Hubertus Mynarek - Zakaz Myslenia, Ciemna strona historii chrześcijaństwa


Hubertus Mynarek

ZAKAZ MYŚLENIA

Fundamentalizm w chrześcijaństwie i islamie

 

0x01 graphic

 

Prawdziwe słowa nie są przyjemne.

Przyjemne słowa nie są prawdziwe.

Laotse

 

 

Zwięźle, interesująco i rzeczowo opisuje Mynarek najróżniejszego rodzaju fundamentalizmy, które niczym epidemie wyłaniają się z „postmodernizmu”: ich źródła religijne, agresywny fanatyzm, tendencję do zniewalania, a także głupotę, szarlatanerię ich głosicieli, zwłaszcza chrześcijańskich, wśród których ci „najbardziej postępowi” zawsze są najniebezpieczniejsi - zwykli, nowi inscenizatorzy starego repertuaru.

Karlheinz Deschner

 

Nasilanie się fundamentalizmu na całym świecie zagraża naszej sytuacji społeczno-politycznej. Podczas gdy większość teologów traktuje to zjawisko jako przejaw upadku pierwotnie czystej idei Dobrej Nowiny i nauki wiary, religioznawca prof. Hubertus Mynarek przyjmuje bardziej radykalny punkt widzenia: w swej zaangażowanej polemice wykazuje, że fundamentalizm religijny leży u podstaw zasadniczych prawd wiary wszystkich religii monoteistycznych. Wszystkie one wcześniej czy później ustanawiają zakazy myślenia, zamykające drogę rozumowi, których - jako że obstają przy wartościach absolutnych - nie sposób pogodzić z religijną tolerancją.

 

 

Hubertus Mynarek urodził się w roku 1929 na Opolszczyźnie, w rodzinie pochodzenia niemieckiego. Studiował teologię katolicką, filozofię i psychologię. W latach pięćdziesiątych był księdzem na Śląsku. Od roku 1958 mieszka na stałe w Niemczech. Tam zrobił karierę naukową. Wykładał - jako profesor - w Republice Federalnej Niemiec i w Austrii. W roku 1972 porzucił stan duchowny i w związku z tą decyzją wystosował krytyczny wobec Kościoła list otwarty do papieża Pawła VI. Reakcją na to było pozbawienie go przez Kościół prawa nauczania. Odtąd żyje jako osoba prywatna, ojciec rodziny. Wiele pisze i publikuje. Szczególnie ważne w jego dorobku są następujące książki: Mystik und Vernunft (Mistyka a rozsądek), Eros und Klerus (tytuł chyba zrozumiały bez tłumaczenia), Zakaz myślenia. Fundamentalizm w chrześcijaństwie i islamie, Jezus i kobiety. Miłosne życie Nazarejczyka (wydanie polskie Wydawnictwo URAEUS 1995).

 

Spis treści:

Wywód Mynarka jest wysoce kompetentny i nadzwyczaj pouczający.

Wirklichkeit und Wahrheit

 

Mynarek przekonuje szczerością i niezmienną kompetencją wykładu. Sugestywność relacji sprawia, że czytelnik czuje się poinformowany dokładniej, niżby to zapewniły traktaty polityczne czy naukowe.

TAZ

 

Mynarek usiłuje uczynić „wolną religię” zrozumiałą także i nade wszystko dla ludzi współczesnych oraz uratować ją na przyszłość, a jest w tych usiłowaniach zawsze przekonujący. Ponieważ w oficjalnym Kościele i jego nauce teologicznej nadal brak odważnych publikacji tego rodzaju, Mynarek wyświadcza niebagatelną przysługę swoim byłym kolegom. Trzeba jednak wykluczyć ich wdzięczność za tę pionierską działalność.

Prof. dr Horst Herrmann, Frankfurter Rundschau

 

Przy lekkości pióra, Mynarek łączy dogłębną znajomość faktów i związków między nimi z klarownością przedstawiania poszczególnych zjawisk i umiejętnym puentowaniem.

Hessisch-Niedersachische Allgemaine

 

Ktoś znajomy, o niezwykłej odwadze, czym przypomina Lutra i Muntzera, bez tej nawet skłonności do kompromisu, jaką wykazał Galileusz. Obce mu są oportunizm i konformizm - we wszelkiej postaci.

Prof. dr Werner Peiser, były ambasador, w piśmie okólnym genueńskiej gminy ewangelicko-augsburskiej

 

Mynarek pokazuje, jaka powinna być religia: niedogmatyczna, nigdy zamknięta, zawsze wymagająca korekty, niesprzeczna z żadnym nakazem człowieczeństwa i ludzką wolnością, wciąż w swojej istocie gotowa do ofiary z samej siebie. Powinna być zorganizowana na podobieństwo otwartego ustroju demokratycznego.

Mynarek opiera się w tym, co pisze, na niewątpliwie osobistym doświadczeniu i świetnej znajomości przedmiotu. Udzielił on ważkich odpowiedzi na ciągle stawiane pytania o sens i duchowe oblicze człowieczeństwa.

Der Humanist

 

Mynarek potrafi pisać w sposób fascynujący. Nic boi się łamać tabu i czasem nawet posunąć się dalej, niżby to wynikało z celów, jakie sobie stawia. Zawsze można się od niego czegoś nauczyć.

Freies Christentum

 

Mynarek pisze „nic po profesorsku i, co cieszy, konkretnie (...), sprawność literacka idzie w parze z przekonującym wykładem psychologicznym.”

Dr Karlheinz Deschner

 

To połączenie obiektywizmu krytyka z nawiązaniem do własnych doświadczeń życiowych

trzeba uznać za w pełni udane.

Homo Humanus - Buchweiser

 

Mynarek „dokumentuje, w pewnych fragmentach wręcz dramatycznie, historię świata i historię umysłowości - wszystko odnosi się do konkretnych ludzi i epok. Czytelnik staje się chętnym świadkiem burzliwych wydarzeń i przemian duchowych.”

Unitarische Blatter

 

Sam autor okazuje się rzecznikiem radykalnej postawy etycznej.

Publik-Forum

 

Ten człowiek czerpie siłę swojego zaangażowania religijnego z własnych

doświadczeń życiowych i nic jest skory do kompromisów.

Vorgange. Zeitschrift für Gesellschaftspolitik

 

 

 

 

I. Niebezpieczeństwo fundamentalizmu

 

„Nie żyjemy dzisiaj pod znakiem Oświecenia, lecz w znacznie większej mierze pod wszechstronnym wpływem prądów fundamentalistycznych.” Oto słowa Richarda von Weizsackera, wygłoszone podczas mszy ekumenicznej z okazji rocznicy zbombardowania Drezna 13 lutego 1945 roku. Rzeczywiście, różnego rodzaju fundamentalizmy - wielkie i małe, ideologiczne i militarne, filozoficzne, teologiczne, ekologiczne i ekonomiczne, kulturalne i społeczne, religijne i kościelne, polityczne i pozornie apolityczne, regionalne i ponadregionalne - wyrosły jak grzyby po deszczu w naszej złożonej sytuacji u schyłku drugiego tysiąclecia, a zagrażając pokojowi na świecie, zmniejszają w sposób bardzo istotny szansę przeżycia ludzkości. W tej sytuacji kontynuował Weizsacker - „trzy religie Abrahamowe mogą i muszą przyczynić się” do wyeliminowania niebezpieczeństw zrodzonych przez fundamentalizm. Czy jednak nie oznacza to wpuszczenia wilka do owczarni? Czy judaizm, chrześcijaństwo, islam nie mają same charakteru fundamentalistycznego i czy w pewnym stopniu same nie zainicjowały prześladowań oraz wojen religijnych?

Nawet prezydent Republiki Federalnej Niemiec przyznaje we wspomnianym przemówieniu, że „w imię każdej z tych trzech religii wyrządzono wiele krzywd i zadano wiele cierpień. Żadna z nich nie może w historii dwu pozostałych znaleźć uzasadnionych powodów do prowadzenia w ich pojęciu sprawiedliwych wojen.” Przede wszystkim chrześcijanie powinni zrezygnować z „bezpodstawnych roszczeń”, aby uważano ich za „jedyną ostoję rozumu, oświecenia i prawa.”

W istocie rzeczy fundamentalizmy pochodzenia chrześcijańskiego również dzisiaj w dużym stopniu powiększają i pomnażają negatywny bilans naszej planety pod względem politycznym, gospodarczym, społecznym i ekologicznym. Zacznijmy od szczególnie ważnego fundamentalistycznego aspektu chrześcijaństwa rzymskokatolickiego, które w porównaniu z chrześcijaństwem prawosławnym i protestanckim natychmiast rzuca się w oczy z powodu liczby wiernych, których ilość sięgnie niebawem miliarda, co stanowi jedną piątą ludności świata, a tym samym uczyni z Kościoła rzymskiego największą organizację wyznaniową na naszym globie. Mam na myśli prowadzoną przez przywódcę tej organizacji, „namiestnika Chrystusa”, i jego podwładnych fanatyczną, fundamentalistyczną wojnę z antykoncepcją. Nie jest to wojna we własnych szeregach, w granicach własnego wyznania, chociaż byłoby to wystarczającym złem. Jest to wojna, która w istotny sposób wpływa na ogólną sytuację socjopolityczną i ekonomiczną na świecie. „Na całej kuli ziemskiej kościelny zakaz stosowania antykoncepcji przyczynia się z całą mocą do pogłębienia nieświadomości, ucisku i cierpień ludzi. Konserwatywna hierarchia Kościoła, wspierana przez równie konserwatywną kastę lekarzy katolickich i prawicową organizację Opus Dei, czyni wszystko, aby zahamować upowszechnianie zasad planowania rodziny i wychowania seksualnego. Ci ludzie dążą usilnie do udaremnienia wysiłków, służących ochronie przed katastrofą demograficzną. Ich niechęć do prezerwatyw sprzyja szerzeniu się AIDS. Ta doktryna katolicka powoduje więcej zła niż polityka apartheidu” (Brenda Maddox).

„Książęta Kościoła” wykorzystują wszelkie kanały polityczne, dyplomatyczne, a - w zakresie finansów, jak się okazało - nawet ciemne kanały mafijne, wywierają presję na wszelkie dostępne ich wpływom rządy, administracje, media i szkoły wyższe, aby tylko przeforsować swoje fundamentalistyczne zakazy myślenia i działania.

Nie wolno ani przez chwilę zapominać, że mocarzom kościelnym zawsze chodzi o władzę, o władzę nad światem. Dlatego należy sobie uzmysłowić, jak wielka władza znajdzie się w rękach namiestnika Boga w trzecim tysiącleciu, jeśli zdoła on zaprzęgnąć do swych celów w dużym stopniu niewykształcone, fundamentalistycznie nastawione masy ponad miliarda katolików. Nie ulega wątpliwości, że strategia Kościoła zmierza również w tym kierunku: im bardziej bezwzględny zakaz kontroli urodzin - tym większa produkcja katolików w krajach Trzeciego Świata! Albowiem w krajach wysoko rozwiniętych katolicy nie przejmują się już prawie papieskim „lamentem na temat seksu” („Ojcze Święty, Pawle Szósty, już nie jęcz na temat rozpusty”, napisał pewien oburzony czytelnik do „Spiegla” w związku z ogłoszoną właśnie encykliką papieża Pawła VI Humanae vitae). Tylko 12 procent wiernych poniżej 50 roku życia i 25 procent powyżej tego wieku jest (co wynika z różnych ankiet) gotowych dawać posłuch słowom papieży, dotyczącym moralności seksualnej. Zainteresowanie to zdaje się jeszcze spadać w świecie zachodnim.

Po upadku fundamentalistycznego socjalizmu w Europie Wschodniej hierarchia Kościoła katolickiego przymierza się już do przeprowadzenia nowej akcji misyjnej w Rosji i jej niedawnych satelitach. Z Watykanu i konferencji biskupów państw zachodnioeuropejskich dochodzą głosy, że w imię nowego ładu chrześcijańskiego należy zmienić oblicze Starego Kontynentu. Głównym tematem czterodniowych tajnych obrad biskupów katolickich, które odbywały się podczas sierpniowej konferencji w Fuldzie w 1991 roku, było właśnie ustanawianie nowego porządku w Europie! Ich motto brzmiało: „Pragniemy zbudować Europę nadziei chrześcijańskiej!”, Europę, która przypomni sobie „głębokie tchnienie nadziei chrześcijańskiej”. Triumfalnie głosi się zwycięstwo Kościoła nad ideologią Wschodu. W porównaniu z tego typu propagandowymi wypowiedziami instytucji kościelnych hasło Norberta Bluma „Marks umarł; Jezus żyje” brzmi nieomal łagodnie. W rzeczywistości wszystko przemawia za tym, że stoimy w obliczu nowej, wielkiej ofensywy chrześcijaństwa rzymskokatolickiego. Papież daje sygnał do ataku na kruchą twierdzę Europy. Należy zapoczątkować nową ewangelizację pogańskiej Europy, ponieważ zachodnioeuropejski liberalizm i konsumpcjonizm, które grożą teraz zalaniem krajów na wschód od Łaby, produkują „niewolników przyjemności”. W toku owej ewangelizacji prawa boskie (czytaj: kościelne) należałoby wpoić na nowo z całą surowością, a ponadto - taki jest program Watykanu - miałyby one obowiązywać jako „wieczne prawa natury ludzkiej”. Nie trzeba dodawać, że do tych „wiecznych praw” należy naturalnie zakaz rozwodu, „sztucznej” regulacji urodzin, aborcji i przedmałżeńskiego współżycia seksualnego. Wiara chrześcijańska w swej doktrynalnej, dogmatycznej i fundamentalistycznej postaci, wolna od wszelkiej „liberalnej gadaniny” postępowych teologów, ma stanowić jedyny możliwy fundament społecznego i państwowego współistnienia w Europie. Stworzenie nowego ładu europejskiego jest możliwe wyłącznie na „wspólnym gruncie chrześcijaństwa”. Państwa europejskie powinny również w swym prawodawstwie podporządkować się w nowy, zdecydowany sposób katalogowi wartości chrześcijańskich. Albowiem, jak mówi przewodniczący kongregacji do spraw wiary, kardynał Ratzinger: „Władza państwowa, która nie chce nic wiedzieć o Bogu, staje się bandą rozbójników.”

Karierę robi hasło „bioetyka”. Kościelni propagandyści mają tu na myśli zwłaszcza rodzinę jako centrum zdrowego życia w społeczeństwie, życia polegającego na skanalizowaniu i ograniczeniu pociągu seksualnego do spółkowania par połączonych ślubem kościelnym, z absolutnym zakazem stosowania wszelkich „sztucznych” środków zapobiegających prokreacji. „W planie boskim miłość seksualna zaczyna się dopiero w małżeństwie!”

Władcy kościelni podejmują bardzo wiele wysiłków w celu realizacji swego programu fundamentalistyczno-chrześcijańskiego, Nowego Ładu w Europie. Obok Watykanu mamy tu centralę „Ewangelizacja 2000”, ponieważ do końca tego tysiąclecia Europa ponownie ma stać się chrześcijańska - co naturalnie znaczy katolicka. Filie tej organizacji ewangelizacyjnej powstają we wszystkich krajach europejskich. Nowa fundamentalistyczna „fabryka myśli” przedstawia: Chrystusa jako największego myśliciela w dziejach ludzkości; słowo Boże jako niezłomną, niewątpliwą prawdę, jako jedyne światło, jedyną mądrość; Kościół jako jedyną instytucję, która ma do zaoferowania wskazówki i motywacje do sensownego życia, dla „nowej cywilizacji miłości”; papieża jako osobę, pod której wyłącznym przewodnictwem i protektoratem marsz ku nowej szczęśliwej Europie może osiągnąć swój cel. Autonomia, wolność, różnorodność są przeklęte, a przynajmniej podejrzane jako maski rozpasanego libertynizmu.

Uporczywe kwestionowanie którejś z prawd wiary, twierdzi kardynał Ratzinger w swym Raporcie o stanie wiary (Rapporto sulla fede), stanowi „wykroczenie przeciw religii i jedności Kościoła” (które zgodnie z kanonem 751 nowego watykańskiego prawa kościelnego z roku 1983 jest karane ekskomuniką). Wiarę chrześcijańską proklamuje się jako rozwiązanie wszelkich problemów. Całość opatrzona jest mottem: „To nie chrześcijaństwo należy zmodernizować, to świat trzeba zewangelizować.” Państwa zaś mają poddać się posłusznie prymatowi, dominacji Kościoła. To nowe chrześcijaństwo z łaski papiesko-watykańskiej występuje z totalitarnym roszczeniem, twierdząc, że jedynie ono, jako dawca norm, posiada właściwe środki i słuszne rozwiązania wszystkich problemów państwowych, ekonomicznych, społecznych i duchowych.

Godnymi misji nawrócenia Europy są jedynie kapłani absolutnie wierni papieżowi. Zaprosił on niedawno do Rzymu pięć tysięcy takich oddanych legionistów na zaszczytne spotkanie najwierniejszych i najbardziej zdecydowanych. Mają oni stanowić trzon mobilnych oddziałów bojowych namiestnika Boga we wszystkich krajach Europy. W obliczu defetyzmu i krytyki papieża w kręgach klerykalnych należało dodać im otuchy. Im też należało wpoić szczególną świadomość, iż są wybrańcami.

Jednakże papieski marsz ku czasom średniowiecza, kiedy to Europa była tworem monolitycznym i chrześcijańsko-katolickim, jest wspierany oczywiście nie tylko przez kapłanów-legionistów. Świeccy katolicy i organizacje świeckie są często pod tym względem jeszcze bardziej dziarskie i dynamiczne, bardziej waleczne i gorliwe. Po pierwsze należy tu wymienić Opus Dei, najukochańsze dziecko papieża spośród wszystkich organizacji kościelnych i zbliżonych do Kościoła. Jest to zarazem jedyna z ogólnopolitycznych i kościelno-politycznych grup nacisku podległa bezpośrednio papieżowi. Wszystkie pozostałe kościelne lub zbliżone do Kościoła związki, grupy i organizacje podlegają kontroli biskupów. Opus Dei jednak nie musi się nimi przejmować, będąc w rozumieniu prawa kościelnego personalną prałaturą, by tak rzec, biskupstwem na płaszczyźnie personalnej, a nie terytorialnej. Dla znawców środowiska kościelnego jest to z punktu widzenia prawa Kościoła niesłychane podniesienie wartości tej organizacji, która zresztą liczy na świecie około 80000 członków, z czego tylko 2% jest kapłanami. To „dzieło Boże” dysponuje olbrzymimi pieniędzmi, olbrzymią władzą i olbrzymimi wpływami, nie tylko w Hiszpanii, jego kraju macierzystym. Z biegiem czasu bowiem rozprzestrzeniło się ono „niczym plama ropy na cały Kościół katolicki” (Knut Walf). Władcze, wielokrotnie już uwieńczone sukcesami działania Opus Dei zmierzają ku posiadaniu własnych przedstawicieli we wszystkich ważnych instancjach państwowych, społecznych, w koncernach gospodarczych, przedsiębiorstwach przemysłowych i bankach, by mogli oni wywierać wpływ na politykę światową, gospodarczą, finansową i społeczną w rozumieniu fundamentalistycznych zasad i celów Kościoła papieskiego. „Wszelkimi środkami popierana jest (...) ingerująca w działalność banków, uniwersytetów i rządów polityczno-teologiczna, reakcyjna, hiszpańska tajna organizacja Opus Dei, która (...) ma cechy średniowieczno-kontrreformacyjne i przez tego papieża, który czuł się z nią związany jeszcze w Krakowie, została pozbawiona nadzoru biskupów.” (W tej lub podobnej formie nawet wewnątrzkościelni krytycy ostrzegają przed Opus Dei. Jest ona obecna w dość znacznej części sfery mediów (prasa, radio, telewizja, film, agencje informacyjne) prawie wszystkich państw. W raju podatkowym, jakim jest Liechtenstein, Opus Dei utrzymuje Internationale Akademie fur Philosophie (IAP) (Międzynarodową Akademię Filozofii), która ma pomóc dotrzeć do nauczycieli szkół wyższych w Europie i Ameryce Północnej; na Filipinach założyła wpływową polityczną „fabrykę myśli”, Center for Research and Communication (CRC); posiada silne i wpływowe kontakty w Zurychu, światowym centrum bankowym, gdzie członkowie Opus Del zasiadają podobno w radach nadzorczych wszystkich wielkich banków i gdzie rezyduje Fundacja Limmat, założona przez ludzi z Opus Dei. W Monachium istnieje od 1977 roku powiązana z fundacją zuryską Rhein-Donau-Stiftung (jej członkiem jest były minister stanu Fritz Pirkl, CSU). Opus Dei ma również swe przedstawicielstwa we wszystkich większych miastach i ośrodkach uniwersyteckich w Republice Federalnej Niemiec.

Silnie zhierarchizowana struktura Opus Dei pod kierownictwem przewodniczącego generalnego (obecny, Alvaro del Portillo, miał decydujący wpływ na powstanie nowego kodeksu katolickiego z roku 1983), „w połączeniu z ideologią kształtuje u swoich członków świadomość elitarną, której nieobce są cechy wojownicze. Społeczeństwo, a także Kościół, mają zostać poddane pracy misyjnej, a nawet zdobyte, aby wszędzie przeforsować ideologię Opus Dei. Członkowie tej organizacji muszą okazywać zwierzchnikom absolutne posłuszeństwo. Lektura książki założyciela Opus Dei demonstruje, że mamy tu do czynienia z ruchem fundamentalistycznym par excellence (...)! należałoby (...) przeczytać oryginalną wersję hiszpańską, ponieważ przekład niemiecki jest wygładzony. (Co zresztą dotyczy również innych kościelnych dokumentów podstawowych. Dlatego zawsze należy sięgać po wersje oryginalne)” (K. Walf).

Oszczędzę sobie omawiania dalszych fundamentalistycznych organizacji i ugrupowań Kościoła katolickiego, jak Comunione e Liberazione (bądź co bądź, mająca 300000 zwolenników i wpływ na młodzież szkolną i studentów w około 20 krajach), podejrzane Engelwerk (Dzieło anielskie) (Opus angelorum) z siedzibą główną w klasztorze St. Petersberg koło Silz w Tyrolu, Chańsmatische Erneuerung (Odnowa charyzmatyczna), Focolarini, Schonstatter, Neokatechumenale itd. Bez względu bowiem na to, jak bardzo fundamentalistyczne mogą one być pod pewnymi względami, to są dość nieistotne w porównaniu z główną fundamentalistyczną strukturą, jaką stanowi sam w sobie Kościół katolicki.

Wspomnijmy jeszcze tylko o nowej fundamentalistycznej kampanii w sferze mediów. Myślę tu o organizacji Lumen 2000 holenderskiego multimilionera Pieta Derksena. Lumen 2000, założony w 1986 roku w Dallas (USA) między innymi przez Derksena i głównie przez niego finansowany, ma dzisiaj swoją siedzibę główną w Eindhoven. Celem tej organizacji jest „ewangelizacja całego globu” poprzez stworzenie przeciwwagi dla złego, pogańskiego świata. Służyć temu mają „audycje religijne w radiu, telewizji i na kasetach, audycje, których celem w Ameryce Łacińskiej, Azji i Afryce jest szerzenie nauki chrześcijańskiej, przeważnie na bazie fundamentalizmu amerykańskiego” („Publik-Forum”, Nr 14/1991). Również Europa Wschodnia została w ostatnim czasie włączona w elektroniczną kampanię ewangelizacyjną. Derksen, „cudownie ozdrawiały” po chorobie, chciałby zgodnie z własnymi słowami „podarować Jezusowi Chrystusowi prezent w dwutysięczną rocznicę jego urodzin: chrześcijański świat.” Jest to realne dzięki zastosowaniu wszelkich technicznych środków komunikacji. Podobnemu celowi służy także założone w Dallas międzynarodowe centrum szkoleniowe, w którym kształci się dla potrzeb radia i telewizji studentów z całego świata; jak również zainicjowany i finansowany przez Derksena Instytut Roberta Schumana w Brukseli, założony w roku 1988 i przygotowujący „młodych mężczyzn i kobiety do pracy w mediach z myślą o roku 2000” (jak czytamy w prospekcie reklamowym). Absolutnie lojalne, wierne papieżowi, niezawodne, wypróbowane przez Kościół, gruntownie sprawdzone osoby mają po uzyskaniu wykształcenia zostać wprowadzone do wszystkich wpływowych publicznych mediów, jak również do najważniejszych prywatnych organów komunikacji.

Jak poważnie papież, ten „wielki komunikator”, traktuje organizację Lumen 2000, świadczy fakt, że w swym liście polecającym, wysłanym do ogółem 117 nuncjatur apostolskich na całym świecie, zwrócił na nią uwagę. Jeśli ponadto uwzględnimy masowo już obecnie nadawane do całej Europy Wschodniej programy telewizyjne ewangelizujących kaznodziejów ze Stanów Zjednoczonych, to wtedy prawdziwa okaże się diagnoza amsterdamskiego eksperta do spraw mediów, Joana Hemelsa: „Ewangelizujące i fundamentalistyczne programy telewizyjne mają już tak czy inaczej zapewnioną karierę na świecie.”

Nie należy także ignorować fundamentalistyczno-chrześcijańskich tonów w proklamowanym przez Busha i Bakera „nowym ładzie świata” ze Stanami Zjednoczonymi w roli światowego policjanta. Ta globalna wizja nowej pax panamericana znalazła ponownie swojego diabła, wizerunek nowego wroga: gdy Związek Radziecki jako „królestwo Zła” (Reagan) odpadł z wyścigu, królestwo to jest teraz uosabiane przez Saddama Husseina - przywódcę części świata muzułmańsko-arabskiego.

Nie należy zapominać, że istnieje również wojowniczy fundamentalizm islamski: irański Chomeiniego i jego następców z dziesiątkami tysięcy dręczonych i torturowanych ofiar oraz iracki Saddama Husseina, który w wyrafinowany sposób posłużył się religią islamu dla osiągnięcia własnych celów militarnych i gospodarczo-terytorialnych. „Zaborca Saddam Hussein wystylizował się na muzułmańskiego bojownika bożego - i powszechnie dano temu wiarę” w świecie arabsko-muzułmańskim, pisał „Spiegel”. Dla wielu muzułmanów ucieleśnia on możliwość historycznego rewanżu „za całą niedolę, jaka spotkała Wschód, w rozumieniu wielu jego mieszkańców (...), ze strony Zachodu”. Melodię prowadzonej przezeń w zastępstwie za cały świat islamski „świętej wojny” Saddam zagrał doskonale, przede wszystkim w przemówieniach radiowych podczas wojny w Zatoce Perskiej: „W imię Boga, Miłosiernego, Litościwego. O, wielki narodzie, o wy, dzielni wojownicy dżihadu (świętej wojny) i wiary...” Walka toczyła się „przeciw agresji i armiom niewiernych, którzy sprzymierzyli się w niegodziwej koalicji 30 państw”. „W imię Allacha, Miłosiernego, Litościwego! O, bohaterscy mężowie naszych odważnych sił zbrojnych, prawi muzułmanie, którzy jesteście wszędzie, ludzie na całym świecie. Zachowanie w dzień wielkiego wezwania (tzn. wkroczenia Irakijczyków do Kuwejtu 2 VIII 1990 r.) było samoobroną Iraku i obroną wszystkich szlachetnych wartości. Jeżeli w niektórych kręgach zaistniało na ten temat niezrozumienie, to wynika ono z uprzedzeń Zachodu wobec Arabów.” Irackie siły zbrojne „zwyciężą wytrwałością w boju, błogosławionym przez Boga... Allahu akbar! Zmiłuj się nad naszymi męczennikami. Śmierć nikczemnikom!” „Kto sądzi, że Irak wyrzeknie się ofiar, ten się myli, albowiem [Irak] nie może zboczyć ze ścieżki świętej wojny, na którą wkroczył, gdyż każda inna droga oznacza ciemność, utratę wiary i honoru.”

Jeżeli dzisiaj, rok po wojnie w Zatoce Perskiej, uzmysłowimy sobie te słowa Saddama Husseina, to pojawi się pytanie: czy Saddam nadal obstaje przy świętej wojnie, czy dlatego trzyma obserwatorów ONZ z dala od kryjówek swoich atomowych, chemicznych i bakteriologicznych potencjałów zbrojeniowych, że planuje jeszcze Wielką, Wszechogarniającą, Świętą Wojnę? Należy jednak zwrócić uwagę na inny aspekt i tło tego zagadnienia: „To nie iracki dyktator Saddam Hussein, lecz „zniewolenie” przez kulturę gospodarczą opartą na ropie naftowej jest rzeczywistym wrogiem, który sprawia, że musi się koniecznie zmienić sposób myślenia” (katolicki teolog moralności B. Haring).

Reakcja na Szatańskie wersety Salmana Rushdiego również pokazuje, jak silny jest fundamentalizm panarabsko-islamski. Wyrok śmierci imama Chomeiniego (kara śmierci dla autora „bluźnierczego i obscenicznego” dzieła o kobietach w rodzinie proroka) jest popierany przez wszystkie islamskie szkoły prawa i został również zatwierdzony przez 46 członków Organizacji Konferencji Islamskich (OIC)!

Na koniec wspomnijmy jeszcze o fundamentalistycznym, fanatycznym Bractwie Muzułmanów, największej i najznaczniejszej ze wszystkich radykalnych organizacji muzułmańskich Bliskiego Wschodu. Jej militarystyczny odłam w Palestynie nazywa się Hamaz i swymi okrutnymi zamachami terrorystycznymi szerzy strach i grozę pośród Izraelczyków. Od czasu wojny w Zatoce Perskiej milionowe subsydia, np. od Saudyjczyków, nie płyną już do OWP (Organizacja Wyzwolenia Palestyny), której część gotowa jest do rokowań z USA i Izraelem, lecz do tych fundamentalistów, którzy wzorem Mahometa i pierwszych kalifów pragną opanować świat i uczynić zeń idealną wspólnotę bez socjalizmu i bez kapitalizmu. Przy pomocy zdyscyplinowanej hierarchii, niewzruszonej bez-kompromisowości oraz radykalnej i pryncypialnej wiary pragną one opanować przede wszystkim Palestynę, która jest dla nich niepodzielna i należy wyłącznie do Palestyńczyków: od Morza Śródziemnego po Jordan, od granicy z Libanem po pustynię Negew. Dlatego Żydzi są w ich oczach przeciwnikami wszystkich wiernych. „Są oni celami, które zgodnie z prawem należy zabić”, nakazuje pewien pamflet i żąda „uwolnienia Palestyny aż do ostatniego ziarnka piasku”. W przeciwieństwie do wszystkich umiarkowanych czy świeckich partii Palestyńczyków, Bracia Muzułmańscy i ich palestyński odłam Harnaś zyskują coraz więcej zwolenników. „Tymczasem organizacje muzułmańskie nadają ton nie tylko w Gazie”, pisze „Spiegel”, „również na zachodnim brzegu Jordanu całe ulice, dzielnice i wsie stały się enklawami fundamentalizmu”.

To, co powiedzieliśmy dotychczas o fundamentalizmie chrześcijańskim i islamskim, powinno wystarczyć dla zasygnalizowania, jak niebezpieczny może on być w aspekcie politycznym, społecznym, gospodarczym, ekologicznym i militarnym, i jak silny wpływ wywiera na rządy, systemy społeczne i życie ludzi na całym świecie. Kościoły uznawane za oficjalne, zorganizowane związki, bractwa itd. mogą wywierać potężne naciski polityczne i gospodarcze. Fundamentalizm religijny przejawia silne tendencje do mieszania religii z polityką, Kościoła z państwem (tendencja ta osiągnęła w islamie swój punkt kulminacyjny w radykalnym zakazie rozdzielania państwa od Kościoła).

Pozytywna cecha islamu uwidacznia się jednakże w tym, że nie jest on nacjonalistyczny, lecz ponadnarodowy. „Islam nie wydał na świat żadnego nacjonalizmu, żadnych specyficznie narodowych symboli; ludzi klasyfikuje się według ich wyznania, a nie według narodowości czy terytorium, na którym mieszkają” (Peter Glotz). Glotz twierdzi również, że Saddam Hussein stworzył „straszną miksturę”, łącząc europejską ideę państwa narodowego z radykalizmem Koranu. Skutkiem zaś wojny w Zatoce Perskiej, według słusznej prognozy tego samego autora, będzie „głębokie upokorzenie mentalności arabskiej, islamizacja wielu części świata i wojowniczy, wysoce wątpliwy nacjonalizm panarabski (...) Na znacznych obszarach Trzeciego Świata zmniejszy się rola ONZ (...) - jako instrumentu amerykańskiego super mocarstwa.

 

 

 

 

II. Jak rodzi się fundamentalizm?

 

U wielu ludzi można zaobserwować fazę niepewności i poszukiwań, gdy próbują różnych sposobów i stylów życia, tworząc własne idee i sprawdzając przydatność dla siebie różnych systemów światopoglądowych, politycznych lub religijnych. Już z tego widać, jak ważne jest posiadanie fundamentu, czegoś stałego, czego można się trzymać, na czym można budować. Poszukiwanie to jest niezmiernie pozytywną cechą, gdyż póki szukamy, jesteśmy otwarci na to, co nowe. Jeśli nie zadowolimy się od razu pierwszym lepszym fundamentem i nie staniemy w miejscu, rozpoczniemy proces poszukiwania, myślenia i poznania, który z pewnością doprowadzi do pogłębienia i poszerzenia naszej świadomości.

Poszukiwanie fundamentu nie jest jeszcze fundamentalizmem. Pojawia się on dopiero wówczas, gdy przedwcześnie zaniechamy poszukiwań, gdy jakąś tezę, pogląd, formułę, przekonanie, dogmat, wartość, zjawisko czy jakiś aspekt rzeczywistości uznamy za absolutnie obowiązujący, jedynie prawdziwy, gdy uczynimy go punktem archimedesowym całej swojej egzystencji i nie będziemy w ogóle podawać go w wątpliwość, i z takiego to punktu widzenia będziemy wyłącznie, bez reszty, rozpatrywać i pojmować całą rzeczywistość. Własne myślenie i działanie, a także myślenie i działanie innych ludzi będzie zorientowane na ten ostateczny fundament jako na niepodważalną ideę przewodnią.

Na płaszczyźnie indywidualnej może to być jeszcze dość nieszkodliwe, jeśli tak fundamentalistycznie nastawiony człowiek uda się z misją do kilku sąsiadów. Sprawa wygląda jednak inaczej, gdy zjawisko to staje się masowe. Stąd też typową cechą fundamentalizmu jest ilość. Większa liczba jednostek ludzkich, zaprzysiężonych i zobowiązanych do wiary w wartości względne, przedstawiane przez przywódców lub instytucje jako coś absolutnego, bezwarunkowego, ostatecznego, niewzruszonego, wiecznego, zaczyna stanowić niebezpieczeństwo dla wszystkich pozostałych, którzy nie są skłonni zaakceptować tego fundamentu, tak „oczywistego” i „wyrazistego” dla jego zwolenników. Ów quasi absolut obowiązuje bowiem jako nieomylnie prawdziwy i jedynie zbawczy, nie stanowi więc wyłącznie prawdy poznawanej, lecz jest również prawdą i siłą uszczęśliwiającą i zbawienną. Maksyma Extra ecclesiam nulla salus (Poza Kościołem nie ma zbawienia) obowiązuje bezwzględnie w każdym prawdziwym fundamentalizmie. Poza jego granicami mogą istnieć jedynie ślepota lub upór, zamykające się na światło. Tym „Poza” są „niewierni”, których należy zwalczać. Jest to walka, z konieczności i w najwyższej perspektywie podniesiona do rangi ostatecznej walki apokaliptycznej, walka między światłem i ciemnością, dobrem i złem, niebem i piekłem, wybrańcami i potępionymi, Nowym Światem i starą erą, Nowym Ładem (por. to, co napisałem w rozdziale I o pax panamericana) i starym porządkiem.

W tej walce, i tylko w niej jako „świętej wojnie”, takie ludzkie przywary jak nietolerancja, fanatyzm, zaślepienie wobec „wrogów”, zemsta, nienawiść, bezwzględność i brutalność, wola nawracania, zdobywania, a w razie konieczności nawet niszczenia, stają się cnotami. Wszak chodzi tu rzekomo o najwyższe i najświętsze wartości i zasady, o wzniosły ostateczny cel historii, dla którego osiągnięcia żadna ofiara nie jest zbyt wielka.

Typowe dla każdego fundamentalizmu jest również ekstatyczne obstawanie przy fundamentalnych aksjomatach (dogmatach) oraz arbitralne ustanawianie granic („Wolno ci myśleć stąd dotąd, w przeciwnym razie grzeszysz przeciw „Bogu” albo „Wielkiemu Wodzowi”, albo „Prorokowi”, albo przeciw „Pismu Świętemu” albo „Świętej Wspólnocie”, albo „Świętej Tradycji”, albo przeciw „Partii”” itd.) Nie istnieje więc fundamentalizm bez podstawowych zakazów myślenia, bez radykalnej nieufności i sceptycyzmu wobec innych obrazów świata i koncepcji życia oraz ich zwolenników. Autorytaryzmowi i stagnacji w myśleniu odpowiada nadmiar kaznodziejstwa, pochwała wiary w przeciwieństwie do „Dziwki rozumu” (Luter); trzeźwą analizę zastępują patos i entuzjastyczna, polemiczna, bądź prowokacyjna retoryka.

Na czele prądów czy ruchów fundamentalistycznych stoi przeważnie charyzmatyczny przywódca. Kto np. przeżył fanatyczny aplauz mas, prowadzące do omdlenia owacje zakonnic, egzaltowane dowody sympatii - również ze strony wielu niekatolickich gazet - podczas pierwszych wystąpień polskiego papieża po objęciu przezeń urzędu w 1978 roku, ten musiał zauważyć, że mieliśmy tu do czynienia z „fundamentalistyczną hipnozą”, tj. z masową tęsknotą nie znajdujących w sobie samych oparcia jednostek za leadership, za duchowym przywództwem i absolutnie słuszną orientacją w kwestiach życia i wartości, uosobioną w rzekomo wybitnej osobowości. Można by tu również podejrzewać dziecięce fiksacje osób dorosłych na temat ustanawiającej sens życia przewodniej funkcji ojca jako uosobionego wcielenia społecznego super-ego w rozumieniu psychoanalizy. Te drzemiące fiksacje zaktualizowały, zaktywizowały i umożliwiły, przy nawet całkiem błahych okazjach, pojawienie się obrazu „nowego ojca” (wystarczył przyjazny gest, uśmiech papieża!).

Kult Stalina, Hitlera, Mao, kult Jezusa w ruchu Jesus People, kult Bhagwana, Rona Hubbarda (Scientology Church), kult Yogi maharadży Mahesha (medytacja transcendentalna), kult Wojtyły - podobnie jak Chomeiniego - wszystkie one były i są podporządkowane prawidłowościom fundamentalistycznym.

Należy do nich również przyjmowanie hipotezy objawienia. Masy myślące fundamentalistycznie wierzą nieświadomie, że ich charyzmatyczni przywódcy, prorocy i guru mają szczególny kontakt z „metafizycznymi głębiami” bytu, z - rozmaicie pojmowaną nadnaturalnością, nadzmysłowością, nadziemskością. Niekiedy wierzą w to również sami przywódcy. Hitler nierzadko ufał znacznie bardziej swojej „wyższej” intuicji niż strategicznym wątpliwościom najwyższych rangą oficerów ze sztabu generalnego. Cała gestykulacja, język ciała, rytuał dobrze wyważonych gestów mają jednak - w intencji przywódców charyzmatycznych - przekonać masy o tym, że oni istotnie mają większy kontakt z praprzyczyną rzeczywistości niż normalny śmiertelnik, że wyłącznie oni posiadają zdolność komunikowania się ze światem nadprzyrodzonym. Sytuacja, gdy „Wielki Komunikator” Wojtyła całuje betonowe pasy startowe lotnisk, na których właśnie ląduje jego luksu sowy samolot, kiedy pomimo tłumu gapiów potrafi nagle pogrążyć się w najgłębszej medytacji, świadczy o jego wielkich umiejętnościach, których rzeczywiście nikt tak łatwo nie zdoła naśladować. Czy odgrywa tu jakąś rolę kurs sztuki aktorskiej, jaki podobno przeszedł w młodości?

Wszelkie psychologiczne rozważania i fenomenologiczne analizy „objawień” potwierdzanych w historii religii prowadzą nieodmiennie do antyfundamentalistycznego wniosku, że nie istnieje objawienie, tylko inspiracja, przeżycie oświecenia, doświadczenie katharsis o szczególnej intensywności i energii. Jeżeli jakiś człowiek czuje się opanowany przez najwyższe wyżyny, najgłębsze głębie rzeczywistości (albo tak się zachowuje), to pociąga za sobą lud, zazwyczaj przesądny w głębi duszy, i w magiczny sposób przykuwa do siebie masy, które często (z braku prawdziwej informacji) wierzą w cuda. Prawdopodobnie działa tu również syndrom praojca w rozumieniu Freuda albo archetypiczny model Wielkiego Ojca, Wielkiej Matki w rozumieniu Junga. Gandhi powiada słusznie: „Ludu nie porusza się rozumem, lecz sercem.” Co jednak zrobić, jeśli ktoś z ręką na sercu udaje? Istnieje z pewnością - nie należy temu przeczyć - prawdziwa inspiracja (przynajmniej z punktu widzenia podmiotu). Z psychologicznego punktu widzenia ktoś może żywić absolutne przekonanie, że inspiruje go sama praprzyczyna rzeczywistości. W przypadku Chomeiniego, Hitlera, Stalina, Ho Chi Minha, Mao Tsetunga, Wojtyły itd. mamy jednak z całą pewnością do czynienia z jednostkami, które wykorzystały (wykorzystują) swą rzeczywistą, bądź rzekomą inspirację, aby pozyskać sobie masy i wywierać na nie wpływ (pomiędzy inspiracją rzeczywistą a prawdziwą nie zawsze można stawiać znak równości, co znaczy, że człowiek natchniony wcale nie musiał posiąść nowych prawd).

Religia objawienia w socjologicznym związku z władzą, którą zdobywa się nad naiwnymi umysłami twierdząc, iż objawienie stało się udziałem wybrańca lub elity, prowadzi do coraz większego poszerzania rzekomo objawionych prawd. Istnienie diabłów i czarownic, dysydentów, odszczepieńców i heretyków, którzy odstępują od rzekomo objawionych prawd instytucji wiary istnienie inkwizytorskiej konieczności utrzymywania kontroli nad prawdą

- wszystko to z czasem samo zostaje ogłoszone dogmatem, objawioną prawdą.      

Personifikacja diabła jest całkiem osobliwym dziedzictwem fundamentalizmu judaistyczno-chrześcijańsko-islamskiego. Chrześcijańską ideologią diabła zajmiemy się bardziej szczegółowo w następnym rozdziale. Tutaj tylko przykład z islamu. W Republice Federalnej Niemiec istnieje między innymi związana z fundamentalizmem islamskim grupa Milli Gorus, licząca około 20.000 członków. Grupa ta korzysta z nakazu tolerancji i praw zapisanych w gwarantującej wolność wyznania ustawie zasadniczej, podążając jednak wiernie i w tym punkcie za „Wielkim Wodzem” Chomeinim, uważa demokrację za „ideologię Szatana”. Są to słowa znajdującego się na pierwszej linii frontu, wydalonego z Turcji i pozbawionego jej obywatelstwa fundamentalistycznego imama Cemalettina Kaplana, który „w tym siedlisku szatana, w Kolonii, utrzymywał przez wiele lat szkołę z internatem dla dzieci tureckiej imigracji zarobkowej. Tutaj, jak pewnie w wielu popołudniowych szkołach w innych miejscowościach tego kraju, rokrocznie przyuczano tysiące dzieci, wiele z nich już od najmłodszych lat, do walki przeciw prawom człowieka, demokracji i tolerancji, za pieniądze Chomeiniego, w duchu Chomeiniego i w imię islamu.” (Thomas Meyer z Akademii Gustava Heinemanna utworzonej przez Fundację Friedricha Eberta).

Wróćmy jednak do charyzmatycznych przywódców, którzy uzurpują sobie prawo do profetycznych objawień. Rozumie się samo przez się, że taki przywódca, posiadający wiedzę z „objawionych głębi rzeczywistości”, może wymagać od swych zwolenników absolutnego posłuszeństwa, a nawet oddania, ba, całkowitej zależności, ponieważ tylko ci, którzy podporządkują się bezwarunkowo, mogą uzyskać świadomość wybrańców. Przywódca lub guru, będąc w profetyczno-mistycznej bliskości z praprzyczyną świata, dysponuje „ocalającą zasadą”. Bezwarunkowe posłuszeństwo grupy jest środkiem prowadzącym do wzięcia udziału w ocaleniu, zbawieniu. Konsekwencją tego jest - a jak widać, nawet niektórym intelektualistom i osobom na wysokich stanowiskach kierowniczych wcale nie przychodzi to z trudem - zaniechanie myślenia, to bowiem bardzo przeszkadza w dążeniu do osiągnięcia tego rodzaju zbawienia. „Wchodząc odłożyć na bok buty i rozum”, można było przeczytać napis u wejścia do aśramu w Punie.

 

I rzeczywiście, gdy człowiek widzi, z jakim entuzjazmem niektórzy członkowie grup New Agę występują przeciw „szkodliwej intelektualizacji”, chociaż często sami nie mieli do czynienia z racjonalizmem i nauką, budzi to najwyższy lęk i napawa ogromną troską.

A przecież humanistyczna psychologia Abrahama Maslowa i transpersonalna psychologia Kena Wilbera, Stanisława Grofa i innych prezentują niekiedy trzeźwą naukową i zróżnicowaną myśl. Tyle że większość grup i zwolenników „Nowego Wieku” nie zajmuje się niestety naukowymi podstawami New Agę. Przeciwnie, na wielu kongresach i seminariach przypuszcza się ślepy i entuzjastyczny szturm na „zgubne przeintelektualizowanie” spowodowane przez naukę i racjonalizm, zaś boskie uwielbienie okazuje się nowym dogmatom serca, łona matki, niekontrolowanego przepływu czułości, wielkiego zbratania (czytaj: relacji „kumpelskich”). Wystarczy zobaczyć te oczy szeroko otwarte w ekstazie, te pełne żarliwości twarze. Wydaje się, że akceptacja i chęć wydawania pieniędzy są tym większe, im bardziej bezsensowna jest fundamentalna teza jakiegoś guru, im bardziej sprzeczna z naszą, często smutną, empiryczną rzeczywistością.

Jednakże nowi inkwizytorzy, kościelni mandatariusze sekt nie mają powodu piętnować moralnie tego przypływu datków na rzecz ruchów, błędnie nazywanych religiami młodzieżowymi. Gdyby któraś z nowych grup spirytualnych, religijnych czy pseudo-religijnych, podobnie jak każdy z dwu wielkich Kościołów w Niemczech, miała roczne dochody w wysokości ponad 8 miliardów marek z samego podatku kościelnego, wtedy ceny kursów, seminariów, terapii, ćwiczeń i porad byłyby z pewnością znacznie niższe. A podkreślany chętnie przez Kościoły i ich mandatariuszy własny racjonalizm w przeciwieństwie do okultystycznego irracjonalizmu wszystkich niekościelnych ruchów spirytualnych, jest jedynie fundamentalistycznym uprzedzeniem, jak to dokładnie wykażę w następnym rozdziale. Chrześcijaństwo pod wieloma względami wymaga więcej irracjonalnej wiary, niż próbuje tego żądać większość grup New Agę od swoich członków (przy czym ci ostatni właściwie nigdy nie mówią o wierze, lecz o wiedzy wyższej).

Jestem też świadom, że termin New Agę nie oddaje precyzyjnie celów licznych nowych ruchów spirytualnych czy religijnych. Fritjof Capra, jeden z ojców ruchu New Agę, powiedział wiele lat temu, że nie może już słuchać tego określenia. Kościoły uznawane za oficjalne wydają się przede wszystkim zaszokowane faktem, że nie potrafią wykorzystać po swojej myśli nowych religijnych i pseudoreligijnych energii i że nowy „renesans wiary” odbywa się poza ich biurokratycznie i bezdusznie zarządzanymi, zakrzepłymi i zaskorupiałymi strukturami. Pewnie dlatego szukają kontaktu i nowego „Wielkiego Przymierza” z fundamentalistycznym islamem, który emanuje niezwykle „imponującą siłą wiary”, a także jest w znacznie większym stopniu zgodny ż nimi pod względem treści. Tak więc w oświadczeniu Niemieckiej Konferencji Biskupów w sprawie wojny w Zatoce Perskiej czytamy: „Prosimy żydów, chrześcijan i muzułmanów, by we wspólnym świadczeniu o jednym Bogu (...) popierali i ułatwiali zawarcie pokoju w tym regionie.”

W tej strategicznej intencji sprzymierzenia się z islamem można zobaczyć (niewidoczny poza tym) konsensus Kościoła uznanego za oficjalny z liberalnymi, krytycznymi czy postępowymi teologami. Sam Hans Kung, sztandarowy przedstawiciel katolicyzmu liberalno-krytycznego, zbadał możliwość zbliżenia chrześcijańsko-islamskiego, odwiedzając wielkiego wodza Chomeiniego, który jest klasycznym przykładem radykalnego i totalnego fundamentalisty!

Wierni w Europie Zachodniej odchodzą od Kościołów. Stąd to nieco zazdrosne, przede wszystkim jednak tęskne spojrzenie na islam, w którym masy ciągle jeszcze niewzruszenie wierzą w Allacha i jego proroka. Masy to dla katolicyzmu, dla Watykanu, zawsze władza. Katolicyzm nie chce i nie może zachowywać się inaczej: musi być Kościołem dla ludu, dla mas! Stąd też jego, wspomniana w pierwszym rozdziale, specyficzna, wroga środowisku naturalnemu polityka zaludnienia z absolutnym zakazem wszelkiej „sztucznej regulacji urodzin”.

Powiedziałem na wstępie tego rozdziału, że fundamentalizm rodzi się, gdy człowiek zbyt szybko zatrzyma się przy jednym poglądzie, jednym przekonaniu, jednej tezie, jednym obrazie świata i uzna je za szczyt doskonałości (non plus ultra), za wieczną, niewzruszoną, niezmienną, stałą podstawę nie tylko własnej egzystencji, lecz także życia innych ludzi. Należy sobie wobec tego zadać kolejne pytanie: dlaczego wielu ludzi staje w miejscu, tworząc sobie własny, sztywny, fundamentalistyczny system albo przyłącza się do fundamentalistycznych grup i ideologii? Przypuszczalnie wiąże się to z tym, że każdy z nas poszukuje bazy czy fundamentu, na którym mógłby się oprzeć, który dawałby mu wrażenie sensowności świata i życia oraz poczucie bezpieczeństwa. Pragnęlibyśmy także posiąść prawdę, wyrastającą ponad wszelkie wątpliwości, wartość, która by nas całych przepełniała i uszczęśliwiała, pragnęlibyśmy być we wspólnocie, która w pełni uznaje naszą własną wartość, wspiera ją, i z którą my - wspólnie - możemy kroczyć ku zbawieniu.

Wszystko to są uzasadnione życzenia, tęsknoty, tendencje. Łatwo zatem ściągamy na siebie podejrzenie o skłonności negatywno-destrukcyjne, twierdząc, iż wszystkie te cele - absolutna prawda, absolutna wartość, absolutne szczęście, doskonała wspólnota, absolutny sens życia, najwyższa miłość i bezpieczeństwo - choć warte dążenia, są z pewnością nieosiągalne. Aby zaś osiągnąć na tym świecie dojrzałość, człowiek musi dojść do przekonania, że rzeczywistość, życie, własne istnienie, myślenie, poznanie, doświadczanie i postępowanie etyczne to nie kończący się proces, w którym możemy osiągnąć co najwyżej prawdy cząstkowe, wartości cząstkowe, niepełne szczęście, chwilowe bezpieczeństwo, prowizoryczny sens, a więc zawsze tylko coś względnego i połowicznego.

Trudno czasem pogodzić się z myślą, że nasze poznanie nigdy nie będzie pełne. Rzeczywistość bowiem, a w gruncie rzeczy każdy jej element, jest zbyt wielopostaciowa. Wszystko, co istnieje, można w nieskończoność podważać. Wydaje się, że nasza niewiedza będzie zawsze nieskończenie większa niż dotychczas zdobyta wiedza. Potwierdza to historia nowoczesnej fizyki. Fizycy klasyczni byli przekonani, że stoją u progu ostatecznego rozwiązania wszystkich zagadek świata. Współczesna fizyka atomowa natomiast odsłania przed nami świat otwarty i nieograniczony, nie do końca określony i niedefiniowalny w sposób absolutny.

Erwin Schrodinger, jeden z wielkich fizyków XX wieku, ostrzegał kategorycznie, abyśmy nie oczekiwali od stworzonego przez siebie modelu rzeczywistości, by jej sprostał: „Możemy sobie ją [rzeczywistość] wyobrażać, bez względu jednak na to, jakie będzie nasze wyobrażenie, okaże się ono fałszywe. Może nie do końca tak bezsensowne jak „trójkątne koło”, lecz z pewnością znacznie bardziej bezsensowne niż „uskrzydlony lew”.”

Zarówno w kurczowym trzymaniu się modelu rzeczywistości, jaki sobie stworzyliśmy, jak i w lenistwie, które nie pozwala się z nim rozstać i wyruszyć ku nowym brzegom poznania, pojawiają się również elementy myślenia fundamentalistycznego. Już sam ludzki umysł jest tak złożony, że nie ma prawie nadziei na całkowite zrozumienie jego funkcji.

Powyższe słowa nie powinny skłaniać do rezygnacji, która często bywa odwrotną stroną i tłem fundamentalizmu. Jakoś jednak podświadomie czujemy, że świat jest bardziej złożony i chaotyczny, poznanie bardziej problematyczne, a historia i tradycja własnej religii czy światopoglądu winny być postrzegane bardziej krytycznie, niż to sobie wyobrażaliśmy. Toteż uparcie lub fanatycznie przeciwstawiamy się temu i budujemy własny fundamentalny dogmatyzm, aby raz na zawsze wyeliminować wszystkie dalsze pytania, wszelką krytykę.

W ten właśnie sposób powstał pierwszy wariant nowożytnego fundamentalizmu, protestantyzm północnoamerykański, będący przekorną reakcją na zwycięski pochód nauk przyrodniczych i historycznych w XIX wieku, na postępującą krytykę Biblii oraz demitologizację Starego i Nowego Testamentu. Wszystko zdawało się chwiać, istniało niebezpieczeństwo, że całe chrześcijaństwo straci grunt pod nogami. Wówczas to, w roku 1910, pewien bogaty wierny zaczął finansować pismo, które ukazywało się pod tytułem „The Fundamentals” (Podstawowe zasady) i było rozpowszechniane w wielomilionowych nakładach. Identyfikowało się z nim jedno z większych ugrupowań protestantów północnoamerykańskich.

Groźbie powszechnego rozkładu chrześcijańskich prawd wiary przeciwstawiało ono następujące fundamentalis:

1. Biblia jest absolutnym, niepodważalnym fundamentem wiary chrześcijańskiej, jest wolna od wszelkich historycznych uwarunkowań, bezbłędna, w dosłownym sensie nieomylna. Jest przekazanym słowem Boga, którego nie należy traktować symbolicznie, lecz dosłownie; 2. wszystkie nowoczesne nauki, filozofia i teologia, jeśli zaprzeczają wierze w Biblię, są nieważne; 3. należy wierzyć w grzeszność świata wobec bliskiego nadejścia Chrystusa i w nieodzowność osobistego nawrócenia się, a także w: 4. cielesne zmartwychwstanie człowieka; 5. ofiarę za grzechy ludzi i fizyczny powrót Jezusa Chrystusa oraz wyrażać 6. przekonanie, że prawdziwe chrześcijaństwo polega na bezwzględnym uznawaniu tych podstawowych pryncypiów.

Wbrew twierdzeniom wszystkich fundamentalizmów, a nie tylko tego scharakteryzowanego powyżej, trzeba powiedzieć, że w końcu każdy człowiek musi dojść do wniosku, iż nie istnieje żaden inny sens, poza tym, który sami sobie tworzymy. Być może jest jakiś nadrzędny sens, ostateczna harmonia i symfonia wszystkich poszczególnych elementów i melodii gdzieś na końcu wszelkich procesów odbywających się w świecie rzeczywistym. Jest on jednak niepoznawalny, a kto twierdzi, że nieomylnie go poznał, kłamie w najbardziej fundamentalny sposób. Ponieważ zaś sens nadrzędny, nie ustanowiony przez nas samych, nie jest poznawalny, musimy rzeczywiście postępować tak, jakby go nie było.

Zrozumiał to i zaakceptował stracony przez nazistów teolog ewangelicki Dietrich Bonhoeffer: musimy, powiedział, tak żyć i działać na tym świecie, jakby nie było Boga („etsi Deus non daretur”). Także ateista Jean-Paul Sartre zgadza się z nim, oświadczając: nie o to chodzi, czy Bóg jest, czy go nie ma. Nawet gdyby istniał, nic by to nie zmieniło w naszej condition humaine. Tak czy owak, musimy kształtować świat zupełnie sami, reżyserując go z właściwą sobie swobodą.

Poznawczą tragedią czy też rozterką, rozdarciem człowieka możemy nazwać jego tendencję do zgłębiania spraw metafizycznych, których jednak nigdy nie uda mu się rozszyfrować i odsłonić w sposób obowiązujący i ostateczny, bezbłędnie i nieomylnie. Ale musimy z tym żyć, musimy to zaakceptować, w przeciwnym bowiem razie niemożliwy staje się wszelki postęp w sferze świadomości i poznania.

W gruncie rzeczy określamy się ciągle na nowo, aby w ogóle móc działać. Równocześnie jednak powinniśmy być gotowi do przekraczania ustanowionych dla siebie zasad na rzecz nowych fundamentów, jeżeli wymagają tego nowe sytuacje i poszerzanie horyzontów własnej świadomości.

Weźmy choćby pod uwagę naszą sytuację polityczną. Jest ona przesycona fundamentalnymi kłamstwami, które należy przeniknąć i przezwyciężyć. „Fundamentalne kłamstwo partii politycznych noszących imię Chrystusa zwie się chrześcijaństwem; kłamstwo socjaldemokratów - socjalizmem; komunistów - dyktaturą proletariatu; liberałów - wolnością dla wszystkich; kłamstwo zaś tych, dla których nie istnieje sprzeczność pomiędzy państwem prawa a kapitalizmem, nazywa się równością wobec prawa itd. Ponieważ z kolei wszyscy uważają się za demokratów, a demokracja oznaczała kiedyś władzę ludu, demokracja jest również nazwą dominującego, fundamentalnego kłamstwa całego systemu, które cynicznie pozwala przemilczeć fakt, że władza jest zasadniczo sprawowana przez całkiem inne siły niż lud” (Arnold Kunzli).

Do tego dochodzi jeszcze „fundamentalne kłamstwo chrześcijaństwa”: wielu ludzi w naszych szerokościach geograficznych uważa się za chrześcijan, Europa i Ameryka nazywają siebie chrześcijańskimi częściami świata. Ale nigdzie nie widać tego, co „charakterystyczne dla chrześcijaństwa”, co „w chrześcijaństwie lepsze” w porównaniu z innymi kontynentami i światopoglądami. Dokładniejsza analiza, mówi Erich Fromm, wykazuje, „że nawrócenie Europy na chrześcijaństwo pozostało w znacznej mierze powierzchowne (...), że pod płaszczykiem religii chrześcijańskiej ukrywała się i ciągle ukrywa ludzka chciwość (...), że za fasadą chrześcijaństwa powstała nowa tajna religia - „religia industrialna””.

(Fromm przyznaje jednak, że są od tego wyjątki: „istnieje wiele ruchów prawdziwie chrześcijańskich”.)

Między licznymi totalnymi kłamstwami społeczno-politycznymi, z którymi ciągle się spotykamy, dochodzi do zaciętej walki konkurencyjnej. Ale milcząca większość, oddająca się konsumpcji i uciechom, zachowuje się tak, jakby wszystko to jej wcale nie obchodziło. „Jeżeli ceną za przyjemności, których system dostarcza nam bez liku, jest poddanie się cynicznej władzy totalnego kłamstwa, nazbyt chętnie udajemy niewolników systemu i pozwalamy, by materialnymi przywilejami (ulgami) uciszano nasze frustracje (...) prowokowane przez deficyty systemu. Otrzymujemy wówczas zamiast rewolucji kulturalnej dalszy rozrost politycznego i moralnego zatracenia orientacji w dobrobycie” (A. Kunzli).

Wydaje się więc, że zawsze będą istniały dwie przeciwstawne klasy: wierząca (w najszerszym sensie tego słowa) większość i myśląca mniejszość. Nie znaczy to, że ludzie myślący nie wierzą. Wierzą, ale ich wiara jest hipotetyczna, prowizoryczna, tymczasowa. Są zatem gotowi porzucić nawet ukochane hipotezy i teorie, w które niekiedy bardzo długo wierzyli (np. w nauce), jeżeli zostaną one obalone przez nowe fakty, zjawiska, eksperymenty.

Życie ludzi nie przywiązujących się do żadnego stałego fundamentu jest w jakimś sensie życiem „w śniegu i lodzie” (F. Nietzsche). Wielu wzdraga się przed nim, rzucając się chętniej w objęcia jakiegokolwiek fundamentalizmu, i przysysa się do niego niczym do matczynej piersi. Być może dlatego wyglądają oni często na takich szczęśliwych, natchnionych, promiennych, ponieważ czerpią pozorną moc z wiary jako wiecznej, nieomylnej, uszczęśliwiającej i dającej ostateczną pewność prawdy o zbawieniu. Co innego z niedowiarkami, trzeźwymi realistami, pesymistami i sceptykami. Fundamentaliście prezentującemu ślepy optymizm z łatwością przychodzi więc wywyższać się ponad nich, wyobrażać sobie, że jest od nich lepszy, zniesławiać ich jako propagatorów destrukcji i rozkładu, jako dysydentów, heretyków, renegatów czy odszczepieńców.

Nie chcę twierdzić, że każda wspólnota ofiarująca ciepło musi być z zasady fundamentalistyczna i jako taką należy ją odrzucić. „Być może jakaś wspólnota ludzi, którzy nie są gotowi złożyć swego subiektywnego, autonomicznego rozumu na ołtarzu jakiegoś fundamentalizmu, lecz wybierają trudną drogę dialogu prowadzącą ku dojrzałości, potrafi ułatwić pewną orientację i bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo nie oznacza wszak pewności, lecz doświadczenie solidarności i ludzkiego ciepła, które pozwala nam znieść bez cierpienia wiedzę o naszej ostatecznej niepewności.” Autor tych słów, Arnold Kunzli, przyznaje jednak, że „tego rodzaju filozoficzne natury należą do rzadkości nawet wśród zawodowych filozofów”.

Muszę tu dodać z własnego doświadczenia, że spotkałem w swoim życiu wielu mądrych profesorów filozofii, uchodzących za wysoce obiektywnych, a bojaźliwie wystrzegających się głoszenia tez, które mogłyby im przysporzyć kłopotów ze strony Kościoła. Niezależnie jednak od tego, czy jakaś wspólnota potrafi nam zapewnić bezpieczeństwo, czy nie, w alternatywie „fundamentalizm lub dojrzałość i wolność myślenia” chodzi o godność ludzkiego życia. Słusznie mówi Schopenhauer: „Uwolnić człowieka od błędu, znaczy dawać, a nie odbierać. Wiedza o tym, że coś jest błędne, jest prawdą. Błąd zawsze szkodzi: Wcześniej czy później przyniesie on straty temu, kto go popełnia.” Podobnie Albert Schweitzer, geniusz ludzkości: „Jeżeli myślenie ma bez przeszkód wyruszyć w podróż, musi być przygotowane na wszystko, nawet na to, że dotrze do intelektualnego agnostycyzmu (...) Takie bolesne rozczarowanie będzie dla niego mimo wszystko lepsze niż uporczywe wzdraganie się przed przemyśleniem własnego stanowiska.”

Nawet jeśli rozum domaga się radykalnie antyfundamentalistycznej postawy intelektualnej, nie oznacza to tym samym, iż mamy odrzucić „zasadę nadziei”. Już antyczny filozof Seneka wiedział, jakie motto można by dać wszystkim antyfundamentalistycznym usiłowaniom poznawczym: „Nigdy nie powątpiewaj bez nadziei; nie miej nigdy nadziei bez zwątpienia.” Wątpienie koryguje nadmierną nadzieję, nadzieja uskrzydla wątpiącą myśl. W każdym razie przygoda poznawcza - jak i ryzyko poznania - jest wypłynięciem na szerokie, otwarte morze rzeczywistości w nas i wokół nas, możliwym i atrakcyjnym jedynie pod warunkiem przyjęcia antyfundamentalistycznej postawy intelektualnej i wolitywnej. Fundamentalistycznej zasadzie ślepej, statycznie zamkniętej w sobie wiary antyfundamentalizm przeciwstawia zasadę „otwartości i krytycznej ufności”; stagnacji przeciwstawia proces. Albowiem doskonały spokój przynosi jedynie tępota lub tępa wegetacja, albo też fanatyczne, nietknięte zwątpieniem, bezmyślne zaangażowanie!

 

 

III. Religijne źródła wszelkich fundamentalizmów

 

Twierdzę, że każdy fundamentalizm ma charakter religijny; że nawet ten, którego źródła są pozareligijne, świeckie, nieuchronnie nabiera zabarwienia, a wreszcie charakteru religijnego. Dlaczego? Ponieważ władcom, osobom rządzącym, bądź dążącym do zdobycia władzy pierwiastek religijny w ich ideologicznym fundamentalizmie wydaje się tym, co najbardziej zobowiązujące, najsilniej pozwala przywiązać do niego, przykuć masy w głębi ich dusz i sumień. Stalinizm, hitleryzm, maoizm, saddam-husseinizm itd. z biegiem czasu nieodwołalnie przybierają religijno-bombastyczne, absolutystyczno-boskie cechy, gdyż nawet najbardziej doskonały Orwellowski system kontroli nad masami, które .należy opanować, posiada jeszcze wiele luk, stanowi zbyt powierzchowny, zbyt słabo zniewalający gorset w porównaniu z poruszającym sumienia i dusze religijno-boskim pierwiastkiem (co „patrzy w serca”!). Marks dobrze rozumował, uznając krytykę religii za „warunek wszelkiej krytyki”, albowiem nawet w takich świeckich, autonomicznych sferach życia, jak polityka i społeczeństwo, gospodarka i świat finansów, przemysł i technika, istnieje tendencja do przyozdabiania się „aureolą”, otaczania religijnym nimbem, by zatuszować negatywne strony i zdobyć większą siłę przebicia, móc stawiać wyższe wymagania (w odniesieniu do techniki zademonstrowałem to dokładniej w mojej książce Mystik und Yernunft [Mistyka i rozum], rozdział IV-VII.)

Fundamentalizm religijny jest najpotężniejszą, a zarazem najatrakcyjniejszą ideologią, najbardziej porywającą masy, toteż każdy dyktator zawsze będzie dążył do zaprzęgnięcia jakiejś religii, bądź wyznania do własnych celów. Nie przypadkiem rzymski cesarz Konstantyn uczynił zyskujące coraz bardziej na znaczeniu chrześcijaństwo religią państwową, chociaż sam nie był wtedy jeszcze chrześcijaninem.

Im potężniejszy staje się fundamentalizm nie posiadający na początku wyraźnych elementów religijnych, im bardziej bezwzględnie usiłuje osiągnąć swoje cele, tym wyrazistsze stają się jego cechy religijne. Prezentuje się on coraz chętniej jako system jedynie prawdziwy, dobry, nieomylny i zbawienny. Żywotność zaś, jaką przejawia, w żadnym wypadku nie stanowi kryterium jego prawdy. Przeciwnie: im bardziej jest żywotny, tym gorszy!

Fakt, że wszystkie fundamentalizmy są religijne albo nieuchronnie takimi się stają, ma związek z dążeniem ludzkiej natury do absolutu i nieskończoności. Człowiek zmierza ku nim zarówno w poznawaniu i zgłębianiu świata, jak też w pragnieniach i uczuciach, w myśleniu, wyobrażeniach i miłości. Pragnie absolutnej prawdy, doskonałego szczęścia. Ale tyleż prawdziwe, co pewne jest, że nie potrafi ich poznać. Tę nieprzezwyciężalną przepaść pomiędzy nieskończonym pragnieniem i chęcią z jednej strony, a skończonymi możliwościami z drugiej, pomiędzy rajskim, utopijnym ideałem a jego urzeczywistnieniami, które raz po raz sprowadzają nas na ziemię, ciągle bowiem pozostają za nim daleko w tyle, wykorzystuje każdy fundamentalizm. Obiecuje on pokonanie tej przepaści: „Jeżeli zdecydujesz się na mój system, trafisz do raju, dostąpisz pełnego zbawienia, dotkniesz, więcej - osiągniesz absolut!” Język typowy dla religii jest tu jedynie jaśniejszy: „Jeżeli będziesz posłuszny moim nakazom, będziesz wypełniał wolę Jahwe, Allacha albo „mojego Ojca”, tzn. Boga chrześcijańskiego, będziesz żył wiecznie w rajskim szczęściu. Osiągniesz wtedy wszystko to, co w przeciwnym razie pozostanie dla ciebie wiecznie nieosiągalne - niczym nie ograniczoną boską pełnię.” Język politycznych i innych, przede wszystkim świeckich fundamenta-lizmów, nie jest tak wyraźnie religijny, posługuje się jednak podobnymi mechanizmami antropologicznymi i psychologicznymi, jak np. obietnicą zbawienia, przekroczenia wspomnianej przepaści. Pod tym względem każdy fundamentalizm stanowi poważne oszustwo i niesie z sobą przyrodzoną mu hipokryzję. Jego niebezpieczeństwo tkwi też w dużej mierze w religijnej nieograniczoności, totalności, uniwersalności i związanym z tym entuzjazmie.

Fundamentalizm jest największym oszustwem, stwarza bowiem złudzenie, że może nam tu i teraz zapewnić nieomylne poznanie, ogarnięcie absolutu, nieskończoności, metafizyki, do których dążymy, ale których sami nigdy nie osiągniemy. Fundamentalistyczni przywódcy, papieże, prorocy, guru nie są na ogół tak naiwni, by nie wiedzieć, że nie mogą rozporządzać absolutem; przypuszczalnie sami mają czasem wątpliwości, czy on w ogóle istnieje; albo też są wystarczająco cyniczni, aby uważać go za iluzję, za „opium dla ludu”. Ale wskutek opętania, odurzenia władzą i przekonania, że „pociechę przynosi jedynie absolut”, absolutyzują rzeczy względne, czynią naród, partię albo rasę, Kościół albo wyznanie, zysk albo klasę - bezwarunkową, najwyższą wartością, której należy się nieograniczone uwielbienie i ubóstwienie, podają pół- lub ćwierćprawdy za niezbitą prawdę o zbawieniu, za dogmat, ogłaszają jakiś dokument Pismem Świętym. Zauważmy: systemy fundamentalistyczne nie mogą obejść się bez dogmatów i pism, stanowią one bowiem dla władców szczególny probierz wierności. Ludzi bardziej można przywiązać do słowa pisanego niż mówionego, wykazać ich aberracje, udowodnić im herezję. Ortodoksja opiera się głównie na słowie pisanym, Piśmie Świętym i przez nie traci sens. (Również pisma klasyków marksizmu uchodziły w gruncie rzeczy za święte, bezbłędne, nietykalne, chociaż de facto korygowano je w czasach stalinowskich, bądź zatajano ich fragmenty przed klasą robotniczą. Ale czyniono to również z Biblią.)

Jednostka lub kilkuosobowa klika opętana żądzą władzy, która wykorzystuje tęsknotę mas za absolutnym szczęściem, ich bezgraniczne pragnienie zbawienia, może doprowadzić do powstania masowego ruchu fundamentalistycznego, do zbiorowego szaleństwa.

Na zakończenie tego rozdziału jeszcze kilka zaczerpniętych z historii i współczesności dowodów na słuszność tezy, że nawet areligijne ze swej istoty ideologie i fundamentalizmy mają charakter religijny, bądź takiego nabierają. Czytelnicy przypominają sobie może sentencję Gorbaczowa, wygłoszoną przezeń po nieudanej próbie puczu, w dzień po ponownym objęciu urzędu. Wówczas to po raz pierwszy przeciwstawił się rosyjskiemu parlamentowi. Deputowani molestują go, krytykują stanowisko partii komunistycznej wobec zamachu stanu, niektórzy chcą przeforsować jej delegalizację. Wtedy Gorbaczow woła pełen emocji, a nawet emfazy: „Socjalizm w moim rozumieniu jest przekonaniem religijnym”, po czym zaraz dodaje: „wygnanie go ze Związku Radzieckiego równałoby się „wojnie religijnej””.

Jednakże nawet twórca socjalizmu, Karol Marks, który przecież w krytyce religii widział warunek wszelkiej krytyki i zgodnie z tym bezwzględnie ją demaskował i krytykował, musiał przyznać, że fundamentalizm nie może się bez niej obyć. W rzeczywistości Marks ofiarował proletariatowi „obiekt uwielbienia”. „Religia robotników - mówił - jest religią bez Boga, ponieważ stara się odbudować boskość człowieka.” - „O ile bogowie mieszkali dawniej ponad ziemią, to teraz stali się jej centrum.” „Z krytyki religii wynika nauka, że człowiek jest dla człowieka najwyższą istotą.”

W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z pozytywnym zniesieniem religii (chrześcijaństwa, wiary w Boga osobowego) w rozumieniu Heglowskim i zastąpieniem jej nową religijnością (wielbieniem boskości człowieka uwolnionego z więzów ekonomicznych i społecznych). W różnych pismach Marksowskich spotykamy się bowiem z mistycznym entuzjazmem, zachwytem, z przekraczającym wszelkie granice, budującym solidarność nowym poczuciem życia, z pasją, namiętnością dla nowej boskości i religii proletariatu, emancypującego się poprzez pracę i walkę; a wszystko to są cechy wyróżniające każdą zaangażowaną religijność. Marks czuł, że do zwycięstwa rewolucji proletariatu niezbędny jest - poza wstępną, na zimno wykalkulowaną pracą umysłową i twardą, zdecydowaną wolą - jeszcze jeden składnik: ładunek wszystkich pozytywnych uczuć człowieka, cała jego emocjonalność. Dlatego mówi: „Żadna klasa w społeczeństwie burżuazyjnym nie odegra tej roli (oswobodzenia całego społeczeństwa - przyp. H. M.), jeżeli nie wywoła w sobie i w masach entuzjazmu, nie doprowadzi do sytuacji, w której zbrata się całkowicie i zespoli ze społeczeństwem, stopi się z nim i zostanie uznana za jego powszechnego reprezentanta, nie osiągnie momentu... w którym rzeczywiście stanie się jego sercem i głową.” Ten entuzjazm, to pełne zachwytu, wszechogarniające, totalne zaangażowanie w wielką sprawę, uważaną przez dany podmiot, jednostkę, grupę lub klasę za absolutną, jest - z punktu widzenia psychologii i psychologii głębi - mistyczną religijnością! Marks był zwiastunem, prorokiem nowej mistyki proletariatu. Nazywając religię „opium dla ludu”, określenie „opium” odnosił nie tyle do niej samej, lecz do „boskiej nadbudowy”. W każdym razie również neomarksiści, czy zbliżeni do marksizmu myśliciele współcześni dopatrują się u niego implikacji religijno-teologicznych. „Nawet w dziele Marksa decydujące są, jak zawsze podświadome, jednakże logicznie nieodłączne od swej treści, postulaty teologiczne” (M. Horkheimer).

Zwłaszcza w marksowskiej wizji przyszłości w jego „królestwie wolności”, w którym są przezwyciężone ekonomiczno--polityczne uwarunkowania i indywidualne tragedie, trudno nie dostrzec pierwiastka mistyczno-utopijnego. Jego „komunizm bowiem jako doskonały naturalizm jest humanizmem, zaś jako doskonały humanizm - naturalizmem, stanowi prawdziwe rozwiązanie sprzeczności pomiędzy człowiekiem a naturą i człowiekiem a człowiekiem, prawdziwe rozwiązanie konfliktu pomiędzy istnieniem a istotą, pomiędzy uprzedmiotowieniem a uruchomieniem własnej aktywności, pomiędzy wolnością a koniecznością, pomiędzy jednostką a gatunkiem. Jest on rozwiązaniem zagadki dziejów i jako takie siebie pojmuje.” Dlatego również psychoanalityk Erich Fromm, który znał dzieło Karola Marksa jak nikt inny, twierdził, że reprezentował on „bezbożną religijność”, wcale sobie tego nie uświadamiając. Marks z pewnością głosił „ateistyczną religię społecznie zaangażowanego aktywizmu”; należał do „twórców nowej religijności... odpowiadającej potrzebom nowego człowieka”.

Nawet zdecydowanie antyfundamentalistyczne nowożytne Oświecenie wpadło w sidła religijnej terminologii i mitologii. Przypomnijmy sobie choćby oświeceniowy mit postępu, mit światła (Oświecenie przyniesie absolutną jasność rozumu, bezgraniczną klarowność ludzkiej myśli, bez zagadek i mroków), uniwersalny mit szczęścia (wraz z niepowstrzymanym rozwojem społecznego rozumu nastąpi powszechna sprawiedliwość i równość społeczna, zaistnieje możliwie najwyższe szczęście dla możliwie najwyższej liczby jednostek ludzkich). Stefan Zweig pokazuje bardzo sugestywnie, jak niesłychaną wiarę religijną zainwestowali intelektualiści schyłku XIX wieku w „przedsięwzięcie zwane Oświeceniem”: „Teraz wszakże to tylko sprawa dziesięcioleci, zanim resztki zła i gwałtu nie zostaną ostatecznie przezwyciężone. Ta wiara w nieprzerwany, niepowstrzymany „postęp” miała doprawdy w tych czasach siłę równą religii. Wierzono w ów „postęp” bardziej niż w Biblię, a jego Ewangelię zdawały się potwierdzać co dzień nowe cuda wiedzy i techniki... Socjolodzy i profesorowie prześcigali się w pomysłach, jak stworzyć zdrowsze i szczęśliwsze warunki życia dla proletariatu. Nic więc dziwnego, że to stulecie wygrzewało się w słońcu własnych osiągnięć i każde zakończone dziesięciolecie uważało za szczebel poprzedzający następne, jeszcze lepsze. W nawroty barbarzyństwa, jak na przykład wojny między narodami Europy, tak samo nie wierzono, jak w czarownice i upiory. Ojcowie nasi byli przepojeni wiarą w niezłomną i wiążącą siłę zgody i tolerancji.”

  

Ale nawet antyfundamentalistyczne „przedsięwzięcie zwane Oświeceniem” wypisało na swych sztandarach główną obietnicę fundamentalizmu: obietnicę zbawienia, jednakże „bez iluzji i przesądów, jedynie przy udziale rozumu... Ten triumfalny mit, oryginalny produkt nowoczesności, pozwalał godzić się z bolesnymi niejednoznacznościami, póki wydawało się, że są one jedynie przejściowe” (Thomas Meyer).

Dzisiaj, w obliczu powstawania religijno-fundamentalistycznych odłamów w ramach nowożytnego i współczesnego Oświecenia, należy również dobitnie podkreślić, że rozum oświeceniowy, stanowiący nadal najsilniejszą przeciwwagę każdego fundamentalizmu, może pozostać sobie wierny jedynie wtedy, gdy będzie pojmował siebie jako zasadniczo omylny (tzn. zawsze narażony na popełnienie błędu); gdy odrzuci wszystko, co absolutne, każde absolutystyczne stanowisko; gdy zawsze pozostanie świadom swej skończoności i ograniczoności; gdy ciągle będzie się korygował i kontrolował poprzez stały dialog z inaczej myślącymi; gdy sam nie będzie rościł sobie pretensji do dominacji. „Dlatego też radykalny rozum nie dba ani o szczęście, ani o zbawienie człowieka, lecz jedynie o jego emancypację oraz dojrzałość - choćby ograniczoną - w życiu doczesnym. Autonomiczny rozum podmiotu nie jest ani boginią, ani dziwką, nie jest ani absolutnie obiektywny, ani tylko instrumentalnie subiektywny. Absolutyzacja rozumu, czynienie zeń bogini bądź dziwki, jest czystym brakiem rozumu” (A. Kunzli).

Jeżeli rozum pojmowany w duchu Oświecenia pozostanie w tym sensie wierny sobie, to niebawem zamilknie „postmodernistyczna” paplanina, którą jeszcze dzisiaj radośnie uprawiają coraz bardziej „liberalni” i „krytyczni” teologowie. Cytowany wyżej autor nadzwyczaj trafnie scharakteryzował „postmodernistów”: „Ta barwna hałastra filozoficznych lekkoduchów, robiących wiele szumu ekwilibrystów językowych, bełkotliwie mędrkujących mącicieli sensów, nietzschemaniaków, freudiastów i heideggerystów, z całą tą swoją niefrasobliwą filozoficzną donkiszoterią zbudowała sobie Oświecenie i rozum na podobieństwo wiatraków, w których upatruje przyczyn wszystkich klęsk tej epoki, toteż z niestrudzoną brawurą przypuszcza na nie atak na swych pojęciowych szkapach. Przestaje to jednak bawić, gdy przyjrzymy się, jakimi argumentami się tu szermuje i jakie głosi absurdy. Ów modny prąd, który obszar języka niemieckiego zdaje się zawdzięczać w dużej mierze charyzmie jego paryskiego źródła, można by spokojnie pozostawić swemu biegowi, gdyby nie usiłował zniszczyć akurat tego, czego dzisiaj tak pilnie potrzebujemy w dyskursie z fundamentalizmem: oświecenia i rozumu.”

Istnieje wystarczająco dużo znakomitych przykładów na to, „że „postmodernistyczne” szaleństwo, skierowane przeciw oświeceniu i rozumowi może doprowadzić do nihilistycznego, żądnego śmierci i prenazistowskiego - na płaszczyźnie politycznej - fundamentalizmu. .. Horkheimer i Adorno wyrządzili wiele zła, przypisując winę Oświeceniu i niejako utorowali drogę „postmodernistom”.”

Nawet tak modna obecnie „kultura mikroprocesorów” (chip culture), która niesłychanie fascynuje miliony młodych ludzi, nie jest wcale wolna od religijnego fundamentalizmu. Z jednej strony mamy tu naszą odartą z czaru cywilizację, z drugiej zaś komputer, który nawet jeśli dziś nie wie jeszcze i nie może zrobić wszystkiego, to przecież w przyszłości będzie wiedział i mógł. Wielu ludzi młodszej generacji pozostaje pod jego charyzmatycznym urokiem. Ich nadzieje na zbawienie, odnalezienie sensu, orientacji, nadzieje na emancypację są dzisiaj niejednokrotnie związane właśnie z komputerem, wierzą oni bowiem mocno i niezachwianie, że to właśnie on spełni ich oczekiwania. Jeśli nie zrobi tego czwarta, piąta czy szósta generacja maszyn cybernetycznych, skonstruowanych w coraz to bardziej wyrafinowany sposób, dokona tego z pewnością siódma, ósma bądź dziesiąta.

Religia może zatem pojawiać się w tysiącach szat, może ulegać setkom metamorfoz; religijna postawa oczekiwania wydaje się absolutnie niezniszczalna i święci radosne zmartwychwstanie we wszystkich dziedzinach współczesnego życia, nawet w sferze polityki.

Zuryski prawnik i religioznawca, Robert Kehl, słusznie zauważył, że jeszcze jakieś dziesięć lat temu prawie wcale nie dostrzegano w religii konfliktogennej siły politycznej. Dogmat polityków, jak i większości zachodnich speców od urabiania opinii publicznej, brzmiał: „Za wojną lub rewolucją mogą kryć się jedynie naukowe lub inne „ważne” interesy.” Ale wydarzenia w Wietnamie, Irlandii Północnej, w Libanie, Iranie i Iraku, w Polsce, ostatnio zaś w Jugosławii, gdzie prawosławni Serbowie i katoliccy Chorwaci nieprzejednanie występowali przeciw sobie i zabijali się wzajemnie, doprowadziły do zwrotu w myśleniu. „Powoli zaczęto znowu poważnie traktować religie również na forum polityki światowej. Co więcej, uświadomiono sobie, że obok nienawiści etnicznej przekonania religijne i ideologiczna zawziętość jako czynniki wyzwalające wojny są nawet ważniejsze niż wszystkie inne, bez względu na to, jak owe pozostałe byłyby ważne.”

 

 

 

IV. „Czyste” i „doskonałe” źródła fundamentalizmu

 

Każdy fundamentalizm ma źródła religijne albo nieuchronnie nabiera charakteru religijnego.

Jeżeli zaakceptujemy tezę, którą przedstawiłem w poprzednim rozdziale, nasunie się pytanie, czy religia jako taka, już u swych źródeł, a więc ze swej istoty jest fundamentalistyczna, czy - nawet w prapoczątkach, sławionych jako doskonałe i nieskazitelne - z góry nie wytycza konsekwentnie i nieodwołalnie torów swego fundamentalistycznego rozwoju.

Odpowiedź na to pytanie wynika już z pewnego centralnego i niewątpliwego punktu widzenia, cechującego wszystkie religie monoteistyczne. Żadna z nich: ani judaizm, ani chrześcijaństwo, ani islam, nie może pozwolić sobie na zaoferowanie swoim wyznawcom w kwestiach podstawowych czegoś hipotetycznego, podważalnego, nieostatecznego, przypuszczalnego, możliwego czy prawdopodobnego. Żadna z nich nie może proponować tylko i wyłącznie hipotez, nie zobowiązując ludzi całkowicie do wiary w jej niewzruszone obietnice zbawienia, albo nie powstrzymując ich groźbami nieszczęścia od zboczenia z właściwej ścieżki. Dlatego religie monoteistyczne nie dopuszczają żadnego „może” albo „mogłoby (tak) być” w odniesieniu do swych fundamentalnych prawd wiary. „Bóg jest”, a „jego niezależna wola decyduje suwerennie o szczęściu i nieszczęściu ludzi”. „Bóg zbawia” oraz „Bóg sądzi i potępia” - oto zdecydowanie apodyktyczne, nie uznające ograniczeń ani żadnego „ale”, zasadnicze dogmaty religii monoteistycznych. Wszystkie one są z tego punktu widzenia fundamentalistyczne, żadna bowiem nie uznaje hipotetycznego charakteru prawdy i ludzkiego poznania, lecz daje ostateczny przepis na osiągnięcie zbawienia, szczęścia, który wyznawcy muszą zaakceptować wyłącznie poprzez niewzruszoną wiarę, bez jakichkolwiek pytań i wątpliwości. Dlatego też wszystkie religie monoteistyczne głoszą, że ich sedno stanowi absolutna prawda i nieomylność, nawet jeśli jedynie religia rzymskokatolicka zawarowała sobie prawo do obdarzania każdego ze swych żyjących, najwyższych guru explicite atrybutem nieomylności.

Zwłaszcza najważniejsze przykazania religii monoteistycznych przybierają formę absolutnej powinności i przymusu, co sprawia, że wszelkie powątpiewanie jawi się jako grzech, występek i bluźnierstwo. Również tutaj Kościół papieski posuwa się dalej niż inne. Takie zakazy jak zakaz „sztucznej” regulacji urodzin albo usuwania ciąży, które nawet w rozumieniu katolików nie należą do nakazów, przykazań, czy bodaj zaleceń przekazanych w Objawieniu Jezusa Chrystusa, papież autorytarnie ogłasza nieomylnymi prawdami, decydującymi o zbawieniu lub zgubie człowieka. Z Rzymu dochodzą wieści, że nosi się on ponoć z zamiarem zdogmatyzowania całej tej sprawy. Jak bowiem inaczej mógłby wejść do historii jako „Wielki Papież”, gdyby nie doprowadził do proklamowania przynajmniej jednego dogmatu? A więc „prorok z Polski” z pewnością nawarzy jeszcze i tego piwa!

W przeciwieństwie do monoteizmu, politeistyczne, panteistyczne, mistyczne czy ateistyczne religie mogą pozwolić sobie na to, by być zdecydowanie mniej kategoryczne i głosić swoje zasady w hipotetycznej, nie fundamentalistycznej, nie normatywno-dogmatycznej i autorytarnej formie. W wielobóstwie już sama wielość bogów powoduje relatywizację rozkazów, nakazów i zakazów tego czy innego boga. W religiach panteistycznych właśnie totalność i uniwersalność rzeczywistości poza przypadkowymi zjawiskami jest całkowicie boska, tak że każdy i wszystko wewnątrz tej rzeczywistości partycypuje w boskości. Tym samym, w odróżnieniu od monoteizmu, nie istnieje tu żadna najwyższa instancja, która wszelką boskość nosi wyłącznie w sobie i może wypowiadać się oraz decydować o wszystkim. We wszechogarniającej „demokracji wszelkiego bytu” (Max Scheler) wszystkie elementy rzeczywistości są z sobą powiązane, tak że imperatywy kategoryczne pochodzące z którejkolwiek jej części składowej są nieuprawnione. Wszelka mistyka, również monoteistyczna, skłania się - czego dowodzi wielu mistyków chrześcijańskich i islamskich - ku panteizmowi, ku zespoleniu się z boskim vis-a-vis, bez względu na to, czy jest ono pojmowane bardziej personalistycznie, czy raczej kosmicznie. „Ja i Ojciec jesteśmy jedno”, czytamy nawet w „mistycznej” ewangelii św. Jana. Nie ma w niej miejsca na rozkazy i jednostronne, absolutne oświadczenia Boga Ojca, chociaż czwarta ewangelia nie jest pod tym względem konsekwentna (całościowe ujęcie mistycznej religijności i spirytualności przedstawiam w mojej książce Mystik und Yernunft [Mistyka i rozum]). Logiczne więc jest to, że religie monoteistyczne prześladowały wielu swoich mistyków jako odszczepieńców. Ich herezja, niebezpieczna dla tych z gruntu fundamentalistycznych systemów wyznaniowych, widoczna jest np. u Mistrza Eckharta. Jego zdaniem najwyższa doskonałość wszystkich sił człowieka skupia się „...w najwyższej sile, która zwie się rozumem. Nie może on nigdy zaznać spoczynku. Nie dąży do Boga, o ile ów jest Duchem Świętym, ani też, o ile ów jest Synem; ucieka od Syna. Nie pragnie również Boga, o ile ów jest Bogiem. Dlaczego? Ponieważ jako taki ma jeszcze imię. Pragnie on czegoś szlachetniejszego, czegoś lepszego niż Bóg... Pragnie go jako źródła, z którego tryska dobro; pragnie go jako krynicy, żyły, z której wypływa dobro...”

Jak jednak ma się rzecz z religiami ateistycznymi? Czy takie w ogóle istnieją? Wielka, znacząca religia, buddyzm, była w pierwotnej postaci na wskroś ateistyczna. Budda bowiem po swym fundamentalnym doświadczeniu oświecenia oznajmia, że Bóg, bóstwa, duchy, demony etc. należą do świata zjawisk i złudzeń, błędów i iluzji (do „Maya”) i że człowiek zostawia je za sobą w drodze ku nirwanie. Zgodnie z tym Budda zwraca się również przeciw wszystkiemu, co w religii fundamentalistyczne, doktrynalne, normatywne, i sławi rozum oraz zwątpienie. W Anguttara Nikaya mówi: „Twoje wątpliwości są uzasadnione, synu Kęsy. Posłuchaj mojej wskazówki: nie wierz niczemu, co znasz tylko ze słyszenia; nie wierz przekazom, ponieważ są one stare i przeszły przez wiele pokoleń, zanim dotarły do nas; nie wierz niczemu, co niesie plotka, ani dlatego, że ludzie dużo o tym mówią; nie wierz z tej tylko przyczyny, że pokazują ci zapisane świadectwo jakiegoś starego mędrca; nigdy nie wierz w coś jedynie dlatego, że przemawiają za tym domysły albo że długoletnie przyzwyczajenie skłania cię do przyjmowania czegoś za prawdę, nie wierz wyłącznie autorytetowi twoich nauczycieli i duchownych. Co zgodnie z twym doświadczeniem i dociekaniem odpowiada twojemu rozumowi i służy twemu własnemu dobru i szczęściu, jak też wszystkich innych istot, to bierz za prawdę i żyj według niej.”

Wszystkie religie monoteistyczne, w odróżnieniu od wyżej wspomnianych czterech innych typów religii, są jednak radykalne, tzn. z gruntu fundamentalistyczne, choć w chwili narodzin i w fazie początkowej nie muszą się wcale takie wydawać. Uwidacznia się to dopiero po dłuższym okresie ich trwania, po nieuniknionym procesie instytucjonalizacji. Ale radykalizm ten tkwi w nich już od samego początku! Przynajmniej na tyle, że konsekwentnie umożliwia i logicznie usprawiedliwia pełny rozkwit fundamentalizmu w późniejszych stadiach ich rozwoju.

Fundamentalizm najbardziej nawet bezwzględnych władców watykańskich, znanych nam z dziejów Kościoła, nie bierze się znikąd, znajduje bowiem swoje przesłanki w historii. Uprawniał ich do tego zawsze swoisty fundamentalizm Jezusa i Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu, do którego mogli swobodnie nawiązywać. W dalszym ciągu mojego wywodu wykażę, jak wiele jest wersetów w Nowym Testamencie i w Koranie, które należy rozumieć fundamentalistycznie. Nie można uznawać fundamentalizmu chrześcijańskiego i islamskiego za „degenerację” czystego rzekomo i doskonałego źródła chrześcijaństwa i islamu. Istniał on w nich od zarania. Zaawansowany fundamentalizm późniejszych stadiów rozwoju tych religii jest jedynie jednostronnym uwypukleniem i pełnym rozwinięciem tego, co tkwiło u ich podstaw.

Moja teza, że każda monoteistyczna religia jest z gruntu fundamentalistyczna, a przynajmniej wykazuje wiele takich cech, oburzy i rozgniewa nie tyle konserwatystów, co przede wszystkim „krytycznych”, „liberalnych”, „postępowych” i „lewicowych” teologów oraz uczonych w Piśmie. Wszakże ich pierwotnym zamiarem, ich najpierwszym dążeniem jest właśnie - w imię doskonałego, czystego i niefundamentalistycznego prapoczątku religii - zwalczanie fundamentalistycznych według nich zjawisk degeneracyjnych późniejszych faz jej rozwoju. Twierdzę, że ci „krytycy, liberałowie i postępowcy” również pod tym względem są funda-mentalistami. Kto bowiem w dziejach ludzkości postuluje istnienie idealnego, czystego źródła swojej religii czy jakiejkolwiek instytucji, aby w ten sposób uprawomocnić i usprawiedliwić swoją walkę z obecnym kryzysem tejże religii bądź instytucji, ten w swym fundamentalistycznym zaślepieniu odrzuca wszelkie doświadczenie oraz wiedzę historyczną. Wszystkie głębsze, gruntowniejsze badania i studia przeszłości pokazują jak zwykle niedostatecznie, ale wystarczająco wyraźnie, że początki rozwoju różnych zjawisk historycznych nigdy nie były tak cudowne, tak nieskazitelne i doskonałe, jak to później starali się interpretować potomni, a przynajmniej wielu z nich. Ponad wszelką wątpliwość żaden początek w dziejach ludzkości nie był wzniosły. Ale owi krytyczni, liberalni i postępowi przedstawiciele religii monoteistycznych pragną właśnie tę wątpliwość absolutnie wykluczyć. Jednakże bez zwątpienia nie ma oświecenia, nie ma a- i antyfundamentalizmu. Twierdzenie to należy poprzeć kilkoma przykładami. W chwili, gdy piszę te zdania, opinia publiczna jest oburzona wydaniem przez Kościół rzymskokatolicki zakazu nauczania Eugenowi Drewermannowi. Nie ma gazety, która by nie wylewała krokodylich łez nad „biednym prześladowanym”. Jemu samemu ten zakaz z pewnością nie zaszkodzi, a jego publikacjom przysporzy jeszcze większej popularności. Drewermann utracił wydane mu przez Kościół prawo nauczania na wydziale teologicznym Wyższej Szkoły w Paderborn jako Privatdozent. Ale niemal natychmiast otrzymał pozwolenie na prowadzenie wykładów z dziedziny filozofii kultury na innym wydziale tegoż uniwersytetu. Całe zamieszanie, jakie wywołał wokół jego osoby choćby Franz Alt swoim programem „Report”, było zupełnie nieuzasadnione. Jest to nowa próba przydania dramatyzmu staremu jak świat teatrowi katolickiemu. Nikt już bowiem nie traktuje poważnie tego, co konserwatyści mówią i robią w Kościele. Zainteresowanie opinii publicznej Kościołem można obudzić jedynie poprzez prezentację ludzi, którzy go pragną „odnowić”, których „serce krwawi”, gdy widzą, jak bardzo odszedł on od swych „doskonałych początków”.

Wtóruje temu również teolog Drewermann. Pozbawienie go prawa nauczania nazywa „groteskowym” i dodaje: „To, czego opinia publiczna jest tutaj wraz ze mną świadkiem, to degeneracja teologii, która staje się ideologią nadużywanej władzy, ustanawiającej samą siebie jako prawdę.” Tak więc wygląda teoria degeneracji w rozumieniu postępowego teologa! Teologia była dobra, ale uległa degeneracji i przekształciła się w ideologię nadużywanej władzy! W wywiadzie dla „FAZ-Magazin” Drewermann rozróżnia „humanitarną” i „autorytarną” formę religii, imitując w tym względzie różnicę, którą wprowadził do religioznawstwa Erich Fromm. Według niego forma humanitarna urzeczywistniła się par excellence w początkowym stadium chrześcijaństwa. Postrzega on wprawdzie te początki inaczej niż Kościół, bo odrzuca np. ustanowienie sakramentu eucharystii i wprowadzenie kapłaństwa przez Jezusa, a w niepokalanym poczęciu Najświętszej Marii Panny widzi jedynie symbol. Ale właśnie taki Jezus Chrystus, oczyszczony ze wszystkich fałszywych dogmatów kościelnych, stanowi dla niego absolutny, niepodważalny punkt odniesienia. Również rozdział jednej z licznych książek Drewermanna zatytułowany: Das Cristentum ist nur kraft der Erlosung wahr - Sigmund Freud als Vorbild (Chrześcijaństwo jest prawdziwe jedynie dzięki zbawieniu - Zygmunt Freud jako wzór) pokazuje, jak bardzo Jezus i jego akt zbawienia ludzkości są dlań niepodważalne, normatywne i miarodajne. Freud zostaje tu wykorzystany do romantyzującej i idealizującej psychoanalizy i terapii życia duchowego, które nie mają nic wspólnego z jego wyraźnym i zdecydowanym racjonalizmem i ateizmem, ani też z realistycznym, poniekąd nawet pesymistycznym widzeniem psychiki ludzkiej.

Niemniej jednak Drewermann jest uczciwszy niż gros teologów chrześcijańskich. Wiele z tego, ba, prawie wszystko, w co chrześcijanie przez całe wieki wierzyli jako w fakty historyczne przekazane przez ewangelie i Dzieje Apostolskie, dzięki metodzie krytyczno-historycznej okazuje się czymś nie istniejącym, niebyłym, bajką, mitem, legendą, religijną intuicją i inspiracją, zapożyczeniem z innych religii albo wręcz fałszerstwem. Inni teologowie także to wiedzą, lecz powstrzymują się od objawiania tych prawd - wprawdzie rzadziej wobec studentów, ale prawie zawsze wobec wiernych w cosobotnim „Słowie na niedzielę”. W tej sytuacji Kościół powinien być właściwie wdzięczny takiemu teologowi jak Drewermann, który usiłuje ocalić bardzo już wątpliwą z punktu widzenia historii „dziejową prawdę chrześcijaństwa”, sytuując ją na poziomie głębszych rozważań. Mam tu na myśli płaszczyznę psychologiczną, a ściślej psychologię głębi C. G. Junga z jej archetypami, z jej kolektywnymi prawzorami. Właśnie pierwotne chrześcijaństwo, jak również inne religie, obfitują według Drewermanna w religijno-transcendentalne archetypy zdarzeń, działań, form kultu, doświadczeń, sposobów zachowania i symboli, które z czasem stają się dla wierzących chrześcijan wszystkich stuleci normatywne, konstruktywne, i podtrzymują na duchu.

Drewermann wie, że historyczna prawda chrześcijaństwa nie przedstawia się najlepiej w świetle badań racjonalnych. Dlatego on, oczytany i wiedzący, zwraca się na podobieństwo najbardziej zaślepionych, najbardziej nieświadomych fundamentalistów przeciw wartości ratio, przeciw nauce: „Religijnym, a więc naprawdę uprawnionym jest objaśnianie Pisma jedynie wtedy, gdy ma charakter wewnętrzny, to znaczy, gdy ma wartość dla naszej duszy; wszystko zaś, co historyczne, jest zewnętrzne.” Albo: „W gruncie rzeczy musi się stawiać zadanie wyprowadzenia zachodnioeuropejskiej teologii chrześcijańskiej z getta jej jednostronności racjonalnej.” Albo: „Egzegeza o podłożu krytyczno-historycznym wygląda na proces nieomal rozmyślnego zarażania prastarych obrazów i symboli religijnych śmiertelnym tchnieniem nowoczesności.” Albo całkiem fundamentalistycznie: „Uwolniłem się już od przesądu, że nauka jest formą obiektywnego poszukiwania prawdy.” Krytycy słusznie zwracali uwagę na to, że Drewermannowska propozycja terapii dla chrześcijaństwa zmierza do „relatywizacji krytycznego rozumu i zmiany dotychczasowych wzorców przyswajania wiary na wzorce pochodzące z psychologii głębi”. „Egzegeza krytyczno-historyczna jest dla niego koniem trojańskim światopoglądu racjonalistycznego, zasadniczo sprzecznego z wiarą.”

Tak oto zamyka się koło. Zarówno Drewermann, uchodzący obecnie za najbardziej krytycznego teologa, jak i najbardziej zagorzali, bezkrytyczni fundamentaliści zgadzają się całkowicie co do odrzucenia krytyczno-historycznego rozumienia Biblii. Zjedna zasadniczą różnicą: „Podczas gdy ci ostatni, absolutnie nieskażeni oświeceniem i autonomicznym rozumem, po prostu negują znaczenie krytycznego pojmowania Biblii w imię nieomylnego systemu prawd wiary, Drewermann akceptuje prawdę krytyki historycznej, aby za chwilę przedstawić całą jej irrelewancję i niekompetencję w sprawach wiary. Nie mając złudzeń, że nie da się już dłużej zachować wyłącznego prawa do prawd wiary, jeśli zostaną one postawione przed trybunałem autonomicznego rozumu... propaguje jej egzystencjalno-psychologiczne rozumienie; jednym słowem, zamiast dociekań naukowych proponuje niesienie wiernym pomocy w życiu” (Matthias Jung).

Drewermann nie uwalnia się jednak w ten sposób od zasadniczego dylematu. Wie bowiem równie dobrze jak my, że żadna religia, a przynajmniej monoteistyczna, nie może bazować na hipotezach. Dlatego też mówi: „Nikt, kto pragnie dowiedzieć się, jak powinien urządzić sobie życie, nie może opierać swojego istnienia wyłącznie na hipotezach (chociaż twierdzenie to jest zupełnie fałszywe w odniesieniu do dojrzałej jednostki tylko religie jako instytucje zbiorowe potrzebują absolutnie pewnych aksjomatów, aby przyciągnąć do siebie ludzi chwiejnych i zapewnić im pozorne bezpieczeństwo). Ponieważ więc Drewermann nie chce, aby jego religia bazowała na hipotezach, tzn. na niepewnej wiedzy historycznej, usiłuje przedstawić pierwotne chrześcijaństwo jako ideał spełnienia religijnej potrzeby pocieszenia, ustanawiania sensu, duchowej pełni i bezpieczeństwa. Ale tu właśnie pojawia się dylemat: kto pociesza, nie argumentuje. A kto argumentuje, nie pociesza. W każdym razie trzeba się liczyć z tym, że prawda może okazać się okrutna i nie przyniesie pociechy. Z pewnością wykazała nowożytno-oświeceniowa krytyka religii Feuerbacha, Marksa, Freuda i innych, „że skuteczność religii, zdolność ustanawiania przez nią sensu, niesienia pociechy i wskazywania orientacji etycznej jest niezależna od jej teoretycznej prawdy”. Nie można wnioskować o prawdzie wiary na podstawie jej siły pocieszycielskiej. „Pociecha religijna nie stanowi iluzji jedynie wtedy, gdy Bóg posiada niezależną egzystencję pozapsychiczną, jest centrum, alfą i omegą, a nie zaledwie odwiecznym obrazem tęsknoty ludzkiej psychiki” (M. Jung).

Każdy jednak, kto, jak Drewermann, pragnie ocalać chrześcijaństwo, nie mogąc jednocześnie zanegować słuszności metody krytyczno-historycznej, musi jak wszyscy fundamentaliści znaleźć inny punkt zaczepienia; musi podkreślić, że taka egzegeza Biblii „prowadzi na religijne manowce” i w sposób całkowicie dogmatyczny postawić na absolutną pociechę i wsparcie duchowe, jakie daje Pismo Święte. Wówczas to, podobnie jak Drewermann w wywiadzie udzielonym Franzowi Altowi do programu „Report”, może z emfazą i retorycznym patosem wysunąć przeciw współczesnemu, skostniałemu Kościołowi argument o „profetycznej misji” Jezusa. Tyle że nie potrafi przytoczyć ani jednego historycznego dowodu na absolutną wyjątkowość i etyczną doskonałość „największego proroka”, Jezusa z Nazaretu. Niemniej jednak wielu ludzi pragnie jedynie pocieszenia. Prawdą jest to, co uszczęśliwia! A niektórzy zadowalają się nawet chwilowym uczuciem szczęścia. Drewermann wypracował najnowszą, najobszerniejszą i najbardziej systemową koncepcję ocalenia religii i teologii chrześcijańskiej. Jeżeli więc teolog tak ostro krytykujący Kościół staje się w swym dążeniu do ocalenia chrześcijaństwa „fundamentalistą doskonałego początku”, to z góry można założyć, iż takie samo stanowisko będą prezentować mniej wybitne umysłowości współczesnej teologii chrześcijańskiej.

Weźmy na przykład katolickiego teologa Eugena Bisera, emerytowanego profesora zajmującego się światopoglądem chrześcijańskim na wydziale filozoficznym uniwersytetu w Monachium. Zrozumiał on znaki czasu; wie, że nawet pragnący wiary chrześcijanie nie wiążą już swoich pozytywnych uczuć czy doświadczeń religijnych z dogmatycznie zaskorupiałą, moralnie skostniałą instytucją Kościoła. Wie również, że ludzie skłonni do religijności i spirytualizmu tłumnie ciągną do kręgów ezoterycznych i grup New Agę. A zatem dla przeciwwagi potrzebny jest nowy Jezus. Musi on wprawdzie być równie doskonały, bez zmazy i skazy, jak ten dogmatycznie wywyższony przez Kościół do absolutnej boskości, ale nie może już ukazać surowego, zimnego oblicza, ponieważ nie zdoła ono wyzwolić żadnych doznań religijnych. Dlatego Biser w książce Prognoza wiary przeciwstawia „przerostowi struktur wewnątrzkościelnych” swoje „nowe odkrycie Jezusa” jako „duchowego, mieszkającego w duszy przyjaciela i nauczyciela”. Ów „duchowy nauczyciel” Chrystus ma zastąpić tradycjonalny obraz Jezusa jako przedstawiciela doktryny dogmatycznej, przekazywanej przy pomocy normalnej katechezy.

Biser wcale nie jest osamotniony w swym zamierzeniu. Oświeceni teologowie chrześcijańscy już od kilku lat przejawiają wyraźną tendencję do pewnego osłabienia zdefiniowanego przez Kościół, zdogmatyzowanego naturalnego i substancjalnego synostwa bożego Jezusa, jedności jego istoty z Bogiem Ojcem, przedstawiając go jako wszechstronnie doskonały „wzór człowieka”. To też jest fundamentalizm, nie istnieje bowiem i nie może istnieć „wzorcowy” człowiek w odniesieniu do wszystkich stref, czasów i typów ludzkich. Na człowieczeństwo składają się kontyngentyzm, przypadkowość, nasza przeszłość filogenetyczna, nasze słabostki i wady, toteż nawet taki filozof jak Karl Jaspers, skłonny do idealizowania i romantyzowania, mówi o przynajmniej czterech autorytatywnych osobowościach, które znamy z historii filozofii i religii:

O Konfucjuszu, Buddzie, Sokratesie i Jezusie. Jednakże ten nowy fundamentalizm ze swym jedynym wzorcowym człowiekiem, Jezusem, nie jest tak wyraźny jak ów dogmatyczno-kościelny, mimo iż implikuje on ten pierwszy.

Wśród inteligentnych chrześcijan należy ostatnio do dobrego tonu, by nie zostawiać suchej nitki na „instytucji Kościoła współczesnego” oraz mierzyć go miarą Kościoła, jakiego pragnął Jezus i jakiego przykład dawał swoim życiem. Łaskawie raczą przy tym zapominać, że Jezus nie stworzył ani nie założył Kościoła, nie ustanowił urzędu kapłaństwa czy papiestwa. Głośne we wszystkich kręgach chrześcijańskich zawołanie „wrócić do praktyk Jezusa” i nie mniej głośne żądanie „powrotu do pierwotnego chrześcijaństwa” zawierają fundamentalistyczne, czcze formuły, które już na samym wstępie łudzą iluzją, jakoby praktyki Jezusa oraz pierwotne chrześcijaństwo były odległym i nienaruszalnym ideałem. Zresztą Kościół jest z pewnością w skrytości ducha wdzięczny tym „fundamentalistom doskonałego początku” mimo całej uprawianej przez nich krytyki. Dla wielu bowiem inteligentniejszych chrześcijan wiara w pierwotnie doskonałe chrześcijaństwo jest jedynym sposobem, jedyną możliwością pozostania w Kościele i czekania wbrew wszelkim nadziejom na jego reformę. Tak więc Kościół nadal ma w nich podatników, bo przecież wciąż jeszcze bardziej zależy mu na tym niż na emocjonalnej identyfikacji jego członków z nim samym posiada on w swych szeregach nawet zdeklarowanych ateistów, którzy jednak zachowują wobec niego lojalność. Również i dzisiaj przynosi to społeczne korzyści.

Rozpatrzmy jeszcze poglądy dwu katolickich autorów bestsellerów, którzy swoją tezą o doskonałych prapoczątkach chrześcijaństwa w osobie Jezusa wywarli wpływ, a przynajmniej wrażenie na współczesnych: dziennikarza Franza Alta („święty Franz”) i teologa Hansa Klinga.

Oto słowa Franza Alta: „Nazywam Jezusa pierwszym nowym człowiekiem, ponieważ po raz pierwszy i w sposób wyjątkowy zespalał w sobie i przejawiał w życiu zarówno męskość, jak i kobiecość. .. Rzeczywisty Jezus jest wzorcowym człowiekiem, który pokazuje nam drogę do samych siebie, drogę wyjścia z naszych osobistych” ślepych uliczek. Jezus jest postacią przewodnią, z jego pomocą możemy opuścić erę atomową i wkroczyć w wiek ekologii.” Franz Alt nie wnika w to, czy taka funkcja przewodnia nie przerasta możliwości Jezusa, pochodzącego wszak z nizin społecznych Galilei. Jednakże chrześcijański apologeta fundamentalizmu Franz Alt przejawia wyraźną, niekłamaną tendencję do stylizowania Jezusa na absolutny ideał doskonałości wszystkich ludzi, lekceważąc przy tym autorytarnie jego historyczne i wynikające z ducha czasu moralne i ludzkie uwarunkowania. Nie jest to Jezus z ewangelii, z Nowego Testamentu, jest to Jezus, którego Alt skonstruował stosownie do psychologii głębi Junga (por. naukę Junga o integracji animus i anima, jak również jego wykład o drodze indywiduacji od Ja do swej głębszej istoty (Selbst). Poza tym w książce Alta Jesus - der erste neue Mann (Jezus - pierwszy nowy człowiek) wyraźne jest dążenie do wykreowania Jezusa dla potrzeb wszystkich feministek. Otóż należy - interpretując św. Pawła - być wszystkim dla wszystkich, aby wszystkich pozyskać dla Chrystusa!

Jakkolwiek książka Alta ma w gruncie rzeczy charakter propagandowy i tendencyjny, a na dodatek w kilku miejscach antysemicki, jak to wykazał żydowski naukowiec M. Brumlik, to jednak jej autor wydaje się inicjować coś na kształt nowej teologii Jezusa w sensie modnego ruchu teologicznego. Czytamy już oto w „Publik-Forum”, poważanym czasopiśmie dla krytycznych chrześcijan: „Czy to dziwne, że Jezus z Nowego Testamentu posiada tak androgyniczne cechy, tak oddziaływa na nas całym sobą, ponieważ wydaje się w pełni łączyć swoje męskie i żeńskie skłonności? Kiedy Jezus jest pełen miłości i zrozumienia, zbyt miłosierny, kiedy wygłasza przepowiednie, w których litościwy Bóg pojawia się zasadniczo jako matka, wówczas radykalnie wyrzeka się on męskiego ducha, który chce osądzać i skazywać, który szuka władzy i kultu siły.” Wszystkie surowe, kategoryczne, szorstkie wypowiedzi i zachowania Jezusa wydają się tutaj wyeliminowane jednym ruchem ręki. Fundamentalista postrzega bowiem to, co właściwe i szczególne dla danej osoby; sceptyk natomiast widzi zbyt dużo i dlatego - przynajmniej w przekonaniu fundamentalisty - nie to, co istotne.

Oczywiste staje się tu jednak również, że żyjemy w epoce gospodarki wolnorynkowej z jej wolną (nad)podażą. W sferze światopoglądowej nie jest wcale inaczej. Oferuje się tyle obrazów Jezusa, tylu Jezusów. Każdy może się tu swobodnie obsłużyć; każdy może sobie tu wybrać Jezusa, jaki mu odpowiada i autorytarnie odrzucić te cechy charakteru Jezusa historycznego albo przypuszczalnie historycznego, które nie przystają do wybranego wizerunku. Jak komu pasuje, grunt, żeby zostać jednak w Kościele lub przynajmniej w jakiejś chrześcijańskiej sekcie. Socjologowie od dawna zwracali uwagę, że istnieją już tylko „chrześcijaństwa do wyboru”. Nie ma jednego chrześcijaństwa, po prostu chrześcijaństwa, każdy wybiera sobie natomiast przydatną mu część ewangelii, Nowego Testamentu i dokonując fundamentalistycznej ekstrapolacji uważa ją za całość i za zdecydowane i typowe chrześcijaństwo. Całość ta bynajmniej nie jest już wiążąca dla większości ludzi. Wiążące i normatywne wydaje się im tylko to, żeby utrzymać poziom konsumpcji, być może go nawet podwyższyć i pozwolić sobie na luksus posiadania światopoglądu, który podkreśli ich własną ważność.

Hans Kung, porządny, mieszczański, liberalny teolog, który na przykład nigdy nie stał się zwolennikiem teologii wyzwolenia, stanowi kolejną wizytówkę i etykietkę nowoczesnego, krytycznego katolicyzmu. Ale i on jest „fundamentalistą doskonałego początku” swojej religii. Oto słowa Kunga: „W chrześcijaństwie dokonały się olbrzymie zmiany, obecnie zaś dokonują się przemiany wręcz epokowe... Równocześnie jednak są rzeczy trwałe, stałe. Jesteśmy nimi bardziej zainteresowani w teologii, Kościele i religii niż na przykład w dziedzinie fizyki. Dla nas ważne jest, aby została zachowana podstawowa substancja

wiary: owa fundamentalna Nowina, która zaświadcza o decydującym fakcie Objawienia, ów czynnik odróżniający chrześcijaństwo, który sprawia, że niepodobna pomylić tej religii z innymi. Dla chrześcijaństwa wyraża się ona w zdaniu: Jezus jest Chrystusem, Jezus jest Zbawicielem.” Nowina ta zdaniem Kunga nie zmieniła się przez całe wieki istnienia Kościoła. „Chrześcijaństwo, które zaniechałoby głoszenia owej fundamentalnej Nowiny o Jezusie jako Chrystusie, przestałoby być chrześcijaństwem.”

„Fundamentalistę początku” rozpoznajemy już po terminologii, która nie dopuszcza żadnych wątpliwości, ani też podważania fundamentów wiary. Pojawiają się tu takie pojęcia jak: „trwałość”, „stałość”, „substancja podstawowa”, „fundamentalna Nowina”, „decydujący fakt Objawienia”, „to, co swoiście chrześcijańskie”, o Jezusie mówi się jako o „Zbawicielu”. „Jezus jest normatywną i ostateczną instancją”, podkreśla Kung w innym miejscu i dodaje: „Dla chrześcijanina prawdziwą religią jest chrześcijaństwo, co do prawdziwości innych ma on zastrzeżenia.”

Odurzony tą swoją fundamentalistyczną aksjomatyką Kung nie dostrzega, że niektórymi z tych definicji i niezaprzeczalnych aksjomatów podważa konieczność istnienia samej religii. Choćby wtedy, gdy konstruuje następujący pewnik: „Prawdziwe człowieczeństwo jest warunkiem prawdziwej religii, zaś prawdziwa religia jest spełnieniem prawdziwego człowieczeństwa.” Jeżeli prawdziwe człowieczeństwo jest warunkiem prawdziwej religii, to ta ostatnia jest zbędna, ponieważ do prawdziwego człowieczeństwa musiało dojść bez niej prawdziwe człowieczeństwo jest już ponadto tak pojemną, wzniosłą i idealną wartością, że byłoby głupotą i absurdem dodawać do tego coś jeszcze i żądać jego spełnienia dzięki religii.

Powstaje również pytanie, dlaczego Kung pozostaje jeszcze w Kościele katolickim. Albowiem według jego własnej definicji Kościół nie może stanowić prawdziwej religii, gdyż nigdy nie kierował się względami prawdziwego człowieczeństwa. Kung zwraca uwagę na to, że Kościół katolicki aż do II soboru watykańskiego potępiał prawa człowieka jako niechrześcijańskie i do dzisiaj nie podpisał Karty Praw Człowieka sformułowanej przez Radę Europejską. Przyznaje także: „Stara inkwizycja umarła: niech żyje nowa... Tylko w przypadku osób znanych, które padły jej ofiarą, opinia publiczna dowiaduje się czegoś na ten temat, biada jednak maluczkim! Nikogo się już nie pali na stosie, niszczy się jednak psychicznie i zawodowo w razie potrzeby.” Wreszcie mówi też, że Watykan odtajnił podobno swoje materiały archiwalne do lat dwudziestych naszego stulecia. „Ale najtajniejsze archiwum, archiwum władz inkwizycyjnych, pozostaje nadal zamknięte na cztery spusty. Wiadomo dlaczego.

Wszystko to nie może jednak zachwiać niezłomnej wiary Klinga w Kościół. „Oczywiście nigdy nie przestałem jako teolog i chrześcijanin traktować Kościoła katolickiego jako mojej duchowej ojczyzny”, podkreśla w artykule Kardinal Ratzinger, Papst Wojtyla und die Angst vor der Freiheit (Kardynał Ratzinger, papież Wojtyła i strach przed wolnością) by zaś mimo pozostania w tym nieludzkim Kościele zachować twarz wobec siebie, ucieka się on do takiego samego sposobu, jakim posługują się inni „krytyczni”, „liberalni”, „oświeceni” i „postępowi” teologowie - odwołuje się do fundamentalistycznej baśni o doskonałym początku chrześcijaństwa, którego uosobieniem jest jego niewątpliwie niezrównany założyciel. „Jezus jest normatywną i ostateczną instancją!”

Vaticanum Secundum, „napawający tak wielką nadzieją soborowy początek w latach sześćdziesiątych”, jest wreszcie dla Kunga uspokajającym znakiem reformatorskich możliwości Kościoła. Przyjmuje on tu fundamentalistyczną postawę, uważając, że sobór był nowym, idealnym początkiem, który niestety został unicestwiony przez takich papieży jak Paweł VI i Jan Paweł II. Podkreśla, że on „jako teolog... pomagał współkształtować ten sobór”, który działał „w duchu ewangelii”, a teraz niestety znowu „zamiast słów programowych soboru dominują hasła głoszone na powrót ex cathedra, zamiast aggiornamento w duchu ewangelii - tradycyjna „nauka katolicka””. „Pismo Święte jako krytyczna norma dla Kościoła i postbiblijnej tradycji” zostało „faktycznie odrzucone”.

Schemat, który kreśli teolog z Tybingi - „idealny sobór, idealny dzięki harmonijnemu nawiązaniu do idealnej ewangelii, do doskonałego początku chrześcijaństwa” - znowu jest fundamentalistyczny, ponieważ tuszuje wcale nie tak nieskazitelne realia zarówno soboru, jak i początków chrześcijaństwa. II sobór watykański był w najlepszym razie przyodzianiem rzekomo doskonałej, podstawowej substancji wiary w nowocześniejszą szatę językowo-historyczną. Nie zniósł on ani jednego zakazu myślenia, ani jednego dogmatu, ani jednego nakazu moralnego Kościoła rzymskokatolickiego. Jego inicjator, dobroduszny papież Jan XXIII, podkreślił powtórnie, że ani myśli znosić czegokolwiek. II sobór watykański, wnoszący na chwilę ułudę wolności do katolickiego świata, nie odszedł też wcale od absolutystycznego pojęcia Objawienia, które zapewnia i gwarantuje Kościołowi panowanie dzięki wyłącznemu posiadaniu prawdy. W Oświadczeniu na temat stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich zdania kluczowe brzmią: „Kościół katolicki nie odrzuca niczego, co w tych religiach jest prawdziwe i święte. Ze szczerą powagą odnosi się do takich zachowań i sposobów życia, do takich przepisów i nauk, które wprawdzie w niejednym odbiegają od tego, co sam uważa za prawdziwe i czego naucza, ale nierzadko pozwalają dostrzec promień owej prawdy, która oświeca wszystkich ludzi. Nieustannie jednak głosi i musi głosić Chrystusa, który jest drogą, prawdą i życiem (J 14, 6), w którym ludzie odnajdują pełnię życia religijnego, w którym Bóg wszystkich z sobą pojednał.”

Brzmi to pięknie i wzniosie, a przecież stanowi podstawę wszelkiej nietolerancji. Pełnię życia religijnego bowiem, właściwą drogę do prawdy i życia, nie implikującą dróg okrężnych czy bezdroży, głosi, proponuje i zapewnia jedynie Kościół katolicki. Wszystkie inne religie (w wyżej cytowanym tekście w § 2 jest wyraźnie mowa o hinduizmie i buddyzmie) zawierają jedynie cząstkę tego, co święte i prawdziwe, promienie owej prawdy, która chociaż oświeca wszystkich ludzi, to jednak w pełni zrośnięta jest jedynie z Kościołem katolickim.

O wiele bardziej kategorycznie wypowiada się sobór na temat bezwarunkowego autorytetu Kościoła w kwestii prawdy tam, gdzie dyskusja z niechrześcijańskimi religiami bądź innymi światopoglądami nie wysuwa się na plan pierwszy, a tym samym nie istnieje konieczność zachowania umiaru, aby możliwy był jakikolwiek dialog z nimi, a mianowicie w Dogmatycznej konstytucji O Boskim Objawieniu (Dei Verbuni): „Bóg w swej dobroci i mądrości postanowił sam się objawić i ogłosić tajemnicę swojej woli...” (rozdz. l § 2). Wszystko jednak, co dotyczy tego Objawienia Boga i „sposobu objaśniania Pisma Świętego, podlega ostatecznie ocenie Kościoła, którego danym od Boga zadaniem... jest zachować słowo Boże i objaśniać je” (rozdz. 3, § 12).

Te kluczowe zdania Vaticanum Secundum nie odbiegają wcale daleko od dzisiejszego spojrzenia Watykanu na Pismo Święte. Jeżeli kardynał Ratzinger, watykański strażnik wiary, w swym Raporcie o stanie wiary zapewnia o „jedności Biblii i Kościoła” i bezceremonialnie woła do protestantów: „Ale Biblia jest katolicka! ...a zatem przyjąć ją taką, jaka jest... to oznacza przystąpić do katolicyzmu”, wówczas wypowiada się on wyłącznie w myśl cytowanych wyżej stwierdzeń II soboru watykańskiego, w duchu tego soboru.

Jeżeli więc Kung w związku z ogłoszoną przez Watykan beatyfikacją założyciela Opus Dei, Hiszpana Jose Marii Escriva de Balaguera, mówi o „umocnieniu się współczesnej restauracyjnej polityki Kościoła”, to należy on wyraźnie do teologów mącących ludziom w głowach. Albowiem polityka Kościoła zawsze była i jest restauracyjna. Również II sobór watykański nie stanowił tu wyjątku: modnymi metodami chciał „powrócić do dawnego stanu”, „starych, dobrych czasów” początku. Dokładnie taki jest najgłębszy sens owej restauracji.

Tendencja wszystkich katolickich teologów, od lewicowych do prawicowych, od krytycznych do oportunistycznych, od liberalnych do autorytarnych, od postępowych do konserwatywnych, jest w gruncie rzeczy taka sama. Objawieniu Boga zawartemu w Pismach Nowego, a nawet Starego Testamentu nie wolno niczego zarzucić, jest ono doskonałe i bezbłędne, stanowi norma normans - normującą wszystko miarę. Różnice pomiędzy postępowymi a konserwatywnymi teologami pojawiają się w istocie dopiero później. O ile konserwatyści w różnych epokach historycznych uznają Kościół za wierny ideałowi, za identyczny z doskonałym prapoczątkiem chrześcijaństwa, pominąwszy kilka przypadkowych przemian historycznych, to postępowcy widzą w fundamentalistycznym schemacie nieskazitelnego początku świetny sposób, pozwalający wyrzucić wszystkie występki i przestępstwa chrześcijaństwa na śmietnik jego dawniejszej historii, obarczyć nimi Kościół, który, z okazjonalnymi przerwami, coraz bardziej oddala się od ewangelii Jezusa Chrystusa.

Również dwie nowe katolickie książki na temat fundamentalizmu - wybór artykułów różnych teologów wydany przez dogmatyka Wolfganga Beinerta pt. „Katholischer” Fundamentalismus. Haretische Gruppen in der Kirche? (Fundamentalizm „katolicki”. Grupy heretyckie w Kościele?) i Fundamentalismus (Fundamentalizm) autorstwa katolickiego teologa moralności Stephana Pfurtnera - pozostają wierne podstawowemu schematowi fundamentalistycznemu: prawdziwa wiara chrześcijańska, ukonstytuowana przez Nowy Testament, jest nie do pogodzenia ze stanowiskiem fundamentalistycznym. Wszystkie fundamentalizmy chrześcijańskie, które Beinert dyskwalifikuje jako „strukturalne herezje”, są odstępstwami i odchyleniami od doskonałego, niefundamentalistycznego początku chrześcijaństwa. A przecież już sam ten idealny początek, różnie wprawdzie widziany przez różnych teologów, zawsze jednak wynoszony jako bezsprzecznie wyjątkowy ponad wszystkie inne inspiracje i objawienia w historii religii, jest konstruktem fundamentalistycznym. Fundamentalistycznym, bo jeśli zdaniem nawet najbardziej krytycznych, najbardziej postępowych i liberalnych teologów niedopuszczalne jest podawanie w wątpliwość, podważanie i relatywizowanie wyjątkowości Objawienia Boga w Jezusie Chrystusie, to tym samym dana jest podstawa do nietolerancji. A to prowadzi zawsze - jak dowodzi historia - do radykalnego prześladowania osób przekraczających ten zakaz myślenia, zwłaszcza wtedy, gdy dysponuje się odpowiednią władzą. Wskutek oświecenia, sekularyzacji i demokratyzacji chrześcijańskiej niegdyś Europy, które to procesy dokonały się niezależnie od Kościoła, nie posiada on już tej władzy, a na pewno nie posiadają jej jego krytyczni czy postępowi teologowie, którzy razem wzięci stanowią znikomą mniejszość w stosunku do znacznie silniejszych oportunistów. Ale kto wie, czy układ sił nie zmieni się jeszcze na korzyść Kościoła, skoro Europa Wschodnia, w przeważającej mierze fundamentalistyczno-chrześcijańska, coraz bardziej staje się poletkiem nowej polityki wschodniej Watykanu.

W każdym razie cały ten postępowo-konserwatywny syndrom „teologia-Kościół”, „teologowie-Kościół” bazuje na potajemnej fundamentalistycznej umowie, która wcale nie musiała zostać zawarta, ale wygląda niemal na sprzysiężenie: „Nic negatywnego o początkach (chrześcijaństwa)!” W ten sposób nawet najbardziej krytyczny, najbardziej postępowy teolog wspiera fundamentalistyczny system - Kościół, ponieważ on także obstaje przy fundamentalistycznej przesłance o doskonałym początku; ponieważ on także, zwłaszcza on, głosi tezę, że Jezus i Nowy Testament nie podlegają żadnej moralnej, etycznej, ani też dotyczącej treści wiary racjonalnej krytyce. Nie przypadkiem - na co zwrócił już uwagę Franz Alt podczas wywiadu z Drewermannem we wspomnianym już programie „Report” - arcybiskup Degenhardt z Paderborn podkreślał, iż bardzo chętnie czyta artykuły tego teologa, chociaż musiał pozbawić go kościelnego prawa nauczania. Również heretycy i rebelianci teologiczni nakręcają koniunkturę Kościoła, pozostając w nim! Dlatego arcypasterz z Paderborn zaraz po wydaniu Drewermannowi kościelnego zakazu nauczania zalecił mu najgoręcej, „by nadal pisał książki i wygłaszał prelekcje, ponieważ wielu ludziom „będzie niósł pomoc w życiu”” (według wypowiedzi Drewermanna opublikowanej w tygodniku „Stern”, nr 45/1991).

Ale nie tylko środowisko teologów nakręca koniunkturę Kościoła. W sukurs przychodzi mu też chętnie gros przedstawicieli mediów. W telewizji, radiu, w większości tygodników i gazet codziennych wszyscy trzymają się schematu: „błędy i przewinienia Kościoła - od czasu do czasu, raz więcej, raz mniej; ciemne plamy na początkach chrześcijaństwa - nigdy.” Aby zaś ten „dogmat” nie zaczął się chwiać, chętnie prezentuje się w mediach postępowych i konserwatywnych teologów, przywiązanych do funda-mentalistycznego schematu; tych natomiast, którzy wystąpili z Kościoła, owej niehumanitarnej, zakłamanej i ukrywającej prawdę organizacji, nie dopuszcza się do mediów. Hipokryzja dotycząca początków chrześcijaństwa i Kościoła jest w naszej republice niemal bezgraniczna, na dodatek jest ona zinstytucjonalizowana, poniekąd chroniona i opatentowana przez Kościół państwowy!

U protestantów nie jest inaczej niż u katolików. Karl Barth swoją teologią dialektyczną wywarł decydujący wpływ na wiele pokoleń teologów ewangelickich. Wiara chrześcijańska ma według Bartha swoją na wskroś własną „noetyczną racjonalność”, a w książce Fides quaerens intellectwn. Anselms Beweis der Existenz Gottes (Dowód Anzelma na istnienie Boga) (1931) podejmuje on nawet próbę całkowitego odrzucenia resztki filozoficznych i antropologicznych uzasadnień wiary. Teologia powinna być jedynie „teologią łaski w Jezusie Chrystusie” i objaśniać jego imię jako właściwe Objawienie Boga. Z punktu widzenia świata, jego myślenia, jego różnych religii - także z pozycji lęku, jak u Kierkegaarda czy Heideggera - niepodobna osiągnąć, uzasadnić czy usprawiedliwić zbawienia, które jest zdarzeniem przychodzącym wyłącznie z góry, od Boga. W gruncie rzeczy wszystkie religie są „dziełem Szatana, albo przynajmniej żałosnym dziełem człowieka”, i wszystkie wywodzą się „z dołu”. Dlatego też prawdziwe chrześcijaństwo nie może być religią, wiara chrześcijańska jest bowiem wyłącznie tworem Boga, czymś innym niż wszystkie religie, które Barth porównuje z „jarmarkiem”.

Teologicznym następcom Bartha nie udało się tak radykalnie utrzymać fundamentalistycznego rozdziału pomiędzy religią a wiarą chrześcijańską. Ale żaden z nich nie odżegnał się od fundamentalistycznego non plus ultra Objawienia w Jezusie Chrystusie. A oto kilka dowodów z ostatnich czasów: na posiedzeniu poważanej Akademii Ewangelickiej w Bad Boli, odbywającym się od 5 do 7 kwietnia 1991 roku, Hans H. Jenssen, profesor zwyczajny teologii praktycznej Uniwersytetu Humboldta w Berlinie, opowiedział się wprawdzie za uznaniem, że boskość jest nadal objawiana ludzkości, ale pod warunkiem, że Objawienie Chrystusa pozostanie najczystszym, nieprześcignionym wzorem. Objawienia boskie podobne są do gór ze szczytami i dolinami. Niedoścignionym najwyższym punktem tego krajobrazu Objawienia jest jednak Jezus Chrystus. Nawet prachrześcijańskie „odwlekanie paruzji”, niespełnienie zapowiadanego przez Jezusa rychłego końca świata, należy traktować nie jako jego pomyłkę, lecz jako „manifestację Boga”. Najwyraźniej jest wolą Boga, by ludzie nie czekali na jego nadnaturalną ingerencję, lecz już teraz czynili to, co należy.

Na tej samej konferencji dr Reinhart Hummel, kierownik Ewangelickiej Centrali do spraw Światopoglądu w Stuttgarcie, wyróżnił trzy wymiary Objawienia: ewangelię Jezusa Chrystusa, zajmującą najwyższą pozycję; opisane przez św. Pawła w Drugim Liście do Koryntian (rozdział 12), nieprzekazywalne w gruncie rzeczy „oblicze i Objawienia Pana”, jak również ciągłość historii religii. Za kryterium prawdziwości Objawienia nie może uchodzić „każde najnowsze Objawienie”. Raczej należy go szukać w Biblii. Hummel przyznał jednak, że to chrześcijańskie „roszczenie do doskonałości” ma swoje odpowiedniki w innych religiach.

Owo roszczenie do doskonałości jest oczywiście dla wszystkich teologów ewangelickich spełnione i ucieleśnione w Jezusie Chrystusie. Różni teologowie i pisarze postrzegają wprawdzie jego absolutną ludzką doskonałość (fundamentalistyczna sprzeczność sama w sobie!) w bardzo rozmaitych atrybutach albo ją z nich wywodzą, ale nikt (przynajmniej publicznie) w nią nie wątpi. W gruncie rzeczy obojętne jest, czy ktoś widzi w Jezusie wzorzec cierpiącego człowieka, dźwigającego wszystkie grzechy ludzkości, czy też przeciwnie - postrzega w nim doskonałego „szczęśliwego człowieka”, jak to czyni Dorothee Sólle; czy odkrywa w nim „człowieka z gotowością do uczuć i zaangażowaniem uczuciowym”, jak Hanna Wolff, dla której jest on również „świadomym, który czyni nas świadomymi”, czy określa go jako kamień węgielny, na którym „trzeba wznieść nową budowlę historii” (Johannes Muller). Najważniejsze, że nikt nie odmawia mu absolutnej doskonałości. Nikt nie potyka się o sprzeczności widoczne w przypisywanych Jezusowi atrybutach. Sprzeczności te zaś sięgają tak daleko, że Franz Alt może nazwać Jezusa „mistrzem erotyzmu i miłości”, gdy tymczasem tak modna pisarka jak Luise Rinser z oburzeniem odrzuca myśl o ożenku Jezusa, ponieważ Syn Boży nie mógłby się wszak splamić zmysłowością i żądzą cielesną. Najuczciwiej byłoby, gdyby każdy wyartykułował, co uważa za swój ideał i przyznał, że taki właśnie wizerunek opatruje etykietką: Jezus.

Oszczędźmy sobie dalszych dowodów. Pewne jest, że każdy system ideologiczny, który pragnie przyciągnąć i pozyskać sobie masy, zakłada istnienie idealnego stadium początkowego, w imię którego można przezwyciężyć „złą historię” i, doszedłszy do ostatniego stadium, na powrót odzyskać pierwotną doskonałość. „Fundamentalizm staje się silniejszy, zamykając się w sobie. Nie chodzi o wieczny powrót, lecz o powrót tego, co wieczne, w którym utracony i odnaleziony raj łączą się z sobą... Pierwszy i ostatni akt zespalają się w wizji społeczeństwa bez podziałów i rozbić.” „Święte Przymierze” między ucieczką w przyszłość a cofaniem się myślą wstecz do idealnych, rajskich początków „karmi się wspólnym odrzucaniem okropieństw, wszelkiej współczesności, która czyni człowieka obcym samemu sobie i sprawia, że... marnieje on w alienacji (Marks) lub w poniżeniu... Niezależnie od tego, czy oskarżamy wyzysk kapitalistyczny czy grzech pierworodny Ewy, te symptomy cierpienia rodzaju ludzkiego można wyjaśnić przy pomocy jednego jedynego kodu. Zło, które oskarżamy, to podział, inność, wykorzenienie, istnienie w rozproszeniu. Świętą obietnicą jest powrót do jedności, do wspólnoty, do połączenia części w całość, dobrą całość... w jedną ludzkość, która na początku była jednością, a u szczytnego końca zostanie pojednana” (Andre Glucksmann).

Jak wyjść z tego historycznie uwarunkowanego rozdrobnienia, jak znowu stać się jednością? Oto problem, który tak bardzo pragną rozwiązać dzieci nie tylko Marksa, ale również Mojżesza, Jezusa i Mahometa.

Albowiem i w islamie rzecz wygląda podobnie jak w chrześcijaństwie. Także tam mamy do czynienia z idealnym, absolutnym, zesłanym prosto z nieba początkiem w postaci Koranu, który zgodnie z prawdą i co do litery głosi ludziom największy i ostatni prorok Mahomet. Zasadnicza myśl religii islamskiej, jej główny dogmat, którego muszą przestrzegać wszyscy muzułmanie i z którego wywodzi się cała reszta, brzmi: Koran jest słowem Boga skierowanym do ludzi - a istnieje tylko jeden jedyny Bóg.

Koran ma więc w islamie jeszcze większe, bardziej fundamentalne znaczenie niż Pisma Nowego Testamentu w chrześcijaństwie. Jest dla muzułmanów tym, czym Chrystus dla chrześcijan. Islamski Bóg nie ma jednorodzonego syna, tak jak Bóg chrześcijański. Za to niejako od wieków płodził Koran. Dlatego w niebie istnieje jego pierwopis, pierwopis boskiego Pełnego Objawienia. Podobnie jak niedozwolone jest żadne zwątpienie, żadna krytyka tego, co stanowi boskość w najczystszej postaci, Jezusa Chrystusa, Syna Bożego i Mesjasza, tak samo niedozwolona jest żadna krytyka boskiego tworu w najczystszej postaci, Koranu. Koran to Logos (prasłowo Boga, jego zesłany światu rozum), tyle że nie jest on osobą, jak Syn Boży, Jezus Chrystus, w religii chrześcijańskiej. Ale zajmuje u muzułmanów to samo miejsce, co Jezus u chrześcijan.

Mahomet odgrywa w stosunku do Koranu podobną rolę jak dwunastu apostołów w stosunku do Chrystusa. Nowy Testament chrześcijański ma swój odpowiednik w islamie w hadith, zapisach o tym, jak odbywało się objawienie dla Mahometa, jak „Posłaniec” się przy tym zachowywał, a także jak w ogóle przez całe swoje życie działał pod przewodnictwem Allacha. Hadith są obok Koranu najważniejszymi tekstami islamskimi. Zawierają one przekaz wszystkich sentencji i czynów proroka.

Mahomet ma jednak o tyle większe znaczenie w islamie niż apostołowie w chrześcijaństwie, że jest on twórcą i prawodawcą swojej religii i stanowi absolutny wzór dla muzułmanina. Niezbitym dogmatem dla wszystkich wyznawców jego wiary jest to, że każde działanie Mahometa od początku Objawienia było chronione przez Allacha od jakiejkolwiek pomyłki.

W innym przypadku, jak argumentują egzegeci tekstu, samo Objawienie musiałoby zostać podane w wątpliwość, do czego Bóg nigdy by nie dopuścił. Muzułmanie wierzą, że Bóg kierował Mahometem podczas wykonywania przezeń nawet najbłahszej czynności, a każda posiada znaczenie moralne. Nawet to, w jaki sposób mył zęby lub nosił brodę, ma dla wiernych znaczenie i często jest naśladowane.

 

W jednym hadith trzej mężczyźni kwestionują moralno-religijne zasady proroka. Dyskutują o tym, że można by się przecież jeszcze więcej modlić i jeszcze więcej pościć, niż to nakazał. Jeden z nich sądzi nawet, że byłoby bardziej etycznie „trzymać się z dala od wszystkich kobiet i nigdy się nie żenić”. Wtedy pojawia się prorok i oświadcza w sposób rozstrzygający: „Bardziej boję się Boga niż wy i bardziej go wielbię. Poszczę, ale mimo to przestaję pościć: modlę się, ale też śpię; i żenię się z kilkoma kobietami. Ktokolwiek odwraca się od moich praktyk (sunna), nie należy do Moich.”

Przytoczone tu pojęcie sunna stanowi kolejny terminus technicus islamu. Hadith opisywały sunna, tzn. tradycję, wszystkie mowy, wszystkie czyny proroka.

Ale wróćmy ponownie do Koranu. Fundamentalizm islamu, istniejący w nim od samego początku, polega między innymi na tym, że żaden muzułmanin nie może wątpić w boskie pochodzenie Koranu, w jego wyjątkowość i niepowtarzalność; że po wielu zesłanych ludzkości prorokach, włączając w to Adama, Abrahama, Mojżesza i Jezusa, Bóg zsyła w Mahomecie najwyższego z dotychczasowych Posłańców i końcowe Objawienie w ostatecznej, nieprzemijającej postaci.

Dlatego Koran jest dla muzułmanów wszechogarniającym i nieomylnym „słowem Boga. Nawet jeśli mogły rozgorzeć dyskusje, w jakim sensie jest on prawdziwy - czy jest stworzonym, czy też nie stworzonym słowem, to znaczy, czy również słowo należy do Objawienia, czy każdy poszczególny arabski znak pisma jest prawdziwy, czy jedynie Posłanie jako całość - to nikt z nich nie wątpił, że jednak jest on prawdziwy” (John A. Williams).

Po bardziej pozytywnym początkowo nastawieniu do świętych pism Żydów i chrześcijan Mahomet stwierdza później apodyktycznie w Koranie, że są one gorsze, mniej wartościowe. Żydom została według niego dana jedynie „część Pisma” (sura 3, 22); cały szereg nakazów ich świętego Pisma miał tylko ściśle ograniczone w czasie znaczenie (sura 2, 61; 4, 50; 153); Żydzi „zamienili też słowa miejscami i zapomnieli część tego, co zostało im powiedziane” (sura 5, 16); nawet celowo sfałszowali Pismo (sura 4, 48, gdzie zarzuca się im, że „wykręcają sobie języki i zadają cios wierze”; por. również surę 5, 45). Żydzi i chrześcijanie ukryli też podobno część Pisma. Potępienie przez Mahometa tej żydowsko--chrześcijańskiej manipulacji świętymi tekstami jest niewybredne i agresywne, nieprzyzwoite i fundamentalistyczne: „Zaprawdę ci, którzy ukrywają Pismo, które zesłał im Allach... nie będą oni karmić swych brzuchów niczym jak tylko ogniem, i Allach nie przemówi do nich w Dzień Zmartwychwstania... i dla nich kara będzie bolesna” (sura 2,169). „...Dlatego, jakże oni będą cierpieć w ogniu!” (sura 2, 170). „Tak jest”, wszak „Allach zesłał księgę prawdy; i zaiste, ci, którzy nie zgadzają się z Księgą, zaiste ci są wielkimi odszczepieńcami” (sura 2, 171).

Teologia islamska jest więc całkowicie wierna wytyczonej przez Mahometa linii fundamentalistycznej, skoro do dzisiaj twierdzi, że Żydzi i chrześcijanie fałszowali swoje Pisma, nadając czasem słowom niewłaściwy sens, czasem zaś zmieniając je. Tym samym zgodna jest ona częściowo z wynikami krytyczno-historycznych badań Biblii w krajach Zachodu. Ale teologii islamskiej nie interesuje ta krytyczno-historyczna metoda, jej cel jest inny. Jej chodzi tylko o to, aby potwierdzić i umocnić oceny Mahometa dotyczące pism judaistycznych i chrześcijańskich.

Trzeba więc powiedzieć, że islam w odniesieniu do głoszonego przez Mahometa w Koranie prapoczątku ma charakter radykalnie fundamentalistyczny. Ów prapoczątek jest absolutnie idealny i doskonały, prezentuje sobą najwyższy autorytet moralny i boski, najwyższą wartość. „Mahomet uzasadniał boski autorytet Koranu tym, że został mu on fragment po fragmencie przekazany przez Gabriela z niebiańskiej praksięgi, „Matki Pisma” (sura 43, 3), „dobrze strzeżonej tablicy” (sura 85, 22). To niedialektyczne, jednostronne ujęcie proroka późniejsza teologia... potwierdziła, podnosząc po ciężkich bojach naukę o niestworzeniu i wieczności Koranu do rangi ortodoksyjnego dogmatu. Konsekwencją była doktryna inspiracji dosłownej, taka, że trudno sobie wyobrazić masywniejszą. „To, co się kryje pomiędzy dwiema okładzinami Księgi, jest Słowem Boga.” Problem Słowa Bożego w Piśmie został rozwiązany przy pomocy prostej formuły: „Pismo jest Słowem Bożym.” Również od strony krytyczno-literackiej islam nie ma z Koranem problemu; po pierwsze dlatego, że w sprawach teologicznych myśli absolutnie ahistorycznie, po drugie, że Koran pochodzi od jednego jedynego autora, został spisany w przeciągu jednego życia ludzkiego i kanonizowany najpóźniej dwadzieścia lat po śmierci proroka” (Emanuel Kellerhals).

Na koniec tego rozdziału należy wybrać jeszcze kilka fundamentalistycznych w swej treści elementów zarówno Nowego Testamentu, jak i Koranu, to znaczy fundamentalistyczne przykazania w kwestii wiary, normy, nakazy, zakazy, sceny, przypowieści. Można tu przytoczyć zaledwie kilka przykładów istniejącego w tych religiach od samego początku fundamentalizmu, który wywiera wpływ na ich dalszą przyszłość. Kompletne zestawienie wszystkich jego przejawów w Nowym Testamencie i Koranie, wraz z niezbędnymi interpretacjami, przekroczyłoby znacznie ramy niniejszej książki.

Chrześcijaństwo i islam są proroczymi, a nie mistycznymi religiami (przynajmniej pojawiające się w nich mistyczne zjawiska nie mają zasadniczej wagi, nie konstytuują religii). W religiach profetycznych dominuje słuchanie, w mistycznych zaś widzenie, wizja, intuicja, iluminacja. Mistyk widzi coś tajemniczego, co w rzeczy samej może zobaczyć każdy. Natomiast prorok słyszy coś, czego inni nie mogą usłyszeć. Słyszy Słowo Boże, głos Boga albo anioła; pozostali mają słuchać, dawać posłuch, a więc przyjmować z wiarą i posłuszeństwem to, co usłyszał wysłannik Boga. Wszystkie te ogólne uwagi o religiach profetycznych dotyczą zarówno Jezusa, jak i Mahometa. Podczas chrztu w Jordanie, który zdaniem większości biblistów przedstawia przeżycie Jezusa związane z powołaniem go na Posłańca Boga, Jezus też wprawdzie coś widzi, ale nie bezpośrednio, w sposób tak czysty jak mistyk, lecz parabolicznie, symbolicznie: widzi „ducha, który niczym gołąb szybuje ku niemu”. Decydujący jednak jest głos Boga, który Jezus słyszy: „Głos pochodził z nieba: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” (Mk l, 11; Mt 3, 17; Łk 3, 22).

Wprawdzie u Mahometa wizje też odgrywają pewną rolę. W pieczarze na górze Hira w pobliżu Mekki ujrzał we śnie postać, która rozpostarła przed nim kawałek zapisanego materiału i rzekła: „Czytaj!” Ale nie chodziło tu o takie czytanie, które wymaga patrzenia, widzenia tekstu, ponieważ Mahomet nie umiał czytać. Dlatego też postać, tzn. archanioł Gabriel, powiedziała: „Głoś w imię twego Pana, który stworzył, stworzył człowieka z zakrzepłej krwi. Głoś, oto twój Pan, który cię wybrał, który nauczył piórem; nauczył człowieka tego, czego nie wiedział on przedtem” (sura 96, 1-4).

Z „profetycznej struktury” religii chrześcijańskiej i islamskiej wynika od samego początku pewien zasadniczy fundamentalizm. Tylko pojedynczy człowiek, tylko jeden ma bezpośredni kontakt (słuchowy) z Bogiem lub jego aniołami. Wszyscy inni muszą wierzyć, dawać posłuch, aby móc uczestniczyć w tym, co ów pojedynczy człowiek ogłasza. Nie wolno im podawać w wątpliwość tego, co usłyszeli od wybrańca. Hierarchia: „słyszący - wierzący” istnieje od samego początku.

Ani Jezus, ani Mahomet nie komunikują żadnych wielkich słów, wizji, doznań, treści. To, co obaj twórcy religii mówią o wewnętrznej naturze Boga albo naturze duchów, o niebie i raju, o wnętrzu ludzkiej duszy i tym podobnych sprawach, jest niezwykle skąpe. Teologowie twierdzą tylko i ogłaszają „wielkie i wspaniałe Objawienie” zesłane zarówno na Jezusa, jak i Mahometa, którego treść jednak jest nieuchwytna. Bóg to dla Jezusa Abba, Ojczulek, Ojciec. Posiada on jeszcze kilka cech. Jest litościwy i dobrotliwy. Jednakże ów Bóg z Nowego Testamentu nie jest sprawiedliwy w sensie humanistycznym (por. niesprawiedliwe w naszym współczesnym rozumieniu potraktowanie „robotników pierwszej godziny” w przypowieści o winnicy albo starszego, harującego w domu syna w przypowieści o synu marnotrawnym). Dla Mahometa Allach jest litościwy, miłosierny, jest Panem światów, królem Dnia Sądu, Jedynym i Wiekuistym (por. sura l i 112).

Ale to musi wystarczyć. Albowiem ludzie nie mają wiedzieć ani dowiadywać się czegoś nowego, nie mają zaspokajać swej żądzy wiedzy. Mają tylko słuchać, co prorok głosi jako wolę Boga. Jego nakazy i zakazy moralne są - w odróżnieniu od mistycznych religii - wysoko cenione w religiach profetycznych, które wiedzą nieskończenie wiele o tym, czego pragnie Bóg. Zgodnie z tym także dla Jezusa instancją rozstrzygającą jest wola Boga, to, co decyduje o wartości człowieka. „Nie każdy, który mi mówi: „Panie, Panie!”, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7, 21). Podobnie u Mahometa: „Allach ma władzę nad wszystkimi rzeczami. O ludzie, służcie waszemu Panu... lękajcie się go” (sura 2, 19).

Tu znowu kryje się zasadniczy fundamentalizm. Weźmy dla przykładu samego Jezusa. Głosi on wolę Boga. Wie dokładnie, co jest jego wolą. Tak samo jak papież, który wie dokładnie, że Bóg nie chce „sztucznej” kontroli urodzin. Nawet postępowy teolog nie powie niczego krytycznego w odniesieniu do rzekomo nieomylnie poznanej przez Jezusa woli Boga. W tym względzie konserwatywni dogmatycy są bardziej konsekwentni: „Jezus jest Bogiem, jest Synem Bożym. Ergo zna wolę swojego Ojca.” Ale ta przesłanka jest niehistoryczna, fałszywa. Jezus był człowiekiem, a nie Bogiem. „Czemu nazywasz Mnie dobrym?” - pyta dość szorstko młodego chłopca, który chce dowiedzieć się czegoś o życiu wiecznym. „Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Mk 10, 18).

Skoro jednak Jezus był człowiekiem, to w jaki sposób zdobył on (albo też Mahomet) wiedzę o woli Bożej? Jakiekolwiek objawienie Boga, gdyby do niego doszło, nie mogłoby stać się udziałem człowieka, także Jezusa i Mahometa, bez pośrednictwa narzędzi poznania, jak choćby naszego mózgu, języka, pisma itd. A zatem zarówno Jezus, jak i Mahomet musieli szukać, rozmyślać, przeczuwać, czuć, pytać, jaka mogłaby być ta wola Boga. Objawienie to musiało również pracować i fermentować w ich podświadomości. Ale wszystko, co wydawało im się być wolą Boga, głosili jednak potem w sposób bardzo imperatywny, kategoryczny, autorytarny i fundamentalistyczny.

Kilka przykładów: „Kto by rzekł swemu bratu: „Bezbożniku!” podlega karze piekła ognistego” (Mt 5, 22). „Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie” (Mt 5, 29 i nast.). Należy uzmysłowić sobie rygorystyczny fundamentalizm, tkwiący w tych zakazach, za których przekroczenie raz po raz grozi kara piekła. Jak nasi dzielni teologowie mają uporać się z faktem, że Jezus z wszystkich czterech ewangelii stale przywołuje piekło? Gdyby ktoś chciał twierdzić, że Jezus nie zagroził w ewangeliach ponad siedemdziesiąt razy piekłem, musiałby jednocześnie wymazać z nich wszystkie te miejsca, które nie przystają do koncepcji doskonałego, łagodnego, liberalnego Jezusa. Tylko że wtedy niewiele by z tych ewangelii pozostało. Jednak fundamentalistyczne zapowiedzi i groźby kary piekielnej są niewątpliwie w Nowym Testamencie i stanowią normatywną podstawę dla wiary chrześcijańskiej. A reprezentanci Kościoła, ciągle dogmatycznie powołujący się na piekło, mają nawet wyższą konkordancję ze świętym Prapismem niż teologowie postępowi, którzy nie chcą już o nim słyszeć, twierdząc: „W piekle nie pali się ogień.”

Należy zastanowić się również nad nienaturalnym zakazem myślenia: „Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu...” Oczy nasze urzeka albo piękno natury, która jest wszak podobno tworem boskim, albo piękno kobiety. Fakt, że z ujrzeniem takiego piękna związane jest nie tylko doznanie estetyczne, ale także potencjalne pożądanie, jest całkiem naturalny, a zatem powinien być według wiary chrześcijańskiej miły Bogu. Nie można też z góry wiedzieć, czy dana piękność jest zamężna. Ale Jezus wydaje rygorystyczny dekret: „A ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5, 28). Współczesny Kościół ze swoim fundamentalizmem wcale nie tak daleko od tego odbiega, zabraniając współżycia przedmałżeńskiego. Jeśli bowiem zgodnie ze słowami Jezusa według ewangelii św. Mateusza już zwykłe pożądanie jest cudzołóstwem, wszelkie współżycie przedmałżeńskie musi być uważane za ciężkie wykroczenie przeciw przyszłemu małżeństwu. Koran, który pod wieloma innymi względami jest bardzo rygorystyczny i fundamentalistyczny, przynajmniej w tym punkcie jest znacznie bardziej ludzki. „Allach pragnie wam to ułatwić, a człowiek został stworzony słaby” (sura 4, 32). „...bierzcie sobie więc za żony, które wydają się wam dobre, (tylko) dwie lub trzy lub cztery” albo „poślubcie tylko jedną albo te, które posiada wasza prawica (spośród niewolnic)” (sura 4, 3). Niesprawiedliwość polega tu jednakże na tym, że nigdzie w Koranie nie ma mowy o wolności kobiety, która podobnie mogłaby sobie wziąć dwu lub trzech lub czterech mężów. Przeciwnie: „A gdy które z waszych żon uprawiają wszeteczeństwo, weźcie sobie czterech spośród was na świadków przeciw nim. I jeśli oni to potwierdzą, zamknijcie je w domach, póki śmierć się do nich nie zbliży albo Allach nie wskaże im drogi” (sura 4, 19). Źle wiedzie się też homoseksualistom i pederastom: „Tych zaś, którzy dopuszczają się tego z wami, ukarzcie obydwu” (sura 4, 20).

W kwestii zasad etycznych Koran nie posuwa się tak daleko jak Mateusz (5, 28). Mówi tylko: „I wzbronione są wam zamężne kobiety oprócz tych, które posiada wasza prawica (spośród niewolnic)... I dawajcie tym, od których zaznaliście rozkoszy, ich wiano” (sura 4, 28). Wszystko to „jest przepis Allacha dla was” (tamże), chociaż przecież Bóg etyczny nie może pochwalać instytucji niewolnictwa. Ale wczesne chrześcijaństwo również go nie zabraniało. Niezobowiązujące zalecenia co do likwidacji niewolnictwa znajdują się jednak zarówno w chrześcijaństwie, jak i w islamie (por. np. sura 90).

Należy również zastanowić się nad nakazem odcięcia prawej ręki, jeśli jest ona człowiekowi powodem do grzechu (Mt 5, 30). Tutaj chodzi głównie o pokusę kradzieży. Czy istnieje w tym względzie jeszcze jakaś nieprzekraczalna przepaść wobec Sudanu czy Iranu Chomeiniego i jego następców, gdzie złodziejom i rabusiom, którym udowodniono przestępstwo, amputuje się ręce i nogi (czasami na krzyż: prawą rękę, lewą nogę)?

Z istoty religii profetycznej wynika, że nie rozum, lecz wiara odgrywa decydującą rolę zarówno w Nowym Testamencie, jak i w Koranie. „Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony”, mówi Jezus w ewangelii św. Marka z pozycji nieprześcignionego fundamentalizmu, radykalnie oddzielającego wiernych od niewiernych (Mk 16, 16). Czyż konsekwencją tego zdania nie jest to - zwłaszcza jeśli uwzględnić słabość, okrucieństwo i nietolerancję wielu ludzi - że wyrok potępienia wydany przez Jezusa na niewiernych chciano antycypować i wykonać już na tym świecie? Że zatem rycerze krzyżowi czuli się uprawnieni do wyrżnięcia w pień w imię Jezusa muzułmanów wraz z kobietami i dziećmi; że konkwistadorzy mordowali Indian, często nawet wtedy, gdy ci pragnęli nawrócenia przez misjonarzy; że spalono na stosie miliony heretyków, którzy nie chcieli przyjąć wszystkich dogmatów Kościoła, a tysiące kobiet, które rzekomo bardziej zawierzyły diabłu niż wskazówkom Kościoła, torturowano, gwałcono i skazywano na śmierć? Czyż konsekwencją tego zdania nie jest również to, że Kościół ustanowił najwyższą instancję kontrolną, urząd inkwizycji, „Święte Oficjum”, które miało czuwać nad czystością wiary, nad zachowaniem jej zasad, dogmatów, i decydować o tym, kto będzie należał do ocalonej rzeszy wiernych, a kto do potępionej i potępienia godnej rzeszy niewiernych?

Urząd ten nazywa się dzisiaj bardzo niewinnie „Kongregacją dla doktryny wiary”, ale jego funkcja jest taka sama jak niegdyś, pozostała też nietolerancja, tyle że ze względu na proces sekularyzacji w czasach nowożytnych, na który Kościół nie ma żadnego wpływu, nie można już palić ludzi na stosie. Jednakże inne mechanizmy prześladowań (zniesławienie, podejrzenia, ruina finansowa, kampanie przeciw nie lubianym autorom, bojkot książek, procesy o obrazę z żądaniami wysokich odszkodowań za rzekomo doznane krzywdy, „nieobecność w mediach”, zakazy wypowiedzi i publikacji itd.) wspaniale jeszcze funkcjonują. Także błędne decyzje papieży w ostatnich stuleciach, które zapadły w większości przypadków nie bez udziału owej kongregacji, opatrzone są mottem: „Kto nie wierzy, będzie potępiony!” W każdym razie urząd ten wywodzi swoje prawo istnienia również z tego zdania w Piśmie Świętym. A wspomniane błędne decyzje widać jak na dłoni: skazano Galileusza, wpisano na indeks wybitnych myślicieli (Kartezjusza, Spinozę, Kanta, Sartre'a), potępiono prawa człowieka i wolność sumienia, wygnano modernistycznych teologów w nieznane regiony, gdzie nie mogli już wyrządzić Kościołowi szkody; jeszcze w naszym stuleciu przydarzyło się to Teilhardowi de Chardin.

Czy zarządzenie, znajdujące się w Ćwiczeniach duchowych Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów, najpotężniejszego zakonu kościelnego, jedynego, który oprócz trzech zwyczajowych ślubów zakonnych wprowadził jeszcze czwarty o szczególnym, bezwarunkowym posłuszeństwie wobec papieża, czy więc to zarządzenie nie przypomina słów Jezusa według ewangelii św. Marka (16,16)? Ignacy mówi bowiem: „Aby dotrzeć do prawdy we wszelkich sprawach, powinniśmy zawsze posiadać gotowość wiary w to, że co wydaje nam się białe, jest czarne, jeżeli tak to definiuje hierarchiczny Kościół.” Są ludzie, którzy za takie i równie bzdurne nakazy wiary musieli zapłacić życiem. Myślę tu o Janie Husie (1369-1415), rektorze Uniwersytetu Praskiego, skazanym przez sobór w Konstancji i spalonym mimo cesarskiego listu żelaznego. Niejako własną krwią napisał słowa, które są aktualne jeszcze i dzisiaj, mimo iż hierarchia kościelna i oddani jej teologowie nauczyli się tymczasem mniej wyraźnej artykulacji: „Pewien teolog powiedział mi, że wszystko się ułoży i na wszystko mi pozwolą, jeśli tylko podporządkuję się Soborowi, i dodał: Skoro Sobór ogłosił, że masz tylko jedno oko, to nawet jeśli masz dwoje oczu, twoim obowiązkiem jest przyznać Soborowi, że ma rację. Odpowiedziałem mu: Nawet gdyby cały świat tak twierdził, nie mógłbym, posiadając rozum taki, jaki posiadam, potwierdzić tego bez sprzeciwu sumienia.” Jeszcze w drugiej połowie XX wieku generał zakonu jezuitów, a więc jego najwyższy przedstawiciel, podkreśla: „Dla nas papież jest prawdą!”

Choćby książęta Kościoła udawali nie wiem jak nowoczesnych, otwartych na świat i oświeconych, to i tak będą trzymać się tego, co sformułował niegdyś papież Innocenty III (1198-1216): „Papieżowi należy się posłuch, nawet jeśli nakazuje on czynić zło.” Podkreślają oni ciągle, że Kościół ani na jotę nie odejdzie od swych wcześniejszych nauk i nigdy od nich nie odszedł. Nigdy nie cofnęli żadnego z dekretów wcześniejszych papieży, ani razu też do dnia dzisiejszego nie przeprosili za palenie na stosie heretyków i czarownic, za ludobójstwo popełnione na Indianach albo za ekspansywne wojny prowadzone przez papieży w dawnych wiekach. Nawet komisja kościelna, która w czasach obecnych ponownie rozpatrywała przypadek Galileusza, doszła do wniosku, że Rzym w ówczesnej sytuacji historycznej i ze względu na swój autorytet i swoją doktrynę słusznie skazał Galileusza. Nie zapominajmy przy tym, że Galileusz popełnił między innymi „śmiertelny grzech”, stawiając „księgę natury” jako inne źródło Objawienia boskiego obok Pisma Świętego, a nawet ze względu na jej precyzję poniekąd ponad nim. Tym samym należał do osób nie wierzących, jakoby Objawienie Boże zawierało się wyłącznie w Piśmie uważanym przez Kościół za jedynie obowiązujące, a zatem zasługiwał na potępienie.

Wypowiedź: „Kto nie wierzy, będzie potępiony”, wcale nie jest w Nowym Testamencie jedyna. Już pobieżne spojrzenie na skorowidz doktrynalny na końcu każdej Biblii pokazuje centralną rolę wiary w pismach nowotestamentowych. Same odnośniki, dotyczące różnych jej aspektów w Nowym Testamencie zajmują dwie strony lub nawet więcej. Nie sposób oprzeć się wrażeniu niesłychanego fundamentalizmu wiary, na który tam natrafiamy. A Nowy Testament jest wszakże podstawową normą dla całego chrześcijaństwa.

Do omawianego wyżej fragmentu ewangelii św. Marka (16, 16) dodajmy tutaj jeszcze tylko kilka nakazów wiary Nowego Testamentu: „Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu. Przystępujący bowiem do Boga musi uwierzyć, że [Bóg] jest i że wynagradza tych, którzy go szukają” (Hbr 11, 6). „Jeśli bowiem dobrowolnie grzeszymy po otrzymaniu pełnego poznania prawdy, to już nie ma dla nas ofiary przebłagalnej za grzechy, ale jedynie przerażające oczekiwanie sądu i żar ognia, który ma trawić przeciwników... Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego” (Hbr 10, 26 i nast.; 31). Fundamentalną konieczność wiary dla zbawienia podkreśla również Jezus z ewangelii św. Jana: „Kto wierzy w Niego (tzn. Jezusa, Syna Bożego), nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już jest potępiony (...)” (J 3, 18). Często pojawia się również wzmianka o diable dla tych, którzy nie chcą wierzyć albo tracą wiarę. U Łukasza Jezus mówi: „Ziarnem jest słowo Boże. Na drodze leży dla tych, którzy słuchają słowa; potem jednak przychodzi diabeł i zabiera słowo z ich serca, żeby nie uwierzyli i nie byli zbawieni” (Łk 8, 11 i nast.).

Z pewnością o tym właśnie myślał Paweł VI, mówiąc: „Mam uczucie, że przez jakąś szczelinę dym szatana wniknął do świątyni Bożej.” Kardynał Ratzinger, druga po papieżu osoba w Watykanie i główny strażnik wiary, włącza tę papieską sentencję do swego półoficjalnego Raportu o stanie mary i od razu czyni z tego scholastykę: diabeł jest „tajemniczą i, rozpatrując rzecz w całości, obiektywną osobową rzeczywistością”. Teologowie, którzy w diabłach nie chcą widzieć „upadłych aniołów”, a tylko symbole „władzy czy mocy Zła”, są zaprzedanymi racjonalizmowi „filozofami bądź socjologami”, którzy jedynie dostosowali się do nowoczesnego obrazu świata. Diabeł kontynuuje swe dzieło również w nowoczesnym świecie. Tylko nie w Watykanie, nawet gdy ma on finansowe konszachty z mafią!

Kto jednak przeczyta w ewangeliach i Nowym Testamencie liczne wypowiedzi Jezusa na temat „diabła” lub „szatana”, będzie musiał przyznać, że nawet Jezus uznawał diabła za byt osobowy. Tym samym fundamentaliści watykańscy znowu bardziej jednoznacznie opowiadają się za doktryną nowotestamentową niż postępowi teologowie, którzy wybierają z Pisma Świętego tylko pozytywne fragmenty. Naturalnie można ponownie demitologizować, twierdząc, że Jezus miał na myśli jedynie nieosobową moc zła i tylko przyoblekł ją w „diabelską” szatę. Ale nie znał on jeszcze Davida Friedricha Straussa czy Bultmanna, był dzieckiem swej epoki, a ta widziała w aniołach i diabłach duchy osobowe.

Nie inaczej jest w Koranie. Również tam anioły i diabły są mocami osobowymi. W surze 7, 10 i nast., Allach rozkazuje aniołom, aby padły przed Adamem na kolana. „I padli na kolana oprócz Iblisa.” Za to Allach wyrzuca diabła (Iblisa) z raju: „Precz z tobą z raju! Nie wolno ci być tu wyniosłym. Dlatego precz z tobą...” Diabeł prosi Allacha: „Daj mi czas do dnia wskrzeszenia.” Allach daje mu czas. Na to diabeł: „Za to, że sprowadziłeś mnie na bezdroża, będę na nich (tzn. ludzi) czatował... A potem będę ich nachodził to z przodu, to z tyłu, to z ich prawej, to z lewej strony, a większość z nich nie okaże ci wdzięczności.” Ale ostatnie słowo należy do Allacha: „Rzekł on: „Precz stąd (tzn. z raju), wzgardzony i odrzucony. Zaprawdę, kto z nich podąży za tobą, wami wszystkimi napełnię piekło.”” Nie istnieje fundamentalizm, który mógłby się obyć bez piekła i diabła, ani taki, który na wskroś realistycznie nie personifikowałby diabła!

W każdym razie fundamentaliści wszelkiej maści i proweniencji mają zarówno w Nowym Testamencie, jak i w Koranie do czynienia z taką nadpodażą tekstów, których nie można rozumieć inaczej niż fundamentalistycznie, że mogą czerpać z nich do woli, swobodnie adaptując je do współczesności.

Godne uwagi w omawianej wyżej surze jest z pewnością i to, że diabeł (Iblis) jest tam jedynym spośród aniołów, który ma charakter i nie jest gotów rzucać się na kolana przed żadnym innym stworzeniem. Nie świadczy to o jego bucie i wywyższaniu się, lecz o poczuciu własnej godności i wolności. Zostaje za to ukarany przez Boga na wieki. Nie można już bardziej fundamentalistycznie i autorytarnie! Ale również chrześcijańska Dobra Nowina, ewangelia miłości, radości, nowej wolności, nie ustępuje Koranowi - w kwestii piekła - pod względem głoszonych tu gróźb. Piekło jest według Jezusa z ewangelii św. Mateusza „wyrzuceniem w ciemność”, połączonym z „płaczem i zgrzytaniem zębów” (Mt 8, 12); złoczyńcy zostaną wrzuceni „w piec rozpalony” (13, 42); tam pali się „ogień wieczny” (18, 8 i nast.). Tylko nieliczni mają szansę na ocalenie: „Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych” (22, 14). (Zauważmy również, jaki obraz boskiego despoty kryje się za tą sentencją. Według ewangelii nikomu bez woli Boga, który jest wszechmocną siłą i sprawcą wszechrzeczy, nie spadnie włos z głowy. A zatem musi on również chcieć, aby większość ludzi wylądowała w piekle. Jest to, jak orzekł pogardliwie „wielki” nauczyciel Kościoła Augustyn, massa damnatd). Złoczyńców czeka w piekle „męka wieczna” (25, 46).

Fundamentalistyczny nakaz wiary i kara piekielna za jego nieprzestrzeganie dominują również w Koranie. „Kto jednak zbuntuje się przeciw Allachowi i jego Posłańcowi i wykroczy przeciw jego przykazaniom, tego wprowadzi w ogień, aby wiecznie w nim przebywał, i spotka go haniebna kara” (4, 18). „Nie ma przebaczenia dla tych... którzy umrą jako niewierni. Dla nich przygotowaliśmy bolesną karę” (4, 22) „Owego dnia niewierni, którzy zbuntowali się przeciw Posłańcowi, zapragną, aby zrównać ich z ziemią” (4, 45). „Zaprawdę, kto wyprze się naszych znaków, temu każemy palić się w ogniu. Skoro tylko ich skóra się zesmaży, damy im inną skórę, aby zakosztowali kary. Zaprawdę, Allach jest potężny i mądry” (4, 59). Ładna mi mądrość, tylko tak można to skwitować.

Istnieje jednak pewna różnica między groźbami Nowego Testamentu i Koranu. Nowy Testament grozi grzesznikom karami piekielnymi po śmierci. Koran też to robi, ale jeszcze mu tego za mało. Niewierni mają być srodze ukarani już w życiu doczesnym. Fundamentalizm Koranu przewyższa pod tym względem fundamentalizm chrześcijańskiego Nowego Testamentu, wzywając bezpośrednio do stosowania przemocy. Wszelka niesprawiedliwa przemoc, jaka jeszcze obecnie jest stosowana w niektórych państwach islamskich, podobnie jak najkrwawsze akcje terrorystyczne, mogą dziać się w sposób absolutnie legalny, są bowiem uprawnione na gruncie Koranu, np.: „A gdy tylko oni (tzn. niewierni) odwrócą się plecami, pochwyćcie ich i zabijcie, gdzie tylko ich znajdziecie; i nie bierzcie sobie żadnego z nich za przyjaciela czy pomocnika” (sura 4, 91). W stosunku do niewiernych, którzy „nie zaproponują wam pokoju i rąk swych nie pohamują”, zaleca się: „Pojmajcie ich i zabijcie, gdziekolwiek się na nich natkniecie. Nad nimi daliśmy wam (tj. Allach) jawną władzę” (4, 93). „Zaprawdę niewierni są dla was jawnymi wrogami” (4, 102). Dlatego „nie ustawajcie w prześladowaniu narodu (niewiernych)” (4, 105). „(…) nagrodą dla tych, którzy zwalczają Allacha i jego Posłańca... będzie tylko to, że zostaną zabici albo ukrzyżowani albo że zostaną im naprzemiennie obcięte ręce i nogi albo zostaną wypędzeni z kraju. Taka będzie ich nagroda w życiu doczesnym, a w życiu pozagrobowym czeka ich bolesna kara” (sura 5, 37). „A złodziejowi i złodziejce utnijcie ręce w nagrodę za ich czyny. To jest przykład Allacha, a Allach jest potężny i mądry” (5, 42). Widać z tego, że również bardzo okrutne kary, jakie i dziś jeszcze praktykowane są w niektórych krajach islamskich, wywodzą się z Koranu.

Zarówno w Koranie, jak i w Nowym Testamencie nie brak myśli o nagrodzie, pomniejszających moralną wartość danego działania. Wszyscy wierni zostaną wynagrodzeni, ale bojownicy o wiarę otrzymają „oczywiście” wyższą nagrodę. „Allach wywyższył tych, którzy dobrem i krwią walczą, ponad tych, którzy siedzą (w domu). Wszystkim Allach obiecał dobro; ale gorliwym obiecał wyższą nagrodę niż siedzącym (w domu)” (sura 4, 97). A zatem: wszczynajcie wojnę przeciw niewiernym! Allach widzi to i nagradza! Walczących w ten sposób czeka „potężna nagroda” (sura 4, 160), oczywiście tylko wtedy, gdy wierzą właściwie i okazują właściwą bogobojność: „i jest moją wolą, aby islam stał się waszą wiarą” (sura 5, 5). „Zaprawdę, Allach przyjmuje tylko od bogobojnych” (5, 30). „Niechaj walczy na drodze Allacha, kto sprzedał życie ziemskie za życie pozagrobowe. A kto walczy na drodze Allacha, czy polegnie, czy zwycięży, temu zaprawdę damy potężną nagrodę” (4, 76). „Używanie świata doczesnego jest znikome, a świat pozagrobowy lepszy jest dla bogobojnego” (4, 79).

Wystarczająco dużo wersetów w Koranie usprawiedliwia i uprawnia muzułmanów nawet do obdarzania Żydów uczuciem nienawiści. W surze 4, 50 Allach mówi tak: „O, wy, którym zostało dane Pismo [mianowicie Żydzi], uwierzcie w to, cośmy wam zesłali, potwierdzając to, co macie, zanim nie wymażemy waszych twarzy, aż upodobnią się do tyłu głowy, albo was przeklniemy...” Żydzi wielbiący bożków należą zgodnie z surą 4, 55 do tych, „których Allach przeklął; a kogo Allach przeklął, zaprawdę nigdy nie znajdzie pomocnika.” Ci Żydzi, którzy nie wierzą w Mahometa, giną w płomieniach piekła (4, 58). Są oni „przyjaciółmi szatana” (4, 78). „Przeklęci są niewierni pośród dzieci Izraela ustami Dawida i Jezusa, Syna Maryi; a to dlatego, że byli buntownikami i popełniali wykroczenia; nie zabraniali sobie wzajem zdrożności, które popełniali. Zaprawdę, złe są ich uczynki!” (5, 82). „Zaprawdę, sam zobaczysz, że pośród wszystkich ludzi Żydzi i ci, którzy obok Allacha ustanawiają sobie innych bogów, są najbardziej wrodzy wiernym...” (5, 85).

Niekiedy Mahomet staje w Koranie również po stronie chrześcijan, względnie Jezusa (i Marii) przeciw Żydom. „Przeciw Marii wyrzekli wielkie oszczerstwo” (4, 155), a mianowicie, że poczęła syna z rzymskiego żołnierza. Kłamali również, „ponieważ mówili: „Patrzaj, zamordowaliśmy Mesjasza Jezusa, syna Marii, Posłańca Allacha”” (4, 156). Koran wyjaśnia tu: „Ale nie zamordowali go i nie ukrzyżowali, tylko jemu podobnego... i nie zabili go w rzeczywistości, lecz Allach zabrał go do siebie na wysokości” (tamże; Mahomet przejmuje tutaj naukę gnostyków twierdzących, że Jezus nie umarł na krzyżu). Jezus będzie „w Dzień Zmartwychwstania świadkiem przeciw nim” (4, 157). W Koranie znajduje się już także stary zarzut dotyczący „uprawiania lichwy” przez Żydów (4, 159).

Jednakże muzułmanie muszą odżegnywać się również od chrześcijan, skoro ci ostatni wierzą w Świętą Trójcę. Dla Mahometa i islamu chrześcijanie wyznający Świętą Trójcę są w rzeczywistości trójteistami, tzn. wielbiącymi trzech bogów. Jest to „duma i pycha”, którą Allach obłoży „bolesną karą”, albowiem on jest „jedynym Bogiem” i „nigdy Mesjasz (Jezus) nie będzie zbyt dumny, by być sługą Allacha”, a nie jest on jego synem! „Mesjasz Jezus, syn Marii, jest (tylko) Posłańcem Allacha i jego słowem, które włożył w Marię, i ma ducha od niego” (sura 4, 169; 170; 172). Mahomet jest jeszcze bardziej drastyczny: „Kto miałby władzę nad Allachem, gdyby chciał Mesjasza, syna Marii, i jego matkę i wszystkich na ziemi, zniszczyć?” (sura 5, 19). Nie, Mahomet czuje się, np. według sury 5, 22, posłany nie tylko do Żydów, ale także do chrześcijan jako ostatni i najwyższy Posłaniec Allacha. Albowiem obydwie religie, zarówno żydowska, jak i chrześcijańska, posiadają według niego jedynie niepełne Pismo, póki nie przyjmą posłania Koranu, głoszonego przez Mahometa. „I mówią Żydzi i Nazarejczycy: „Jesteśmy dziećmi Allacha i jego umiłowanymi.” Mów: „A dlaczego karze was za wasze grzechy?”” Nie, oni nie są uprzywilejowani, lecz są „ludźmi, jak wszyscy inni, których on stworzył. On wybacza, komu chce...” (sura 5, 21), tzn. że jego przebaczenie nie ogranicza się w żadnym razie do Żydów i chrześcijan ani też nie faworyzuje wyznawców obu tych religii.

Przytoczone tu fundamentalistyczne wersety z Nowego Testamentu i Koranu pokazują również, jak bezpodstawne jest odróżnianie chrześcijaństwa jako typowej religii łaski od islamu jako typowej religii prawa, tak chętnie dokonywane przez chrześcijańskich teologów i religioznawców. Oprócz cytowanych już fragmentów Nowego Testamentu, które miały bardzo niewiele wspólnego z łaską i miłosierdziem, za to dużo mówiły o przekraczaniu prawa, karze, piekle i diable, można by tu przytoczyć o wiele więcej podobnych ustępów. Nawet tak niezależny, wspaniały myśliciel jak Albert Schweitzer, który z biegiem lat coraz bardziej oddalał się od chrześcijaństwa, uległ w jakimś stopniu pokutującej od wieków i lansowanej przez wpływowe kręgi chrześcijańskie błędnej opinii o niższości islamu. Schweitzer sądził, że islam jest pod każdym względem „nieoryginalny”: „Chrześcijaństwo nie musi wieść duchowego sporu z islamem... Nie posiada on duchowej oryginalności i nie jest religią, w której widać głęboką myśl o Bogu i świecie.” W religii Mahometa „zachowały się wszystkie elementy prymitywnej religijności” i z tego też powodu jest ona tak fascynująca dla niecywilizowanych i na poły cywilizowanych krajów (zwłaszcza afrykańskich).

Znany chrześcijański religioznawca, Nathan Soderblom, jeszcze kilkadziesiąt lat temu wyrażał przekonanie, że islam wręcz tłamsi możliwość wyższego rozwoju człowieka i jego religijności. Tego typu wypowiedzi są echem prowadzonej od wieków przez Kościoły chrześcijańskie nagonki na islam. Przede wszystkim w średniowieczu i w czasach reformacji doszło do całkowitej dyskredytacji tej religii. Przypomnijmy sobie luterańską charakterystykę Koranu jako „zezwierzęconego i świńskiego”, ponieważ toleruje i sankcjonuje posiadanie wielu kobiet, albo nazwanie Mahometa przez Melanchtona złodziejem i rozbójnikiem (fur et latro] lub też poniżenie i zniesławienie islamu jako heretyckiej sekty ariańskiej. Również w tym punkcie antyfundamentalistyczne, antykościelne, nowożytne Oświecenie zachodnioeuropejskie utorowało drogę innemu widzeniu islamu (por. przypowieść o pierścieniu u Lessinga).

Przekonuje nas jednak to, co wielki religioznawca Gustav Mensching w swej systemowej typologii uważa za charakterystyczne dla islamu, a mianowicie, że wobec bezwarunkowej mocy, a nawet przemocy Allacha jest on „religią absolutnego poddania”.

W obliczu nieuchronnej wszechmocy Allacha, która ogarnia i przenika wszystko, człowiekowi pozostało jedynie bezwarunkowe oddanie i posłuszeństwo. Ale akurat te właśnie „cnoty” nie są przecież obce ani Kościołowi, ani chrześcijaństwu.

Niewątpliwie chrześcijaństwo i islam czeka jeszcze bardzo wiele pracy, aby wyplenić ze swych świętych Pism ogromną ilość myśli fundamentalistycznych, co pozwoliłoby im przybliżyć się do poziomu świeckiej, humanistycznej etyki współczesności. Nowożytne Oświecenie z jego nie ustającą po dziś dzień krytyczną refleksją osiągnęło ów poziom właśnie dzięki gotowości do odrzucenia wszelkich fundamentalizmów, rozpoznanych jako takie.

Religie monoteistyczne, zwłaszcza zaś chrześcijaństwo i islam, powinny moim zdaniem znaleźć w sobie odwagę, by fundamenty swojej wiary oczyścić z tego, co kategoryczne, apodyktyczne, imperatywne, autorytarne, dogmatyczne, co podaje się za absolutnie pewne, i zastąpić tym, co hipotetyczne, możliwe, warte zastanowienia. Jedynie w ten sposób mogą one przyciągnąć do siebie dojrzałe już umysły i wkroczyć wraz z ludzkością w trzecie tysiąclecie. Jednakże muszą zająć zupełnie inne niż dotychczas stanowisko wobec szerokiego, ustawicznego i kwestionującego wszystko dialogu prądów światopoglądowych, i to bez żadnego „ale”, bez mrzonek o nieomylności, bez pretensji do wyjątkowości i monopolu.

 

 

V. Każdy monoteizm jest fundamentalistyczny

 

W ramach tej „książki” nie mogę omówić i udokumentować tematu poniższego rozdziału tak obszernie, jak bym tego pragnął. Wiele spraw ważnych przedstawię tu jedynie w skróconej formie, wiele będę musiał pominąć. Do problemu tego wrócę jednak później, w innej książce, i zajmę się nim bardziej szczegółowo, uwzględniając wszystkie jego aspekty.

Znamy już główną tezę tego rozdziału. Twierdzę, że każdy monoteizm jest ze swej istoty tworem fundamentalistycznym. Nie może być wątpliwości co do tego, że np. judaizm, chrześcijaństwo i islam są wyraźnymi monoteizmami, a więc religiami, w których wiara w osobowego Boga znajduje się na najważniejszym, centralnym miejscu. Nie może też być wątpliwości, że aksjomat: „Istnieje Bóg osobowy (Jahwe, Abba, Allach)” jest źródłem i kresem tych religii, tzn. według tego, co oficjalnie głoszą, stanowi ich niepodważalny i niezaprzeczalny początek i koniec.

Na tym właśnie polega najbardziej fundamentalny fundamentalizm tych religii. Albowiem nakazują one, dekretują, ustanawiają jako absolutną miarę coś (tzn. wiarę w osobowego Boga), co w żadnym razie nie jest absolutnie przekonywające, dowiedzione czy niekwestionowane. Osobowy Bóg jako praźródło, praprzyczyna wszelkiej rzeczywistości ma być ostateczną instancją, która rozwiązuje wszystkie problemy ludzi i świata, naprawia wszelkie zło. W gruncie rzeczy jednak wiara w osobowego Boga nie rozwiązuje ani jednego problemu, przeciwnie: przez samo założenie istnienia Boga problemy stają się jeszcze większe. Również osobowy Bóg jako taki sam w sobie jest kolejną zagadką.

Teza o istnieniu osobowego Boga nie może stawić czoła „krytycznemu rozumowi”. W kwestii domniemanych dowodów na istnienie Stwórcy wykazał to właściwie we wszystkich szczegółach największy niemiecki filozof, Immanuel Kant. Nazywano go dlatego (tzn. ze względu na zburzenie wszelkiej racjonalnej pewności istnienia Boga) „wszechmiażdżycielem”. Dziwne tylko, że nieomal wszyscy dwudziestowieczni teologowie zachowują się tak, jakby ta niszcząca krytyka, która w gruncie rzeczy jest nie do odparcia, w ogóle nie istniała. Kant wykazał również, jak bardzo taki osobowy Bóg musiałby być sam dla siebie nieprzeniknioną tajemnicą: „Nie można się obronić przed myślą, lecz nie można jej też znieść, by istota, którą sobie wyobrażamy jako najwyższą z wszystkich możliwych, miała niejako do samej siebie powiedzieć: jestem od wieczności po wieczność, poza mną nie ma nic prócz tego, co jedynie poprzez moją wolę jest czymś, lecz skąd jestem ja sam? Tu zapada się wszystko pod nami, i najwyższa doskonałość, jak i najniższa, unosi się bez oparcia tylko przed rozumem spekulatywnym, którego to nic nie kosztuje, by całkiem bez przeszkód kazać zniknąć jednej lub drugiej”. Współcześni ateiści raz po raz przywołują tę myśl w dyskusjach: „Ponieważ jednak wszechświat został „stworzony”, nasuwają się dwa pytania: przez kogo i kiedy? Przez Boga? Kto zatem stworzył Boga? Czy jest on wieczny? W takim razie również wszechświat może istnieć od zawsze” (A. Overland). „Jeśli wszystko musi mieć przyczynę, to Bóg musi ją mieć również. Jeśli może być coś bez przyczyny, może to być równie dobrze świat, jak i Bóg, tak że argument ten jest zupełnie bezwartościowy.” (por. również H. Mynarek Religiös ohne Gott? [Religijnie bez Boga?]).

  

Każdy monoteizm hamuje więc arbitralnie proces myślenia przyczynowego - jedną z najbardziej nieodzownych podstaw logiki, nauki, jasnego, rozumnego myślenia i wiedzy - poprzez przyjęcie niepodważalnego założenia o istnieniu osobowego Boga. Od tej chwili zwolennik religii monoteistycznej nie ma prawa myśleć dalej, mimo iż nasuwa się konieczność dalszego myślenia. Załóżmy jednak, że istnieje coś takiego jak przyczyna świata, która „spaja go od wewnątrz” i którą teologowie nazywają Bogiem. Wtedy nie można przypisać mu wszechmocy i absolutnej doskonałości, chociaż teologowie zawsze wiedzieli, jakimi cechami powinna być obdarzona.

Ponieważ żadna istota nie może o własnych siłach przenieść się z absolutnej nicości w byt, w istnienie, to również owa praistota, zwana Bogiem, nie ma w rękach własnego prapoczątku i powinna stać przed własnym, choćby i nie posiadającym początku, „prabytem” jak przed nieprzeniknioną zagadką i tajemnicą. Musiałaby w swej najgłębszej istocie, podobnie jak my, ludzie, rozwijać się zdobywając stopniowo coraz większą wiedzę, dotyczącą również tajemnicy własnego pochodzenia i istnienia. Już Kant zwrócił uwagę na to, że założenie, jakoby pierwszy byt, przyczyna wszelkiej rzeczywistości, musiał stanowić zarazem absolutną doskonałość, wcale nie jest logicznie przekonywające. Ale teologowie do dzisiejszego dnia nie podjęli prawdziwej dyskusji na ten temat.

Teologia obydwu wielkich Kościołów chrześcijańskich, zwłaszcza w ciągu dwu ostatnich wieków, kiedy zgodnie z duchem czasu należało odnowić dotychczasowy wizerunek Boga, pogrążona była w głębokim śnie. Jest ona na te bezwzględnie konieczne zmiany całkowicie odporna i niewrażliwa. Nawet najbardziej postępowi teologowie, którzy prawie każdy dogmat chrystologii i mariologii poddają ostrej krytyce, zachowują się tak, jakby pewnik o nieskończenie doskonałym, wszechmocnym i osobowym Bogu wznosił się ponad wszelką wątpliwość, ponad wszelką krytykę. Ostatecznie Kościół, jakkolwiek bardziej po cichu niż oficjalnie, przełamał się i „zezwolił na uznawanie ewolucji”, tzn. przestał prześladować teologów, którzy w nią wierzą, jak w przypadku Teilharda de Chardin. Jednakże nawet ci „najodważniejsi”, głoszący teraz pyszałkowato, że istnienie ewolucji dowodzi, iż Bóg Stwórca dał światu jego własną przyczynowość i własne prawidłowości, w najśmielszych marzeniach nie pomyślą o wyciągnięciu z tego konsekwencji dla swojej nauki o Bogu. Parające się teologią feministki przynajmniej zaatakowały dominujący patriarchalno-maskulinistyczny obraz Boga w Kościele chrześcijańskim, żądając poszerzenia go o element kobiecości, macierzyństwa etc. Ale najodważniejsi teologowie chrześcijańscy, dążący do zapewnienia wolności wodzonym na pasku Kościoła i państwa katolikom południowoamerykańskim, nigdy nie zakwestionowali całkowicie statycznego obrazu niezmiennego, absolutnie doskonałego Boga chrześcijańskiego. Wszyscy oni, od lewicy po prawicę, udają, że dokładnie wiedzą, co oznacza transcendencja. Nie szyfr w rozumieniu Karla Jaspersa, lecz jedynie i wyłącznie nietykalny, wzniesiony ponad wszelką wątpliwość, nieskończenie doskonały, osobowy Bóg z kościelnego dogmatu. Nawet najbardziej postępowi teologowie ewangeliccy i katoliccy zgadzają się tutaj w pełni ze swymi centralami kościelnymi.

W teologii tych Kościołów zupełnie brak miejsca na refleksję nad faktem, że świat, który stworzył ich Bóg, powinien - jeśli przyjmiemy założenie o jego nieskończonej doskonałości - posiadać więcej przymiotów, niż ich w rzeczywistości otrzymał. Jest to problem teodycei, która niezliczonym ludziom każe powątpiewać w dobroć Boga w obliczu bezmiaru i brutalnej eskalacji cierpienia na świecie. Czyż świat stworzony przez bożą dobroć i mądrość nie powinien być odbiciem jego wspaniałości, promiennym odbiciem doskonałości, odblaskiem słońca Boga, wprawdzie skończonym, ale przekonywająco świadczącym o prawzorze? Tymczasem świat realny sprawia zupełnie inne wrażenie. Już w samej naturze okrucieństwo polegające na bezlitosnej selekcji biologicznej oraz życiu wyższych gatunków kosztem niższych nie jest wprawdzie jedyną, ale za to bardzo istotną zasadą, zasadą wyższego rozwoju i dążenia do doskonałości. W świecie ludzkim zaś wszystkie nieszczęśliwe zdarzenia w biosferze stają się głęboką tragedią, ponieważ tutaj wiedząca o sobie świadomość antycypuje w bólu i cierpieniu myśl o śmierci, postrzega wszędzie zasłonę przemijania, która unosi się nad wszystkimi rzeczami i na każdą radość rzuca cień melancholii, i ciągle doświadcza w głębi duszy uczucia, że nicość toczy podstawy jej bytu. Miliony ludzi, którzy przeszli przez piekła XX wieku, zgadzają się z wyznaniem pewnego mężczyzny wychowanego w surowym katolicyzmie: „Dobrze, że nie ma osobowego Boga Ojca i że nie potrzebuję w niego wierzyć, w przeciwnym bowiem razie musiałbym widzieć w nim straszliwego demiurga, który oprócz innych okrucieństw spuszcza na dzieci deszcz fosforu i bomb napalmowych, a niewinnym ofiarom każe ginąć marnie w komorach gazowych.” Człowiek współczesny, któremu w obliczu tego strasznego cierpienia cisną się na usta różne pytania, nie może zadowolić się argumentacją opartą na dualistycznym schemacie: świat doczesny - świat wieczny. „Chrystianizm historyczny odpowiedział na to wołanie ogłoszeniem królestwa i życia wiecznego, w które trzeba uwierzyć. Cierpienie zużywa nadzieję i wiarę... Chrystianizm historyczny uleczy od zła i zbrodni poza historią; ale zła i zbrodni doświadcza się w historii.”

 

O kwestię teodycei rozbijają się w gruncie rzeczy wszystkie teorie, jakie człowiek tworzy sobie na temat Boga. W jej świetle wyobrażenia Boga jako najwyższej istoty i doskonałego bytu, ukoronowania projektu świata, jako celu i ukojenia ludzkiej tęsknoty okazują się dla człowieka nazbyt ludzkimi konstrukcjami, które nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością. Cierpienie bodaj jednego niewinnego dziecka jest już niezbitym dowodem przeciw istnieniu osobowego dobrotliwego Boga. I choć Jezus nazywa go czule Ojcem, Ojczulkiem, to nie można jednak przypisać mu żadnej cechy dobrego, kochającego, ludzkiego ojca. Ma on być wszechmocny, ale nie pomaga małej, niewinnej istocie, co uczyniłby każdy ziemski ojciec, chociaż nie ma tyle mocy. Tymczasem istnieje nie tylko ta jedna cierpiąca istota, aczkolwiek i to by już wystarczyło. Wiele tysięcy dzieci głoduje codziennie, ginie z pragnienia, umiera w nieludzkich warunkach, jest poddawanych torturom i, np. w metropoliach Brazylii, zabija się je, ponieważ szpecą obraz ulic. „Bardziej niż każde inne wzruszenie, głębiej niż mój własny strach przejmuje mnie, trawi, zatruwa obojętność istot pozaziemskich wobec nas, mieszkańców Ziemi. Na niczym spełzła śmiała próba przeciwstawiania ich lodowatemu chłodowi naszego fragmentarycznego ciepła”, mówi w obliczu śmierci wieszczka z książki Christy WcM Kassandra.

Najwyższy czas, aby również teologowie stawili czoła niesłychanemu cierpieniu na świecie. Mogą go nie zauważać jedynie najbardziej bezwzględni. W jaki jednak sposób reagują na nie, o ile w ogóle reagują? W gruncie rzeczy nadal triumfalnie, nie chcąc uwłaczać swemu Bogu, trzymając z dala od niego wszystko, co negatywne, nadal obarczając winą za wszelkie zło i krzywdy człowieka oraz inne czynniki. Sławny brat Roger, opat ekumenicznego klasztoru z Taize, wyjaśnia w książce Liebe aller Liebe. Die Quellen von Taize (Miłość wszelkiej miłości. Źródła z Taize) z emfazą, która nie dopuszcza jakiegokolwiek ograniczenia miłości Boga, jakiegokolwiek w nią zwątpienia: „Bóg nigdy nie jest sprawcą zła, nieszczęść, wojen, trzęsień ziemi. Nie pragnie On ani cierpień, ani nędzy człowieka... Bóg nigdy nie przygląda się niewzruszony męce ludzkiej. Cierpi wraz z niewinnym, który jest ofiarą niepojętych, bolesnych doświadczeń, cierpi z każdym. Istnieje ból Boga, cierpienie Chrystusa.”

Wszyscy znają brata Rogera jako dobrotliwego, usposobionego pojednawczo człowieka. A przecież ślepa pobożność odjęła mu resztkę rozumu. A przecież podpisuje się on pod nietolerancyjnym fundamentalizmem, który cierpiącego „pociesza” tym, że zabrania mu widzieć praprzyczynę wszelkiego cierpienia w Bogu, czy też w idei Boga osobowego, nakazując mu oskarżać o cierpienie raczej siebie samego lub inne ziemskie siły. Frere Roger byłby ostatnim człowiekiem, który odmówiłby Bogu wszechmocy. Jeżeli jednak Bóg jest wszechmogący, musi być praprzyczyną wszystkiego. Gdyby nie chciał zła, nędzy, cierpienia, nie byłoby ich. Katolicki teolog Hermann Schell (1850-1906) zauważył prosto, ale logicznie: skoro uznajemy wszechmocnego Boga i rozpoznajemy zło na tym świecie, to widocznie Bóg tak chciał, gdyż inaczej nie zaistniałoby. Z tego też powodu, a także dlatego że Schell podał w wątpliwość wieczność kary piekielnej, jego książka znalazła się na indeksie kościelnym, a on sam był prześladowany jako „teolog modernistyczny”. Dla teologii obu wielkich Kościołów nauka Schella jest chyba jeszcze zbyt nowoczesna, skoro nawet i dziś przechodzi bez echa.

Frere Roger nie jest wcale osamotniony w swojej teologii cierpienia Boga. W obliczu bezmiernych, strasznych cierpień na świecie teologia chrześcijańska, o ile w ogóle zajmuje się tym problemem, potrafi jedynie głosić: „Cierpienie, które z kimś dzielimy, jest połową cierpienia. Nie traktuj tego tak tragicznie, Bóg cierpi przecież wraz z tobą.” Słyszymy to również w „Słowie na niedzielę”. Kaznodzieja telewizyjny, pani Barbel Deifel-Vogelmann, powiedziała 5 października 1991 roku: „Wierzę, że Bóg zszedł do nas na ziemię w Jezusie Chrystusie, aby cierpieć, aby wycierpieć wszystko wraz z nami.”

Wielu teologów naprawdę sądzi, że swym twierdzeniem, iż Bóg okazuje przychylność cierpiącym, ba, współczuje im, odkryło Amerykę, rozwiązało wszystkie ważne problemy teodycei. Mogą się przy tym powołać na Biblię: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3, 16).

A więc to ma być „rozwiązanie” problemu teodycei, całkowicie nierozwiązywalnego na płaszczyźnie monoteizmu: „(...) osądzające go słowa nie mówią nigdy o niczym innym prócz nieszczęścia, jakiego przysparzają sobie ludzie chcący żyć bez Niego, a któremu On pozostawia ich z bólem. I oto po wszystkich prorokach zsyła swego Syna, to zaś oznacza, że ów całkiem do Niego należy, że jest z Nim jednością. To Bóg sam przejawia się w Chrystusie, aby w ostatecznym wyniku swej miłości stać się jednym z nas. Nie zasiada On na swych niebiańskich wyżynach i nie żąda z sadystycznym okrucieństwem ofiary swego Umiłowanego, lecz sam jest tym, którego faryzeuszowska pobożność ludzi morduje na krzyżu - a który nie może pozostać w śmierci. Tak więc w postaci ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Chrystusa zostaje zdruzgotany nie tylko „nierychliwy zegarmistrz niebieski”, ale także wszechwładnie panujący Bóg, będący zawsze Bogiem panujących i dlatego wymagający panującego, hierarchicznego Kościoła. Oczywiście, pokusy naszej epoki są inne. Tylko wiara może nas od nich odciągnąć i zaprowadzić do Boga, który w swej bezsilnej miłości wobec naszej strasznej wolności sam cierpi z powodu świata, sam codziennie od nowa jest przez nas przybijany do krzyża...” (Friedrich Spiegel-Schmidt).

Wbrew wszystkim żałosnym próbom uznawania tego osobowego Boga za niewinnego cierpień świata, należy jednoznacznie stwierdzić: skoro chrześcijańska, ale także judaistyczna, islamska, w ogóle każda monoteistyczna doktryna bezwzględnie uznaje Boga za absolutnego, wszechmocnego i przyczynę wszechrzeczy, co niewątpliwie czyni, to ów Bóg jest również praprzyczyną wszystkiego, a zatem ponosi pełną odpowiedzialność za całe zło i cierpienia, istniejące na świecie. Tak więc nie istnieje nic, co nie byłoby w pełni przez niego spowodowane i takim by nie pozostało. Stąd też wszystkie „grzechy”, zbrodnie i przestępstwa ziemskich stworzeń mają w nim swoją praprzyczynę, a przeto Bóg jest za nie całkowicie odpowiedzialny. Według największego katolickiego teologa Tomasza z Akwinu Bóg sprawia, że stworzenia nierozumne działają pod wpływem konieczności, zaś wolne stworzenia (anioły i ludzie) działają swobodnie za przyczyną jego boskiej mocy. „Beze mnie nie możecie nic zrobić”, mówi Jezus w ewangelii św. Jana. Wynika z tego, że jeśli chrześcijańska, ale także islamska nauka o wiecznych karach piekielnych jest słuszna, to Bóg jako pierwsza i główna przyczyna jest winien temu, że stworzone przezeń istoty, zależne od niego w całej swej istotowej strukturze i dynamice woli, idą do piekła. Albowiem ich grzechy są w znacznie większej mierze grzechami samego Boga jako wszech- i praprzyczyny całej rzeczywistości; musiał on zatem chcieć, aby ludzie grzeszyli. Kalwin, największy chrześcijański reformator obok Lutra, nie był więc wcale tak niekonsekwentny (chociaż teologia katolicka mu to zarzuca), kiedy twierdził, że Bóg - z góry i bez względu na przyszłe zasługi i uczynki ludzi - jednej części ludzkości przeznaczył niebo, drugiej zaś piekło. Ale nawet Tomasz z Akwinu, uznany za największego nauczyciela chrześcijaństwa katolickiego, którego nauka zawsze była zalecana przez papieży, stanowiących najwyższy urząd i najwyższą instancję, nie będący więc w rozumieniu Kościoła katolickiego kacerzem, heretykiem czy schizmatykiem jak Kalwin, nigdy nie mógł pogodzić wszech-przyczynowości Boga z samostanowieniem, z wolnością woli człowieka. Nawet on twierdzi, i niewiele różni się w tym od Kalwina, że Bóg na podstawie swoich dekretów (dzisiaj powiedzielibyśmy rozkazów, niepodważalnych zarządzeń, które nie znoszą sprzeciwu) z góry wie, kto pójdzie do nieba, a kto do piekła. (Musi wszystko wiedzieć, bo jest podobno wszechwiedzący. Jednakże przyszłe, tzn. jeszcze nie istniejące zachowania ludzkie może znać tylko wtedy, jeśli z góry je ustanowił i zrządził).

Wobec wszechprzyczynowości i pełnej odpowiedzialności osobowego Boga za cierpienie na świecie, co jest logicznie nie do odparcia, teza wielu dzisiejszych teologów o jego współcierpieniu z wszystkimi istotami staje się największą makabreską, jaką można sobie wyobrazić. Chrześcijański Bóg jako Uniwersalny Sadomasochista, jako sadomasochistyczne monstrum! Albowiem ten Bóg projektuje w swym uniwersalnym mózgu świat, w którego wszystkich zakątkach cierpienie i ból odgrywają dominującą rolę. Właśnie taki świat mu się podoba, a zatem przystępuje do czynu i tworzy go. Dopiero bowiem wtedy, gdy wszystkie stworzone przez niego istoty będą odpowiednio cierpiały, będzie mógł współ-cierpieć z nimi, będzie mógł okazać i objawić swoje współczucie dla istot okrutnie naznaczonych przez ból. Sadystycznie tworzy świat, masochistycznie znosi jego cierpienia! Wszystko to nie byłoby jeszcze tak makabryczne i straszne, gdyby boski superman doświadczał w ten sposób tylko siebie. Ale przecież cierpiącymi w całej tej historii (w której istnieją również śmiercionośne wirusy, bakterie, śmiertelne choroby, nijak wszakże niezawinione przez człowieka) jesteśmy my! Nas jednak nie pytano, czy się na to godzimy. Jeżeli już niebieski sprawca nieszczęść chce cierpieć, to bardzo proszę - ale bez nas, bez naszego pośrednictwa w jego weltschmerzu. Albowiem tylko jakiś masochistyczny psychopata pozwoliłby Bogu zsyłać na siebie różnorakie nieszczęścia po to, by Stwórca mógł sobie z nim do woli pocierpieć.

Bardziej fundamentalistycznego stanowiska nie można sobie wyobrazić! Ale elementarny fundamentalizm religii monoteistycznych polega już na tym, że są one monoteizmami, że bazują na wierze w osobowego Boga. Tu tkwi źródło wszystkich dalszych fundamentalizmów tych religii - w bezsensie metafizycznie wysublimowanej projekcji osobowej nadistoty przez ludzką, (czyt.: teologiczną) psychikę.

I oto pojawia się Hans Kung, uchodzący wszak za liberalnego i krytycznego teologa, i w swoim Projekt Weltethos (Etos świata - Propozycja) czyni to, co najbardziej niepewne, niewiarygodne, sprzeczne - absolutnie niewzruszonym fundamentem, bez którego ludzka moralność musi zginąć: „Tylko absolut może zobowiązać absolutnie!” Tylko odnowiona wiara w „jedynego prawdziwego Boga” zawsze zobowiązuje człowieka do moralnie słusznych zachowań! Humanum musi być ugruntowane w divinum (boskości)! „Teonomia” (prawodawstwo Boga) musi ograniczać ludzką autonomię i przerastać ją! Rozum stanie się bezrozumny, jeżeli osobowy Bóg nie będzie dlań punktem odniesienia i orientacji. Ludzie zaczęliby zadawać sobie pytanie, dlaczego w ogóle muszą postępować moralnie, skoro nie zobowiązuje ich do tego absolutnie i bezwarunkowo żaden Bóg.

Słusznie napisał na ten temat pewien recenzent: „Najwyraźniej nie może on [Kung] zrezygnować ze starej katolickiej wizji doskonałości, absolutności, a więc nieomylności.” Ja zaś dodałbym, że jest to nie tylko wizja katolicka, ale w ogóle monoteistyczna. To ona w swym fundamentalistycznym skostnieniu nie może zrezygnować z absolutności, wszechmocy i doskonałości osobowego Boga. Tymczasem jednak nadal obowiązuje w przeciwieństwie do niej aksjomat, który już w ubiegłym stuleciu stworzył angielski filozof, James Stuart Mili: „Albo Bóg jest wszechmocny, a wtedy nie jest dobrotliwy, albo jest dobrotliwy, a wtedy nie jest wszechmocny.” Ale po co jeszcze my mamy sobie nad tym łamać głowę? Nawet teolog, który naprawdę wiedział coś o cierpieniu, ponieważ w przeciwieństwie do większości z nich dzień w dzień spotykał się twarzą w twarz z jego najgorszymi skutkami, lekarz z Lambarenę, Albert Schweitzer, wyrzekł się jasno i wyraźnie wiary w osobowego Boga: „Religia miłości może istnieć bez osobowości władającej światem.”

 

 

 

 

Nota o autorze

 

Hubertus Mynarek urodził się w roku 1929 na Opolszczyźnie, w niemieckiej rodzinie. Po egzaminie maturalnym, zdanym w 1948 roku w Katowicach, wstąpił do seminarium duchownego. Studiował teologię i filozofię w Warszawie, na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Uzyskał dwa magisteria oraz doktorat. W roku 1953 został przez prymasa Polski, kardynała Stefan Wyszyńskiego, wyświęcony na księdza. Przez sześć lat pracował jako duszpasterz na Śląsku. W 1958 roku wyjechał na stałe do Republiki Federalnej Niemiec. Tam, w Munsterze i Wurzburgu, kontynuował studia w dziedzinie teologii, filozofii i psychologii. W latach 1961-1963 był asystentem wydziału teologii katolickiej uniwersytetu w Munsterze, zaś od 1963 do 1965 roku - pracownikiem naukowym uniwersytetu w Wurzburgu. Dalsze etapy drogi naukowej Hubertusa Mynarka - to habilitacja (1966) i profesura. Wykładał filozofię religii, teologię i religioznawstwo w Bambergu i Wiedniu, gdzie był dziekanem słynnego wydziału filozoficzno-teologicznego. W roku 1972 wystąpił z Kościoła i wystosował krytyczny wobec tej instytucji list otwarty do papieża Pawła VI, po czym został przez Kościół pozbawiony prawa nauczania. Odtąd wykłada sporadycznie jako profesor-gość. Porzuciwszy stan duchowny, ożenił się i został ojcem trojga dzieci.

Wśród licznych publikacji książkowych profesora Mynarka na wyróżnienie zasługują zwłaszcza: Mystik und Vernunft (Mistyka i rozum)] Eros und Klerus (tytuł nie wymaga chyba tłumaczenia); Zwischen Gott und Genossen (Między Bogiem a towarzyszami) - książka autobiograficzna, dotycząca pracy duszpasterskiej autora w Polsce Ludowej; Zakaz myślenia. Fundamentalizm w chrześcijaństwie i islamie (wydanie polskie: Uraeus); Jezus i kobiety. Miłosne życie Nazarejczyka - wydanie polskie zaledwie w kilka miesięcy po publikacji w Niemczech, gdzie książka ta stała się jednym z bestsellerów roku 1995.

Bibliografia

 

Alt Franz: Jesus - der erste neue Mann, Piper, Munchen 1991

Anguttara Nikaya, [cyt. za]: Winternitz, Moritz, Der Mahayana-Buddhismus. Nach Sanskrit- und Prakrittexten (Rel.-gesch. Lesebuch, H. 15), Tubingen 1930

Barth Karl: Fides quaerens intellectum. Anselms Beweis der Existsenz Gottes,

TVZ, Zurich 1931 Beinert Wolfgang (wyd.): „Katholischer” Fundamentalismus, Haretische Gruppen

in der Kirche?, Pustet, Regensburg 1991

Camus Albert: Człowiek zbuntowany, w tegoż: Eseje, wybór i tłum. J. Guze, Warszawa 1971

Deschner Karlheinz: Der gefalschte Glaube, Knesebeck & Schuler, Munchen

1988 Drewermann Eugen: Kleriker, Walter Yerlag, Olten 31989

ˇ Ań ichren Fruchten sollt ihr się erkannen, Walter Yerlag, Olten 1988

ˇ „Ich lasse mich nicht lebendig begraben”, wywiad w: Publik-Forwn, nr 22/1989

Frere Roger: Liebe aller Liebe. Die Quellen von Taize, Herder, Freiburg 1990

Fromm Erich: Mieć czy być: duchowe podstawy nowego społeczeństwa, tłum. J. Miziński, Warszawa 1971

Glotz Peter: „Der ungerechte Krieg”, [w]: Der Spiegel, nr 9/1991 Glucksmann Andre: Am Ende des Tunnels, Siedler, Berlin 1991

Horkheimer Max: Żur Kritik der instrumentellen Yernunft, Suhrkamp, Frankfurt 1967

Jaggi Christian, Krieger David: Fundamentalismus. Ein Phanomen der Gegen-

wart, Orell Fussli, Zurich 1991 Jung Matthias: „Zwischen Kanzel und Katheder”, [w]: Publik-Forum, nr 7/1991

Kant Immanuel: Krytyka czystego rozumu, tłum. R. Ingarden, 2 tomy, wyd. II,

Warszawa 1986 Kehl Robert:  „Die religiósen Absolutheitsanspriiche”,  [w]: Freie Religion, nr

7/1991 Kellerhals Emanuel: Der Islam, Gutersloher Yerlagshaus G. Mohn, Gutersloh

21978 Kung Hans: wywiad w: Publik-Forum, nr 5/1991 na temat: Soli die Welt zum Teufel gehen?

ˇ „Kardinal Ratzinger, Papst Wojtyla und die Angst vor der Freiheit”, [w]:

B. Kuckertz (wyd.), Kreuz-Feuer, Heyne, Munchen 1991

ˇ Projekt Weltethos, Piper, Munchen 1991

Kunzli Arnold: „Kritik der reinen Unvernunft”, [w]: Th. Meyer (wyd.), op. cit.

Maddox Brenda: Die teuflische Doktrin, Knesebeck & Schuler, Munchen 1991 Marx Karl: Die Friihschriften, hrsg. von S. Landshut, Stuttgart 1955

-           „Żur Kritik der Hegelschen Rechtsphilosophie”, Einleitung, [w]: A. Ruge,

K. Marx (wyd.), Deutsch-Franzósische Jahrbucher, Paris 1844 (zit. nach der

Reclam jun.-Ausgabe, Leipzig 1973)

Meister Eckhart: [cyt. za]: Sudbrack, Josef, Mystik, Matthias Grunewald Verlag,

Mainz 21988 Meyer Thomas:  „Fundamentalismus. Die andere Dialektik der Aufklarung”,

[w]: Th. Meyer (wyd.), Fundamentalismus in der modernen Welt, Suhrkamp,

Frankfurt 1989 Mili John Stuart: System der deduktiven und induktiven Logik, 2 tomy, Braun-

schweig 1877 Mynarek Hubertus: Kirche ohne Tabu, Yerlag Das Wort, Rotrweil a. N. 1986

ˇ Mystik und Yernunft, Walter, Olten 1991

ˇ Ókologische Religion. Ein neues Yerstandnis der Natur, Goldmann, Munchen 21990

ˇ Religiós ohne Gott? Goldmann, Munchen 1990

ˇ Die Yernunft des Universums, Goldmann, Munchen 1988

ˇ Die Kunst zu sein, Yerlag Mehr Wissen, Dusseldorf 1989

Óverland Arnulf: „Drei Artikel des Unglaubens”, [w]: Club Ybltaire t. l, Szczęsny Yerlag, Munchen 21964

Pfurtner Stephan: Fundamentalismus. Die Flucht ins Radikale, Herder, Freiburg 1991

Russel Bertrand: Dlaczego nie jestem chrześcijaninem? [w]: T. Kotarbiński, L. Infeld, B. Russell, Religia i ja, tłum. Amelia Kurlandzka, wyd. IV, Warszawa 1981,

Schell Hermann: Gott und Geist, 2 tomy, Schoningh, Paderborn 1895/96 Schopenhauer Arthur: [cyt. za]: Peter de Rosa, Der Jesus-Mythos, Droemer-Knaur, Munchen 1991 Schrodinger Erwin: „Das arithmetische Paradoxon - Die Einheit des BewuBtseins”, [w]: H.-P. Durr (wyd.), Physik und Transzendenz, Scherz, Bern 1986 Schweitzer Albert: Brief von A. S. an Prof. Jacobi, [cyt. za]: E. Fromm, op. cit.

ˇ Das Christentum und die Weltreligionen, Beck, Munchen 1925

ˇ Kultur und Ethik (Kulturphilosophie, cz. II), Beck, Munchen 31923

ˇ [cyt. za]: H. Róhr: „Islam - Doppelgesicht einer Weltreligion”, [w]: Freies Christentum, 43. Jg., 3/1991

Walf Knut: „Fundamentalistische Strómungen in der katholischen Kirche”, [w]:

Th. Meyer (wyd.), op. cit.

Williams John A.: Der Islam, Edito-Service S.A., Genf 1973 Wolf Christa: Kassandra, Luchterhand, Neuwied 1985

Zweig Stefan: Świat wczorajszy, tłum. M. Wisłowska, Warszawa 1958 „Das Zweite Vatikanische Konzil, Teil II”, [w]: Lexikonfur Theologie und Kirche, Herder, Freiburg 1967

 

 

 Przypisy

Miasto w Indiach Zachodnich z ośrodkiem prowadzonym przez Bhagwana Rajneesha.

Erich  Fromm, Mieć czy być: duchowe podstawy nowego społeczeństwa, tłum. J. Miziński, Warszawa 1989, str. 94.

Stefan Zweig, Świat wczorajszy, tłum.  M.  Wisłowska,  Warszawa  1958, str. 14-15.

Immanuel Kant, Krytyka czystego rozumu, tłum. R. Ingarden, t. II, wyd. II,

Warszawa 1986, str. 354.

Bertrand Russell, Dlaczego nie jestem chrześcijaninem? w: T. Kotarbiński, L. Infeld, B. Russell, Religia i ja, tłum. Amelia Kurlandzka, wyd. IV, Warszawa 1981, str. 55.

Albert Camus, Człowiek zbuntowany, tłum. Joanna Guze, Kraków 1988, str. 281.

(z języka niem. ból świata) - depresja, smutek, apatia, wynikające z myśli o niedoskonałości świata; sentymentalny pesymizm; chandra, spleen (termin pochodzący z Cierpień młodego Wertera, napisanych przez prekursora niemieckiego romantyzmu - Johana Wolfganga Goethego).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
150 lat walki z Darwinem, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
O bogu i wolności, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
10 punktów w sprawie antykoncepcji, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Kościół katolicki a holocaust, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Problem zakłamania świata Bogiem, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Dogmat o wniebowstąpieniu Maryi, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
ciemna strona historii chrześcijaństwa
Hubertus Mynarek Zakaz myslenia
Sąsiadom trzeba pomagać - o aborcjach Polek w Niemczech, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Ellerbe Hellen Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Ogołacanie z mitologii, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
B. de Las Casas - Krótka Relacja o Wyniszczeniu Indian, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Krucjata na Słowian, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
KONKORDATOWI - NIE!, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Bądź hedonistą, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Za dużo Kościoła w naszym życiu, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Polski Aborygen, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
23 postulaty, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
wniosek o usunięcie krzyży ze szkoły, Ciemna strona historii chrześcijaństwa

więcej podobnych podstron