyczucie piękna i dobra Bożego świata, że nie sięgnie po wartości, które by go pomniejszyły.

Człowiek, który przeżywa świadomie swoją godność dziecka Bożego, potrafi podjąć każde powołanie, nawet najtrudniejsze. Kochające dziecko nie powie Ojcu "nie", zawsze wykona Jego wolę. Tak jest z wiernością małżeńską, kapłańską, zakonną, tak jest z wykonywaniem nawet bardzo trudnych zawodów czy z podjęciem zadań -- opieki nad chorymi rodzicami czy kalekim rodzeństwem.

Jeszcze raz pragnę zaakcentować to, co w refleksji nad chrztem świętym jest najistotniejsze. My najczęściej podchodzimy do chrztu jako do obrzędu, który posiada swoje konsekwencje prawne. Chrześcijanin to człowiek, który wierzy, że Bóg jest jego Ojcem, że Chrystus jest jego Bratem i że Duch Święty jest duchowym tlenem, bez którego nie potrafi żyć. Bóg mnie kocha. W tych trzech słowach jest zawarte odkrycie wielkiej godności własnej. Jeśli Bóg mnie kocha, to muszę stanowić wartość cenniejszą niż cały materialny wszechświat, bo z materialnym światem Bóg nie może nawiązać kontaktu na płaszczyźnie miłości. Świat nie odpowie miłością, bo do tego jest potrzebna wolność, do tego jest potrzebne serce. Bóg mnie kocha, ja mogę na Jego miłość odpowiedzieć. Oto tajemnica chrztu świętego. Po to przyniesiono nas kiedyś do chrzcielnicy i za to powinniśmy dziękować Bogu.

7. Wymowne znaki

W refleksji nad tajemnicą chrztu świętego zwróciłem ostatnio uwagę na odkrycie wielkiej godności, jaką człowiek otrzymuje w tym sakramencie. Wprowadza on jakościową zmianę. Czyni nas dziećmi Boga wszechmogącego. Chcąc pomóc możliwie w pełni odkryć bogactwo skutków chrztu świętego, Kościół w liturgii tego sakramentu stosuje trzy znaki, przy pomocy których chce dotrzeć do naszej świadomości z bogactwem łaski otrzymanej na chrzcie świętym. Powtarzam, że to są znaki, do których nie ma dołączonych dodatkowych łask. Jeśli więc ktoś zostanie ochrzczony w domu w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego i tych trzech znaków już nie otrzyma, chrzest jego jest ważny i równie owocny, jak wówczas kiedy jest ochrzczony w kościele z całą liturgiczną oprawą sakramentu chrztu. O jakie znaki chodzi? Bezpośrednio po chrzcie kapłan namaszcza czoło ochrzczonego krzyżmem, czyli konsekrowaną oliwą. Dla nas gest ten jest mało czytelny, natomiast jest jasny dla ludzi mieszkających w basenie Morza Śródziemnego i dla ludzi Wschodu. Dla nich oliwa jest znakiem dobrobytu, bogactwa, obfitości. Tym znakiem posługuje się Bóg. W Starym Testamencie namaszczano króla, arcykapłana oraz te przedmioty, które Bóg przejmuje na własność. Przez namaszczenie Bóg mówi: ten człowiek, ta rzecz, jest moją własnością. Namaszczenie to pewna forma opieczętowania. Pieczęć jest znakiem przymierza, jakie Bóg zawiera z człowiekiem. Ten znak krzyża świętego, uczyniony nowo ochrzczonemu na czole, ma mu przypominać, iż w jego duszy zostaje wyciśnięte znamię, którego już nie potrafi nigdy usunąć. To znamię dla zbawionych będzie powodem do chluby, dla potępionych będzie źródłem dodatkowych cierpień i wstydu. Zło, które odniosło zwycięstwo i potrafiło uwięzić dziecko samego Boga, traktuje takiego więźnia jako szczególnie cenny łup.

Drugim znakiem jest biała szata. Już w starożytności ochrzczeni byli ubierani w białe szaty na znak radości i jako symbol czystości. Jeśli dziś udzielamy chrztu ludziom dorosłym, to oni również chcą przez cały tydzień przeżywać to swoje nawrócenie w sposób uroczysty, zachowując odświętny strój. Kilkakrotnie spotkałem kobiety, które przez cały tydzień po swoim chrzcie chodziły do Komunii św. w jasnych kostiumach. W starożytności ten strój obowiązywał przez siedem dni i dlatego pierwszy tydzień po Wielkanocy został nazwany Białym Tygodniem.

Biała szata to symbol szaty godowej, o której Chrystus mówi w przypowieści o zaproszonych na ucztę, ganiąc człowieka, który znalazł się bez tej szaty przy stole. Dziś są kłopoty z wkomponowaniem tego uroczystego stroju w nasze życie. W pewnej mierze udało się to w odniesieniu do kobiet. Dziewczynki do pierwszej Komunii podchodzą w białych sukienkach. Kto wie, czy zamiast tej maleńkiej białej szaty, którą się podaje dziecku, nie byłoby lepiej przy chrzcie świętym podać już materiał na sukienkę do pierwszej Komunii świętej. Wówczas ten znak byłby znacznie wymowniejszy. Ponieważ dość często dar ten przygotowują rodzice chrzestni, jego przeznaczenie na ubranie czy sukienkę do pierwszej Komunii świętej byłoby bardzo wymowne. Zawierając sakramentalne małżeństwo kobiety podchodzą do ołtarza również w białej sukni, taka jest tradycja.

Trudniej o znalezienie eleganckiego stroju dla ochrzczonego mężczyzny, stroju, który miałby przypominać, że jego właściciel należy do Boga.

Trzeci znak, którym posługuje się Kościół, to zapalona świeca. Jest to symbol wiary. W Wigilię Paschalną wnosimy do świątyni płonącą świecę, tak zwany paschał, przypominającą nam Chrystusa. To ona właśnie stoi w kościołach parafialnych przy chrzcielnicy i jej płomień jest przekazany ochrzczonemu lub rodzicom jako symbol wiary. Symbolika świecy ma dwa wymiary. Sama świeca jest znakiem doczesnego życia, a jej płomień znakiem wiary -- świeca jest ograniczona, ona się topi, jest przeznaczona na spalenie. Płomień jest światłem, które karmi się woskiem. Świeca stopniowo zamienia się w płomień. Z tym, że jak świeca nie może siebie zapalić, tak nikt z nas nie potrafi sam siebie zapalić. Wiarę otrzymujemy, znakiem tego jest zapalona świeca. Dramat rozpoczyna się wówczas, gdy świeca naszego życia gaśnie, a nie jest przetapiana przez wiarę. Niebo nie jest miejscem przechowywania świec, lecz jest nagrodą za to, że całe życie do końca zostało przepalone, zamienione w światło dla Boga i bliźnich.

Z chrzcielną świecą ludzie powinni wędrować przez całe życie. Znam takich, którzy na swojej świecy chrzcielnej wypisali datę chrztu, dołożyli potem datę pierwszej Komunii świętej, datę swojego ślubu, i to są daty etapów ich drogi życia. Z tą świecą podchodzimy do święceń kapłańskich, z tą świecą chcemy również umierać, dowodząc, że zachowaliśmy wiarę otrzymaną na chrzcie świętym. Kilka razy w roku Kościół zachęca do publicznego wyznania wiary ze świecą w ręku. Przychodzimy wówczas do świątyni wyznać, że moja wiara płonie, że nie zgasła.

Przed dwudziestu pięciu laty wyjeżdżała z Polski na zawsze młoda kobieta, wtedy nie można było tego czynić oficjalnie. Pakując swoją małą torbę włożyła do niej świecę chrzcielną. Matka jej mówi: "po co ty to bierzesz, ta świeca cię zdradzi". Córka popatrzyła na nią, mówiąc: "Ona mnie przeprowadzi. Ja muszę ze światłem jechać nie tylko przez granicę, ale i urządzić sobie tam życie w świetle wiary". I rzeczywiście, świeca ją przeprowadziła. Nikt jej nie kontrolował. Stosunkowo łatwo znalazła środowisko, w którym potrafiła zbudować dla siebie dom. To jest wyznanie wiary.

Na zakończenie pragnę postawić pytanie dotyczące trzeciego znaku. Wszyscy zostaliśmy oświeceni, upływają lata, długość naszej świecy się skraca, jak świecimy dla Boga i dla ludzi? Czy nasza wiara jest światłem dostrzegalnym w domu, w gronie najbliższych i przez tych, których spotykamy na co dzień? Jak troszczymy się o światło wiary otrzymane na chrzcie świętym?

8. Wspólnotowy wymiar chrztu

Tydzień temu w oparciu o symbolikę namaszczenia, białej szaty i świecy, znaków które ubogacają liturgię chrzcielną, ukazałem bogactwo skutków chrztu świętego z punktu widzenia indywidualnego. Dziś pragnę zwrócić uwagę na społeczny aspekt chrztu. Przez chrzest święty stajemy się członkami Kościoła, wchodzimy w wielką wspólnotę aniołów i ludzi świętych. Chciałbym przypomnieć, że nie ochrzczeni nie należą do Kościoła. Ponieważ poza Kościołem nie ma zbawienia, więc każdy musi przejść przez bramę chrztu świętego. Wrócę do tego tematu, kiedy omówię trzy rodzaje chrztu: chrzest z wody, chrzest krwi i chrzest pragnienia. To stwierdzenie jest aktualne również w formie pozytywnej. Każdy ważnie ochrzczony należy do Kościoła Chrystusowego. Chrzest jest ważny nie tylko w Kościele katolickim, jest takim również w Kościołach wschodnich i w wielu Kościołach reformowanych, protestanckich. Przez chrzest ważnie udzielony ochrzczeni należą do Kościoła Chrystusowego, co więcej, tej przynależności już nie można utracić. To jest tak jak z przynależnością do rodziny. Każdy przychodzi na świat w ściśle określonej rodzinie, może się tej rodziny wyrzec, ale nigdy nie przestanie być synem tej matki, synem tego ojca. Tak jest i z Kościołem. Można się Kościoła wyrzec, ale Kościół zostaje zawsze matką ochrzczonego. I ta przynależność ma wymiar wieczny.

Znakiem włączenia człowieka do wspólnoty Kościoła świętego jest nadanie mu w czasie chrztu imienia. Mówiąc naszym językiem zyskujemy wówczas osobowość prawną. Z tym, kto ma imię, można wejść w osobowy kontakt. Jest to ważne zarówno w odniesieniu do Boga, jak i w odniesieniu do współbraci w Kościele.

Można by było wygłosić cały cykl kazań na temat imienia. Bóg sam nadaje imię Adamowi. Bóg sam wielokrotnie zapowiada, jakie imię otrzyma ten, który się urodzi. Imię dla Boga jest znakiem osobowego odniesienia do człowieka. Bezimiennie trudno wchodzić w osobowy kontakt. Chciałbym tu podkreślić, że zostaliśmy ochrzczeni "w Imię Ojca, w Imię Syna i w Imię Ducha Świętego", to znaczy w momencie chrztu Bóg objawił nam swoje Imię. Z punktu widzenia religijnego jest to wydarzenie bardzo ważne. Bóg mówi do nas zawsze po imieniu. Przełomowym momentem na drodze mistycznego zjednoczenia z Bogiem jest usłyszenie z ust samego Boga własnego imienia. Dla wszystkich mistyków jest to początek nowej, tysiące razy głębszej, relacji do Boga. Bóg zarówno na sądzie, jak i w wieczności będzie się do nas zwracał po imieniu.

Imię pozwala nam również nawiązać kontakt z braćmi, przez nie należymy do wspólnoty. Przez chrzest jesteśmy włączeni do Kościoła, który możemy dostrzec oczami wiary. Królestwo Chrystusa to Królestwo, które obejmuje niebo, czyściec i miliony ludzi wierzących na ziemi. Chodzi o wielkie obcowanie świętych, o spotkanie Bożych przyjaciół. Odkrycie tego wymiaru stanowi ważny moment w życiu człowieka wierzącego, ponieważ zostaje on wyzwolony z samotności, wie, że blisko ma wspaniałych przyjaciół.

Przez chrzest zostajemy włączeni w Kościół funkcjonujący na ziemi. Zostajemy ochrzczeni w kościele parafialnym. Chrzcielnica jest tylko w kościele parafialnym, dlatego że podstawową komórką Kościoła na ziemi jest parafia. Gdy człowiek zostaje ochrzczony na terenie danej parafii, staje się jej członkiem. Ta parafia jest jego kościołem rodzinnym.

Po chrzcie człowiek zostaje wpisany w księgę metrykalną. Kościół od wielu wieków prowadzi takie księgi. W tym wyprzedził wszystkie inne instytucje państwowe. Jest to duży wkład Kościoła w rozwój kultury. Dziś księgi metrykalne stanowią ważne źródło historyczne. Księga metrykalna jest tylko tam, gdzie jest chrzcielnica. Dlatego z praktycznego punktu widzenia nie powinno się chrzcić dziecka poza kościołem parafialnym. Ciocia nie może decydować o tym, że nie lubi kościoła parafialnego i dlatego ochrzcimy dziecko w innym, rektoralnym lub zakonnym kościele. Takie ustawienie jest błędne. Po kilkudziesięciu latach dziecko będzie szukało swojej metryki i nie będzie wiedziało, gdzie ona jest, bo gdzie indziej będzie mieszkać, a gdzie indziej zostało ochrzczone. Jeśli zostanie ochrzczone w kościele parafialnym, to znalezienie metryki jest stosunkowo łatwe. To jest pewien kościelny ład. Dlaczego następne pokolenia mają się na nas denerwować?

Po wpisaniu w księgę metrykalną człowiek staje się członkiem rodzinnej parafii i zyskuje wszystkie prawa, a równocześnie podejmuje obowiązki, jakie są określone w Kodeksie Prawa Kanonicznego. W całym świecie Kościół ma jedno Prawo Kanoniczne. My na kazaniach o tym Prawie nie mówimy, wy czasami głową o to Prawo boleśnie uderzacie, gdy załatwiacie sprawy w kancelarii parafialnej. Trzeba jednak wiedzieć, że jest jeden Kodeks Prawny obowiązujący w całym Kościele Katolickim, z małymi uzupełnieniami lokalnymi. Ten jeden Kodeks obowiązuje każdego ochrzczonego, czyli członka Kościoła.

Co z przynależności do parafii zyskujemy dziś? Po pierwsze zapewnienie o stałej modlitwie. Proboszcz parafii ma obowiązek w każdą niedzielę ofiarować Mszę świętą za wszystkich swoich parafian. Dlatego, czy wy o tym wiecie, czy nie, w każdą niedzielę, w każde święto nakazane, ksiądz proboszcz modli się, składa ofiarę i prosi dla was o błogosławieństwo. Czy ktoś jest w Pekinie, Argentynie, czy Australii, modlitwa proboszcza dociera do niego. To jest ważny moment. Parafia modli się za wszystkich swoich członków i wszyscy mają udział w tej modlitwie.

Po drugie. Mamy zapewnioną opiekę duchową, a więc ochrzczony zawsze może wezwać kapłana do posługi wobec chorych, może poprosić o rozgrzeszenie i Komunię świętą, ma do tego prawo.

Po trzecie. Mamy prawo do wsparcia materialnego, kiedy nasza sytuacja jest krytyczna. Każda parafia prowadzi akcję charytatywną i zajmuje się opuszczonymi. Mamy prawo do pomocy i z tego prawa trzeba korzystać.

Jakie są obowiązki wynikające z przynależności do Kościoła? Jednym jest obowiązek troski o parafialną świątynię, o jej piękno, o budowę, rozbudowę i remont. Świątynia to nasz wspólny dom. Drugim obowiązkiem jest odpowiedzialność za utrzymanie kapłana. Trzecim, odpowiedzialność za współbraci, za organizowanie i niesienie im pomocy. Czwartym jest obowiązek godnego reprezentowania parafialnej wspólnoty.

Zdarza się, że korzystamy z pomocy innych kościołów. Jesteśmy zebrani w krakowskim kościele, który należy do parafii św. Anny. Takich świętych obiektów należących do tej parafii jest pięć i wszystkie są związane z parafią. Korzystamy z innych ośrodków ponieważ parafie są za duże. Niemniej związek z rodzinną parafią, z tą chrzcielnicą, przy której zostaliśmy ochrzczeni, powinien pozostać na całe życie. Kiedyś podeszła do mnie kobieta, która przyjechała do parafii po pięciu latach. Przyniosła ofiarę na odnowienie chrzcielnicy. "Tu zostałam ochrzczona, a teraz mieszkam już za granicą, ale tu jest mój rodzinny kościół". Piękne wyznanie wiary i znak tej troski, by kościół rodzinny dalej rozwijał się, żył i wielbił Boga.

Podziękujmy dziś za przynależność do wielkiej wspólnoty zbawionych. Podziękujmy za chrzest, za naszą rodzinną parafię, za tych, którzy nas chrzcili. Pamiętajmy, że gdziekolwiek na świecie podejdziemy do ołtarza, na którym jest sprawowana Eucharystia, tam jest nasz dom.

9. Obowiązki chrzestnych

Chrzest włącza nas we wspólnotę Kościoła. Chodzi równocześnie o wspólnotę świętych oraz o wspólnotę Kościoła widzialnego na ziemi. Świadkiem włączenia we wspólnotę Kościoła widzialnego jest kapłan, który udziela chrztu i wpisuje w księgę metrykalną, oraz tak zwani rodzice chrzestni. Oni są obecni przy chrzcie po to, aby w razie potrzeby, w późniejszych latach zaświadczyć, iż dany człowiek został ochrzczony, i aby w imieniu wspólnoty ludzi wierzących wziąć odpowiedzialność za przyszłe losy tego dziecka. Chodzi o odpowiedzialność za wiarę, którą otrzymuje ochrzczony, i odpowiedzialność za jego losy doczesne. W tej sytuacji rodzice chrzestni winni być wierzący, praktykujący i mieć poczucie odpowiedzialności za przyjęte na siebie obowiązki. Winni żyć w zgodzie z prawem Bożym i z prawem Kościoła. Dlatego nie należy prosić do posługi przy tym sakramencie takich, którzy są w konflikcie z przykazaniami. Nie zawsze wśród bliskich są ludzie, którzy mogą podjąć odpowiedzialność za religijne wychowanie dziecka, wówczas należy szukać ludzi prawych wsród dalszych znajomych, a niekiedy nawet wprost porozmawiać z kapłanem, kto w parafii mógłby być ojcem lub matką chrzestną. Bywa, że rodzice chrzestni powinni podjąć całą odpowiedzialność za losy dziecka tu na ziemi. Podaję konkretny wypadek. Matka pięciorga dzieci umiera na raka, półtora roku później ojciec ginie w wypadku samochodowym. Zostają małe dzieci. Każde jest ochrzczone. W sumie mają dziesięciu rodziców chrzestnych. Gdyby oni się spotkali i zorganizowali dla dzieci dom, rzecz z pewnością by się udała. Jedna dziesiąta wkładu to stosunkowo niedużo. Perspektywa wychowania tych dzieci i stworzenia im domu, przy współpracy rodziców chrzestnych była realna. Tymczasem z tych dziesięciu matka chrzestna jednego dziecka podjęła obowiązek czuwania nad tą gromadką, a wszyscy inni umyli od tego ręce. Pytam, dlaczego zgodzili się na chrzestnych, skoro nie chcieli podjąć obowiązków. To się rzadko zdarza w tym wymiarze, ale może zaistnieć.

Chrzestni powinni w czasie Mszy świętej chrzcielnej przystąpić do Komunii świętej. Jest to bowiem dowód ich pełnego uczestniczenia w życiu Kościoła. Niestety dziś przy płytkim rozumieniu chrześcijaństwa najczęściej motywem doboru rodziców chrzestnych są pieniądze. Chodzi bowiem o drogie prezenty. Warto pamiętać, iż prezenty przy wszystkich uroczystościach religijnych są bardzo niebezpieczne. Po pierwsze dlatego, że przysłaniają samo spotkanie z Bogiem. Trwają dyskusje na temat otrzymanych prezentów z okazji pierwszej Komunii świętej, chrztu, a nawet z okazji bierzmowania, a nie ma dyskusji na temat wielkiego daru, jaki w sakramencie podaje Bóg. Przynoszący prezenty stają się ważniejsi aniżeli Bóg, który udziela łaski.

Drugie niebezpieczeństwo drogich prezentów polega na tym, że dzielą ludzi. Osobiście znam wiele sytuacji, w których poróżnienie między ludźmi nastąpiło na skutek tego, że matka chrzestna przyniosła wielki dar, a ojciec chrzestny mały. Czy chrzest to okazja do dzielenia ludzi? Ktoś może dużo mieć, lecz winien się liczyć z tym, by dając jakikolwiek prezent nie wyrządzić krzywdy dziecku, a równocześnie tym, którzy prezent chcą przekazać, a nie stać ich na to. W prezentach chrzestnych chodzi głównie o jakiś dar religijny, który byłby pamiątką spotkania człowieka z Bogiem, jakkolwiek mogą również być dary o charakterze doczesnym, takie które przydadzą się dziecku.

Najważniejsze jednak, by rodzice chrzestni ofiarowali dziecku swoją przyjaźń, swoje serce i gotowość pomocy w jego życiu, bez względu na to, w jakiej znajdzie się sytuacji. Czasami trzeba pomóc w szkole lub w załatwieniu pracy, czasami trzeba pomóc w studiach. Należy pomóc rodzicom dziecka, kiedy ono jest chore. To jest odpowiedzialność za szczęście tego dziecka. Dziecko powinno liczyć na rodziców chrzestnych, to znaczy mieć do nich zaufanie i cenić ich autorytet.

Przyjęcie chrzcielne winno mieć charakter religijny. Stół jest potrzebny jako miejsce objawiania radości, przy stole powinniśmy się spotkać z sobą i ciągle trzeba pamiętać, by przy tym stole nie obrazić Boga. W polskich układach szczególnie chodzi o to, by nie było zgorszenia przez pijaństwo. Dotyczy to wszystkich innych religijnych spotkań przy stole, a więc z okazji Pierwszej Komunii świętej, bierzmowania, ślubu kościelnego czy nawet prymicji.

Kończąc tę krótką refleksję chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że rodzice chrzestni nie są koniecznie potrzebni do tego, by chrzest był ważny. Są sytuacje, kiedy nie może być żadnego świadka. Na przykład pielęgniarka odbiera dziecko, które jest bardzo słabe, i pyta się matki czy może ochrzcić dziecko. Jeśli matka powie, że tak, może je ochrzcić bez rodziców chrzestnych i chrzest będzie ważny. Dziecko zostanie włączone do Kościoła i wypełnione łaską uświęcającą.

Podziękujmy dziś za rodziców chrzestnych, którzy uczestniczyli w akcie naszego ubogacenia wtedy, kiedy zostaliśmy wypełnieni łaską uświęcającą i włączeni do Kościoła. Podziękujmy za nich, jeśli nam pomagali w życiu, i pomódlmy się za nich, jeśli o nas zapomnieli. Jeśli natomiast ktoś z nas jest ojcem lub matką chrzestną, to trzeba dziś postawić pytanie, czy ten obowiązek jest przez nas spełniony dobrze. Jeśli nie musimy pomagać materialnie, to zastanówmy się, czy nasza pomoc duchowa, dobra rada, braterskie upomnienie i modlitwa towarzyszy dziecku, a winna towarzyszyć do końca naszego życia.

10. Aktualne pytania

Dziś chciałbym odpowiedzieć na kilka pytań, które łączą się z udzielaniem chrztu świętego. Pierwsze z nich: kto może ochrzcić człowieka? Może to uczynić każdy, kto tylko chce to uczynić zgodnie z wymaganiami Kościoła. Każdy może być szafarzem chrztu świętego. Chrzest nie jest zarezerwowany dla kapłanów. Wiemy, że przez chrzest człowiek otrzymuje łaskę uświęcającą, stąd też prawo do udzielania chrztu posiada każdy człowiek dobrej woli. Może udzielić ważnie chrztu świętego ten, kto nie posiada łaski uświęcającej i sam żyje w grzechu. Jest tak dlatego, że łaska łączy się ściśle z samym sakramentalnym znakiem, a nie zależy od świętości szafarza, czyli tego, kto udziela chrztu. Człowiek udzielający chrztu, nawet gdyby był w grzechu ciężkim, nie popełnia grzechu, chodzi tu bowiem o wieczne dobro tego, kto ma być ochrzczony.

Chrztu można udzielić, kiedy dostęp do kapłana jest trudny. Tak było przez wiele lat na terenie Związku Radzieckiego, gdzie chrztu udzielali ludzie świeccy. Może to mieć miejsce na polskiej ziemi, kiedy ktoś umierający prosi o chrzest, a kapłan nie może przybyć, czy też wówczas, gdy rodzi się słabe dziecko i grozi mu śmierć. Wówczas chrztu może udzielić matka dziecka, ojciec albo osoba, która towarzyszy matce przy porodzie. Jeśli takie dziecko wraca do pełni sił, można przynieść je do kościoła celem uzupełnienia obrzędu. Jeśli kapłan ma stuprocentową pewność, że osoba udzielająca chrztu uczyniła to w sposób właściwy, modli się przy tym dziecku i przeprowadza je przez wszystkie obrzędy towarzyszące, nie udzielając mu już chrztu, dlatego że tego sakramentu nie można udzielić dwukrotnie. Jeśli kapłan ma wątpliwości, czy osoba udzielająca chrztu zrobiła to poprawnie, może ponowić obrzęd warunkowo.

Następne pytanie, dziś coraz częściej stawiane: Czy należy udzielać chrztu dziecku, czy człowiekowi dorosłemu? W Kościele od początku udzielano chrztu dzieciom, zwłaszcza wtedy, kiedy w ich oczy zaglądała śmierć. W starożytności jednak zdecydowaną przewagę miał chrzest ludzi dorosłych. Wielu chrześcijan nawet odkładało chrzest na ostatnie dni swojego życia. Warto dodać, że dorosły człowiek nie musi przed chrztem się spowiadać, gdyż spowiedź jako sakrament jest przeznaczona dla tych, którzy już są ochrzczeni. Najczęściej jednak, chcąc ukoronować swoje nawrócenie, które łączy się ze zmianą życia i wejściem w świat wiary, proszą o dłuższą rozmowę, w czasie której podsumowywują z punktu widzenia dobra i zła dotychczasowe życie. Takiej rozmowy oczekują, nie jest to jednak spowiedź i gdyby tej rozmowy nie było, ich chrzest jest ważny. W starożytności dość często odkładano chrzest, bo sakrament pokuty, o którym tu będziemy mówili, był połączony z bardzo surową dyscypliną pokutną. Za pewne grzechy, które człowiek wyznał, zwłaszcza grzechy publiczne, musiał pokutować dziesięć, piętnaście lat, a niekiedy do końca życia. Nie chcąc więc ryzykować, wielu odkładało chrzest aż do ostatnich dni. Miało to miejsce nawet w rodzinach bardzo pobożnych. Ponieważ jednak nagła śmierć uniemożliwiała przyjęcie chrztu, Kościół -- widząc olbrzymie ryzyko utraty zbawienia -- wezwał rodziców do odpowiedzialności za zbawienie dziecka i -- jeśli to tylko możliwe -- do chrzczenia go stosunkowo szybko po narodzeniu.

Czy dziś w Kościele polskim jest oficjalnie prowadzony obrzęd chrztu dorosłych? W Krakowie, w kościele św. Marka, jest prowadzony katechumenat dla ludzi dorosłych, którzy nie są ochrzczeni. W tym kościele można zobaczyć, jak wygląda obrzęd chrztu dorosłych w liturgii Wigilii Paschalnej. Ci, którzy nie mogą uczestniczyć w tym zbiorowym przygotowaniu, mogą być przygotowani przy swojej parafii.

Po Soborze Watykańskim II postawa Kościoła wobec chrztu dziecka uległa pewnej zmianie, nie z tej racji, aby Kościół nie chciał, aby dziecko było ochrzczone, ale z tej racji, że mamy obecnie w Kościele dużą liczbę ludzi, którzy nie praktykują. Zrezygnowali z przystępowania do Komunii świętej, a chcą, aby ich dziecko było ochrzczone. Tam zaś, gdzie nie ma widoków na religijne wychowanie dziecka, Kościół odmawia chrztu dzieciom. Wyjątek stanowi choroba. Dziecko ochrzczone pozostaje w rękach rodziców, jeśli więc oni sami nie cenią wartości religijnych, trudno, aby pielęgnowali je w sercu dziecka. Proszę się nie dziwić, bo obecnie możecie się spotkać z sytuacją, w której kapłan powie, nie udzielimy chrztu dziecku, lecz zostawimy to albo do Pierwszej Komunii Świętej (może sami rodzice powoli do religijnych wartości dorosną), albo do pełnej dojrzałości dziecka. Takich sytuacji w Polsce jest coraz więcej. Mówimy, że Polska jest katolicka, ale niski poziom życia religijnego w rodzinach świadczy o tym, że trzeba do tego określenia podejść bardzo ostrożnie.

Kończąc zwracam uwagę jeszcze na jedno aktualne zjawisko. Młodzi ludzie mają pretensje, że rodzice za nich zadecydowali, że ich "rzucili" w świat wiary, w który oni w ogóle nie chcieli wchodzić. Według nich rodzice nie mają prawa podejmować takich decyzji. Trzeba postawić sprawę jasno. Chodzi o pytanie, czy młody człowiek może mieć pretensje o to, że ma zdrowe oczy. Wiara to są nowe oczy, to wejście w świat wiecznych wartości. Czy można mieć pretensje o to, że ktoś wyprowadził mnie z ciemności i wprowadził w świat światła? Ktokolwiek rozumie, czym jest chrzest, może być tylko i wyłącznie wdzięczny temu, kto wprowadził go w światło wiary. Zarzut świadczy o kompletnym niezrozumieniu tego, czym jest chrzest. Podejmując rozmowy z ludźmi na te tematy, trzeba pytać, czym według danego człowieka jest chrzest, co on daje? Małe dziecko liczące sześć lat przychodzi do ojca i mówi: tato, kiedy ty mnie wreszcie ochrzcisz, bo ja bez chrztu nie mam nawet prawa wejść do kościoła. Wytłumaczyli mu to rówieśnicy na podwórku przed blokiem. To jest świadomość wartości. A jeśli ktoś ma pretensje, że nie pozwolono mu zostać w świecie ciemności i wprowadzono go w świat jasności, to trudno z takim człowiekiem dyskutować.

Podziękujmy dziś Bogu za tych, którzy zatroszczyli się o nasz chrzest i wprowadzili nas w świat wiary.

11. Rodzaje chrztu

Dziś kończymy naszą refleksję nad tajemnicą sakramentu chrztu. Przede wszystkim pragnę zwrócić uwagę na różnicę, jaka istnieje między chrztem, którego udzielał Jan, i chrztem, którego udzielali i udzielają do dziś uczniowie Jezusa Chrystusa.

Do Jana przychodzili wierzący Żydzi i słuchając jego kazań, odkrywali, jak wielkim błędem w ich życiu były grzechy. Przyznawali się przed nim do tych grzechów, wyznawali je, co było połączone z aktem żalu. Jan zanurzał ich w wodach Jordanu i tak oczyszczonych odsyłał do domu. Święty Łukasz Ewangelista wyraźnie zaznacza, że Jan udzielał chrztu "na odpuszczenie grzechów".

Chcąc odkryć zasadniczą różnicę, jaka istniała między chrztem Jana a chrztem Jezusa Chrystusa, trzeba sobie uświadomić, że chrzest Jana nie był w stanie udzielić człowiekowi Ducha Świętego. Posłużę się porównaniem. Nasze serce podobne jest do naczynia, do którego zbieramy różne wartości, czasami zamiast wartości zbieramy śmieci, których się później wstydzimy. Chcemy je z serca wysypać. To jest wyznanie grzechów. Następnie trzeba to serce wymyć. To jest gest zanurzania w wodzie. Serce jest wprawdzie czyste, ale serce jest puste. Ponieważ św. Jan nie mógł udzielić Ducha Świętego, ludzie na podstawie żalu otrzymywali odpuszczenie grzechów przez nich popełnionych. Chrzest Jana nie mógł zgładzić grzechu dziedzicznego, grzechu pierworodnego. Z wody Jordanu wychodzili ludzie czyści, ale ich serce było puste.

I oto przychodzi do Jana Chrystus. Nie miał On nic w swoim sercu, czego musiałby się wstydzić. Nie złożył więc wyznania grzechów, ponieważ ich nigdy nie popełnił. Podszedł do Jana, prosząc, by zanurzył Go w tej wodzie. Jan się broni: To Tyś powinien mnie ochrzcić, a nie ja Ciebie. Jezus poleca: zanurz, bo to jest wielka lekcja, której chcemy udzielić, Ja, Ojciec i Duch Święty, całej ludzkości. Chcemy pokazać, na czym polega tajemnica sakramentu chrztu. Zanurz. Jan spełnia to polecenie. Chrystus wychodzi na brzeg i w tym momencie następuje publiczne wypełnienie Chrystusa Duchem Świętym. Duch Święty zstępuje na Chrystusa. Od tego momentu Chrystus będzie rozlewał tego Ducha Świętego już w sposób widzialny, czy w formie cudów, a więc działania Bożego, czy na zasadzie pouczenia, czyli głoszenia nauki Bożej. Oto zasadnicza różnica między chrztem Jana, a sakramentem chrztu, który na brzegu Jordanu został objawiony. Kto przyjmuje sakrament chrztu, jego serce zostaje wymyte z grzechów i wypełnione Bogiem. To jest największe wydarzenie. Naczynie już nie jest puste, jest nie tylko czyste, ale jest pełne Boga.

Wykorzystując to porównanie, pragnę uświadomić również drugą rzecz. Mianowicie, my najczęściej oceniamy ludzi na podstawie wartości samego naczynia. Jeżeli mam drogocenną wazę chińską, pięknie ozdobioną, to choćby ona była pusta, to w naszych oczach przedstawia wartość tysiące razy większą, aniżeli kubek zrobiony z gliny. Tak szacujemy ludzi.

Co się dokonuje na chrzcie świętym? Na chrzcie naczynie serca zostaje wypełnione wartością, która miliardy razy przewyższa wartość samego serca. Dlatego Kościół z polecenia Boga udziela chrztu dzieciom, ludziom upośledzonym i kalekim. Są to naczynia z punktu widzenia tego świata mało wartościowe, czasami nawet stawiamy pytanie, jaki jest sens podtrzymywania życia w takim naczyniu. Otóż chciałbym wyraźnie podkreślić, że po chrzcie świętym te "marne" naczynia ze względu na zawartość przedstawiają miliardy razy większą wartość, aniżeli najpiękniejszy wazon chiński, jaki jest na ziemi. Niebo to jest miejsce, gdzie się gromadzą serca pełne Ducha Świętego, pełne Boga. Czyli wejście do nieba nie zależy od wartości samego naczynia, tylko od tego, czy ono jest pełne Boga czy nie. To jest wielki gest miłosierdzia Bożego. W oparciu o to porównanie możemy zrozumieć, dlaczego Kościół tak bardzo zabiega, by sakrament chrztu świętego mógł być udzielony możliwie przez każdego, kto chce tym sakramentem szafować. Nie jest to, jak wspomniałem, sakrament zarezerwowany dla kapłana, lecz każdy człowiek dobrej woli, nawet niewierzący, może udzielić chrztu, dlatego że chodzi o Boże bogactwo przelane w serce człowieka. To nas wzywa do wielkiej ostrożności w ocenie człowieka. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. To jest to myślenie Boga, które jest zupełnie inne, aniżeli nasze. Człowiek wierzący, jeśli potrafi dostrzec bogactwo Ducha Świętego ukryte w naczyniu serca, czasem bardzo skromnym, nawet uszkodzonym, z wielkim szacunkiem pochyli się nad każdym człowiekiem. Tu niejednokrotnie rozmijają się drogi nasze i drogi Boże. To jest niezwykle istotny element, na który szczególnie zwracam uwagę, ponieważ wzywa on nas do wielkiego dziękczynienia Bogu za to, że nasze serca stały się mieszkaniem Boga, bo inaczej nie byłoby nas przy tym ołtarzu. To chrzest dał nam prawo gromadzić się blisko źródła, w którym bije miłość Boga.

Jeśli tak jest, jeśli tylko serce wypełnione Bogiem może dostąpić zbawienia, czyli znaleźć się w niebie, to powstaje pytanie, czy ludzie, którzy nie zostali ochrzczeni, nie dostaną się do nieba. Kościół od samego początku uczy, że istnieją trzy rodzaje chrztu: chrzest z wody i Ducha Świętego, czyli sakrament, o którym mówimy. Drugi to chrzest z krwi i Ducha Świętego. Tam, gdzie mamy do czynienia z męczeństwem za wiarę, człowiek nie musi być zanurzony w wodzie, a zostaje wypełniony Duchem Świętym. Sama bowiem wiara w tej sytuacji wystarczy, aby serce zostało oczyszczone i wypełnione Duchem Świętym. Stąd też męczeńska śmierć to chrzest krwi. W niebie jest wielu ludzi, zwłaszcza z terenów misyjnych czy z pierwszych wieków chrześcijaństwa, którzy dostąpili zbawienia i są kanonizowani, czyli uznani za świętych, a nie zostali ochrzczeni w wodzie, tylko we własnej krwi.

Wreszcie istnieje chrzest pragnienia. Każdy, kto autentycznie pragnie zjednoczyć się z Bogiem, choć może o chrzcie nic nie wiedzieć i o Kościele nic nie słyszeć, to jeśli jego serce jest wypełnione pragnieniem i tęsknotą nawiązania kontaktu z Bogiem, Duch Święty wypełnia je sobą. Wielu ludzi, przez wszystkie wieki, dostaje się do nieba na podstawie tego chrztu pragnienia. To są ludzie, którzy duchowo należą do Kościoła. Będziemy bardzo zdziwieni, gdy w Królestwie Bożym zobaczymy miliony ludzi. Św. Augustyn powiedział słynne zdanie: "Kościół ma wielu ludzi, którzy nie należą do Boga, i Bóg ma wielu ludzi, którzy nie należą do Kościoła". W tym zdaniu jest właśnie wyrażona prawda o przynależności do Kościoła na podstawie chrztu pragnienia.

Kończymy refleksję nad tajemnicą chrztu. Za tydzień przejdziemy do sakramentu bierzmowania. Chciałbym wezwać do wielkiego dziękczynienia Bogu za to, że nasze serce, wcale nie najpiękniejsze, nie genialne, lecz zwyczajne nasze serce, które oprócz Boga my sami najlepiej znamy, zechciał On wypełnić sobą i uczynić swoją świątynią. Od tego chrztu przedstawiamy wartość miliardy razy większą -- nie tylko dla Boga, ale dla wszystkich, którzy myślą po Bożemu -- aniżeli genialni ludzie, których serce nie zostało zamienione na Bożą świątynię.

BIERZMOWANIE

1. Moc świadków

Mamy za sobą refleksje nad chrztem, pierwszym z sakramentów chrześcijańskiego wtajemniczenia. Drugi, często zupełnie niedowartościowany, to bierzmowanie. Trzeci to Eucharystia. Te trzy sakramenty wprowadzają nas w głąb bogactwa życia Bożego. Pozostałe cztery mają charakter sytuacyjny.

Chcąc odkryć bogactwo sakramentu bierzmowania, należałoby w Piśmie Świętym Starego Testamentu uważnie odczytać wszystkie opisy powołań prorockich. To są te chwile, w których Bóg wzywa konkretnego człowieka, by wziął odpowiedzialność za dwie wielkie wartości -- za wiarę i za czystość sumienia. Chodzi o odpowiedzialność społeczną. Prorok jest wysłany z misją do innych. W tym celu otrzymuje specjalne umocnienie, a Duch Święty, który przemawia przez proroków starotestamentalnych, prowadzi ich niezwykle trudnymi ścieżkami, aby głosząc wielkie wartości, umieli również dawać im świadectwo.

Jeśli chodzi o Nowy Testament, to odkrycie tajemnicy bierzmowania jest możliwe w głębszej refleksji nad sceną Zesłania Ducha Świętego. To jest moment bierzmowania młodego Kościoła. W Wieczerniku byli zebrani ludzie wierzący w Boga i wierzący w Chrystusa. Przeżyli nie tylko spotkanie z Chrystusem jako Człowiekiem, w czasie Jego ziemskiej działalności, ale wszyscy przeżyli spotkanie z Chrystusem Zmartwychwstałym i uwierzyli w Zmartwychwstałego. Byli to ludzie głębokiej i wytrwałej modlitwy, posiadający łaskę uświęcającą. Więcej, wśród nich było dwunastu kapłanów, wszak miejsce Judasza zajął już Maciej. Ci ludzie -- choć dobrzy, dążący do świętości i tworzący wspólnotę świętą -- byli jednak słabi i wypełnieni lękiem przed konfrontacją z otaczającym ich światem. Wprawdzie byli bogaci, ale pełni obaw, że mogą to bogactwo utracić. Wiedzieli, że jest ono w kruchych naczyniach i że sami z siebie nie są zdolni do dzielenia się tym bogactwem z otaczającym ich światem.

Podkreślam jeszcze raz: to byli ludzie wierzący, posiadający łaskę uświęcającą, część z nich posiadała święcenia kapłańskie, ale to wszystko nie wystarczało, nie udzielało mocy potrzebnej do tego, aby być świadkiem Zmartwychwstałego Chrystusa. Pan Jezus w momencie Wniebowstąpienia wyraźnie powiedział: Wy wkrótce zostaniecie ochrzczeni Duchem Świętym. A gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie Moimi świadkami aż po krańce ziemi. Zarówno chrzest jak i Eucharystia podłączają serce do Boga oraz łączą to serce z innymi ludźmi wierzącymi, ułatwiając tworzenie wspólnoty religijnej; ale te dwa sakramenty jeszcze nie uzdalniają człowieka do dawania świadectwa, do tego jest potrzebny sakrament bierzmowania. Ten sakrament pozwala wyjść do świata i on jest źródłem energii zarówno w apostolskiej, jak i misyjnej działalności Kościoła.

Czytając tekst Dziejów Apostolskich, mówiący o wyjściu Apostołów z Wieczernika, obserwujemy owoce tego sakramentu. Apostołowie umieją przemawiać z mocą. To jest pierwszy wspaniały owoc. Do tego czasu mówili przy pomocy swoich ludzkich słów: towarzyszyli Chrystusowi i przygotowywali tereny do dalszej działalności misyjnej w Palestynie, ale ich słowo nie posiadało jednak mocy przemieniającej ludzkie serce. W Zesłaniu Ducha Świętego to ich słowo zostało wyposażone w zdumiewającą moc. Stało się skuteczne nie jako słowo ludzkie, ale jako słowo Ducha Świętego.

Drugi owoc: Nie obawiają się cierpienia. Nie w tym znaczeniu, aby nie odczuwali cierpienia albo otrzymali gwarancję, że nie będą cierpieć. Wręcz przeciwnie, cierpienie jest nierozerwalnie złączone z głoszeniem prawdy. Tak jak cierpiał Chrystus, i oni będą cierpieć. Człowiek w oparciu o własną moc nigdy nie potrafi przygotować się do cierpienia. Jest potrzebne specjalne umocnienie Ducha Świętego, aby podjął trud cierpienia dla wielkich wartości. Kto z zewnątrz obserwuje człowieka cierpiącego za wartości duchowe, zastanawia się, skąd on ma moc sprostania cierpieniu oraz jak wielką wartość ono posiada, skoro on dobrowolnie się na nie zgadza. To jest właśnie świadectwo.

Trzeci owoc: Potrafią bronić Chrystusa i Ewangelii. Pan Jezus przygotowując ich do trudnej misji, wyraźnie zaznacza, że będą was prowadzić przed sądy i wtedy nie myślcie, co i jak macie mówić, bo zostanie wam to dane. Duch Święty, który będzie z wami, pokieruje rozmową. Czytając Dzieje Apostolskie widzimy, jak zaszokowany jest Sanhedryn, kiedy Piotr, prosty rybak, potrafi niezwykle celnie odpowiadać na bardzo trudne pytania, czyniąc to z taką mocą, że cały wielki trybunał sądowy Izraela staje bezradny. To jest właśnie owoc bierzmowania, umocnienia przez Ducha Świętego, który ich wypełnił.

Wyobraźmy sobie lekarza, który staje w obliczu wielkiej epidemii i nie ma szczepionki. Jest świetnie przygotowany i jest bezradny. Szczepionka jest bronią, przy jej pomocy można odnieść wielki sukces w czasie epidemii, ratując tysiące ludzi. Właśnie Duch Święty udzielony w bierzmowaniu chrześcijanom jest tą "szczepionką". Sam człowiek jest bezradny wobec zła, a po bierzmowaniu dysponuje Bożą mocą. Inny obraz. Ktoś widzi olbrzymie morze potrzeb, ale w jego kieszeni jest pusto, ma tylko swoje ręce i dobrą wolę. Nie potrafi zaradzić nieszczęściu tylu ludzi. Ktoś inny dysponuje pięcioma milionami dolarów i on natychmiast potrafi zorganizować pomoc, ponieważ dysponuje bogactwem, może więc działać tysiące razy skuteczniej. To nie są tylko jego ręce, one są uzbrojone bogactwem, którym dysponuje.

W momencie bierzmowania chrześcijanin zostaje wyposażony w takie Boże konto. To, że z niego człowiek nie korzysta, to jego sprawa; że może za mało w Kościele potrafimy podprowadzić pod umiejętność wykorzystania tego konta, to jest jeszcze inna sprawa, ale my jesteśmy niezwykle bogatymi ludźmi, którzy w konkretnych sytuacjach zachowują się jak nędzarze. Nie sięgamy po to bogactwo, które jest nam dane. Jest wielu, którzy mają wielkie konto i nie potrafią go wykorzystać. Do tego jest potrzebna mądrość i odwaga.

2. Żołnierz Chrystusa

Przypominam, że sakrament bierzmowania udziela szczególnej łaski potrzebnej do dawania świadectwa wierze w Chrystusa Zmartwychwstałego. Chodzi o uświęcenie otoczenia, w którym człowiek żyje, o przekaz wiary drogą świadectwa. Katechizm stwierdza, że Duch Święty w bierzmowaniu umacnia chrześcijanina, aby wiarę swoją mężnie wyznawał, bronił jej i według niej żył. Chodzi więc o trzy wymiary świadectwa: o wyznanie wiary wtedy, kiedy to jest potrzebne, o jasne stwierdzenie: jestem katolikiem, jestem człowiekiem wierzącym; chodzi o obronę wiary wtedy, kiedy przy nas poszczególne prawdy wiary są atakowane; i chodzi o świadectwo wiary dane czynem. W wielu sytuacjach nie trzeba mówić, iż się jest katolikiem, a jednak zajęta przez nas postawa wyraźnie o tym świadczy. Do takiego świadectwa jest potrzebna mądrość i odwaga. W sakramencie bierzmowania Duch Święty uzdalnia nas do składania tego świadectwa.

Znakiem sakramentu bierzmowania jest gest nałożenia rąk biskupa na tego, który sakrament przyjmuje, oraz namaszczenie jego czoła świętym olejem, krzyżmem świętym. Ten olej jest konsekrowany przez biskupa w Wielki Czwartek. Warto przynajmniej raz w życiu nawiedzić w ten dzień katedrę i uczestniczyć w konsekracji olejów.

Kościół Wschodni uważa, że w tym konsekrowanym oleju jest obecny Duch Święty, tak jak w konsekrowanym chlebie i winie obecny jest Jezus Chrystus. Stąd olej ten otoczony jest znacznie większym szacunkiem, aniżeli w Kościele Łacińskim. Ten szacunek świadczy o wielkim dowartościowaniu przez chrześcijan wschodnich jednej z form obecności Ducha Świętego w Kościele.

Biskup, namaszczając olejem czoło bierzmowanego, wypowiada słowa: "przyjmij znamię Ducha Świętego". To jest istota sakramentu bierzmowania -- "przyjmij znamię Ducha Świętego". W tym bowiem momencie Duch Święty nie tylko wypełnia człowieka, ale również wyciska na nim niezatarte znamię, które doskonaląc znamię, jakie otrzymaliśmy na chrzcie świętym, będzie towarzyszyło nam przez całą wieczność. Bierzmowany wyróżnia się na wieki od reszty.

W tym znaku bierzmowania chodzi o pasowanie chrześcijanina na żołnierza. Odwołując się do słów św. Pawła, który uważa, że chrześcijanin jest żołnierzem Jezusa Chrystusa. Sakrament bierzmowania czyni chrześcijanina rycerzem, gotowym do obrony Chrystusa i Jego Królestwa w każdej sytuacji.

Sakrament ten przyjmujemy wobec świadka. Stoi on i kładzie swoją prawą rękę na ramieniu bierzmowanego. O ile świadek przy sakramencie chrztu jest zobowiązany do wspomagania ochrzczonego w zachowaniu wiary, o tyle ten świadek opowiada się po stronie bierzmowanego jako współżołnierz, gotowy razem z nim toczyć walkę o najwyższe wartości. I dlatego jest to spotkanie wyjątkowo wielkie, spotkanie na płaszczyźnie ducha potwierdzające gotowość do wspólnej walki. Kilka dni temu spotkałem człowieka, który uczestniczył w moim bierzmowaniu, i mówił, że często wspomina swoją rękę położoną na moim ramieniu, świadom pokrewieństwa duchowego.

W Kościele Zachodnim przez wiele wieków dodawano do bierzmowania jeszcze jeden gest, nie traktując go jako sakramentalny, ale jako podkreślenie i mocne wyrażenie tego, o co w sakramencie chodzi: mianowicie po bierzmowaniu biskup uderzał bierzmowanego w policzek. Było to nawiązanie do słów Chrystusa: jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu drugi. To uderzenie oznaczało, po pierwsze gotowość na cierpienie, czyli przyjęcie uderzenia oraz ewangeliczną postawę, by na cios nie odpowiadać ciosem. Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi. Tu nie chodzi o to, by się dać maltretować, bo pamiętamy, że Chrystus uderzony przed Annaszem wcale nie nadstawił drugiego policzka, ale zapytał: dlaczego Mnie bijesz? Chodzi o siłę wewnętrzną, o moc moralną, która jest znacznie większą potęgą, aniżeli przemoc. Ten, kto bije, sięgając do przemocy, okazuje swą małość; ten, kto nie odpowiada tym samym, zachowuje się z godnością i odnosi nad nim zwycięstwo duchowe.

Kto zobaczy bierzmowanie jako pasowanie na żołnierza Jezusa Chrystusa, konskewentnie dostrzega też zupełnie nowy wymiar pozostawania w grzechu po bierzmowaniu. Posłużę się porównaniem: zupełnie inne kategorie stosujemy do ludzi świeckich, którzy uciekają z linii frontu, a zupełnie inne do żołnierzy, którzy byli zobowiązani bronić danego odcinka, a zbiegli. To nie tylko grzech, to nie tylko ucieczka z linii frontu, lecz także zdrada, przejście na stronę przeciwnika. Wszystkie umowy międzynarodowe inaczej traktują dezercję żołnierza, aniżeli ucieczkę cywilnego obywatela.

Otóż ochrzczony to jest ten cywil, natomiast kiedy ucieka z linii frontu bierzmowany, jest zawsze dezerterem. Trzeba to odkryć w znaczeniu duchowym, religijnym, ponieważ po tej linii idzie całe rozumienie sakramentu bierzmowania.

Chciałbym jeszcze zaznaczyć, że z punktu widzenia duszpasterskiego sakramenty wtajemniczenia zostały rozłożone w Kościele Zachodnim na trzy etapy: sakrament chrztu jest udzielany najczęściej niemowlętom. Eucharystię podajemy dzieciom, które rozumieją już coś z Tajemnicy, natomiast sakrament bierzmowania jest przeznaczony dla młodzieży, a więc dla tych, którzy wchodzą w życie i muszą podjąć walkę, muszą wziąć odpowiedzialność za świadectwo dane swojej wierze. Dziecko nie musi walczyć, nikt tego od niego nie wymaga. Tak jest w Kościele Zachodnim, natomiast w Kościele Wschodnim tych trzech sakramentów udziela się jednocześnie. Ostatnie dwa sakramenty, małżeństwa i kapłaństwa, są już przeznaczone dla ludzi dojrzałych, podejmujących decyzję odnośnie do swojego powołania.

Chciałbym dodać, że jeśli ktokolwiek z różnych powodów zaniedbał albo nie miał okazji przystąpić do sakramentu bierzmowania, może -- po uprzednim przygotowaniu -- przyjąć go. W Krakowie w każdym miesiącu można przyjąć ten sakrament w kościele mariackim i w kościele świętych apostołów Piotra i Pawła.

Podziękujmy dziś Bogu za sakrament bierzmowania, który otrzymaliśmy, i za to znamię żołnierza Chrystusa wyciśnięte w naszej duszy.

3. Dary Ducha Świętego

Przez chrzest święty między Bogiem a człowiekiem nawiązuje się tak bliska łączność, iż została wyrażona na podobieństwo więzi rodzinnej. Bóg traktuje człowieka jako swoje dziecko. Przez sakrament bierzmowania ta więź zostaje udoskonalona. Można powiedzieć, że zyskuje najwyższy stopień dojrzałości. Miłość bowiem ma cały szereg różnych form. Najwyższym stopniem miłości jest miłość przyjaźni.

Każdy ojciec i każda matka, kochając swoje dziecko, pragną, aby w pewnym momencie stało się ono ich przyjacielem. Miłość rodzicielska, miłość dziecka do rodziców nie ginie, ale zyskuje znacznie wyższą formę dojrzałości. Dopiero wtedy ojciec jest dumny z syna i córki, jeśli może powiedzieć, że syn i córka są jego przyjaciółmi. W tym momencie, kiedy dziecko zyskuje tę wielką dojrzałość miłości, przekracza próg domu rodzinnego. Relacja między dzieckiem i rodzicami jest zamknięta w rodzinnym domu. Kiedy dziecko staje się przyjacielem, uczestniczy z całą odpowiedzialnością we wszystkich zadaniach, które są udziałem ojca i matki również poza domem. I odwrotnie, w zadaniach syna, córki, uczestniczą rodzice. Otóż sakrament bierzmowania w zestawieniu z sakramentem chrztu świętego można porównać do przejścia z tej miłości zamkniętej w ramach rodzinnego domu do miłości przyjaźni, która już podejmuje wielkie zadania poza rodzinnym domem.

Od samego początku dar łaski ukryty w sakramencie bierzmowania jest rozumiany w Kościele jako dodatkowy zmysł, jako wyjątkowa intuicja, którą człowiek otrzymuje od Boga celem zrozumienia, z jednej strony wartości Bożych, a z drugiej potęgi zła i metod jego działania. Można powiedzieć, że sakrament bierzmowania doskonali to, co Chrystus ujął krótko: bądźcie prości jak gołębice i przebiegli jak węże. Prostota dojrzewa w bliskim spotkaniu z Bogiem, a przebiegłość węża w rozgrywce ze złem. I ten może być przyjacielem Boga, kto posiada tę harmonię dwu wielkich wartości: prostotę, która w ewangelicznym rozumieniu jest najwyższą mądrością, i przebiegłość węża, którego się wszyscy boją.

Bogactwo tej intuicji, tego dodatkowego zmysłu, jaki otrzymujemy w czasie bierzmowania, można odkryć przez rozszczepienie, tak jak rozszczepia się światło przez pryzmat i powstaje tęcza. Jasne światło daje piękny zestaw różnych kolorów. Tęczą tych darów Bożych jest siedem tak zwanych darów Ducha Świętego. Wymienione są już w Starym Testamencie przez proroka Izajasza.

Chodzi o dar mądrości, czyli precyzyjnego odkrycia bogactwa dobra i potęgi zła. Na tym polega mądrość. Człowiek jest twarzą ustawiony do Boga. Drugim darem jest dar rozumu. Wielu ludzi dużo wie, ale niewiele rozumie. Dziś jest moda na "encyklopedystów", którzy wygrywają konkursy, ale w życiu ta ich wiedza wcale nie wydaje owoców. Owoce wydaje wiedza, którą ludzie rozumieją. To jest dar rozumienia spraw Bożych przekazanych w Objawieniu. Trzecim darem jest dar rady, to jest otwarcie na mądrzejszych od siebie, gotowość przyjęcia pouczenia, szczególnie chodzi o pouczenia samego Boga. Człowiek otwarty na zdobywanie mądrości zawsze szuka mądrzejszych od siebie. Dar pobożności doskonali modlitwę, bliski kontakt z Panem Bogiem.

Dar umiejętności umożliwia podejście z wielkimi wartościami do ludzi tak, by umieli je przyjąć. Żona, która często chodzi do kościoła, jest tak nieznośna dla swojego męża przez to, że codziennie głosi mu dziesięć kazań, że on sam przestaje wreszcie chodzić do kościoła. Nienawidzi żony, Kościoła, a nawet Pana Boga. Brak umiejętności. Żona nie umie z wartościami podejść do męża. W walce dar ten decyduje o tym, że chrześcijanin nie zmierza do tego, by przeciwnika pokonać, zniszczyć, zdeptać, lecz przekonać, przeprowadzić go na swoją stronę. Ten dar pomaga w prowadzeniu dysputy z ludźmi o innych światopoglądach, o innym myśleniu.

Dar odwagi potrzebny zarówno w sięganiu po wielkie wartości, jak i w walce ze złem. Najbardziej wstydzimy się tchórzostwa. W sakramencie bierzmowania otrzymujemy dodatkowy Boży dar, abyśmy pokonali lęk. Wreszcie ostatnia barwa tego jasnego światła Ducha Bożego, które pada w nasze serce w chwili bierzmowania, to dar bojaźni Bożej, czyli liczenia się z Bogiem, nie w tym znaczeniu, aby się Boga bać, lecz w tym, by się bać, by Boga nie zawieść.

To jest wspaniałe wyposażenie, rzadko się o tym mówi, jeszcze rzadziej sięgamy do tego bogactwa, ale ktokolwiek na serio traktuje chrześcijaństwo, wcześniej czy później musi odkryć to wyposażenie. Ono bowiem jest nieodzownie potrzebne do dawania świadectwa i do odniesienia zwycięstwa wtedy, kiedy trzeba bronić swojej wiary.

Chciałbym jeszcze raz mocno podkreślić, że sakrament bierzmowania jest nastawiony na pomoc w dawaniu świadectwa wierze i w obronie wielkich wartości. Niestety jest to zaniedbany odcinek wychowania chrześcijańskiego. Z tego, że ktoś ma rację, nie wynika, że potrafi swoich racji bronić. Trzeba mieć umiejętność zwalczania, demaskowania wszystkich kłamstw, jakimi się posługuje świat. Świat w konfrontacji z chrześcijaństwem zawsze przegra, dlatego że chrześcijaństwo posiada prawdę. Odsłonięcie tej prawdy oczaruje wszystkich, a umiejętność demaskowania krętych ścieżek świata jest częścią odsłaniania prawdy. Mówię o tym, aby wezwać do refleksji nad własną postawą i naszym świadectwem. Trzeba ukazać chrześcijaństwo dojrzałe, które zdumiewa pięknem i mocą, nawet niewierzących.

EUCHARYSTIA

1. Eucharystia sercem Kościoła

Kościół, obejmujący dziś setki milionów ludzi, to wspólnota, w której obecny jest Zmartwychwstały Chrystus. On posługuje się tą wspólnotą dla uświęcenia świata.

Wiara w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa stanowi fundament życia każdego chrześcijanina i całego Kościoła. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o wiarę w wydarzenie historyczne, które miało miejsce przed blisko dwu tysiącami lat. Przez wiarę w Zmartwychwstałego Chrystusa rozumiemy uznanie możliwości nawiązania kontaktu z Nim tu i teraz, a więc aktualną możliwość spotkania ze Zmartwychwstałym Chrystusem.

Jak długo Jezus przebywał na ziemi, tak długo był dostępny dla niewielkiej grupy ludzi w ściśle określonym miejscu, a więc jeśli przebywał w Nazarecie, nie można Go było spotkać w Kafarnaum; jeśli przebywał w Jerozolimie, nie można było z Nim rozmawiać w Betsaidzie. Po zmartwychwstaniu wszedł w świat wieczności, a ten świat przekracza bariery czasu i przestrzeni, co umożliwia Chrystusowi spotkanie z nami w każdym momencie i w każdym punkcie globu ziemskiego. Pan Jezus wyraźnie powiedział: Oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Zmartwychwstały Chrystus jest z nami. Nie jest dostępny naszym doczesnym oczom, można Go jednak dojrzeć oczami wiary. Przyjął nowe formy swojej obecności w Kościele, jedną z najdoskonalszych form obecności jest Eucharystia. Mając na uwadze śmierć i swe zmartwychwstanie, Pan Jezus w Wielki Czwartek ustanowił pewien ryt świętej uczty, w której jest realnie obecny.

Kościół, o którym już mówimy od kilku miesięcy, to wciąż otwarty Wieczernik. Chcąc stworzyć ten ponadczasowy Wieczernik, Chrystus posługuje się wybranymi mężczyznami, których czyni kapłanami, i przez nich, z pokolenia na pokolenie, ustawicznie powtarza słowa: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało Moje. W każdej Mszy świętej staje się obecny pod postacią chleba i wina. Ktokolwiek chce dziś odkryć tajemnicę Kościoła, musi wejść do Wieczernika i tak długo w nim przebywać, dopóki nie dostrzeże w nim, jako Gospodarza, Zmartwychwstałego Chrystusa.

Każda więc wspólnota eucharystyczna zebrana przy ołtarzu jest Wieczernikiem, jest doskonałym, pełnym Kościołem. Wszystkie wymiary Kościoła są aktualne w naszej wspólnocie zgromadzonej w tej świątyni. Z faktu obecności Chrystusa Zmartwychwstałego w Eucharystii wynikają pewne konsekwencje.

Pierwsza -- wiara w obecność Jezusa w Eucharystii stanowi wykładnik chrześcijańskiej postawy. Tak zadecydował sam Pan Jezus. Pamiętamy z Ewangelii scenę, mówiącą o cudownym rozmnożeniu chleba. Chrystus jest otoczony kilku tysiącami mężczyzn, entuzjastycznie podchodzących do Niego. To godzina doczesnego tryumfu Jezusa. Wówczas zapowiada On ustanowienie Najświętszego Sakramentu i prawie wszyscy odchodzą, uważając, że jest to "twarda mowa". Mistrz stawia wówczas pytanie Dwunastu Apostołom, którzy nie bardzo mogli przeżyć tak wielką klęskę popularności swojego Mistrza: Czy i wy chcecie odejść? W tym wydarzeniu Chrystus zapowiada, że odniesienie do Eucharystii będzie wykładnikiem wiary. Tak jest w Kościele od pierwszego pokolenia.

Zlekceważenie przez chrześcijanina udziału w Mszy świętej niedzielnej było zawsze traktowane jako grzech ciężki, a w starożytnym Kościele trzykrotne zaniedbanie udziału w Eucharystii łączyło się z wyłączeniem danego człowieka ze wspólnoty Kościoła. Uważano, że jest to wystarczający dowód na to, że nie wierzy w Chrystusa, a do zbawienia nie wystarcza wiara w Boga, lecz jest potrzebna wiara w Zmartwychwstałego Chrystusa. Trzeba to mieć na uwadze obecnie, kiedy tysiące ludzi lekceważy niedzielną Mszę świętą.

Druga konsekwencja obecności Jezusa w Eucharystii to odkrycie wartości niedzieli jako dnia, w którym cały Kościół spotyka się ze Zmartwychwstałym Chrystusem. Starotestamentalny szabat przygotowywał do tego spotkania. Zmartwychwstały Jezus zaprasza w niedzielę do spotkania z Nim wszystkich wierzących. Dlatego Kościół, ze względu na Zmartwychwstanie Pana Jezusa, przeszedł ze świętowania starotestamentalnego szabatu na świętowanie niedzieli. To jest dzień Pański, w którym Kościół spotyka się ze Zmartwychwstałym Chrystusem. Ponieważ najdoskonalsze spotkanie jest możliwe tylko w Eucharystii, dlatego nie ma niedzieli bez uczestniczenia w Mszy świętej. Polskie określenie "niedziela", nie działać, czyli nie pracować, jest za mało ewangeliczne. W niedzielę nie wystarczy nie działać, ten dzień trzeba święcić. Dla wierzącego jest to dzień Pański, dzień spotkania ze Zmartwychwstałym Jezusem. Każda niedziela jest uroczystością spotkania człowieka ze Zmartwychwstałym Jezusem.

Trzecia konsekwencja faktu obecności Chrystusa w Najświętszym Sakramencie dotyczy świątyni. Jest to dom będący własnością Chrystusa Zmartwychwstałego, On jest tu Gospodarzem. Każda świątynia katolicka jest Wieczernikiem, w którym Chrystus jest Gospodarzem. Z reguły dbamy o to, by ten nasz Wieczernik był piękny. Istnieje jednak pewne niebezpieczeństwo ubóstwienia Wieczernika, samego domu Bożego, kościoła jako świątyni, jako budowli. Wystarczy, że ten Wieczernik zostanie zbudowany jako arcydzieło architektury, ludzie zaczynają podchodzić wtedy do świątyni jak do dzieła sztuki, a nie szukają obecnego w niej Gospodarza. W Krakowie możemy obserwować to w podejściu na przykład do katedry wawelskiej. Ludzie przychodzą do niej nie po to, aby spotkać się ze Zmartwychwstałym Chrystusem obecnym w tabernakulum, lecz po to, aby zobaczyć grobowce, miejsce koronacji, by przypomnieć sobie historię. Pan Jezus obecny w tabernakulum jest ukryty w bocznej kaplicy, tylko płonąca lampka i napis wzywa do adoracji. Zwiedzający, wchodząc do Katedry, nie szukają jednak Gospodarza.

Podobnie jest w kościele mariackim. Pan Jezus musiał ustąpić miejsca i przenieść się do bocznego ołtarza, ponieważ w centrum świątyni jest arcydzieło -- ołtarz Wita Stwosza. Zwiedzający przychodzą, aby podziwiać to arcydzieło, niewielu nawet pyta, gdzie jest Gospodarz, gdzie przebywa Zmartwychwstały Jezus Chrystus. Podobnie jest z katedrą w Oliwie, gdzie bóstwem są organy, i w wielu innych świątyniach. Nie chcę przez to powiedzieć, że wspaniały ołtarz Wita Stwosza i bogaty wystrój katedry na Wawelu przeszkadzają w spotkaniu z Chrystusem. Chcę tylko zaznaczyć, że ludzie nie dorastają do tego, aby przez piękno wystroju domu Bożego dotrzeć do Gospodarza, często gubią Go z oczu. To jest mniej więcej tak, jakby ktoś przyniósł do swego domu wspaniały mebel i odtąd przychodzący interesowaliby się wyłącznie meblem, nikt zaś nie zapytałby nawet o gospodarza. Taki mebel może zniszczyć całe życie domu. Cenne są arcydzieła w muzeum, ale muzeum nie jest domem. Świątynia jest Domem.

Wiara w obecność Chrystusa Zmartwychwstałego w Eucharystii zmusza do zupełnie innego podejścia do świątyni. Przychodzę tu spotkać się z Nim, a że On dysponuje wspaniałym wyposażeniem swego domu, to jest sprawa druga. Warto zwrócić uwagę na to, że Kościół zasadniczo dba, aby nawet cudowne obrazy, jeśli to tylko możliwe, były w bocznej kaplicy. W Krakowie mamy cudowne obrazy Matki Bożej u Ojców Dominikanów, u Franciszkanów, u Karmelitów na Piasku -- wszędzie są one w bocznej kaplicy. Podobnie jest w sanktuariach maryjnych w Kalwarii Zebrzydowskiej czy w Częstochowie. To jest wielka mądrość Kościoła, aby obraz nie przysłonił rzeczywiście obecnego Jezusa Chrystusa w Eucharystii. Wiadomo jednak, że decyzje mogą być bardzo mądre, a ludzie często nawiedzają kaplice Matki Bożej, a przed Panem Jezusem obecnym w Eucharystii w ogóle nawet nie uklękną. Taka jest rzeczywistość. Brakuje nam świadomości, iż w Kościele największym skarbem jest obecność Chrystusa Zmartwychwstałego w Eucharystii. Na szczęście jesteśmy w kościele, który przez błogosławionego ojca Honorata jest tak zaprojektowany, że w punkcie centralnym mamy Eucharystię, tu wszystko jest tak ukierunkowane, by pomagało w adoracji Najświętszego Sakramentu. Tak powinno być, wystrój kościoła, nawet najbogatszy, może służyć tylko i wyłącznie odkrywaniu i przeżywaniu spotkania z Jezusem Chrystusem obecnym w Eucharystii.

2. Kościół żyje przy ołtarzu

Kościół to Wieczernik, Wieczernik wciąż otwarty. Tydzień temu zwróciłem uwagę na to, że istnieją pewne konsekwencje Wieczernika wciąż otwartego dla każdego pokolenia. Stosunek do Eucharystii, do Jezusa ukrytego pod postacią chleba, jest wykładnikiem chrześcijańskiej wiary. Stosunek do niedzieli, a zwłaszcza do udziału w Mszy świętej, jest również wykładnikiem chrześcijańskiej wiary. Wreszcie stosunek do świątyni, do Wieczernika, którego Gospodarzem jest Chrystus, jest wykładnikiem naszej wiary.

Dziś pragnę skoncentrować uwagę na zgromadzonej przy ołtarzu naszej wspólnocie, która jest Kościołem. Jest to Kościół w skali mikroskopowej. Podobnie jak fizycy czy chemicy w atomie umieją dostrzec model kosmosu, a równocześnie jego najmniejszą cząstkę, jak biolog próbuje w genach dostrzec zakodowane dzieje całego organizmu, tak w naszej wspólnocie przy ołtarzu, we wspólnocie eucharystycznej, jest obecny cały Kościół. Ta nasza wspólnota jest modelem całego Kościoła i jest miejscem spotkania i przeżywania tajemnicy Kościoła. Wszystkie elementy Kościoła, o których mówiłem na przestrzeni ostatnich miesięcy, są obecne w naszej wspólnocie.

Wspólnota eucharystyczna jest powszechna. Zwróćmy uwagę na to, że przy ołtarzu jest miejsce dla dziecka, nawet takiego, które niewiele rozumie z tego, co się tu dzieje, i dla człowieka, który liczy sto lat. Powszechność uwidacznia się w tym, że przy ołtarzu znika różnica między mężczyzną i kobietą, przed Bogiem jesteśmy równi. Tu jest miejsce dla człowieka zdrowego i chorego, jest miejsce dla olimpijczyków ze złotymi medalami i dla kalekiego człowieka. Tu jest miejsce dla laureata nagrody Nobla i dla tego, kto nie umie pisać ani czytać. Siedzimy obok siebie i czujemy się braćmi. Tu jest miejsce dla największego grzesznika i dla największego świętego. To jest wspólnota otwarta dla każdego. Każda wspólnota eucharystyczna przekracza wszystkie bariery przynależności narodowej, rasowej, społecznej, wiekowej. To jest jedyna wspólnota na świecie, otwarta dla każdego. Jest tak powszechna. Do teatru nie pójdzie człowiek, który nie widzi; do filharmonii człowiek, który nie słyszy; ileż to sal może być dostępnych tylko i wyłącznie za bilety, biedny do nich nie wejdzie. Kościół jest otwarty dla każdego. Nie ma wspólnoty tak powszechnej, jak wspólnota eucharystyczna. Ten wymiar naszej wspólnoty trzeba dostrzec.

Kościół jest jeden, bo Eucharystia jest jedna. Jest jedna i ta sama wtedy, kiedy celebruje ją osobiście papież, i wtedy, kiedy sprawuje ją kapłan przy łożu chorego. Jest identyczna w Krakowie, w Korei i na Alasce. Ta sama, jedna, zmienia się tylko oprawa zewnętrzna, szaty liturgiczne, śpiewy, melodie, ale sama istota Eucharystii jest ta sama. Ona też jest jednym z najpiękniejszych znaków jedności, którym posługuje się ludzkość. Jest jedna również w aspekcie dziejowym. Ta sama Eucharystia sprawowana przez św. Pawła, św. Augustyna, w tej samej Eucharystii uczestniczył św. Franciszek, ta sama Eucharystia podawana przez dwa- dzieścia wieków. Znak jedności i twórcza moc. Ona łączy małżonków w sakramentalnym związku, ona łączy rodziny, ona jest najskuteczniejszym spoiwem jednoczącym ludzi.

Przychodzimy na Mszę świętą, podchodzimy do ołtarza po to, aby zjednoczyć się z Bogiem, ale wcześniej próbujemy się pojednać z naszymi braćmi. W wielu chrześcijańskich rodzinach jest taki zwyczaj, że w niedzielę, już po ubraniu się, kiedy domownicy mają wyjść na Eucharystię, mąż przeprasza żonę, dzieci przepraszają rodziców. Eucharystia tworzy jedność. Nie zawsze ta jedność jest przeżywana wzajemnie, ale ten, kto przychodzi do kościoła, musi umieć przebaczyć i pojednać się ze swoimi bliźnimi, nawet jeśli oni na to pojednanie nie czekają. On musi być pojednany. Eucharystia jest znakiem jedności i mocą jednoczącą ludzi.

Nasza wspólnota jest apostolska. Ten pochodzący od Chrystusa łańcuch rąk, o którym mówiłem, rąk spoczywających kolejno na głowach biskupów, sięga naszej wspólnoty. Na moją głowę biskup krakowski, wówczas kardynał Wojtyła, złożył swoje ręce, przekazując mi kapłańską, apostolską władzę sprawowania Eucharystii. Jako kapłan, będący tu przy ołtarzu z wami, pomagam w odkryciu tajemnicy apostolskości Kościoła. Eucharystia zawsze rodzi się w kapłańskich rękach i kapłan przypomina apostolskie pochodzenie Kościoła.

Gdyby tu był biskup i z nami sprawował Eucharystię, to mielibyśmy jeszcze jeden wspaniały dar, którego bez niego nie posiadamy. Biskup mógłby wyświęcić na kapłana kogoś z naszej wspólnoty. On posiada tę władzę, ja jako kapłan jej nie mam. Gdyby biskup wyświęcił kogoś z was na kapłana, wtedy umożliwiłby powstanie nowej eucharystycznej wspólnoty. Kościół w ten sposób się rozrasta. Tylko tej jednej władzy tu przy ołtarzu nie posiadamy. Możemy jednak wychować w naszej wspólnocie człowieka, na którego biskup włoży swoje ręce, i w ten sposób przyczyniać się do wzrostu Kościoła, do powstawania nowej wspólnoty eucharystycznej.

Nasza wspólnota jest święta. Jest święta, bo zostaliśmy ochrzczeni: jest święta, bo w jakiejś mierze w sercu każdego z nas jest wiara. Jest święta, co przypomniałem na samym początku, kierując do was słowa: "Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym, niech będą z wami wszystkimi". Bóg w Trójcy Świętej jest z nami. Ta wspólnota jest święta, ponieważ za chwilę będziemy świadkami uświęcenia chleba i wina. Odkąd Chrystus będzie obecny wśród nas pod postaciami chleba i wina, znajdziemy się w zasięgu szczególnego oddziaływania Jego świętości.

Eucharystia jest jak pierwiastek promieniotwórczy emitujący Boską energię. Zostaniemy napromieniowani nią w takiej mierze, w jakiej potrafimy otworzyć swoje serce. Podejdziemy do Komunii, aby ten Boży pierwiastek włożyć w swoje serce, wyjść na ulicę, wrócić do domu i promieniować świętością samego Boga. Po to tu przyszliśmy, nic innego nie było celem wejścia do świątyni, tylko podejście do tego źródła potężnej Bożej energii, która promieniuje z Eucharystii i wypełnia nas swoją świętością.

Niewielu chrześcijan rozumie te Boskie wymiary wspólnoty zgromadzonej przy ołtarzu. Zależy to od głębi naszej wiary. Jeśli człowiek posiada słabą wiarę, dostrzega tylko ludzkie wymiary tego spotkania, a więc idę, bo muszę, jestem podporządkowany wymogom prawa. Jestem obecny, bo się boję grzechu. W takim podejściu dostrzegamy najczęściej słabości wspólnoty ołtarza. Dziecko przeszkadza, człowiek, który nie bardzo słyszy, zachowuje się tak, że będzie nam utrudniał modlitwę, kapłan nie dba o estetykę znaków itp. W takiej sytuacji człowiek zaczyna się denerwować, a nawet ma pretensje, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Oto niebezpieczeństwo zatrzymania się na samym opakowaniu. Jeśli jednak zobaczymy oczami wiary naszą wspólnotę, którą zgromadził tu sam Bóg, wtedy odkryjemy wielkie bogactwo tajemnicy powszechności, jedności, apostolskości, a przede wszystkim świętości Kościoła. Wtedy człowiekowi już ludzkie wymiary wspólnoty nie przeszkadzają. Jest nastawiony na Chrystusa, na to, aby zbliżyć się jak najbardziej do Niego i wyjść ubogaconym, mieć moc i siłę do twórczego przeżycia całego tygodnia.

3. Pieśń wdzięczności

Podchodzi do mnie człowiek z ciekawą prośbą. Dopiero co zapłaciłem za prąd elektryczny, zapłaciłem dużo pieniedzy i nagle sobie uświadomiłem, że nigdy nie zapłaciłem za ten prąd, za to źródło energii, z którego korzystam przez całe życie. Mam ponad pięćdziesiąt lat, ale ani razu nie powiedziałem Bogu: "dziękuję" za słońce. Niech ksiądz złoży ofiarę dziękczynną Bogu za słońce, dzięki któremu rozwija się na ziemi wszelkie życie.

Rozradowałem się, ponieważ ten człowiek dostrzegł jeden z milionów elementów stworzonego świata. Zauważył dar, którego przez tyle lat nie potrafił odkryć, mimo że korzystał z niego codziennie. Dostrzegł wielkość daru i dostrzegł Boga -- Dawcę daru. To jest ważny etap w rozwoju człowieka, gdy zaczyna rozumieć, dlaczego autor natchniony opis każdego dnia dzieła stworzenia kończy zdaniem: a widział Bóg, że było dobre, zaś opis stworzenia człowieka i ukończenia dzieła podsumowuje stwierdzeniem: a widział Bóg, że wszystko było bardzo dobre.

Trzeba dużo dojrzałości, zanim człowiek odkryje, że cały wspaniały świat razem z człowiekiem jest bardzo dobry. Nie był, lecz jest bardzo dobry, jest wspaniały, jest zdumiewająco piękny. Trzeba to odkrywać szczegół po szczególe. Kiedy autor natchniony opisuje szczegóły, mówi, że są dobre, ale kiedy mówi o całości, stwierdza, że jest bardzo dobra. Piękno harmonii całości jest o wiele wspanialsze, aniżeli piękno jednego szczegółu. Św. Augustyn, który wielokrotnie komentuje opis stworzenia świata, powiada, że piękna jest ręka, ale bardzo piękna jest dopiero wtedy, kiedy zobaczymy ją w całym ciele; że piękne i niezwykle ciekawie jest zbudowane oko, ale bardzo piękne jest wtedy, kiedy zobaczymy jego funkcję w całym ciele. Dopiero ten, kto potrafi spojrzeć na całość, dostrzeże, że dzieło Boga jest dobre i piękne. Umiejętność dostrzeżenia wielkiego dzieła Bożego świadczy nie tylko o dojrzałości człowieka, ale o wysokim stopniu jego religijności. Wtedy dopiero człowiek zaczyna autentycznie dziękować, to wtedy odkrywa, że pięćdziesiąt lat korzystał ze słońca, a nigdy nie dziękował za to wspaniałe źródło energii.

Taki człowiek stopniowo odkrywa bogactwo własnego życia. Dziękuje za rodziców, za dom, za serce matki, serce ojca. Czasami jego wspomnienia rodzinne mogą być smutne, ale bogactwo domu, bogactwo lat, które są za nim, jest tak niesamowicie wielkie, że to, co było niedoskonałe, jest stosunkowo maleńkim procentem drogocennej całości. To zło próbuje nas zatrzymać przy tym, co bolesne, co słabe, przy tym, co nas zraniło. Ale kiedy się obiektywnie oceni swoje życie, serce natychmiast zaczyna śpiewać Magnificat za miliony darów, jakie składają się na każdy rok naszego życia.

Dziękczynienie jest potrzebą ludzkiego serca, człowiek staje się szczęśliwy dziękując, dostrzegając bogactwo Bożych darów i umiejąc za nie dziękować Bogu. Dlatego spotkanie przy ołtarzu jest zawsze dziękczynieniem. To jest spotkanie ludzi, którzy chcą Bogu dziękować. Przynajmniej raz w tygodniu chcą podejść do ołtarza, by świadomie dziękować za słońce, wodę, ziemię, chleb; za to, że nogi przyniosły ich do kościoła; za ręce, które pracują; za serce, które bije; za spotkanych ludzi, za każdą godzinę minionego tygodnia.

Przychodzimy, by szczególnie podziękować za to, co Zbawiciel dla nas uczynił. Nawiążę do św. Augustyna, który pięknie ukazuje, na czym polega wdzięczność chrześcijanina. On odkrył nie tylko bogactwo darów, jakim jest wspaniały wszechświat, ale odkrył również bogactwo miłosierdzia Bożego i Jego łaski wobec człowieka. Św. Augustyn powiada, że Pan Bóg stworzył wiele natur, które są poukładane w piękną hierarchię, to jest mniej więcej tak jak złoto, srebro, ołów. Wartość złota jest jednak większa niż srebra, wartość srebra większa niż ołowiu. Ale Bóg nie tylko stworzył różne natury, ale w każdej z nich ukształtował inne, wspaniałe arcydzieła. Przepiękny puchar ze złota jest podziwiany nie tylko z racji wartości samego kruszcu, ale i artyzmu, który nadał kształt złotu. Może się jednak zdarzyć, że wspaniały puchar ze srebra jako dzieło sztuki będzie tysiące razy bardziej wartościowy aniżeli nieukształtowana bryła złota.

Św. Augustyn powiada, że z rąk Pana Boga wyszły wspaniałe arcydzieła, a na dole był słaby człowiek ze słabego materiału, ulepiony z ziemi, ale był Bożym arcydziełem. W pewnym momencie te wielkie arcydzieła ze złota odwróciły się od Boga i stopiły w bryłę, straciły nadany przez Boga kształt. Na tym polegał upadek anioła. Wprawdzie z punktu widzenia wartości "materiału" on ciągle jest tysiące razy więcej wart niż człowiek, bo człowiek jest z ziemi, ale człowiek jako arcydzieło stworzone przez Pana Boga nie stracił swego piękna. I właśnie dlatego, że nie stracił, jest wyniesiony ponad bryłę złota, która powstała z pięknego pucharu. Gromadzimy się przy ołtarzu, aby podziękować Panu Bogu za to, że pochylił się nad nami, gdyśmy się rozsypali, i na nowo nas ukształtował. On chce nas przenieść do nieba jakby dla upokorzenia wszystkich inteligentnych duchów, by powiedzieć: z ziemi jest to arcydzieło, ale będzie wyżej od was wszystkich, dlatego że Mi zawierzyło. To jest wielkość łaski.

My, którzyśmy doświadczyli miłosierdzia Bożego, którzyśmy przez łaskę wiary odzyskali i udoskonalili swój kształt Bożego arcydzieła, mimo iż z punktu widzenia natury jesteśmy zbudowani z taniego materiału, zostajemy przez Pana Boga wyniesieni ponad wszelkie stworzenie. Chrześcijanin, który to odkrywa i przeżywa, jest wdzięczny Bogu. On doskonale wie, że ciągle jest naczyniem glinianym i wystarczy jedno stuknięcie, by się rozsypał. Wie też, że trzeba Bogu podziękować za każdy dzień, jeśli w nim nie uległ zniszczeniu, bo zło ciągle próbuje nas rozbić. Człowiek, który to odkrył, chce spotkać się we wspólnocie, która myśli podobnie, i chce dziękować Bogu nie tylko za wspaniały świat, za wielkość darów, ale chce dziękować Bogu za Jego nieskończone miłosierdzie.

Kościół to wspólnota ludzi na ziemi, która ma oczy otwarte na wielkość Bożych darów i która ustawicznie śpiewa Bogu hymn dziękczynienia. To zadanie Kościoła zostanie na wieki. Przez wieczność będziemy wielbić Boga za miłosierdzie i łaskę nam wyświadczoną.

Spotkanie przy ołtarzu to wielka pieśń dziękczynna wielbiąca Boga. Czy można taką pieśń zlekceważyć, opuścić, zaniedbać? Czy brak tej pieśni nie jest znakiem wygasającej wiary, ślepoty człowieka, odejścia od Kościoła i Boga?

4. Bogactwo Liturgii Słowa

Kościół jest miejscem spotkania Boga z człowiekiem i człowieka z Bogiem. Ostatnie nasze rozważania pozwalają nam odkryć, że sercem Kościoła jest wspólnota sprawująca Eucharystię. Dziś chciałbym zwrócić uwagę na niezwykłą mądrość, jaką Kościół zawarł w układzie Liturgii Eucharystycznej. Cała struktura Mszy świętej jest jednym z wielkich arcydzieł wypracowanych na przestrzeni wieków. Jest ona tak pomyślana, żeby pomóc człowiekowi w odkryciu i przeżyciu zarówno tajemnicy Kościoła, jak i tajemnicy pełnego zjednoczenia z Bogiem. Jesteśmy do tego stopnia przyzwyczajeni do Mszy świętej, że rutyna przeszkadza nam w odkrywaniu i pełnym przeżywaniu poszczególnych elementów, które składają się na bogactwo Liturgii Eucharystycznej. Od czasu do czasu trzeba przypomnieć sobie to bogactwo oraz odkryć na nowo sens poszczególnych elementów świętej Ofiary.

Pragnę dziś zatrzymać się na pierwszej części Mszy świętej, która w całości jest Bożą Ucztą. Wchodzimy do kościoła i na progu sługa samego Boga, ustanowiony przez Niego kapłan, wita nas słowami: "Pan z wami" lub "Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi". To pozdrowienie zmierza do uświadomienia wszystkim, że stanowimy Zgromadzenie Święte, że spotykamy się w Imię Boga.

Następnie, ponieważ zostaliśmy zaproszeni do wspaniałego pałacu i znajdujemy się w przedpokoju, ten sam sługa wzywa nas do spojrzenia na siebie. Podprowadza nas do lustra. Za chwilę bowiem mamy przekroczyć próg salonu, gdzie czeka nas Gospodarz. Kapłan wzywa do aktu pokutnego. Trzeba w nim odkryć, kim rzeczywiście jesteśmy, w jakim stopniu jesteśmy przygotowani do spotkania z Bogiem. Trzeba przez chwilę uważnie spojrzeć na siebie. Dla jednych jest to chwila niezwykle uroczysta, dlatego że są przygotowani, jak żołnierz w galowym stroju czy dama, która przygotowywała się długo na uroczyste przyjęcie. Dla innych może to być spojrzenie człowieka chorego, w gipsie, w piżamie, który został wprawdzie zaproszony, ale jest wewnęrznie połamany i w tym lustrze prawdy widzi siebie takim, jakim jest. To autentyczne spojrzenie na siebie jest istotne i należy do podstawowych elementów życia religijnego. Wezwanie kapłana jest połączone z chwilą milczenia, ponieważ każdy winien skupić się przed lustrem, by zobaczyć siebie, by nie przeoczyć nawet najmniejszej niedoskonałości. Dlatego po wezwaniu do aktu pokutnego jest przewidziana chwila ciszy. Nie trwa to jednak długo, ponieważ zostaliśmy zaproszeni przez samego Boga, nie wolno więc zatrzymywać się na sobie.

Kapłan wzywa do przejścia do salonu i w tym momencie, kiedy przekraczamy jego próg, wita nas Gospodarz. To spotkanie na progu salonu jest połączone z wielką radością wchodzących, wyśpiewaną w hymnie "Chwała na wysokości Bogu". Ten hymn radości odwraca uwagę od nas i koncentruje ją już na Bogu w Trójcy Jedynym, Ojcu, Synu i Duchu Świętym. Odtąd już nasza uwaga winna być skoncentrowana całkowicie na Gospodarzu. Z punktu widzenia psychologicznego to przejście jest ważne. Są tacy, którzy przychodzą do ołtarza i nie potrafią nawet popatrzeć na siebie, ciągle zajmują się tym, co zostawili na ulicy czy w domu. Weszli do przedpokoju, nie spojrzeli na siebie w lustrze prawdy i nie potrafią odkryć, jak wielkie czeka ich spotkanie. Inni zatrzymują się tylko na sobie. Msza święta się kończy, a oni ciągle patrzą na siebie, płaczą nad sobą, rozdzierają swoje szaty. To ci, którzy nie przeszli z aktu pokutnego do wyśpiewania "Chwała na wysokości Bogu". Wielki błąd. Proszę zwrócić uwagę na to, że w Mszy świętej, która mniej więcej mieści się w sześćdziesięciu minutach, czas zatrzymania się na sobie jest stosunkowo bardzo krótki. Dlatego, że w czasie Świętej Ofiary człowiek nie może być w centrum uwagi. W centrum uwagi jest Bóg i dlatego hymn "Chwała na wysokości Bogu" ma nas wyprostować i skoncentrować uwagę już wyłącznie na samym Bogu.

Po tym hymnie Gospodarz zaprasza do rozmowy. Rozpoczyna się Liturgia Słowa. On ma nam wiele do powiedzenia i pierwszy kieruje do nas słowo, jest ono zawarte w Piśmie Świętym. W niedzielnej liturgii czytamy cztery fragmenty z Biblii. Dwa ze Starego Testamentu, drugim jest zawsze Psalm, i dwa z Nowego Testamentu. Szczególne miejsce zajmuje tu Ewangelia. Jest to słowo Boga skierowane do każdego z nas w tej konkretnej sytuacji, w jakiej gromadzimy się przy ołtarzu.

Umiejętność otwarcia serca na to słowo, wysłuchania go ze skupieniem i odkrycia, co w tym Słowie jest dziś adresowane do mnie, decyduje o owocności spotkania z Gospodarzem. Trzeba uważać, byśmy nie popełnili nietaktu, zajmując się zupełnie czym innym, nie słuchając przemawiającego do nas Boga. Słowo Pisma Świętego jest trudne, niektóre jego fragmenty są bardzo trudne, co mobilizuje do ciągłego szukania i pogłębiania religijnej wiedzy.

Warto pamiętać, że wszelkie nauczanie w Kościele jest skoncentrowane na nauczaniu liturgicznym. Cała katecheza prowadzi do tego, byśmy dobrze rozumieli słowo Boże. Rekolekcje i wszystkie publikacje, które mają pieczęć aprobaty Kościoła, za cel stawiają sobie podprowadzenie do pełniejszego zrozumienia słowa Bożego.

Druga część Liturgii Słowa to kazanie. Jest ono próbą ukazania, jak słowo Boże odpowiada na sytuację, w której się aktualnie znajdujemy. Kaznodzieja ma przekazać z bogactwa Objawienia to, co jest najbardziej potrzebne słuchaczom w chwili obecnej. Ta aktualizacja zależy od niego. Kazanie jest wynikiem ścisłej współpracy mówiącego i słuchaczy. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, w jakiej mierze wy stawiacie wymagania, wasza postawa i sposób słuchania zmusza nas do odpowiedzi na wasze zapotrzebowanie. Kazanie to nasze wspólne dzieło, bo wspólnie usiłujemy zobaczyć, co dziś jest ważne, aktualne, co z całego bogactwa zawartego w Piśmie Świętym i Tradycji może nas szczególnie ubogacić.

Jest jeszcze jeden element Liturgii Słowa, zalecany przez Sobór i nie zawsze wprowadzany w życie. Chodzi o odbiór usłyszanego słowa. Dlatego po kazaniu jest potrzebne pewne wyciszenie, chwila milczenia, by słowo, które zostało przekazane, zostało indywidualnie przyjęte. Skuteczność spotkania ze słowem Bożym w dużej mierze zależy od tego wyciszenia.

Niedaleko mego domu rodzinnego był kołodziej. Ciągle u niego byli ludzie. Przychodzili nie tylko w sprawach czysto zawodowych, aby zrobił dobre koło, ale również, aby z nim porozmawiać. Zawsze mnie zastanawiało to, że on sam był małomówny, a ile razy weszło się do jego warsztatu, ktoś z nim rozmawiał. On pracował i słuchał, czasem stawiał pytanie, milczał i dalej pracował. Niekiedy pytano go: Józefie, co robicie?, a on odpowiadał: myślę nad tym, co usłyszałem. Myślał i dopiero po pewnym czasie dawał odpowiedź. Dziś po wielu latach rozumiem, że do tego człowieka przychodzili ludzie dlatego, że on potrafił ich wysłuchać. On przyjmował to, co powiedzieli, a później ukazywał właściwą drogę rozwiązywania ich problemów. Józefie, co robicie? -- "myślę".

Słowo Boże przekazane przy ołtarzu wymaga przyjęcia, zastanowienia, indywidualnego potraktowania. Jak długo czytam i wyjaśniam wam słowo Boże, jestem podobny do tego, który stawia na stół wiele potraw. Można siedzieć przy stole i obserwować samo napełnianie stołu, nic nie jedząc. W pewnym momencie kończy się podawanie słowa Bożego i mówimy "Wierzę w Boga Ojca" i już nie ma czasu na jedzenie, a trzeba przynajmniej po jedną porcję sięgnąć i spożyć ją, przyswoić sobie. Dlatego do całości Liturgii Słowa należy chwila milczenia. Tak było w Kościele na przestrzeni wieków. W starożytnym Kościele kazania trwały długo, dwie, trzy godziny, a mimo to zachowywano chwilę milczenia. Może tu należałoby szukać źródła skuteczności słowa Bożego przekazywanego w starożytnym Kościele. Oni mieli czas na jego przyjęcie.

Głoszenie słowa Bożego to odpowiedzialna funkcja. Kapłan jest odpowiedzialny za przekaz prawdy Bożej, jest odpowiedzialny za to, by w formie czystej przekazywać naukę Boga, a nie ludzi, a więc nie naukę współczesnych filozofów, psychologów, socjologów, polityków. To ma być słowo Boże. Jest również odpowiedzialny za czas. Czas zawsze jest cenny, a przy ołtarzu niezwykle cenny. Proszę sobie uświadomić, że kazania, przez dziesięć minut, słucha sześćset osób i gdyby te dziesięć minut było zmarnowane, to w sumie mamy stratę stu godzin, bo każdy słuchacz traci dziesięć minut. Jest to olbrzymia odpowiedzialność, zamiast pustego mówienia lepiej byłoby przeznaczyć ten czas na modlitwę.

Następna część Mszy świętej, Ofiara i Uczta Ofiarna, będzie przedmiotem naszej refleksji za tydzień. Chciałbym teraz przeznaczyć minutę na refleksję nad pytaniem: jak wykorzystuję czas spędzony w kościele?

5. Ludzkie dary w Bożych rękach

W ostatnim rozważaniu zwróciłem uwagę na to, że przychodząc do ołtarza, aby wziąć udział w świętej Ofierze, korzystamy z zaproszenia, jakie skierował do nas sam Gospodarz Wieczernika, Jezus Chrystus. Odpowiadamy na to zaproszenie, chcąc wziąć udział w uczcie razem z Bogiem. Zasygnalizowałem, że na samym początku ma miejsce akt pokutny, który porównałem do wejścia do przedpokoju, gdzie jest ustawione lustro i trzeba w nie przez moment spojrzeć, aby zobaczyć siebie w prawdzie. Trwa to krótko, bo w Wieczerniku nie można zatrzymywać się na sobie, trzeba zatrzymywać się na Gospodarzu. Z przedpokoju przechodzimy do salonu, gdzie następuje uroczyste powitanie Gospodarza, jest nim hymn "Chwała na wysokości Bogu", odtąd nasza uwaga jest skoncentrowana na Bogu, na tajemnicy Trójcy Świętej.

W salonie Bóg kieruje do nas swoje Słowo. Czas pobytu w tym salonie dzieli się na trzy części: słuchamy słowa Bożego, zawartego w Księgach Pisma Świętego, aktualizujemy słowo Boże w kazaniu i przez chwilę milczenia próbujemy to słowo przyjąć i zatrzymać u siebie.

Jakie są dalsze dzieje gości zaproszonych przez Chrystusa do Wieczernika? W odpowiedzi na usłyszane słowo Boże wyznajemy wiarę. Czynimy to nie tylko ustami, ale i sercem, dlatego wyznanie wiary jest w liczbie pojedynczej. "Wierzę w jednego Boga".

Po wyznaniu wiary Pan Bóg słucha naszych najbardziej aktualnych próśb. Jest to tak zwana Modlitwa Wiernych. Mówimy Bogu o tym, co jest aktualne w świecie, w Kościele, w narodzie, w diecezji i w naszej wspólnocie. Ta modlitwa powinna być, jeśli to możliwe, przygotowywana przez uczestników, a nie przez kapłana. Po Modlitwie Wiernych rozpoczyna się Ofiarna Uczta.

Zajmujemy miejsca przy stole i podajemy dary. Ponieważ jesteśmy zaproszeni na ucztę, niesiemy swoje dary. Chcemy mieć w tej uczcie swój udział. Nie chodzi tu o prezent, lecz o dar stołu, który ma wyrazić naszą radość i wdzięczność za zaproszenie. Tym darem jest chleb i wino. Chleb jest symbolem naszego życia, a więc tego, co mamy najcenniejsze. Życie na ziemi jest skoncentrowane wokół troski o chleb. Dar ten przynosimy, wiedząc, że potrafimy nim rozradować wszystkich uczestników, że po ten dar sięgnie każdy siedzący przy stole. Gdyby Bóg nie stał się człowiekiem, sam nie potrzebowałby chleba. Bóg nie ma potrzeby jedzenia. Odkąd jednak Syn Boga stał się Człowiekiem i zasiadł z nami przy stole, zna z doświadczenia smak chleba i wina i można w Jego ręce złożyć te nasze ludzkie dary, wiedząc, że On również razem z nami będzie je spożywał. To jest piękny dar. Wśród wszystkich darów, jakie można przynieść dla kogoś, kogo się kocha, najwymowniejszym darem jest dobry chleb.

Symbolika wina jest nam również znana, to znak naszej radości. Przy uroczystym spotkaniu chcemy mieć wino, bo owocem mądrze używanego alkoholu jest radość. Kiedy uwzględnimy proces powstawania wina (u nas nie ma winnic, i obraz jest mało czytelny), to odkryjemy, że wino powstaje w tłoczni przez niszczenie gron. One muszą być miażdżone po to, aby wydały sok. Ten obraz powstawania wina w Starym Testamencie i w całej kulturze śródziemnomorskiej łączono z cierpieniem. Dlatego kielich wina jest symbolem radości i cierpienia. Przynosimy dar wina, składamy w ręce Gospodarza, czyli Chrystusa, wyrażając zarówno swoją radość, jak i cierpienie, często nie tylko swoje, ale wielu bliskich.

Przy ołtarzu chleb składamy na patenie. Warto zwrócić uwagę na to, że z punktu widzenia praktycznego ta patena ma dwa wymiary. Jeden -- to ta mała, złocona, na której spoczywa chleb; drugi, większy to taca. Chcąc umożliwić nam osobisty udział w świętej Ofierze, w przyniesieniu swojego własnego daru, sługa ołtarza wychodzi i podchodzi do każdego, i kto chce, może część swojego trudu, swojej pracy, część swojego chleba złożyć na tę tacę.

Kiedy wasz pieniądz jako ofiara spocznie na tacy, staje się świętym i nie może być wykorzystany do żadnych innych celów, tylko do celów świętych. Wasze pieniądze złożone na tacy są wykorzystane na utrzymanie kościoła, zapłatę za prąd elektryczny, świece, szaty liturgiczne, odnowienie kościoła, utrzymanie czystości kościoła, ogrzewanie. Sami dobrze wiecie, ile jest wydatków związanych z utrzymaniem takiego dużego obiektu sakralnego. Te pieniądze nie mogą być wykorzystane inaczej. Część z nich z polecenia biskupa jest przeznaczona na wielkie dzieła Kościoła, na misje, budowę kościołów, na utrzymanie seminarium, gdzie kształcą się księża, na katolickie uczelnie. Żaden kapłan nie może z tacy wziąć na swoje utrzymanie ani złotówki. To jest ta wasza patena, na której składacie część swojego chleba, swojej pracy, swojego trudu.

Na dar związany z ołtarzem składa się jeszcze jedna ofiara, ofiara indywidualna człowieka, który zamawia Mszę świętą w wybranej przez siebie intencji. Cieszę się, że coraz częściej przynosicie intencje, które są nie tylko waszymi osobistymi, ale dotyczą wspólnoty. Dostrzegacie, że ta ofiara jest nie tylko indywidualna, lecz obejmuje wszystkich. Te pieniądze złożone na ręce kapłana, kiedy zamawiacie Mszę świętą, w dużym procencie pozostają do dyspozycji kapłana. Ponieważ w Polsce po wojnie duchowieństwo nie miało żadnych innych źródeł utrzymania, ustalono, z wielkim zrozumieniem wiernych, że ofiara na Mszę świętą będzie wynosiła mniej więcej tyle, ile wynosi przeciętne dzienne utrzymanie człowieka, to jest jedną trzydziestą średniej pensji. Oczywiście ofiara może być wyższa i niższa, ale mniej więcej taka jest miara.

Chciałbym wyraźnie podkreślić, że ofiarowanie, ważna część Mszy świętej, mówi nam o tajemnicy Kościoła, który ciągle ofiaruje Bogu to, co ludzkość otrzymuje od Niego.

Proszę zatrzymać się przy pytaniu: co ja dziś przyniosłem do ołtarza, jaki jest mój dar? W jakiej mierze rozumiem oddanie Bogu w ofierze części swojej pracy.

6. Własne miejsce przy Bożym Stole

Od kilku tygodni odkrywamy tajemnicę Kościoła obecną w Wieczerniku. Zaproszeni jesteśmy na ucztę przez samego Chrystusa. Ostatnio mówiłem o składaniu na ręce Gospodarza naszych ludzkich darów, o symbolice chleba oraz wina. Jezus Chrystus, który jest w Wieczerniku Gospodarzem, przyjmuje te dary i zaprasza nas do zajęcia miejsca przy stole.

Chcąc uchwycić coś z tajemnicy nieba, o której mówi Chrystus w Wieczerniku, trzeba dostrzec trzy prawdy. Pierwszą jest prawda o domu. Niebo to ojcowski dom. W sercu każdego człowieka istnieje pragnienie rodzinnego domu. Niebo to taki rodzinny dom. W tym domu każdy z nas ma mieszkanie. Jest to druga prawda, którą trzeba zauważyć. Jezus jasno powiada: Idę przygotować wam miejsce ... w domu Ojca mojego jest mieszkań wiele. Każdy człowiek potrzebuje do szczęścia własnego mieszkania. Chodzi o to wyjątkowe miejsce w domu, gdzie tylko on jest panem. Trzecia prawda dotyczy naszego miejsca przy stole. W domu jest wspólny stół, rodzinny stół, i każdy ma wyznaczone przy nim miejsce.

Ołtarz, przy którym się gromadzimy, jest stołem nieba, dotykającym ziemi. To jest ten stół niebieski. Przy tym stole każdy z nas ma swoje własne miejsce. Jeśli ktoś -- zaproszony w niedzielę na ucztę przez samego Chrystusa -- nie przyjdzie, nie zajmie tego miejsca, to ono zostaje puste. Nikt tego miejsca nie zajmie. Kimkolwiek jest nieobecny, może być usprawiedliwiony tylko przez samego Gospodarza. Natomiast nie może się nigdy usprawiedliwiać sam. Jeśli chce to uczynić, popełnia nietakt. Gospodarz usprawiedliwia, gdy człowiek jest faktycznie chory, czyli nie wychodzi z domu, gdy służy swoją pracą innym, jak np. lekarze, kierowcy autobusów, lotnicy, marynarze itp. Jeśli ich praca obejmuje cały dzień, są przez Boga usprawiedliwieni. Może się zdarzyć potrzeba uczestniczenia np. w akcji ratunkowej. Ktoś idąc do kościoła, jest świadkiem wypadku i może zaangażować się przez najbliższe godziny w udzielanie pomocy, zostaje wówczas usprawiedliwiony przez Gospodarza. Jak człowiek zaczyna się tłumaczyć, że z takich czy innych powodów nie mogł być obecny na Mszy świętej, popełnia błąd. Trzeba zapytać wprost Boga, czy usprawiedliwia moją nieobecność.

W tej sytuacji świadome i dobrowolne zrezygnowanie z podejścia do stołu, do którego zaprasza nas Chrystus, jest wyraźnym znakiem zanikającej wiary. Jest to bowiem lekceważenie zarówno wspólnoty, która gromadzi się przy ołtarzu, czyli Kościoła, i jest to znak lekceważenia samego zapraszającego Gospodarza, Jezusa Chrystusa. Trzeba więc odkryć wartość tego swojego miejsca przy ołtarzu, który jest stołem Królestwa Niebieskiego. Kto nie odkrył tego miejsca, stosunkowo łatwo, pod byle pretekstem, potrafi zrezygnować z obecności na Świętej Uczcie.

Skoro zajmujemy już swoje miejsca -- a dokonuje się to w czasie ofiarowania, po złożniu darów w ręce Gospodarza -- sam Jezus Chrystus, przyjmując te dary, stawia na stole swoje dary. Tu dzieje się rzecz zdumiewająca. Jezus nie dokłada do naszych darów, do naszego chleba, do naszego wina jeszcze swojego Boskiego daru, tylko te nasze dary swoim Boskim słowem przemienia. Tak jakby chciał powiedzieć, byłem przy waszym stole, kiedy mieszkałem z wami na ziemi, i wiem, jak dobry jest wasz chleb, który jednak nie ratuje od śmierci, wiem, jak dobre jest wino, ale i ono nie ratuje od śmierci. Pragnę podać wam pokarm, który ma smak waszego chleba i wina, który jednak daje gwarancję zmartwychwstania, czyli pokarm dający nie życie doczesne, ale życie wieczne.

Jesteśmy więc w czasie Mszy świętej świadkami tego skutecznego działania słowa Bożego. Chleb jest tak "posłuszny" Bogu, że wtedy, kiedy Chrystus wypowiada nad nim słowa: to jest Ciało Moje, przestaje być chlebem i staje się Ciałem Jezusa Chrystusa, podobnie jest z winem. Te dary są idealnie "posłuszne" Bogu, dlatego łatwo jest je przemienić. Trudniej to uczynić z nami. Bóg nad nami wielokrotnie wypowiadał słowa przemienienia, ale ponieważ mamy wolną wolę, to Bóg o tyle nas przemienia, o ile wolna wola otwiera się na to przemienienie. Proces naszej przemiany trwa całe życie i idzie opornie. Moment przeistoczenia jest zawsze wezwaniem do odkrycia tej wielkiej prawdy, że Bóg zgromadził nas wokół swojego stołu po to, aby nas przemienić, uświęcić, podnieść, tak jak przemienia chleb i wino.

Pan Jezus, który w ostatnim przed swoją śmiercią spotkaniu z Apostołami przy stole ustanawiał Najświętszą Ofiarę, czyni z niej sakramentalny znak. I jak w soczewce skupia w Wieczerniku, w czasie przeistoczenia, dzieje i pragnienia świata. Swoje własne dzieje i nasze. Bogactwo tego, co się dokonuje w Wieczerniku, jest tak wielkie, że nikt nie potrafi go objąć. Okna Wieczernika wychodzą równocześnie na dramat Golgoty, krzyża, na fakt Zmartwychwstania, Wniebowstąpienia, Zesłania Ducha Świętego. To wszystko w sposób sakramentalny ma miejsce w Wieczerniku, to wszystko dokonuje się w czasie przeistoczenia. Te wielkie tajemnice Jezusa Chrystusa, mające na celu nasze zbawienie, są obecne w prostych znakach chleba i wina, spoczywających w kapłańskich rękach, i są zawarte w wypowiadanych przez niego słowach. Przy ołtarzu zawsze przekraczamy czas i dotykamy wieczności. To, co w tych znakach jest zawarte, staje się naszym udziałem.

W tej sytuacji wspólnota zgromadzona przy ołtarzu objawia nam ten widzialny wymiar Kościoła. Tu również kiedy modlimy się wspólnie, sięgamy w Komunii po Eucharystię, odkrywamy Kościół od strony duchowej. Instytucjonalna, prawna strona Kościoła jest tu obecna, ale jest ona tak podporządkowana bogactwu ducha, że właściwie prawie nas nie rani, nie jest dla nas ciężarem. Tu jest instytucja, punktualnie zaczynamy Mszę świętą, wyznaczony czas, miejsce, dary, kapłan, to wszystko są elementy instytucjonalne, ale one wobec bogactwa ducha, które tu jest, schodzą na drugi plan. Dlatego najpełniejszym i najdoskonalszym objawieniem tajemnicy Kościoła jest właśnie wspólne spotkanie przy ołtarzu.

Kończąc to dzisiejsze rozważanie, pragnę postawić dwa pytania, które pomogą w głębszej refleksji nad tajemnicą Mszy świętej.

W jakim stopniu znamy wartość i godność naszego miejsca przy ołtarzu? To jest wielki skarb, mieć swoje miejsce przy Bożym stole.

Czy przychodzę do ołtarza po to, aby umożliwić Bogu pełniejszą przemianę mojego życia? Albowiem jak przemienia On chleb i wino, tak pragnie przemieniać moje serce.

7. Boże dary w rękach człowieka

Zaproszeni przez samego Chrystusa od dłuższego czasu przebywamy w Wieczerniku, przeżywając objawienie tajemnicy Kościoła, której sercem jest Eucharystia. Ostatnio zwróciłem uwagę na przeistoczenie, w którym nasze ludzkie dary, chleb i wino, złożone w ręce Chrystusa, zostają przemienione w Jego Święte Ciało i w Jego Świętą Krew. Chrystus pragnie nas w Wieczerniku ugościć. Eucharystia to Jego pokarm. Cud Wieczernika ciągle trwa. Duch Święty nieustannie przemienia chleb i wino po to, aby karmić wszystkich, którzy gromadzą się wokół ołtarza. Za chwilę będziemy świadkami ponownego zstąpienia Ducha Świętego na chleb i wino, staniemy wobec faktu przeistoczenia po to, abyśmy przyjęli ten Boski pokarm.

Jaki jest cel tej Uczty, na którą Chrystus zaprasza do Wieczernika swój Kościół? Pragnie On, aby Jego wierni, którzy żyją na świecie, mieli siłę i moc do życia sprawiedliwego. Zadania nasze, ludzi wierzących, są trudne, mamy żyć sprawiedliwie w niesprawiedliwym świecie. Ten niesprawiedliwy świat jest blisko nas, jak kąkol obok pszenicy, aż do żniwa, aż do kresu dziejów. Wierność Bożemu prawu, wierność Bożym przykazaniom, godzina po godzinie, przez całe życie w tym niesprawiedliwym świecie urasta do czynu bohaterskiego i wymaga specjalnego Bożego wsparcia. Komunia święta, pokarm, który Chrystus podaje w Wieczerniku, gwarantuje tę pomoc potrzebną do przeżycia dnia, tygodnia, miesiąca i życia sprawiedliwie w niesprawiedliwym świecie.

Chodzi w tym nie tylko o bogactwo indywidualne, o moc, której potrzebuje każdy z nas, aby mógł dawać świadectwo swojej wiary tam, gdzie go Bóg postawi. Komunia święta karmi cały Kościół. Św. Paweł przypomina nam, że stanowimy Ciało Chrystusa. Każdy z nas jest komórką tego Ciała. W ciele ważną rolę odgrywa układ krwionośny, on bowiem roznosi pokarm. Nie każda komórka jest bezpośrednio podłączona do tego układu, ale każda komórka żyje pokarmem, który dostarcza krew całemu organizmowi. Podobnie jest w Kościele. Są ludzie, którzy przystępują do Komunii świętej często, i są ludzie, którzy przystępują stosunkowo rzadko, ale i oni żyją Eucharystią, tym Pokarmem, którym Chrystus karmi cały swój Kościół, o ile tylko trwają w łasce. Jeśli tylko komórka należy do organizmu, to żyje pokarmem, którego dostarcza układ krwionośny. To jest wielka tajemnica, my tego nie odkrywamy, nie dostrzegamy na co dzień, a jednak Kościół żyje Eucharystią, całe to Mistyczne Ciało Chrystusa jest karmione Boskim Pokarmem.

Wreszcie chodzi o kres naszego doczesnego życia. Przypomnę porównanie, do którego w różnych sytuacjach nawiązuję, a które najprościej ukazuje, czym jest pokarm Eucharystii dla nas. Jak dziecko żyje w łonie matki pokarmem, którego dostarcza krew matki, i tak dojrzewa aż do narodzin, tak Chrystus karmi nas swoją własną Eucharystyczną Krwią, abyśmy powoli dojrzewali w doczesności, jak w łonie matki, do godziny narodzin do świata wiecznego. To podobieństwo można wyczytać z Ewangelii, w rozmowie Chrystusa z Nikodemem, kiedy to uczony w Piśmie pyta Mistrza, czy dorosły człowiek może wrócić do łona matki. To porównanie pozwala nam odkryć, o co chodzi w Pokarmie, jaki Chrystus przygotował w Wieczerniku. Podobnie jak dziecko, któremu odcięto dostęp do pokarmu w krwi matki, rodzi się martwe, tak i człowiek, który świadomie i dobrowolnie zrezygnowałby z Eucharystycznego Pokarmu, urodzi się do wieczności martwy, czyli niezdolny do przeżywania szczęścia wiecznego.

Warto w Eucharystii dostrzec niepojętą dla nas pokorę Jezusa. Bóg stał się nie tylko Człowiekiem, ale będąc już Człowiekiem i Bogiem stał się naszym Chlebem, aby być do naszej dyspozycji. Najgłębsze poniżenie, głębsze aniżeli na krzyżu. Oto Bóg Człowiek staje się Chlebem, oddaje się do naszej dyspozycji. Jest to jedno z największych wyznań miłości Boga do nas.

Przypomnę, że w Kościele z punktu widzenia praktyki istnieje droga rozwoju duchowego ujęta w relację do Eucharystii. Minimum to Komunia święta raz w roku. Ktokolwiek zrezygnuje z tej Komunii świętej, sam wyłącza się z życia Kościoła. Ta rezygnacja jest równoznaczna z grzechem ciężkim. Dlatego ciągle przypominamy, że katolik powinien przystąpić do Komunii świętej w okresie wielkanocnym. To jest minimum.

Normalne życie religijne rozwija się wtedy, kiedy człowiek uczestniczy w Eucharystii w każdą niedzielę. To jest praktyka, która pozwoli chrześcijaninowi przeżywać stosunkowo łatwo w duchu Ewangelii każdy dzień. Chodzi o niedzielny udział w Eucharystii połączony z Komunią świętą. To jest drugi etap rozwoju życia duchowego.

Trzecim etapem jest przejście na Komunię świętą nawet w tygodniu. Człowiek zaczyna znajdować czas na to, by w zwykłym dniu podejść do ołtarza i przyjąć Komunię świętą. Jest to potrzeba serca, która świadczy o przejściu w trzeci etap rozwoju życia religijnego. Ten zwyczaj przechodzi z reguły na codzienną Komunię świętą.

Sobór Watykański II odnawiając liturgię umożliwił dwukrotne przyjmowanie Komunii świętej w ciągu jednego dnia. Ma to miejsce wówczas, gdy drugie przyjęcie Komunii świętej, czyli pełne uczestniczenie w Mszy świętej, ma na uwadze wymiar społeczny. Uczestniczę w pogrzebie. Jestem na Mszy świętej za zmarłego. Pragnę przyjąć Komunię świętą i ofiarować w jego intencji. W niedzielę ktoś przychodzi drugi raz na Mszę świętą za syna lub ojca w trosce o ich zbawienie. Mówi wówczas Panu Bogu: "Panie, oni nie przyjdą, ale przyjmij mój udział w Mszy świętej z prośbą o łaskę nawrócenia dla nich". Wówczas można przystąpić do Komunii świętej dwa razy w ciągu dnia. Dokonuje się to już na etapie odkrywania nie tylko wartości Eucharystii, ale również odkrywania tajemnicy Kościoła. Chodzi o intensywne życie w łasce, aby komórka, która jest obok nas, drugi człowiek, który nie jest podłączony do Eucharystii, jednak pośrednio przez nas uczestniczył w tym życiu. To jest dar Soboru Watykańskiego II. Trzeba jednak uważać, by rutyna nie niszczyła tego podejścia, by człowiek się nie przyzwyczaił do największej świętości, jaką jest Eucharystia, tak łatwo dla nas dostępna.

8. Wspólnota modlitwy

W naszej refleksji nad tajemnicą Kościoła zatrzymaliśmy się przez dłuższy czas nad wspólnotą zgromadzoną przy ołtarzu, nad tą wspólnotą, którą tworzymy. Jest ona najdoskonalszym obrazem, więcej, jest cząstką Kościoła Chrystusowego na ziemi.

Wiemy, że Kościół jest miejscem spotkania człowieka z Bogiem i Boga z człowiekiem. Dokonuje się to przez spotkanie sakramentalne w Eucharystii i przez modlitwę.

Zgromadziliśmy się przy ołtarzu, aby z całym Kościołem trwać na modlitwie. W tej modlitwie Bóg mówi do nas. To Jego słowo przemieni chleb i wino, to słowo pragnie przemienić również nasze serca. Modlitwa bowiem jest spotkaniem człowieka z Bogiem i Boga z człowiekiem.

Najczęściej mówimy o modlitwie w wymiarze indywidualnym. Wyższą jednak wartość posiada modlitwa wspólna, w której Bóg mówi do wspólnoty i wspólnota mówi do Boga. Dlaczego wyższą wartość? Dlatego, że człowiek został tak stworzony, iż do jego szczęścia jest potrzebne nie tylko odniesienie do Boga, ale i pełne odniesienie do drugiego człowieka. Nie uszczęśliwi człowieka samo spotkanie z Bogiem. Jest to wielki paradoks, ale taka jest prawda. Człowiek może być szczęśliwy tylko wówczas, kiedy w miłości spotka się z Bogiem i z drugim człowiekiem.

Te dwa odniesienia są tak ważne, że Chrystus ucząc nas modlitwy pozostawił na boku aspekt czysto indywidualny. Mówiąc Apostołom, jak winni zwracać się do Boga, ani w jednym zdaniu nie powiedział "Ojcze mój", tylko "Ojcze nasz", chleba naszego, winy nasze. Modlitwa została tak ustawiona przez samego Chrystusa, że jeśli ma być ewangeliczna, musi mieć na uwadze odniesienie do innych ludzi. Dlatego modlitwa wspólnoty jest doskonalszą i skuteczniejszą modlitwą aniżeli indywidualna. Msza święta, która ma zawsze na uwadze wspólnotę, jest szkołą modlitwy. Kto chce nauczyć się modlitwy, wystarczy, że raz w tygodniu będzie autentycznie uczestniczył w świętej Ofierze, sercem powtarzając za kapłanem słowa, które Kościół zanosi do Boga. Msza święta jako tak rozumiana modlitwa tworzy wspólnotę z Bogiem i wspólnotę z ludźmi. Eucharystia jest wspólnototwórcza, bo otwiera człowieka na Boga i na braci.

Spotkałem szczęśliwych małżonków, którzy wracali po Mszy świętej z okazji 40-lecia małżeństwa. Odpowiadając na moje życzenia, zaznaczyli, że przez tyle lat nie było między nimi ani jednego nieporozumienia. To znak wielkiej jedności i miłości, jaka istniała między nimi. Człowiek powinien tak przeżyć życie, aby między nim a Bogiem nie było żadnego nieporozumienia. A jeśli się to udaje, to również kontakt z ludźmi staje się wyjątkowo twórczy i jest dodatkowym źródłem szczęścia. To małżeńskie wyznanie jest ważne z punktu widzenia świadectwa, jakiego Bóg oczekuje od nas w świecie. Dopiero wtedy, kiedy potrafimy bez nieporozumień współżyć i współpracować z sobą, stajemy się czytelnym znakiem dla świata. Po tym poznają, żeście uczniami Moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali.

Ludzie, którzy nie pielęgnują życia modlitwy, nie potrafią stworzyć ewangelicznej wspólnoty ani w małżeństwie, ani w rodzinie, ani w zakonie, nigdzie i nigdy. Podstawowym warunkiem twórczego współżycia jest udoskonalenie modlitwy, a szkołą tej modlitwy jest spotkanie przy ołtarzu.

Wartość modlitwy wspólnej zależy w pewnej mierze od wartości modlitwy indywidualnej każdego członka wspólnoty. Im lepiej modlą się poszczególni ludzie, tym łatwiej potrafią stworzyć atmosferę modlitwy przy ołtarzu. Powiedziałbym, że jest to sztuka podobna do śpiewu chóralnego, im większej klasy mamy indywidualnych śpiewaków, tym wspanialszy będzie ich chór. Do tego jest potrzebny słuch, piękny i ciągle doskonalszy głos. Słuch jest darem. I wszyscy o ten dar modlitwy powinniśmy Boga prosić, ale doskonalenie głosu jest umiejętnością, która zależy od każdego z nas. Niemniej przy ołtarzu trzeba pamiętać o tym, że my włączamy się w już istniejący wielki chór i dlatego nawet jeśli nie potrafimy dobrze śpiewać, jeśli istnieje niebezpieczeństwo, że coś będziemy fałszowali, to dyrygent, który prowadzi, a jest nim sam Chrystus, potrafi nasz błąd wykorzystać dla doskonałości całego dzieła. Więcej, w tym chórze już są ci, którzy śpiewają w sposób doskonały. W każdej Mszy świętej jesteśmy połączeni z wszystkimi świętymi, którzy wielbią Boga. Ten chór jest znacznie większy, aniżeli nasza wspólnota. Ponieważ to są doskonali ludzie, umieją się modlić, a równocześnie chcą, abyśmy się razem z nimi tej sztuki uczyli. W tej sytuacji możemy przyjść z bardzo nieporadną naszą indywidualną modlitwą, wiedząc, że w tej wspólnej modlitwie owoce jej będą wielkie. Przy ołtarzu jesteśmy podobni do ludzi, którzy zgromadzili się przy źródle. Każdy zaczerpnie z niego tyle, na ile jest otwarty. Ten, kto nie otworzy serca, odejdzie od źródła pusty. Im doskonalej potrafimy się otworzyć, tym bogatsi opuścimy świątynię. Wspólna modlitwa sprawia, że serca się otwierają na działanie łaski.

Zastanówmy się przez chwilę:

Z jakimi prośbami dziś przyszliśmy do ołtarza, co jest przedmiotem naszej modlitwy w dniu dzisiejszym?

W jakiej mierze dostrzegamy Kościół jako wspólnotę modlitwy?

SAKRAMENT POKUTY I POJEDNANIA

1. Spotkanie z Boskim Lekarzem

W naszej katechezie mamy za sobą refleksję nad trzema stopniami wtajemniczenia: sakrament chrztu, bierzmowania i Eucharystii. Są one dostępne dla każdego chrześcijanina i decydują o jego duchowej dojrzałości. Pozostałe cztery sakramenty są związane albo z powołaniem człowieka, albo z sytuacją, jaka w jego życiu zaistnieje. Zanim przejdę do szczegółowego omówienia sakramentu pokuty i pojednania, chciałbym jeszcze odpowiedzieć na pytania, które niektórzy z was postawili. Wszystkie one są związane z samym pojęciem sakramentu. Przypominam, że sakrament jest znakiem ustanowionym przez samego Chrystusa, a więc przez Boga, jako źródło łaski. Takich sakramentów mamy siedem. Obok trzech wymienionych, jeszcze kapłaństwo, małżeństwo, sakrament pokuty i sakrament namaszczenia chorych. W sensie szerszym można słowo sakrament odnieść do Kościoła, który na ziemi jest ustanowionym przez Chrystusa widzialnym znakiem i źródłem wszystkich łask, oraz do samego Chrystusa, który jest widzialnym znakiem ustanowionym przez Boga, samym Wcielonym Synem Bożym, dawcą wszelkich łask. Tego pojęcia sakramentu nie można odnieść do żadnej innej rzeczywistości.

Wielu zwracało uwagę na to, że w różnych współczesnych publikacjach można znaleźć twierdzenia, jakoby wszystko, co na ziemi jest znakiem Boga, było sakramentem. A więc sakramentem jest kwiat, liść, sopel lodu błyszczący w słońcu, sakramentem jest dziecko i jego uśmiech, sakramentem jest drugi człowiek. Otóż wyraźnie zaznaczam, że są to wielkie, wspaniałe dzieła Boga, mówiące o Jego mądrości, potędze i pięknie, ale nie są to sakramenty. Kwiat nie jest źródłem łask, jest tylko chwilowym, pięknym dziełem Pana Boga, który możemy podziwiać.

Mówię o tym dlatego, że w tym poszerzaniu pojęcia sakramentu na wiele innych znaków istnieje poważne niebezpieczeństwo. Gdybyśmy mieli dużo czasu, to mógłbym odsłonić, jak obecnie w sposób zaprogramowany, pojęcia, którymi posługuje się Kościół, są rozmywane, aby nie znaczyły tego, co znaczą. To jest mniej więcej tak, jakbyśmy etykietkę dobrego, wybornego wina przykleili do butelek, gdzie jest woda źródlana. W pewnym momencie następuje całkowita dezorientacja. Nie wiadomo, gdzie jest wino, gdzie jest woda. Cel tych zabiegów jest jeden: zrobić z Kościoła wieżę Babel, aby nikt z drugim nie potrafił się porozumieć. Mądrość związała słowo z ściśle określoną rzeczą. Jeśli to słowo odnosi się do wielu rzeczy, zaciera się granica między prawdą a rzeczywistością. Jest to poważne niebezpieczeństwo, które obecnie zagraża Kościołowi. Sakramentów w Kościele jest siedem i nie może być więcej. W sensie szerszym można mówić o sakramencie jedynie mając na uwadze Chrystusa i Kościół. Używanie tego słowa w odniesieniu do innej rzeczywistości jest nieporozumieniem i na pewno nie przynosi pożytku Kościołowi. Mówię o tym dlatego, że cała ta nasza katecheza trwająca już szósty rok zmierza do tego, abyśmy w Kościele nazywali rzeczy po imieniu.

Jeśli chodzi o sakrament pokuty, do którego przechodzę, to chciałbym zaznaczyć, iż jest to pierwszy dar Chrystusa Zmartwychwstałego. W dzień swego Zmartwychwstania Chrystus przybył do Apostołów zamkniętych w Wieczerniku i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego. Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. To jest pierwszy i jeden z największych darów, jaki od Boga otrzymaliśmy. Stopniowo odkryjemy jego wielkość. Ten dar został ściśle złączony z kapłańską ręką. Otrzymali go wyłącznie Apostołowie i w sakramencie kapłaństwa jako władzę odpuszczania grzechów przekazują go przez pokolenia.

Trzeba pamiętać, że jest to władza, która dotyczy grzechów ciężkich popełnionych po chrzcie. Odpuszczenia grzechów powszednich można dostąpić w różnoraki sposób, co wyjaśnię w jednym z następnych kazań. Natomiast jeśli człowiek popełni grzech ciężki, nie potrafi uzyskać pojednania z Bogiem i Kościołem inaczej, jak tylko w sakramencie pokuty.

Tu powstaje pytanie, czy Pan Bóg nie mógł już w sakramencie chrztu świętego udzielić tak wielkiej łaski, aby człowiek ochrzczony był odporny na wszelki grzech, czyli by po chrzcie już nie popełnił żadnego grzechu. Mógł, oczywiście, że mógł. Dlaczego więc tego nie uczynił? Gdyby nas tak umocnił, to wtedy w dużej mierze stracilibyśmy wolność naszej woli, a razem z tym, konsekwentnie, możliwość zasługi. Stalibyśmy się nadludźmi, bylibyśmy jak złoto zanurzone w ziemi, które ziemia może przechowywać, ale nie może zamienić w siebie. Byłoby to jednak dzieło Boga, a nie nasze. Nie od nas by zależała nasza wygrana ze złem, zło w żadnej postaci by nam nie groziło. Tymczasem Pan Bóg chciał, abyśmy zmaganie ze złem wygrali sami. On chce nam tylko w tym pomóc.

Posłużę się takim porównaniem: Gdyby chrzest potraktować jako szczepionkę uodparniającą na wszystkie choroby, od tego momentu człowiek wchodziłby w najbardziej zakaźny teren, wiedząc, że się nie zarazi; nie byłoby to jednak jego zasługą, ale tylko i wyłącznie dziełem Boga, czyli nie byłoby miejsca na zwycięstwo nad pokusą, na zwycięstwo nad złem. Tymczasem Bóg chce nam dać tę wielką szansę. On wie, że my dokonując ciągłych wyborów potrafimy opowiedzieć się po Jego stronie. Dlatego wolał zamiast takiej szczepionki ustanowić lekarza i zorganizować aptekę. Jeśli człowiek się zarazi, nawet śmiertelnie, to podejdzie do tego lekarza, skorzysta z Bożej apteki i wróci do zdrowia. Bóg zostawił w naszych rękach ten wielki wybór, jest to gest Jego szacunku dla naszej wolności. Jak długo jesteśmy na ziemi, jesteśmy w zasięgu zła, musimy dokonywać wyboru; jak przejdziemy do wieczności, już nie będziemy w zasięgu zła, będziemy otwarci tylko na dobro. Ale wówczas skończy się również definitywnie czas zasługi.

Chciałbym, abyśmy zobaczyli konfesjonał jako gabinet lekarza. Oto Boski Lekarz przygotował dla nas wspaniałą aptekę, w której można uleczyć wszystkie choroby ducha i wiele chorób ciała.

2. Rachunek sumienia

Sakrament pokuty i pojednania ma na uwadze przede wszystkim grzech ciężki, powiem dokładniej, grzech śmiertelny. W pojęciu "grzech śmiertelny" na podstawie podobieństwa do śmierci fizycznej możemy odkryć, jakie są jego skutki w duszy człowieka. Popełniając grzech ciężki człowiek duchowo umiera, traci życie Boże, które w nim jest, staje się duchowo martwy. Tak jak w momencie śmierci nikną wszelkie relacje z otoczeniem, tak i w wypadku śmierci duchowej zostaje zerwany kontakt z Bogiem i z innymi ludźmi, którzy tworzą Kościół. Sakrament pokuty w odniesieniu do grzechu śmiertelnego jest więc czymś więcej aniżeli uleczeniem. To jest wskrzeszenie człowieka. Gdybyśmy oczami wiary potrafili dostrzec dobrodziejstwo tego sakramentu, to prawdopodobnie najwięcej byśmy Bogu dziękowali za to źródło łaski. Mieć bowiem od chrztu świętego życie, stracić je i nie móc odzyskać, to straszna tragedia. Możliwość odzyskania życia nadprzyrodzonego to wielki dar miłosierdzia Bożego.

Wszystkie inne grzechy, które nie są śmiertelnymi grzechami, można porównać do różnych chorób, które nie zagrażają bezpośrednio życiu, począwszy od niewielkiego kataru czy bólu zęba, a skończywszy na paraliżu, który może trwać całe dziesiątki lat. To są grzechy, które nie zagrażają życiu, ale bardzo je utrudniają. Sakrament pokuty w odniesieniu do tych grzechów podaje lekarstwo. Kto odkryje wartość sakramentu pokuty, odkryje również, że jest to nie tylko lekarstwo przywracające zdrowie, ale i uodparniające organizm na wszelkie duchowe choroby.

W podejściu do sakramentu pokuty Kościół wypracował pewne etapy. Pierwszym jest tak zwany rachunek sumienia. Nie chodzi tu o to, by człowiek sam zrobił remanent swego życia. Sumienie jest to głos Boga. Rachunek sumienia jest to więc taki czas, w którym człowiek słucha, co Bóg ma mu do powiedzenia; jak On widzi jego życie i postępowanie, co złego jest w jego postępowaniu, a nawet myśleniu. To jest głos Boga. To nie my sami dokonujemy rozrachunku.

Istotnym elementem jest tu podejście do refleksji nad pewnym okresem swojego życia od strony pozytywnej. Należałoby dokładnie prześledzić pierwsze zdania z Biblii. Bóg stwarza człowieka, stwarza cały świat, redaktor ujął to w siedmiu dniach. W sześciu stwarza, a w siódmym odpoczywa. Znamienne jest wyrażenie, które się powtarza pod wieczór każdego dnia. Bóg spogląda na swoje dzieło, autor notuje: I widział Bóg, że było dobre. Tak jest każdego dnia. Jest to jakby pierwszy rachunek sumienia samego Boga, który ocenia swoje dzieło: Jego wieczorny rachunek sumienia. A szóstego dnia, kiedy stworzył człowieka, autor zanotował: I widział Bóg, że wszystko było bardzo dobre. To jest podsumowanie tygodnia. Ten Boży "rachunek sumienia" winniśmy naśladować każdego dnia i każdego tygodnia. Trzeba zobaczyć miniony dzień i powiedzieć, że był on dobry, bo w każdym dniu czynimy wiele dobra. Jesteśmy słabi, czynimy zło. To zło trzeba również dostrzec, ale nie należy robić rachunku sumienia ze szkłem powiększającym, w którym szukamy wyłącznie grzechów, bo wówczas obraz nasz jest wypaczony. Trzeba zobaczyć i dobro, i zło. Wtedy zobaczymy je we właściwych proporcjach. Więcej, wtedy łatwo odkryjemy, że czas przeznaczony na zło mógł być wykorzystany na czynienie dobra i to zło stanie przed nami w jeszcze ostrzejszej formie.

W rachunku sumienia obejmujemy okres od ostatniej dobrze odprawionej spowiedzi, a więc od tego momentu, w którym duch nasz był w pełni zdrów. Śledzimy, jakie choroby dotknęły nas na przestrzeni tego czasu. W tym rozliczeniu trzeba przede wszystkim wielkiej szczerości wobec siebie. To jest trudne. Trzeba podejść do lustra i nic nie retuszując powiedzieć: to ja jestem taki. Człowiek musi zobaczyć prawdę o sobie w całej pełni, tak jak tylko potrafi. Następnie należy dopuścić Boga do głosu, aby On powiedział, co o mnie sądzi. Bóg przez sumienie mówi: słuchaj, to jest piękne, dobre, bardzo dobre, a to złe. My sami w tym lustrze widzimy, co jest złe i potwierdzamy Jego opinię. Tak, Panie, to nie tak, tego się wstydzę. Nie należy się spieszyć. Rachunek sumienia winien być dokonany w imię prawdy. W praktyce podchodzimy do trzech zasadniczych pionów. Pierwszym z nich jest Dekalog. Należy przejść w myśli Dekalog i sprawdzić, o ile został zachowany. To jest mniej więcej tak, jakbym przystawił pion Bożych przykazań do muru swego domu, który wybudowałem od ostatniej spowiedzi. Oceniam, która cegła została postawiona dobrze, a która nie. Drugim pionem są obowiązki rodzinne i zawodowe. Trzecim nauka o wadach. Trzeba zobaczyć, czy któraś z siedmiu wad nie bierze góry w moim życiu, nie staje się niebezpieczna.

Przy grzechach ciężkich jest potrzebne ustalenie, o ile to jest możliwe, ich liczby. Wiemy doskonale, że zło jednego zabójstwa jest mniejsze, aniżeli zło dziesięciu tysięcy zabójstw. Trzeba zobaczyć ogrom popełnionego zła. Nie dziwmy się, że tu w jakiejś mierze w grę wchodzi matematyka.

Trzeba wreszcie objąć całość swego życia. To jest rzut oka nie tylko na ten okres, ale na drogę całego życia, aby zobaczyć, jaki sens ma ten ostatni odcinek naszego życia. Zobaczyć prawdę -- dobro i zło. Za dobro należy Bogu szczerze podziękować, a za zło Go przeprosić.

3. Żal za grzechy

Są trzy zasadnicze elementy autentycznego żalu za grzechy. Pierwszy to jest dostrzeżenie i uznanie zła. Jest to równocześnie odkrycie, jaką stratę ponosimy w grzechu. Drugim elementem jest przyznanie się do tego zła. To jest moje zło, moje dzieło. Wreszcie trzeci element to wzięcie odpowiedzialności za zły czyn. Ta odpowiedzialność prowadzi do próby naprawienia popełnionego zła.

W grzechu zawsze sięgamy po pewne dobro i wydaje się nam, że to dobro nas uszczęśliwi. Za każdym jednak razem, kiedy sięgamy po dobro wbrew Bożym przykazaniom, więcej tracimy, aniżeli zyskujemy. I to zarówno w skali indywidualnej, jak i społecznej. Judasz wyciągnął rękę po trzydzieści srebrników, było to dobro, stracił jednak przyjaźń Chrystusa, stracił miliardy razy więcej, aniżeli to, co zyskał. Musiał po odkryciu tej straty odrzucić srebrniki. Przypominały mu bowiem, jak głupio postąpił. Przypominały mu stratę. Piotr na dziedzińcu Kajfasza sądząc, że jeśli opowie się po stronie Chrystusa, zostanie aresztowany razem z Nim i osądzony na śmierć -- kłamie, że nie zna Chrystusa. Wydaje mu się, że to kłamstwo nikomu nie zaszkodzi, a jego uratuje. Nie zaszkodzi Chrystusowi, nikomu nie zaszkodzi, a on wiele zyska i ocali swoje własne życie. Ale tym maleńkim trzykrotnie powtórzonym kłamstwem <169>nie znam tego Człowieka", jak nożycami przeciął więź przyjaźni, która łączyła go z Chrystusem. Kiedy odkrył, co stracił, gorzko zapłakał. Zysk ocalenia siebie okazał się znacznie mniejszy, aniżeli przyjaźń z Chrystusem, którą stracił przez swoje kłamstwo. Tak jest z każdym grzechem.

Tylko wtedy potrafimy zapłakać, kiedy odkryjemy, co straciliśmy. Jeśli mamy na uwadze wyłącznie zysk, a nie widzimy, co tracimy, nie można mówić o żadnym autentycznym żalu za grzechy. Gdybyśmy odkryli, jak grzechem przecinamy nić wiążącą nas z Bogiem, to wtedy po każdym grzechu pojawiłby się głęboki żal. Piotr przyznając się do grzechu, szuka natychmiast możliwości nawiązania kontaktu z Chrystusem. Przeciął, zniszczył nić przyjaźni, ale wie, jaka to jest wartość, i mimo iż sam zniszczył, chce teraz to naprawić. Dlatego pozostaje przy Janie. Dlatego w poranek wielkanocny biegnie do pustego grobu Chrystusa, bo chce ratować i odzyskać to, co stracił.

Judasz uznaje, że popełnił błąd. Nawet wyznaje to przed sługami świątyni rzuca pieniądze, ale nie szuka naprawy tego błędu. Życie jego straciło sens. Nie wierzy w to, aby mógł odnaleźć sens swojego życia. Nie ma odwagi spojrzeć w oczy swojego Mistrza. Zabrakło mu w tym wypadku pokory. To jest żal, ale niepełny. Taki żal nie tylko nie prowadzi do szukania przebaczenia, ale najczęściej prowadzi do następnego grzechu. I tak się stało. Judasz do grzechu zdrady dodaje grzech samobójstwa. Nie potrafił przyjść do Chrystusa z pękającym z bólu sercem i powiedzieć: słuchaj Mistrzu, ja to zrobiłem, wyrządziłem krzywdę Tobie i sobie, błagam, ulecz to moje serce. Każdy autentyczny żal wymaga pokory. Judasz wolał swe serce wyrzucić na śmietnik. Do tego prowadzi pycha, ona nie chce się przyznać, nie chce uznać przed Bogiem błędu, nie lubi prosić o przebaczenie. Podkreślam, jeden i drugi odkrył zło, odkrył wartość, którą stracił, jeden i drugi wyznał błąd, przyznał się do niego, czyli dwa elementy naprawy grzechu były, ale u Judasza nie było trzeciego.

Piotr wziął odpowiedzialność za popełnione zło i próbuje je naprawić. Judasz nie bierze odpowiedzialności i do jednego grzechu dodaje drugi. Istotą więc żalu za grzechy jest umiejętność wzięcia stuprocentowej odpowiedzialności za swój zły czyn. Trzeba tę odpowiedzialność wziąć przede wszystkim w swoim sumieniu, przed sobą. Trzeba wziąć odpowiedzialność przed ludźmi i trzeba tę odpowiedzialność wziąć przed Bogiem. Umiejętność wzięcia odpowiedzialności za zły czyn świadczy o wielkości i dojrzałości człowieka. Każdy z nas jest słaby i każdy może popełnić grzech, i Bóg się temu nie dziwi. Natomiast oczekuje od nas wzięcia odpowiedzialności za zły czyn, za nieodpowiednie słowo, za błędną decyzję. To jest niezwykle istotna rzecz. Nie jest sztuką brać odpowiedzialność za dobre czyny, bo one przynoszą nam chwałę. Wielką sztuką jest umiejętność wzięcia odpowiedzialności za swój zły czyn. To jest dowód odwagi, to jest dowód mądrości.

W tym momencie, kiedy człowiek w poczuciu odpowiedzialności podchodzi do Boga, zyskuje przebaczenie. Bo człowiek, który bierze odpowiedzialność za swój czyn, przychodzi do Pana Boga i mówi: to moje dzieło, sam zła nie naprawię, proszę Ciebie, abyś swoją Boską mocą pomógł mi naprawić to, co zepsułem. Kto nie żałuje, nie bierze odpowiedzialności za swój zły czyn i najczęściej szuka usprawiedliwienia w oskarżaniu innych. Oskarża ludzi, oskarża sytuacje, oskarża środowisko, z którego pochodzi, oskarża rodziców, oskarża samego Boga. "Po co mi dałeś wolność, po co mi dałeś życie, lepiej by było, gdybym się nie urodził. Skoro Bóg wiedział, że zgrzeszę, to po co mi dał życie". Takie oskarżenie to zawsze znak samousprawiedliwienia i ucieczki przed odpowiedzialnością. Możemy to obserwować już w raju, gdzie Adam oskarża Ewę, Ewa oskarża węża, a żaden z nich nie chce wziąć odpowiedzialności za swój czyn, mimo iż się do niego przyznaje.

Konsekwencje autentycznie podjętej odpowiedzialności za swój zły czyn są proste, prowadzą bowiem do przyznania się do winy. Prowadzą do postanowienia, aby więcej takiego czynu już w życiu nie popełnić. A jeśli to tylko możliwe, prowadzą do zadośćuczynienia, czyli do naprawy popełnionego zła.

Jeśli człowiek autentycznie żałuje, wiedząc, że grzech przeciął nić miłości łączącą go z Bogiem, to sam akt takiego żalu, w imię tej miłości, z prośbą, by Bóg odbudował tę zniszczoną nić miłości, odpuszcza człowiekowi grzechy. Nie musi człowiek być rozgrzeszony. Już w akcie żalu opartego na miłości Boga jest przebaczenie. Kiedy Piotr zapłakał, bo odkrył, jak przeciął nić łączącą go z Chrystusem, w tym momencie uzyskał przebaczenie. Już ten akt żalu wystarczył. Mówię o tym dlatego, że możemy być w sytuacji, kiedy nie będzie kapłana i wtedy trzeba odkryć przed Bogiem swoje serce, wziąć odpowiedzialność za popełnione zło i błagać o przebaczenie. Taki żal, zwany żalem doskonałym, wystarczy do nawiązania kontaktu z Bogiem.

4. Szczera spowiedź

Zastanawiamy się nad tajemnicą pokuty i pojednania. Zwróciłem już uwagę na rachunek sumienia, na tajemnicę żalu za grzechy. A teraz kilka zdań na temat wyznania grzechów. Dość często spotykamy się z zarzutem, że spowiedź wynaleźli księża i że nie pochodzi ona od Boga. Jest to śmieszny zarzut, bo księża sami dla siebie przygotowaliby torturę. Najcięższą pracą kapłańską jest spowiedź. Wszystkie inne prace kapłańskie są o wiele, wiele lżejsze i łatwiejsze, aniżeli siedzenie w konfesjonale. Jeśli ktoś mówi, że myśmy to wynaleźli i że myśmy to zrobili, to mogę się tylko z politowaniem nad tym człowiekiem uśmiechnąć. Gdyby to od nas zależało, pierwsi skasowalibyśmy spowiedź. To jest jedno z najtrudniejszych, najcięższych i najbardziej odpowiedzialnych zadań kapłana. Zarzut od czterech wieków jest preparowany przez protestantów, którzy odrzucili kapłaństwo i przez to odrzucili również spowiedź. To z tych środowisk w dużej mierze pochodzi atak na spowiedź. Oświadczam, spowiadamy dlatego, że jesteśmy do tego powołani i Bóg wyposażył nas we władzę odpuszczania grzechów. Gdyby to nie był obowiązek płynący z polecenia Boga, nie siedziałbym w konfesjonale ani jednej minuty. Słuchanie cudzych grzechów nie należy do żadnej przyjemności. Jest ciężkim i odpowiedzialnym obowiązkiem. Mówię to twardo, abyście przypadkiem nie powtarzali tego głupiego zdania, że spowiedź jest wynalazkiem księży.

Jeśli chodzi o historię, to najstarsze świadectwa wyznawania grzechów spotykamy już pod koniec pierwszego wieku w Didache, gdzie jest wyraźnie podkreślone, że zanim wierni przystąpili do ołtarza, aby uczestniczyć w Eucharystii, wyznawali swoje grzechy, czyli przepraszali Boga i przepraszali tych, których zranili. Koniec pierwszego wieku, świadectwo wyraźne.

Kościół dysponuje trzema sakramentami odpuszczającymi grzechy: sakrament chrztu, sakrament pokuty i sakrament namaszczenia chorych. Nie jest potrzebne wyznanie grzechów przed chrztem. Nie jest również konieczne wyznanie grzechów przy sakramencie namaszczenia chorych, o ile chory nie jest w stanie mówić, a pragnie pojednania z Bogiem. Sakrament namaszczenia chorych gładzi wówczas wszystkie grzechy. Natomiast sakrament pokuty i pojednania łączy się ściśle z władzą, jaką Bóg zostawił w Kościele. W dniu swego Zmartwychwstania, powiedział Apostołom: Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. Aby kapłan mógł zadecydować, czy należy grzech odpuścić czy nie, musi jako sędzia wysłuchać wyznania grzechów.

Czym uzasadniamy to wyznanie? Jest to gest wzięcia odpowiedzialności za swoje własne czyny. Ten człowiek bierze odpowiedzialność, który ma odwagę do swoich czynów się przyznać. To publiczne wyznanie wobec kapłana, który jest przedstawicielem Kościoła i Boga, jest dowodem brania odpowiedzialności za swój czyn. Jest rzeczą znamienną, że ci, którzy odrzucili kapłaństwo i sakrament pokuty, dość szybko wypracowali metodę psychoanalizy, gdyż trzeba było zapełnić dziurę, która powstała. Człowiek bowiem potrzebuje wyznania swoich win, potrzebuje dla zdrowia psychiczno-fizycznego. Skoro zaś nie ma kapłana ani spowiedzi, trzeba było sięgnąć po lekarzy, by pomagali człowiekowi w określeniu zawartości serca, w zajęciu postawy odpowiedzialnej za życie. Na tym polega psychoanaliza. Proszę jednak pamiętać, że lekarz nie może rozgrzeszyć, lekarz może jedynie pomóc w wyciągnięciu na jaw tego, co jest ukryte w podświadomości, pomóc w rozumieniu postępowania, ale nie może usprawiedliwić. Natomiast kapłan nie tylko pomoże, ale udzielając rozgrzeszenia darzy grzesznika Bożą mocą.

Co daje sakrament pokuty? Daje mi przede wszystkim pewność, że po moim wyznaniu Bóg moje grzechy przebaczył i nigdy więcej do nich nie będzie wracał. Jest to niezwykle ważny element. Jeślibym spowiadał się tylko przed Bogiem, nigdy bym takiej pewności nie uzyskał. Kapłan w imieniu Boga taką pewność przez rozgrzeszenie mi daje.

Wyznanie powinno być absolutnie szczere, dlatego że tylko wtedy, kiedy człowiek potrafi odkryć wszystko, co jest w jego sercu -- Pismo Święte mówi o wylaniu serca przed Bogiem -- tylko wtedy jego serce może być uleczone i wypełnione łaską. Wyznajemy grzechy ciężkie i mówimy o pewnych postawach, które rzutują na całe nasze życie. Mówimy to, co nam wyrzuca sumienie. Mówimy to, mając całkowitą świadomość, że nie interesuje to kapłana, ale interesuje Boga: wyznajemy grzechy przed Bogiem. W tej sytuacji nasze wyznanie win jest modlitwą, trudną, ale niezwykle twórczą modlitwą: Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko Tobie, jak mówił syn marnotrawny. Spowiedź to zawsze jest modlitwa. Odrzucenie wyznania win jest równoznaczne z odrzuceniem niezwykle ważnej formy modlitwy.

Z punktu widzenia praktycznego, przypominam rzeczy, które są znane. Należy wspomnieć okres, z jakiego się spowiadamy, od ostatniej, dobrze odprawionej spowiedzi. Przy grzechach ciężkich trzeba określić, o ile potrafimy, ich liczbę, czasami podać okoliczności. Nie wystarczy powiedzieć kradłem, lecz trzeba powiedzieć, co ukradłem. Innym grzechem jest kradzież jabłka, a innym kradzież samochodu. Istotnym elementem przy spowiedzi z racji ściśle określonych sytuacji jest zaznaczenie, przynajmniej w jednym zdaniu, dlaczego się spowiadam. Zmarł mi ojciec. Taka spowiedź jest inna, zmusza do spojrzenia na całość życia przez dar ojca, który nas ubogacił, a teraz odchodzi. Spowiadam się, bo będę ojcem chrzestnym, to jest branie odpowiedzialności za życie religijne dziecka. Taka spowiedź ma nieco inny charakter. Takie jedno zdanie sprawia, że dialog kapłana, w imieniu Boga prowadzony z penitentem, jest inny, jest bardziej twórczy. Te okoliczności są dość istotne.

Wreszcie chciałbym zaznaczyć, że wyznanie czynów złych nigdy nie pomniejsza człowieka. Pomniejsza spełnienie, ale nie wyznanie. Przyznanie się do czynu złego świadczy o odwadze i o wielkości człowieka. Dziś wysuwa się zarzuty, że jest to upokarzające. Co to kogo obchodzi? Oczywiście, nikogo, tylko ciebie i Boga. Ciebie i Boga! Boga interesuje to, czy masz odwagę przyjść i powiedzieć: ja jestem autorem tego czynu. To jest wielkość i nikt z mądrych ludzi nie popatrzy z pogardą na człowieka, który przyznaje się do złego czynu. Wręcz przeciwnie, im szczerzej ktoś to uczyni, na tym większy szacunek zasługuje.

Sakrament pokuty, szafowany w Kościele katolickim i prawosławnym jest wielkim darem. Grzesznik w sakramencie pojednania potrafi odzyskać pełnię równowagi, radości i pokoju, czasami po wielu latach.

Na zakończenie jeszcze złagodzę moją wypowiedź z początku kazania. Gdy mówiłem, że spowiedź jest dla kapłana ciężką pracą, nie zamierzałem narzekać. Siadam do konfesjonału, podobnie jak wszyscy powołani do kapłaństwa z wielką radością. Ta posługa ma bardzo głęboki sens i najpełniej ukazuje potrzebę bycia kapłanem. Uczestniczenie w procesie nawrócenia człowieka i w radości jego powrotu do Domu Ojca należy do najgłębszych przeżyć, jakie są dostępne dla człowieka na ziemi. Sami zresztą, klękając przed innym kapłanem z własnymi grzechami, znamy radość, jakiej doświadcza grzesznik, zyskując pewność odpuszczenia grzechów.

5. Mocne postanowienie poprawy i wynagrodzenie

W ramach refleksji nad tajemnicą pokuty i pojednania pragnę krótko zatrzymać się nad mocnym postanowieniem poprawy i zadośćuczynieniem.

Mocne postanowienie poprawy jest zawarte w odkryciu wielkości zła tkwiącego w grzechu. Jeśli ktoś nie dostrzega zła zawartego w grzechu, to może wyznać ten grzech, ale wróci do niego z powrotem. Nie potrafi go nikt przed tym grzechem ocalić, nawet gdyby był przywiązany łańcuchem, to i tak do grzechu wróci. Dlatego, że grzech zawsze czaruje pewnym dobrem. Tylko odkrycie prawdziwego dramatu grzechu jest skutecznym środkiem, który wstrzymuje nas od popełnienia następnych grzechów.

Pan Bóg nigdy nie zabrania ludziom grzeszyć, to znaczy nigdy nie posługuje się siłą, aby nas od grzechu oddzielić, zawsze odwołuje się do naszej mądrości i do dobrej woli. Bóg umieścił tylko znaki ostrzegawcze: Uwaga, trucizna! Uwaga, wysokie napięcie! Uwaga, niebezpieczny zakręt! To są Boże przykazania: Uwaga, nie cudzołóż! Uwaga, nie kradnij! Są to ostrzeżenia. Jeśli ktoś je lekceważy, nie może się dziwić, że wchodzi na drogę wiodącą do nieszczęścia. Tak należy podejść do szacunku dla naszej wolności i do miłości Boga, który wyraźnie ostrzega przed błędem.

Człowiek po grzechu powinien odkryć, ile stracił i ile zyskał. Ten bilans jest istotny i jeśli ktoś jest rzeczywiście mądry, potrafi zobaczyć zysk i stratę, i powinien podjąć decyzję, aby drugi raz tyle nie tracić. To wymaga doskonalenia silnej woli, a to jest praca na całe nasze życie. Ciągle istnieje możliwość duchowego rozwoju człowieka. Ta możliwość nie jest ograniczona ani czasem, ani latami, ani sytuacją, w jakiej się znajdujemy. Każdy z nas może być jutro lepszy aniżeli dzisiaj.

Mocne postanowienie poprawy to nie tylko decyzja, to konsekwencja doświadczenia zdobytego w grzechu. Pan Bóg dopuszcza, abyśmy popełnili błędy. Chce, abyśmy przez nie zmądrzeli. To trzeba odkryć. Podobnie dobrzy i kochający rodzice zgadzają się na błędy dziecka, by ono zdobywało doświadczenie i nie dokonało w życiu złych wyborów, które mogłyby doprowadzić do wielkiej tragedii. Dlatego prawdziwe nawrócenie zawsze połączone jest z odkryciem, iż moja wina jest błogosławiona, że jest to trudny odcinek, przez który Bóg mnie przeprowadził, abym jaśniej zobaczył pewne wartości. Iluż ludzi schodzi z drogi Bożych przykazań, a po kilku lub kilkunastu latach odkrywają wartość tej drogi, mówiąc: nigdy bym tego nie zobaczył, gdybym nie musiał przeżyć tego wszystkiego, co przeżyłem.

Żal za grzech jest drogą do miłości Boga i Jego miłosierdzia. Z tym łączy się również pragnienie wynagrodzenia. Pełne nawrócenie człowieka, czyli odkrycie czynu nieodpowiedzialnego, który pociągnął za sobą zło czy grzech innych ludzi, prowadzi do wynagrodzenia. Jeśli to jest naruszona sprawiedliwość, człowiek chce po sprawiedliwości swój błąd naprawić. A więc jeśli pożyczyłem magnetofon i zepsułem, to winienem oddać, nie tylko mówiąc: przepraszam, ale i pokryć wszystkie koszta naprawy tego urządzenia. Tego domaga się sprawiedliwość i dopóki jej nie ma, to sumienie jest niespokojne. Pewne czyny człowieka mogą mieć daleko idące konsekwencje. Oto młody człowiek jadąc nieostrożnie potrącił dziesięcioletnią dziewczynkę, która upadła, doznała urazu głowy i jest kaleką na całe życie. Po sprawiedliwości jest zobowiązany mieć udział w opiece nad tym dzieckiem, a później kobietą, ponieważ on jest winien jej kalectwa. Tego domaga się sumienie. Często ludzie próbują uciec od odpowiedzialności. Z punktu widzenia prawa państwowego jest to możliwe, ale z punktu widzenia odpowiedzialności w sumieniu przed Bogiem to jest niemożliwe. Znam człowieka, który jako wychowawca był na kolonii i zbagatelizował swój dyżur, na skutek czego utopiło się dziecko z jego grupy. Przeżył to niesamowicie głęboko, a po skończeniu Akademii Górniczej zgłosił się do ekipy ratowników i już kilka lat pracuje, narażając swoje życie dla ratowania innych. Powiedział, że dopiero wtedy, kiedy zaczął pracować ryzykując swoje życie, uspokoił swoje sumienie. To jest jego wynagrodzenie za brak odpowiedzialności za dzieci, które powierzyli mu rodzice.

Tak zwana pokuta podawana przy konfesjonale jest tylko symbolem. Nikt ze spowiedników nie zna realnych wymiarów naszego życia. Wynagrodzenie powinno uwzględniać rodzaj popełnionego grzechu. Sam człowiek powinien określić, w jaki sposób chce wynagrodzić Bogu za popełnione zło. To powinno należeć do przygotowania do spowiedzi. To jest dowód dojrzałej postawy. Jeśli ktoś nie pomagał żonie, powinien powiedzieć, że w najbliższych kilku dniach pomoże jej w porządkach w domu albo że przez najbliższe tygodnie zajmie się zakupami. Jeśli ktoś opuszcza Mszę św., powinien powiedzieć, pójdę na Mszę św. w tygodniu. To jest wynagrodzenie. Jeśli dziecko zaniedbało się w nauce, to powinno powiedzieć, że w ciągu tygodnia podniesie oceny z geografii i z języka angielskiego. Taka decyzja staje się znakiem dobrej i silnej woli. Człowiek w ten sposób doskonali siebie. Zarówno postanowienie poprawy, jak i wynagrodzenie są ukoronowaniem nawrócenia, czyli wewnętrznej postawy, w której człowiek bierze pełną odpowiedzialność za czyn i słowa, które były sprzeczne z wolą Pana Boga.

6. Sakrament nawrócenia

W sakramencie pokuty, który ustanowił Chrystus, chodzi o przywrócenie życia nadprzyrodzonego, które tracimy przez grzech ciężki. Taki jest cel ustanowienia tego sakramentu. W tym sakramencie uzyskujemy jednak przebaczenie wszystkich grzechów, również tak zwanych grzechów powszednich. Można powiedzieć w ten sposób, że jest to sakrament, w którym Chrystus czeka jako Lekarz, aby ratować człowieka wtedy, kiedy śmierć zagląda w jego oczy. Są choroby śmiertelne. Tak można podejść do grzechu ciężkiego. Natomiast są choroby, które nie zagrażają naszemu życiu, a również zwracamy się w nich do lekarza prosząc o jego pomoc. Można więc korzystać z sakramentu pokuty, przychodząc do niego tylko z grzechem powszednim.

Sakrament pokuty może służyć jako umocnienie wtedy, kiedy człowiek znajduje się w zasięgu wielkich pokus, na przykład pokusy przeciwko wierze albo pokusy samobójstwa. Jest to środek, który uodparnia na działanie zła. Takie okresy wzmożonej pokusy można przeżyć po wzmocnieniu w sakramencie pokuty. Jest on bardzo wskazany wtedy, kiedy znajdujemy się w bliskiej okazji do grzechu. Na przykład towarzystwo, które łamie Boże prawo na co dzień. Dziś przy pracy można dostać się do środowiska, które każdy dzień kończy alkoholem. Wtedy potrzebna jest siła, moc, aby współpracując z takimi ludźmi jednak nie zarazić się tą chorobą, która toczy ich serce. Sakrament pokuty nie tylko jedna nas z Bogiem, nie tylko oczyszcza, ale właśnie umacnia. Stąd liczne wezwania do korzystania z sakramentu pokuty w różnych sytuacjach.

Warto przy tej okazji przypomnieć, że grzechy powszednie mogą być zgładzone przy pomocy wielu innych środków, niekoniecznie trzeba podchodzić z nimi do konfesjonału. Jeden jest podstawowy warunek, zawsze musi być żal.

Jakie są środki gładzenia grzechów powszednich poza sakramentem pokuty? Asceza, wyrzeczenie. Ktoś zgrzeszył przez obżarstwo, to znaczy zjadł trzy razy więcej niż powinien, jest później przez dwa dni chory, niekoniecznie jest to grzech ciężki, chociaż w pewnych sytuacjach może być. Nawrócony, chce Panu Bogu pokazać, że on już więcej do tego nie dopuści i decyduje się przez trzy dni nie jeść jednego posiłku. Jest to asceza, jest to wyrzeczenie. Ponieważ żałuje tego, co uczynił, właśnie ten gest ascezy jest przez Boga przyjmowany jako wynagrodzenie i naprawia człowiek ten swój własny czyn. Może być odwrotnie: kobieta, która tak dba o swoją linię, że przez długi czas rezygnuje z jedzenia i wreszcie wpada w wielką anemię. Jeśli chce wynagrodzić Panu Bogu i zyskać przebaczenie, mobilizuje się, postanawiając, że będzie codziennie spożywać pełny obiad, pełną kolację. I wówczas w wykonaniu takiego postanowienia jest naprawa, jest równocześnie akt żalu. Człowiek może przez ascezę zyskać odpuszczenie grzechów powszednich. Dodam jednak, że kobieta, która ryzykuje swoim zdrowiem, życiem, może popełnić grzech ciężki przez dietę, która doprowadza do groźnej anemii. Ktoś jest wybuchowy i robi w domu awanturę. Jeśli po takiej awanturze przeprosi tych, którzy z tego powodu cierpieli i płakali, oraz zmobilizuje się, aby przez tydzień awantury nie robić, Pan Bóg, widząc jego dobrą wolę i mobilizację sił, przebaczy grzech.

W modlitwie Ojcze nasz mówimy: Ojcze, odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Jeśli nasza modlitwa jest połączona z przebaczeniem tym, którzy nam wyrządzają krzywdę, posiada moc gładzącą grzechy.

Jałmużna, czyli dobry czyn. Chcemy wynagrodzić za swój własny brak miłości bliźniego i jest okazja, by pomóc bliźniemu. Wówczas Bóg, widząc ten dobry czyn miłości bliźniego, daruje grzechy powszednie, któreśmy popełnili.

Wreszcie każda Komunia święta. Jeśli przychodzę do Komunii świętej, wzbudzając wcześniej akt żalu, to Komunia święta gładzi moje grzechy powszednie.

Najczęściej korzystamy z tego ostatniego środka, to znaczy częstego przystępowania do Komunii św. Jesteśmy oczyszczeni z grzechów powszednich. Powstaje więc pytanie, po co przy konfesjonale je wymieniać. Już nie po to, aby były przebaczone, bo są przebaczone, ale po to, aby się zorientować, gdzie grozi nam poważne niebezpieczeństwo. Potrzebne to jest również do pewnej dyscypliny wewnętrznej, kiedy człowiek chce wyrzucić z siebie to, co uznaje za winę, by przez łaskę sakramentu bardziej otworzyć się na Boga.

Warto przy tej okazji przypomnieć, że istnieje możliwość uzyskania odpuszczenia grzechów nawet ciężkich, i to bardzo ciężkich, przez akt żalu doskonałego. Nie ma kapłana, nie ma możliwości nawiązania z nim kontaktu, a grozi nam lub komuś bliskiemu śmierć. Trzeba wówczas sięgnąć po ten środek. Aby to mogło być realne, człowiek musi przyzwyczaić się do wzbudzania takiego aktu żalu płynącego z miłości. Ten akt żalu jest przedstawiony w przypowieści o powrocie syna marnotrawnego do ojca. On nawet nie wyznał swoich grzechów, bo ojciec mu nie pozwolił. Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Tobie i przeciw niebu i został natychmiast przygarnięty. Jest to moment, w którym człowiek chce spojrzeć w twarz Boga jako kochającego Ojca z całą świadomością, że nie zawsze postępował w życiu jak dobry syn, że nie zawsze Ojciec mógł być z niego dumny. Ten moment, mogą to być sekundy, odgrywa decydującą rolę. Kto potrafi ten akt żalu wzbudzać wielokrotnie w swoim życiu, potrafi to również uczynić wtedy, kiedy znajdzie się w sytuacji, gdzie mimo pragnienia nie będzie możliwości nawiązania kontaktu z kapłanem. Jest to ważne dla niego, ale jest to również ważne dla tych ludzi, którzy umierają przy nas.

W wakacje rodzina wyjechała nad morze, zatrzymali się nad jeziorami i o godzinie drugiej w nocy umiera matka na serce, obudziła wszystkich, najstarszy syn wsiadł w samochód i pojechał po lekarza, natomiast pozostałe dzieci i mąż zgromadzili się przy matce. Żona widząc, że życie z niej uchodzi, przeprasza męża i dzieci. Wówczas mąż mówi: "I my przepraszamy ciebie, ale przeprośmy również Boga za to, co mogło Mu się nie podobać w naszym domu, bo za chwilę spotkasz się z Bogiem twarzą w twarz". To są zdania męża, który trzyma kochającą żonę na rękach. Najpiękniejsze zdania. Spóźnił się syn z lekarzem. Ale gdyby mężowi zabrakło odwagi i pokoju, nie podprowadziłby żony do spotkania z Bogiem. Ona uśmiechnęła się i z tym uśmiechem umarła. To był ostatni akt w jej życiu, dzięki przytomności męża. On w tej trudnej, zaskakującej chwili odwołał się do aktu żalu. To jest nasze chrześcijańskie zadanie. Może się zdarzyć, że ktoś będzie umierał przy nas, wtedy często myślimy o pogotowiu, denerwujemy się, że nie przyjeżdża, a nie myślimy o tym odniesieniu do Boga. Jeśli człowiek nie potrafi sam wzbudzić tego aktu, bo nie jest do tego przyzwyczajony, to nie potrafi również pamiętać o nim wtedy, kiedy przychodzi chwila przejścia do wieczności.

Sakrament pokuty jest instytucją, którą ustanowił Chrystus dla pojednania człowieka z Bogiem i z Kościołem. Dlatego na pierwszy plan wysuwa się przeproszenie Boga za grzechy i odebranie łaski pojednania, łaski uświęcającej. Na przestrzeni wieków ten sakrament został połączony również z kierownictwem duchowym. Dlatego do konfesjonału podchodzą ludzie nie tylko dlatego, że mają grzechy na sumieniu, ale i dlatego, że chcą pogłębić swoją modlitwę, wiarę, doskonalić miłość, chcą rozwijać swoje życie religijne. Wtedy nie chodzi tylko o wyznanie grzechów, lecz o pytania dotyczące etapów życia religijnego. Taka spowiedź wymaga więcej czasu i stałego kierownika.

Kończę refleksję nad sakramentem pokuty i pojednania. Przypominam, że jest to sakrament, w którym za każdym razem uobecnia się cud zmartwychwstania człowieka, zmartwychwstania duchowego. Życie nadprzyrodzone, które obumarło, zostaje wskrzeszone. Dlatego sakrament pokuty i pojednania został przez Chrystusa ustanowiony w dzień zmartwychwstania po wejściu do Wieczernika. Moc zmartwychwstałego Chrystusa została przekazana w kapłańskie ręce i za tę kapłańską, rozgrzeszającą rękę ciągle musimy Bogu dziękować.

C Z Ę Ś Ć I I : SA K R A M E N T Y

KAPŁAŃSTWO

1. Kapłańska moc

W ramach naszej katechezy dotyczącej sakramentów świętych, dziś zatrzymamy się przy sakramencie kapłaństwa. Chciałbym na samym początku jasno przypomnieć, że ten, kto uważa, że religia jest jego czysto osobistą sprawą, kapłana na nic nie potrzebuje. Są takie koncepcje religijne na świecie, jest nawet taka próba interpretowania chrześcijaństwa i w takiej religii czy wyznaniu chrześcijańskim kapłana nie ma.

Kapłan jest tylko tam, gdzie człowiek uznaje, że religia posiada wymiar nie tylko indywidualny, ale i społeczny. Dlatego w spotkaniu z Bogiem potrzebny jest człowiek, który jest pośrednikiem między ludźmi i Bogiem. My wszyscy, zgromadzeni w tej świątyni, tak właśnie podchodzimy do naszej religii. Dlatego gromadzimy się przy ołtarzu i przy kapłanie. Czekamy w skupieniu, aż wyjdzie kapłan, aby w imieniu Boga przemówić do nas i aby w naszym imieniu przemówić do Boga.

Ponieważ Jezus Chrystus ustanowił sakrament Eucharystii, konsekwentnie zdecydował się na ustanowienie sakramentu kapłaństwa. Eucharystię mógł złożyć tylko i wyłącznie w rękach wybranego przez siebie człowieka. Tak rodzi się Kościół i tak Kościół na przestrzeni wieków rozumie związek kapłaństwa z Eucharystią.

Chciałbym wyraźnie podkreślić, że Bóg sam wybiera człowieka, którym chce się posłużyć w nawiązaniu kontaktu z nami. Kapłan nie jest przedstawicielem ludzi, kapłan jest przedstawicielem Boga. Nie ludzie wybierają kapłana, aby reprezentował ich przed Bogiem, ale Bóg wybiera kapłana, aby przez niego spotkać się z ludźmi.

Najwyższym i Jedynym Kapłanem jest Jezus Chrystus. On jest Jedynym Dobrym Pasterzem, a tych, których powołuje i dopuszcza do udziału w swoim kapłaństwie, traktuje jako najemników. Jako kapłan jestem najęty przez Boga do pracy w Jego owczarni. Jestem najemnikiem. Każdy kapłan przez święcenia staje się najemnikiem Boga. Ci najemnicy dzielą się na dobrych, uczciwych, na tych, którzy próbują -- na ile ich stać -- realizować ideał dobrego pasterza, albo mogą być najemnikami nieuczciwymi, o których Chrystus wyraźnie mówi w Ewangelii.

Od czego zależy ta postawa? Bóg szanuje wolną wolę tego, którego najął do swojej pracy. Wyposaża go w swoją władzę, ale nie odbiera mu wolnej woli. Wszystko zależy od postawy kapłana wobec samego Chrystusa. Doskonale jest to ukazane w Ewangelii według św. Jana, kiedy Chrystus trzykrotnie pyta św. Piotra: czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Piotr odpowiada: Ty wiesz, że Cię kocham. I wtedy słyszy słowa Jezusa: paś owce Moje. Pasterzem jest Chrystus i owce są Jego własnością. Piotr jest najemnikiem, ale o wartości tego najemnika decyduje miłość do Najwyższego Pasterza. To w imię tej miłości staje się on odpowiedzialny za Chrystusowe owce. Jeśli ta miłość jest za słaba, w godzinach prób i doświadczeń najemnik zawodzi, opuszcza owce, a sam ucieka, nie kochając Chrystusa, nie kochając Jego owiec. Kochając siebie, zawodzi. Taka jest ewangeliczna prawda o kapłaństwie.

Kapłanem jest Jezus Chrystus, my jesteśmy Jego najemnikami. Mówię o tym, ponieważ wielu ludzi rozbija się o postawę najemnika, zapominając o tym, że Dobrym Pasterzem jest Chrystus. On zawsze jest w swej owczarni, jest w Eucharystii. On jest w rozgrzeszeniu, w sakramentach, w Słowie, we wspólnocie, w kapłanie. Nie może nas od Chrystusa oddzielić niewłaściwa postawa Jego najemnika.

W jaką władzę wyposaża Chrystus ludzi, których powołuje do swojego kapłaństwa? Przede wszystkim jest to moc oczyszczania z grzechów. W kapłańskich rękach jest złożona największa moc, jaka istnieje na ziemi. Wszyscy psychoanalitycy razem wzięci nie dysponują taką mocą, jaką dysponuje kapłańska ręka. Oni mogą wysłuchać win, mogą pomóc człowiekowi w otwarciu, ale nie usuną ciężaru gniotącego serce człowieka wyrzutami sumienia. Kapłan dotykając serca uwalnia je z poczucia winy, z największego nieszczęścia, jakie może dosięgnąć człowieka. Popełniamy grzechy, bo jesteśmy słabi, gdyby więc nie było tej Bożej mocy uwalniającej nas z win, a złożonej w ręce kapłana, bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi.

Dlaczego kapłańska ręka została wyposażona w tę moc? Bo w tych rękach Chrystus zostawił samego siebie pod postacią chleba i wina. Ponieważ kapłan rozdaje Eucharystię, w kapłańskich rękach Eucharystia się rodzi, rzecz jasna, iż w tych rękach winna być i władza odpuszczenia win. Jeśli ktoś z powodu grzechu nie może podejść do Eucharystii, kapłan go oczyszcza, uwalnia z winy i podaje mu Eucharystię.

Uświęcająca moc kapłańskiej ręki to wielki cud, jaki istnieje na ziemi. Cokolwiek kapłan weźmie w swoje ręce, czegokolwiek dotknie, może uświęcić. Uświęca rzeczy i uświęca ludzi, nawet wówczas, gdy sam jest grzeszny. To jest Boża moc. Najdoskonalej obserwujemy to w czasie Mszy świętej, kiedy w rękach kapłana chleb i wino zostają zamienione w Najświętsze Ciało i Najświętszą Krew Zbawiciela. To jest największy skarb ziemi. Kapłan może też uświęcić wiele innych rzeczy, wodę, pokarmy, zioła, domy, samochody. Może uświęcić również człowieka, z tym że chleb i wino są mu posłuszne, bo nie mają swojej woli, w jego rękach mogą być uświęcone w jednym momencie. Człowiek natomiast błogosławieństwem kapłańskim jest uświęcony o tyle, o ile otworzy się na przyjęcie łaski. To uświęcenie zależy od przyjmującego łaskę.

Kapłan uświęca i błogosławi. Nie musi głosić słowa Bożego, nie musi powiedzieć ani jednego kazania, a jest kapłanem w pełni, jeśli tylko sprawuje Mszę świętą i rozdaje Eucharystię. Najważniejsza funkcja kapłańska to uświęcenie chleba i wina oraz przekazanie samego Boga w serce drugiego człowieka. Oto istota kapłańskiego powołania.

Kapłan otrzymuje Bożą moc przez nałożenie rąk biskupa. Warto przynajmniej raz w życiu wziąć udział w ceremonii święceń kapłańskich. Co roku zawiadamiamy, kiedy w katedrze są święcenia kapłańskie. Chodzi o to, by uświadomić sobie, jaki skarb Kościół posiada i z jakiego skarbu korzystamy. Przez święcenia kapłańskie serce człowieka przyjmującego ten sakrament zostaje naznaczone wiecznym znamieniem kapłańskim. W starożytności byli świątobliwi mnisi, którzy przyjmowali święcenia kapłańskie w starości tuż przed śmiercią tylko dlatego, aby mogli być kapłanami na wieki. Wcześniej nie przyjmowali z obawy przed odpowiedzialnością, która z kapłaństwem jest nierozerwalnie związana. A więc już w starożytności dostrzegano prawdę o wiecznym udziale w kapłaństwie Chrystusa. Obok pieczęci, którą pozostawia w nas chrzest i sakrament bierzmowania, jest to trzeci znak, który będzie trwał wiecznie. W wieczności, w niebie czy nie daj Boże w piekle, kapłan Chrystusa zostanie rozpoznany.

2. Kapłan stróżem Bożego prawa

Tydzień temu wskazałem na Bożą moc, jaka została złożona w kapłańskie ręce. Moc zdolną do oczyszczania ludzi z grzechów w sakramencie pokuty i pojednania oraz moc uświęcającą, szczególnie skuteczną w czasie świętej Ofiary. W niej to kapłańskimi rękami i ustami posługuje się sam Chrystus, by przemienić chleb i wino w swoje święte Ciało i świętą Krew. Ta uświęcająca moc ujawnia się również w błogosławieństwie.

W rękach kapłańskich Bóg złożył nadto odpowiedzialność za Boskie prawo i za sumienie. Kapłan Chrystusa uczestniczy w funkcji proroka. W Starym Testamencie kapłan składał ofiarę Bogu i udzielał błogosławieństwa, do jego funkcji nie należało nauczanie, nie był odpowiedzialny ani za wiarę, ani za moralność, nie był odpowiedzialny za sumienie narodu. Tę odpowiedzialność w Starym Testamencie Bóg składał w ręce proroków. W Nowym Testamencie połączył odpowiedzialność za kult z odpowiedzialnością za sumienie.

Naszym wielkim skarbem jest sumienie. Ono bowiem decyduje o naszej odpowiedzialności. Im piękniejsze i doskonalsze sumienie, tym większa wartość człowieka. Sumienie decyduje o naszej wielkości. Sęk w tym, że egoizm usiłuje ciągle podporządkować sobie sumienie. Dlatego Bóg ogłosił prawo. Czyniąc to miał na uwadze jednostkę. Chciał, by człowiek mógł podejść do prawa i stwierdzić, w jakiej mierze jego sumienie funkcjonuje dobrze. Miał również na uwadze społeczność, chciał, by Jego prawo było normą życia narodu i ludzkości.

Rozróżnienie między obiektywnym prawem i naszym sumieniem jest niezwykle doniosłe. Prawo jest traktowane przez Boga jako wzorzec. Proszę zwrócić uwagę na podstawowe prawa, które muszą mieć swoje wzorce. Długość mierzy się przy pomocy metra. Musi być na świecie wzorzec metra. Gdziekolwiek chcemy produkować miary, musimy się zwrócić tam, gdzie ten wzorzec jest przechowywany. Nie wolno tej miary sfałszować. Inny odcinek naszego życia to czas. Aby życie społeczne mogło funkcjonować, trzeba, aby wszyscy dostosowali się do jednego czasu. Ten dokładny czas jest ciągle w radio przypominany, ciągle nasze niedoskonałe zegarki próbujemy dostosować do tego czasu. I nie ma żadnych możliwości organizowania życia wspólnego po zlekceważeniu dokładnego czasu. Tylko dlatego mogę podejść na dworzec i punktualnie wsiadać do pociągu razem z innymi, że mamy ten sam czas. Podobnie jest z temperaturą i z każdym innym prawem. Zawsze jest potrzebny wzorzec. Tak samo jest też z Bożym prawem. Oczywiście, że ludzie się spóźniają, ludzie mogą fałszować miary, ale wzorzec być musi.

Przy pomocy tego obrazu chcę ukazać, że Bóg podał nam prawo, czyli zestaw norm, wzorców. Każde przykazanie to jedna taka wzorcowa miara. Bóg rzekł: jeśli chcecie budować społeczeństwo na poziomie i jeśli sami chcecie być szczęśliwi, to bądźcie wierni tym miarom. Wiedział, że człowiekowi trudno jest godzina po godzinie zrealizować wszystkie wymagania, które nam postawił. Wiedział, że będą ludzie, którzy przy dokładnej wadze i tak będą fałszować to, co ważą, albo podtrzymując albo przyciskając szalę w zależności od tego, co dla nich jest wygodne. Tak jak człowiek może fałszować ważenie towarów, podobnie może fałszować przykazania. Same jednak przykazania są zawsze dobre. Prawo Boże jest jednym z największych skarbów, za który powinniśmy Bogu nieustannie dziękować. Kapłan zaś jest w szczególny sposób odpowiedzialny za to, by prawo było znane. On jest stróżem tego prawa.

Cała taktyka zła w ostatnich latach zmierza do tego, aby powiedzieć: wszyscy fałszują, więc zmieńmy prawo. Ponieważ wszyscy fałszują wagę, to zróbmy taką, że nie będzie wiadomo, czy jest kilogram, czy też nie. Oto podstawowy błąd. We wszystkich dyskusjach odnośnie do Bożego prawa ciągle się żąda, by dostosować je do pragnień ludzi, czyli zmienić miary, ponieważ ludzie i tak je fałszują. Możemy łamać przykazania przez dziesięć pokoleń, ale one i tak nie zostaną zmienione. Za dziesięć pokoleń powiedzą, oni źle budowali i zawaliło im się wszystko, ponieważ zlekceważyli normy budowlane. Bóg nie oczekuje od człowieka, aby przez całe życie idealnie zachował prawo. On wie, że jesteśmy grzesznymi i słabymi ludźmi. Oczekuje natomiast, że zdamy sobie sprawę z tego, że źle budujemy, bo lekceważymy normę. Kapłan jest odpowiedzialny za przekaz Bożego prawa. To nie Kościół, ale Bóg ustanowił swoje prawo. Kapłan ma władzę regulowania ludzkiego sumienia, gdy ktoś przychodzi do niego, jak z zepsutą wagą i prosi o pomoc w jej wyważeniu.

Każdy kapłan ma sumienie, czyli swoją wagę. Może się zdarzyć, że jego sumienie wymaga naprawy. Podobnie jak lekarz pomaga pacjentom, a sam jest chory, taki kapłan może naprawiać tysiące wag, a jego waga jest zepsuta. Może to czynić dobrze dlatego, że nie naprawia według własnego sumienia, lecz według Bożego przykazania. Sam będzie sądzony za każde odchylenie od Bożego prawa. Popatrzmy na kapłana jako na człowieka, który podobnie jak wszyscy męczy się, aby Boże prawo zachować. Nie zawsze mu się to udaje. Wówczas idzie sam ze swoim sumieniem, jak z wagą, do innego kapłana i prosi o naprawę. Kto zobaczy prorocki charyzmat kapłaństwa, nie dziwi się, że kapłan, nawet wtedy gdy jest nałogowym alkoholikiem, mówiąc o Dekalogu będzie mówił "nie pij", będzie mówił, bo on głosi Boże prawo. Podobnie jest z innymi przykazaniami. Kapłan stoi przy tej Bożej mierze i mówi: jestem nieszczęśliwy, bo Bożego prawa nie zachowuję, przynajmniej czyńcie to wy, byście nie byli jak ja nieszczęśliwi. On podprowadza nie do siebie, ale podprowadza do Bożego prawa.

Zrozumiałe, że jeśli ktoś robi zamach na Boże prawo, chce uderzyć przede wszystkim w tego, kto jest stróżem tego prawa. Uderza najłatwiej, gdy udowodni, że stróż prawa łamie prawo, wtedy przepowiadanie traci moc przekonywającą. Przychodzimy nie do kapłańskiej miary, lecz do wzorca, do Bożej miary, a ta jest zawsze ideałem. Dlatego Jezus mając na uwadze nauczycieli i stróżów Bożego prawa, wyraźnie powiedział: zachowujcie wszystko, co wam powiedzą, a uczynków ich nie naśladujcie. To wielka rzecz spotkać kapłana, który ma swoje sumienie idealnie ustawione według Bożego prawa. Nie jest to jednak wcale takie łatwe. Zdobywanie świętości przez nas kapłanów jest równie trudne, jak i zdobywanie jej przez was.

3. Odpowiedzialne powołanie

Pragnę dotknąć kilku aktualnych spraw. Po pierwsze powołanie kapłańskie jest połączone z największą odpowiedzialnością, jaka istnieje na ziemi. Jest to bowiem odpowiedzialność za wieczne losy człowieka. Wszystkie inne powołania mają wymiar doczesny. Odpowiedzialność lekarza dotyczy doczesnego życia człowieka. Odpowiedzialność pedagoga jest skoncentrowana na wychowaniu człowieka. Kapłan jest odpowiedzialny za doczesne i wieczne szczęście człowieka. Nie ma drugiej tak wielkiej odpowiedzialności jak kapłańska.

Kapłan przeżywa bolesne rozdarcie, które płynie z dwóch źródeł. Ze świadomości świętości i doskonałości Boga, którego ma głosić, i z własnej słabości, niedojrzałości i grzeszności. Naczynie jest gliniane, a w tym naczyniu Bóg umieścił niezwykłe skarby. Ponieważ ludzie wpierw dostrzegają naczynie, a dopiero później odkrywają jego zawartość, kapłan przeżywa rozdarcie między swoją słabością, a świętością, której służy. To rozdarcie towarzyszy kapłanowi od momentu święceń aż do śmierci.

<204>ródło rozdarcia jest ukryte również w zestawieniu objawienia Bożego z prawdą o człowieku. Wymagania objawienia są bardzo twarde, mocne i nigdy nie można ich dostosować do człowieka. Kapłan jako człowiek dobrze rozumie wszystkie układy międzyludzkie. W wielu wypadkach jest podobny do lekarza, który wie, że można uleczyć danego człowieka wyłącznie przez ciężką operację, a nie potrafi go przekonać, aby tej operacji się poddał. Ta bezradność kapłana wobec ludzkich chorób boleśnie męczy.

Drugi aktualny problem to celibat w kapłaństwie. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że w duchu Ewangelii można być kapłanem i mieć własną rodzinę. Św. Piotr miał żonę, miał dom, prawdopodobnie większość Apostołów miała swoje rodziny. W Kościołach Wschodnich kapłaństwo jest połączone z powołaniem małżeńskim i rodzinnym. W Kościele rzymsko-katolickim wezwano kapłanów, aby rezygnowali z życia małżeńskiego przyjmując życie w celibacie. Kościół kierował się w tym wypadku troską o to, by to ludzkie naczynie, w którym Bóg złożył swoje wielkie dary, było możliwie doskonałe. Chodziło o to, by kapłan w swoim życiu objawił wyższość ducha nad ciałem. Jest to religijny motyw. Drugi był społeczny. Kapłan, który ma żonę i dzieci, jest skrępowany więzami rodzinnymi, nie może oddać się wyłącznie posłudze dla zbawienia innych. Jest duchowo rozdarty między obowiązki męża, ojca, a obowiązki wypływające z posługi kapłańskiej. Te dwa motywy zadecydowały o tym, że Kościół rzymsko-katolicki wprowadził jako swoje prawo połączenie celibatu z kapłaństwem.

Warto dodać, że dla człowieka dojrzałego celibat nie jest trudny. Dojrzałość bowiem objawia się w harmonii ciała z duchem. Człowiek dojrzały czyni to, co chce, a nie to, co mu się zachce. Takich ludzi żyjących w celibacie jest miliony, a wielu pożegnawszy męża czy żonę, w stanie wdowca czy wdowy, pozostaje przez dziesiątki lat do końca życia w celibacie. Dla dojrzałego człowieka celibat nie jest trudny. Wielu świadomie i dobrowolnie wybiera życie bez małżeństwa dla celów czysto doczesnych, zwłaszcza społecznych. Problemy pojawiają się wówczas, gdy na celibat zdecyduje się człowiek niedojrzały.

W ocenie łamania celibatu przez kapłana trzeba się liczyć z pewnymi proporcjami. Podobnie jak obserwujemy dużą niedojrzałość ludzi, którzy dziś decyduja się na małżeństwo, co przejawia się później w żądaniu rozwodów, tak proporcjonalnie, ponieważ kapłan wychodzi z tego samego środowiska, można obserwować pewną niedojrzałość w podejściu do celibatu kapłańskiego. Czy z tego wynika, że celibat należy zmienić? Otóż doświadczenie wykazało, że kapłani, którzy zawarli małżeństwo, z kolei w pięćdziesięciu procentach nie dochowali wierności wybranej żonie. Te błędne decyzje są owocem ich niedojrzałości. Zniesienie celibatu to nie jest żadne rozwiązanie.

Ponieważ celibat jest prawem kościelnym, kapłan może być w pewnych sytuacjach zwolniony z obowiązków kapłańskich i założyć rodzinę. Gdyby to było prawo Boskie, o takim zwolnieniu nie mogłoby być mowy. Kapłan nawet w takiej sytuacji, a więc nie spełniając obowiązków kapłańskich, pozostaje nadal kapłanem i dysponuje w pełni kapłańską mocą. Gdyby więc taki kapłan po zwolnieniu z obowiązków kapłańskich był świadkiem wypadku na szosie, jest zobowiązany udzielić ofiarom wypadku rozgrzeszenia i jego rozgrzeszenie jest ważne. Moc kapłańską posiada na wieki. Jego pomoc jest potrzebna, bo ważą się losy zbawienia umierających ludzi. To jest podobnie jak z lekarzem, któremu komisja odbiera prawo wykonywania zawodu. Jeśli znajdzie się w sytuacji, że trzeba ratować człowieka, może wykorzystać wiedzę, którą posiada i skutecznie pomóc, bo chodzi o dobro pacjenta.

Zgorszenie dane przez kapłana należy do najcięższych, jakie istnieją na ziemi. Obok niego można ustawić zgorszenie dzieci przez rodziców. Groza tego zgorszenia wynika stąd, że zostaje wówczas zniszczony Boski autorytet kapłana. Rany tak zgorszonego człowieka krwawią często przez całe życie i są bardzo trudne do uleczenia.

Zgorszenie jest wpisane w dzieje kapłaństwa i Bóg się na to zgodził. Piotr gorszy nas trzykrotnym zaparciem się, Judasz zdradza. To są duchowni, to są pierwsi biskupi. Jakie winno być nasze podejście do zgroszenia? Ile razy dostrzegamy zgorszenie dane przez kapłana, tyle razy pamiętajmy, że jest to dla nas próba wiary. Czy ja przychodzę do Chrystusa, który jest w kapłańskich rękach, czy tylko do rąk. Jeśli te ręce gorszą, trzeba zobaczyć skarb, który jest w tych rękach ukryty. Zależy mi na Chrystusie, a nie na rękach. Nie mogę odwracać się od Chrystusa z powodu słabych, grzesznych kapłańskich rąk.

Jesteśmy zobowiązani upomnieć gorszącego, to jest chrześcijański obowiązek. W wielu wypadkach takie upomnienie jest błogosławieństwem. Trzeba się za kapłana modlić. Proszę pamiętać, że taktyka zła jest bardzo prosta, po co ma łamać dziesięć tysięcy gałązek, każdą z osobna, jeśli może uderzyć w konar i odciąć od razu dziesięć tysięcy gałązek połączonych pniem przez ten konar. Dlatego nie dziwmy się, że atak na kapłana jest tak mocny.

Jeszcze jeden element, na który chcę zwrócić uwagę. Jest nim wzrastająca fala antyklerykalizmu. Z czego to wynika? W każdym społeczeństwie jest pewna doza niezadowolenia, które próbuje się w różnych celach wykorzystać. Przez wiele lat niezadowolenie było ukierunkowane przeciw komunizmowi. Obecnie tego ukierunkowania już nie ma, a niezadowolenie zostało. Można więc obserwować, jak zwalczające się dotąd obozy szukają, na kogo niechęć wylać. Ofiarą staje się stan duchowny niesłusznie utożsamiany z Kościołem.

Duchowieństwo nie interesuje się antyklerykalizmem, bo i tak musi robić to, co do niego należy, bez względu na to, jakie będą nastroje. My jesteśmy odpowiedzialni przed Panem Bogiem. Antyklerykalizm jest groźny dla was, ludzi świeckich, bo podważa zaufanie do kapłana. Taki jest jego cel. Ten mechanizm trzeba odkryć, bo inaczej można popełnić szereg poważnych błędów.

Kończąc refleksję chciałbym postawić pytanie: Czy w naszym życiu jest równowaga między modlitwą za kapłanów a ich krytyką? Jeśli ta równowaga jest, to krytyka jest słuszna. Nie chodzi o to, by kapłana nie krytykować, jeśli w jego życiu jest coś, co trzeba poddać krytyce; chodzi o to, czy krytyka jest prowadzona w duchu Ewangelii. I drugie pytanie: Czy zbyt łatwo nie ulegamy propagandzie? Chodzi o prawdę. Prawda nas wyzwoli.

C Z Ę Ś Ć I I : SA K R A M E N T Y

SAKRAMENT MAŁŻEŃSTWA

1. Małżeństwo i sakrament małżeństwa

Zwróćmy uwagę na różnicę, jaka istnieje między małżeństwem, a sakramentem małżeństwa. Jedno i drugie jest z ustanowienia Bożego. Małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety, który posiada charakter doczesny. Ziemskie są cele małżeństwa. Pierwszym z nich jest wzajemna pomoc zarówno w organizowaniu codziennego życia, jak i w harmonijnym rozwoju ducha i ciała. Drugim, przekaz życia. Trzecim, wychowanie dzieci. Małżeństwo tworzy dom potrzebny do wychowania dzieci.

W planach Boga od samego początku małżeństwo jest monogamiczne i nierozerwalne. Monogamiczne, to znaczy jeden mężczyzna posiada jedną żonę. Jest to wyraźnie objawione w Piśmie Świętym. Obok Adama nie ma drugiej kobiety i obok Ewy nie ma drugiego mężczyzny. Grzech jednak i słabość ludzka naruszyła to Boże prawo, zarówno w dziedzinie monogamii, jak i nierozerwalności. Czytając Stary Testament napotykamy teksty, w których jest mowa o tym, że jeden mężczyzna ma kilka, a nawet kilkaset żon. Było to podyktowane najczęściej pragnieniem posiadania wielkiej ilości potomstwa. Również w Starym Testamencie Mojżesz wprowadza tak zwany "list rozwodowy". Czyli prawne złagodzenie Bożego prawa.

Chrystus, przychodząc na ziemię, chce rekonstruować Boże prawo i ukazać człowiekowi najprostszą drogę do szczęścia. Licząc się ze słabością człowieka, chce przywrócić nierozerwalność małżeńskiego związku. Ponieważ jednak człowiek jest słaby, trzeba go umocnić łaską, i dlatego Chrystus czyni małżeństwo ludzi wierzących sakramentem, czyli miejscem szczególnej obecności Boga i źródłem łask. Do czasów Chrystusa nie było sakramentalnego małżeństwa, było tylko małżeństwo. Poza Kościołem nadal jest tylko małżeństwo. Dlatego te złagodzenia w prawie małżeńskim, o których wspomina Stary Testament, można obserwować na przykład w islamie, który dopuszcza, by jeden mężczyzna mógł mieć wiele żon. Chrystus jednak przypomina: Od początku tak nie było, przypomina to podstawowe Boże prawo, ale i udziela łaski do jego zachowania.

Sakrament małżeństwa wytycza również dodatkowy cel małżonków -- to już nie tylko wzajemna pomoc, to nie tylko przekaz życia, to nie tylko troska o odpowiednie wychowanie dzieci, ale również troska o zbawienie współmałżonka i o zbawienie dzieci. Ten religijny wymiar troski o najwyższe wartości jest zawarty w sakramencie małżeństwa. Małżeństwo ma charakter doczesny, sakrament małżeństwa ma wymiar wieczny. O tym zapomnieć nie wolno, dlatego że przy uwzględnieniu tego wymiaru inne są konsekwencje zawarcia małżeństwa, inne zaś przyjęcia sakramentu małżeństwa.

Przez sakrament małżeństwa Chrystus jest na stałe obecny wśród małżonków. Chciałbym przypomnieć tę fundamentalną prawdę. Jeśli ktoś decyduje się na małżeństwo, szuka współmałżonka, podają sobie w duchu przyjaźni ręce, przyrzekają wspólną wędrówkę przez życie i od tego momentu próbują dostosować wzajemnie kroki do siebie. Do małżeństwa przychodzi sam mężczyzna, sama kobieta. Po przysiędze idą w życie razem, we dwoje. Inaczej jest w sakramencie małżeństwa. Do sakramentu małżeństwa przyprowadza Chrystus mężczyznę i kobietę. On ich łączy i On z nimi pozostaje na zawsze. Tu mamy ten istotny rdzeń różnicy między małżeństwem a sakramentem małżeństwa. Pierwsze jest, zgodnie z prawem naturalnym, i posiada wymiar doczesny. Drugie jest dziełem łaski. W małżeństwie jest dwoje ludzi. W sakramentalnym małżeństwie od ołtarza odchodzi troje: mąż, żona i wśród nich na całe życie Chrystus. Wierzący ślubują swoją wierność wobec Boga i Kościoła i dostosowują swoje kroki nie wzajemnie do siebie, tylko do Chrystusa, on do Chrystusa i ona do Chrystusa. Z tej wierności Chrystusowi nie mogą zrezygnować. Nawet jeśli zawiodła jedna strona, to skoro przysięga została złożona wobec Chrystusa, druga strona musi przysięgi dochować. W przysiędze sakramentalnego małżeństwa padają niezwykle doniosłe słowa: "Ślubuję ci miłość, wierność, uczciwość oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg". To jest program wspólnego życia.

Warto zwrócić uwagę na to, że jeżeli w sakramencie małżeństwa małżonek próbuje dostosować kroki do drugiego człowieka, rezygnując zupełnie z siebie, to małżeństwo nigdy nie będzie szczęśliwe. Jest bowiem zbudowane na ofierze, na rezygnacji jednego na rzecz drugiego. Szczęśliwe małżeństwo jest możliwe tylko wtedy, kiedy jeden i drugi zrezygnuje ze swojego kroku i stworzą nowy krok. Ten nowy krok w duchu miłości, w oparciu o Boże prawo, gwarantuje szczęście małżeńskie.

Chciałbym krótko przypomnieć ewangeliczne wyjaśnienie samej przysięgi. "Ślubuję ci miłość" -- chodzi tu o miłość wzajemną, o której Chrystus mówił w Wieczerniku, gdy umywał Apostołom nogi. "Ślubuję ci miłość", to znaczy gotowość umywania twoich nóg, to znaczy gotowość przebaczenia. W tym życiu nie da się chodzić z czystymi nogami, ciągle trzeba sobie wzajemnie przebaczać. Małżeństwo jest drogą ciągłego, wzajemnego przebaczania. To jest ta miłość wzajemna objawiona w Wieczerniku przez Chrystusa na przykładzie umycia nóg.

"Ślubuję ci wierność", czyli wyłączność, stuprocentowe zaangażowanie w rozwój tylko tej jednej miłości. Świadomie rezygnuję z każdego nowego spotkania.

"Ślubuję ci uczciwość", to znaczy, możesz na mnie polegać, ja cię nie zawiodę. Uczciwość jest fundamentem zaufania; gdzie się pojawia nieuczciwość, czyli kłamstwo, tam znika zaufanie.

"Oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci", to znaczy, możesz na mnie liczyć do końca mojego życia.

Pan Bóg bardzo poważnie traktuje człowieka, wkładając w jego ręce odpowiedzialność za drugiego człowieka. Słowa współmałżonka, które padają wobec Boga i Kościoła, są programem rodzinnego szczęścia na całe życie. Nie dziwmy się, że Kościół, który stoi na straży Bożego prawa, równie poważnie traktuje człowieka. Jeśli ktoś publicznie powiedział: ślubuję wierność, miłość, uczciwość oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci", to to słowo coś znaczy. Wypowiedziane przed Bogiem staje się miarą wielkości człowieka. Drugi może odejść, ale moje słowo -- dane przed Bogiem -- musi być dochowane.

Dalszy ciąg refleksji nad tajemnicą sakramentu małżeństwa za tydzień. Dziś dziękujemy za bogactwo łask otrzymanych w naszym rodzinnym domu; każdy z nas, od poczęcia, przez serce i ręce ojca, matki, rodzeństwa odebrał od Boga tysiące darów. Dziś dziękujemy za nie, za dary radosne i bolesne doświadczenia, za nasz rodzinny dom. Prośmy Boga, abyśmy umieli budować dom, obojętnie czy jesteśmy powołani do małżeństwa, czy nie. Każdy z nas winien budować rodzinny dom, w którym inni czują się dobrze, bezpiecznie i wiedzą, że zostaną w nim ubogaceni.

2. Nierozerwalność małżeństwa sakramentalnego

Przypominam, że zasadnicza różnica między małżeństwem a sakramentem małżeństwa polega na tym, że sakrament małżeństwa daje małżonkom prawo do Komunii świętej, czyli do wędrowania przez życie z Chrystusem. Jeśli zatem chrześcijanin rezygnuje z sakramentu małżeństwa i zawiera -- jak to zwykliśmy mówić -- tylko małżeństwo cywilne, rezygnuje tym samym z udziału w Eucharystii i zamyka sobie drogę do Komunii świętej.

Szafarzami sakramentu małżeństwa są sami małżonkowie. Kapłan jest tylko świadkiem i w imieniu Kościoła ma dopilnować, by sakrament małżeństwa został zawarty ważnie i godziwie. Kapłan błogosławi już zawarte sakramentalne małżeństwo. W tej sytuacji gdyby było trudno o kontakt z kapłanem, chrześcijanie mogą sobie udzielić sakramentu małżeństwa. Takie sytuacje istniały między innymi przez długie lata na terenie Związku Radzieckiego. Wystarczy wtedy dwóch wiarygodnych świadków, wobec których zawiera się ważny sakrament małżeństwa.

Mówię o tym, by przypomnieć, że spośród siedmiu sakramentów ustanowionych przez Chrystusa człowiek świecki jest szafarzem dwóch: może udzielić chrztu świętego oraz zawrzeć sakramentalne małżeństwo. Nieprawdą jest zatem, że kapłan czy biskup może udzielić wszystkich sakramentów, bo nie może udzielić sakramentu małżeństwa. Jest to przywilej chrześcijanina, który przysięga miłość, wierność i uczciwość małżeńską współmałżonkowi.

Jeśli chodzi o nierozerwalność małżeństwa sakramentalnego, to Chrystus przypomniał, że już małżeństwo jest nierozerwalne: co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Ze względu na niedojrzałość ludzi w Starym Testamencie Mojżesz wprowadził tak zwany "list rozwodowy", czyli w pewnych sytuacjach zgodzono się na rozwód. Chrystus uchyla ten punkt prawa Mojżeszowego. W Jego Kościele "list rozwodowy" nie powinien istnieć. Jezus odwołuje się do decyzji Boga, przypominając Jego odwieczny zamysł wobec człowieka: ...mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ścisle, że stają się jednym ciałem.

W Nowym Testamencie dochodzi jeszcze dodatkowy argument za nierozerwalnością. Pan Jezus w Wieczerniku ogłasza przykazanie wzajemnej miłości i wyraźnie zaznacza: Po tym poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali. Miłość przyjaźni może istnieć pomiędzy mężczyznami, kobietami, może wykraczać poza rodzinę, ale najczęściej spotykamy tę wzajemną miłość w małżeństwie. Jeśli w małżeństwie rzeczywiście ludzie do tej miłości dorastają i są gotowi wzajemnie sobie umywać nogi, czyli ciągle przebaczać, to nie ma żadnych sytuacji, w których można by było mówić o rozłamie małżeństwa. Wielokrotnie mąż i żona każdego dnia są gotowi wzajemnie sobie przebaczyć, a jeśli tak jest, to co może spowodować rozbicie małżeństwa?

Po tym poznają, żeście uczniami moimi. Jest to znak dla świata, nie dziwmy się więc, że świat tak mocno zaatakował małżeństwo, tak bardzo walczy o prawo do rozwodu. Chce bowiem zniszczyć czytelność tego znaku, który Chrystus w Wieczerniku ustanowił. W Kościele rozwód nie istnieje, istnieją natomiast sytuacje, w których z punktu widzenia prawa można stwierdzić, że dane małżeństwo od samego początku było nieważne, to znaczy, że nie było sakramentu małżeństwa. Na przykład: młodzi zawierają w kościele sakramentalny związek, na weselu obecnych jest dwustu gości, a za tydzień okazuje się, że on przedstawił fałszywe dokumenty. W rzeczywistości ma żonę, już dawno zawarł małżeństwo sakramentalne, na co są dowody. To drugie małżeństwo nie jest wówczas ważne, nigdy nie było ważne. Albo okazuje się, że małżonkowie są niezdolni do współżycia, potwierdzają to badania lekarskie, to małżeństwo od początku było nieważne, mimo że było przy ołtarzu, mimo że złożono przysięgę. Było nieważne, bo nie zostały spełnione podstawowe warunki. Ktoś inny potrafi udowodnić, że został przez szantaż zmuszony do zawarcia małżeństwa, jego małżeństwo nie jest ważne.

Chciałbym prosić, abyście w rozmowach z ludźmi nie mówili, że w Kościele jest rozwód. Nie ma rozwodu. Natomiast jest możliwość udowodnienia nieważności zawartego małżeństwa. Czyli stwierdzenia, że sakramentu małżeństwa nie było.

Przy tej okazji chciałbym odpowiedzieć na zarzut, iż za pieniądze lub znajomości taką sprawę można załatwić, jeśli nie w urzędzie biskupa, to w Kurii Watykańskiej. Bardzo tu łatwo o oczernienie. Wiemy jednak, że gdziekolwiek są ludzie, gdzie jest prawo, tam może być jakieś nadużycie. Z tego jednak nie wynika, że jeśliby ktoś faktycznie zawarł małżeństwo, a postarał się nieuczciwymi środkami o stwierdzenie, że jest ono nieważnie zawarte, jest usprawiedliwiony. Popełnia grzech, a w oczach Boga to sakramentalne małżeństwo i tak jest zawarte. Dlatego, jeśliby nawet taka sytuacja zaistniała, mielibyśmy do czynienia z nadużyciem i grzechem, a nie z faktycznym stwierdzeniem nieważności małżeństwa.

Każdy rozpad małżeństwa jest źródłem dramatu. Dziś najczęściej jest to owoc niedojrzałości ludzi, którzy podchodzą do małżeństwa, i dowód braku odpowiedzialności za siebie i za współmałżonka. Wiadomo, że ciało znacznie szybciej dojrzewa do małżeństwa, aniżeli duch. Tymczasem o jedności małżonków decyduje nie ciało, ale właśnie duch. Chodzi o dojrzałość i odpowiedzialność za wzajemną miłość. Rozpad małżeństwa jest wielkim nieszczęściem dla małżonków, dla dzieci, dla Kościoła, dla narodu, a nawet całej ludzkości. Dorośli, którzy doprowadzają do rozdarcia małżeństwa, nigdy nie są bez winy, czasem ta wina jest na samym początku, kiedy dobiera się nieodpowiedniego człowieka, ale zawsze ona jest. Niewinne są cierpiące dzieci i one najgłębiej przeżywają ten dramat.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o jednej sytuacji. Dziś często spotykamy atak na Kościół, że jest nieżyciowy, bo nie uznaje rozwodów. Powiem jasno: nawet gdyby wszyscy chrześcijanie się rozwiedli, Kościół i tak nadal nie będzie uznawał rozwodów, bo nie może poprawiać Boga. Kościół stoi na straży Bożego prawa, a nierozerwalność małżeństwa to jest prawo Boskie. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że ci, którzy w dyskusji często w bardzo ostrej formie krytykowali Kościół za nieludzkie podejście do małżeństwa, wtedy gdy umierali i w spokojnej rozmowie podsumowywali życie, stwierdzali: księże, my dobrze wiemy, że nierozerwalność małżeństwa jest jedyną słuszną drogą, że Kościół nie może z tego ustąpić. Ich wyznania szły po linii: byłbym szczęśliwy, gdybym dochował wierności żonie, bo życie moje wyglądałoby zupełnie inaczej. Człowiek z perspektywy lat przyznaje rację Kościołowi. Sam poszedł inną drogą, ale zasada, którą wskazuje Kościół, jest niepodważalna. Inaczej to wygląda wtedy, gdy się walczy o rozwód, a zupełnie inaczej, gdy obiektywnie popatrzy się na prawo Boże.

SAKRAMENT NAMASZCZENIA CHORYCH

Cierpieć z Chrystusem

Syn Boga, przychodząc na ziemię, spotkał się z tym, co jest dla nas tutaj najtrudniejsze, z cierpieniem, którego kresem jest śmierć. Z chwilą kiedy objawił swoją Boską moc, ludzie dotknięci cierpieniem fizycznym i duchowym przychodzili do Niego, prosząc o ratunek. Jezus spotkał się również z cierpieniem, jakie dotknęło Jego samego, z cierpieniem z powodu zdrady przyjaciela, cierpieniem z powodu biczowania, wyszydzenia, ukrzyżowania. Ile razy spoglądamy na Jego krzyż, wiemy, że mamy do czynienia z Człowiekiem znającym się na tajemnicy cierpienia.

Chrystus nie przyszedł po to, aby tu na ziemi zlikwidować cierpienie, postanowił je uświęcić, zamienił w materiał twórczy. W Jego ręku cierpienie stało się narzędziem zbawienia świata i w tym cierpieniu objawił nam swoją nieskończoną miłość do nas. W ten sposób nadał ludzkiemu cierpieniu sens. Od tego momentu cierpienie nie musi człowieka niszczyć, może go doskonalić. Człowiek, cierpiąc, może ubogacać siebie i innych. W tej sytuacji nie dziwimy się, że Chrystus wśród sakramentalnych znaków zostawił i taki, który jest narzędziem uświęcenia naszego cierpienia. Jest to sakrament namaszczenia chorych. Św. Marek wspomina, że uczniowie Chrystusa namaszczali chorych i uzdrawiali. A św. Jakub w swoim Liście mówi o tradycji pierwszych pokoleń chrześcijan: Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła, by się modlili nad nim i namaścili go olejem w imię Pana. A modlitwa pełna wiary będzie dla chorego ratunkiem i Pan go podźwignie, a jeśliby popełnił grzechy, będą mu odpuszczone (Jk 5, 14-15).

Ten sakrament jest czytelnym znakiem. Oliwa od tysięcy lat była stosowana przy leczeniu chorych i stanowi podstawowy składnik wielu maści, które stosujemy we współczesnej medycynie. Oliwę konsekruje biskup w Katedrze w Wielki Czwartek i rozprowadzona jest ona po wszystkich kościołach, aby kapłan przy jej pomocy mógł ubogacać ludzi cierpiących sakramentem chorych.

Jakie są skutki tego sakramentu? Pierwszym, i to często widocznym, jest poprawa zdrowia chorego. Mogę podać dziesiątki przykładów, gdy ludzie dziękowali mi po udzieleniu sakramentu namaszczenia chorych za to, że wrócili do zdrowia.

Drugim skutkiem, tym razem w dziedzinie ducha, jest oczyszczenie z grzechów. Gdyby człowiek popełnił grzechy ciężkie, a nie mógł się spowiadać, czyli nie mógł skorzystać z sakramentu pokuty, to wtedy ten sakrament gładzi grzechy. Może więc być udzielony zarówno człowiekowi w stanie łaski uświęcającej, jak i grzesznikowi w stanie grzechu ciężkiego.

Głównym jednak celem tego sakramentu jest pomoc potrzebna do wykorzystania czasu cierpienia i zachowania godnej postawy. Cierpienie bowiem jest wielką próbą. A w chrześcijańskiej religii cierpienie jest przede wszystkim próbą wiary w prawdę, że Bóg jest Miłością, dlatego że w naszym życiu nie rozumiemy sytuacji, jak wszechmocny Bóg, mogąc usunąć cierpienie, pochyla się nade mną i zgadza się na moje cierpienie. I tu jest potrzebna łaska odkrycia sensu cierpienia.

Sakrament namaszczenia chorych pozwala człowiekowi wykorzystać cierpienie dla udoskonalenia własnego i dla zbawienia świata. Przez ten sakrament cierpienie, które jest ciężkim doświadczeniem, nie utrudnia, lecz pomaga w dostępie do Eucharystii.

Jest to sakrament chorych. Powinniśmy go przyjąć wtedy, kiedy idziemy na operację: każda operacja jest przecież związana z cierpieniem. Można przyjąć sakrament namaszczenia chorych w podeszłym wieku; słabość bowiem jest związana ze starością i połączona z cierpieniem. Ci, którzy czują się słabo, zwłaszcza po sześćdziesiątym roku życia, mogą przystępować do tego sakramentu nawet raz w roku. Każda parafia taki dzień chorych organizuje.

Zastanawiałem się wielokrotnie, dlaczego ten sakrament jest zapomniany i niedoceniony. Uważam, że zło zastosowało świetną taktykę dla utrącenia tego sakramentu. Oto kiedyś zaopatrzono go w nazwę "ostatnie namaszczenie". To tak jakby na opakowaniu niezwykle cennego lekarstwa umieścić trupią główkę. W tej sytuacji wzywano kapłana z namaszczeniem chorych w ostatnim momencie, kiedy człowiek umierał. Przypominam, że sakramentem konających jest tak zwany wiatyk, czyli Komunia święta. To ona jest sakramentem umierających, a nie namaszczenie chorych. Chodzi o to, że jeżeli człowiek jest przygotowany do spotkania z Chrystusem w Eucharystii tu na ziemi, to jest również gotów spotkać się z Nim na progu nieba, czyli może spokojnie przekraczać próg wieczności. Komunia święta, zjednoczenie z Chrystusem tu na ziemi, daje gwarancję przekroczenia progu wieczności i wejścia w szczęście wieczne. Dlatego wiatyku można udzielić człowiekowi nawet wtedy, gdy przyjął on już dwa razy Komunię świętą w tym dniu. Uległ na przykład wypadkowi i w momencie śmierci można mu po raz trzeci udzielić Komunii świętej. To jest sakrament umierających.

Chciałbym, byśmy odkryli całe bogactwo faktu, iż Chrystus w trosce o nasze zdrowie fizyczne, psychiczne i duchowe zostawił nam specjalny sakrament namaszczenia.

Podziękujmy Chrystusowi za tę Jego pełną miłości pamięć o wszystkich chorych i sami wtedy, kiedy dotyka nas cierpienie, poprośmy o udzielenie tego sakramentu. Jest to głębokie religijne przeżycie, które umacnia człowieka, dodaje sił i umożliwia zachowanie chrześcijańskiej postawy w godzinach cierpienia.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
UWIERZYĆ W KOŚCIÓŁ, INNE - RÓŻNOŚCI, teologia i filozofia
Dla mnie Kościół jest Oblubienicą, INNE - RÓŻNOŚCI, teologia i filozofia
Czy chrześcijanie są politeistami Trójca Święta a Islam, INNE - RÓŻNOŚCI, teologia i filozofia
Indeks, INNE - RÓŻNOŚCI, pizza i nie tylko - przepisy
Hej bystra woda 3, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
HAVEME~1, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
Dlaczego spalono Giordana Bruna, INNE - RÓŻNOŚCI, teologia i filozofia
HAVEME~1, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
Polskie strony do zarabiania pieniędzy, INNE - RÓŻNOŚCI, Zarabianie Internet!!
Hej na, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
HAVEME~1, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
Hej wesele ......, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
prosba o umorzenie podatku od darowizny, INNE - RÓŻNOŚCI, DOKUMENTY(1)
Harcerz z harcerka, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
Uwagi dotyczące projektów legalizacji prawnej związków między osobami homoseksualnymi, INNE - RÓŻNOŚ
wniosek o rozlozenie na raty zaleglosci podatkowych, INNE - RÓŻNOŚCI, DOKUMENTY(1)
Scenariusz inscenizacji Bożonarodzeniowej, INNE - RÓŻNOŚCI, Jasełka,scenariusze,drama i inne

więcej podobnych podstron