nie dłużej niż godzinę, ale przez godzinę był on Goethem... Zrobiłem to, gdyż czułem, że Szef obawia się trochę ludzi mojej rasy - niezliczonych przodków, których krew we mnie płynie. Chciałem mu dowieść, że żółty człowiek może uratować jego wojska. Poza tym musiałem uciekać przed kapitanem. Jego ręce i jego głos mogły uderzyć w każdej chwili do moich drzwi. Ubrałem się bez hałasu, powiedziałem do siebie w lustrze fygnaj, zszedłem, wyjrzałem na spokojną ulicę i wyszedłem. Dworzec był niedaleko od domu, ale uważałem, że będzie lepiej wziąć dorożkę. Rozumowałem, że w ten sposób mniej narażam się na niebezpieczeństwo rozpoznania; rzeczywiście na bezludnej ulicy czułem się nieskończenie widzialny i bezbronny. Pamiętam, że powiedziałem stangretowi, żeby zatrzymał się nieco przed głównym wejściem. Wysiadłem z wymuszoną i prawie bolesną powolnością; jechałem do osady Ashgrove, ale wykupiłem bilet do dalszej stacji. Pociąg odchodził za kilka minut,
0 ósmej pięćdziesiąt. Przyspieszyłem kroku; następny miał odejść o dziewiątej trzydzieści. Na peronie nie było prawie nikogo. Przeszedłem przez wagony; pamiętam kilku wieśniaków, jakąś kobietę w żałobie, młodzieńca czytającego Roczniki Tacyta, rannego i szczęśliwego żołnierza. W końcu wagony ruszyły. Człowiek, którego rozpoznałem, biegł na próżno aż do końca peronu. Był to kapitan Richard Madden. Przerażony, drżący, skuliłem się na przeciwległym krańcu siedzenia, z dala od groźnego okna.
Od przerażenia przeszedłem do nikczemnego niemal szczęścia. Powiedziałem sobie, że pojedynek został już rozpoczęty
1 że pierwsze zwarcie wygrałem, unikając, choćby na czterdzieści minut, choćby jedynie dzięki sprzyjającemu przypadkowi, ataku mojego przeciwnika. Rozumowałem, że to niewielkie zwycięstwo zapowiada zwycięstwo całkowite. Rozumowałem, że nie jest niewielkie, gdyż bez cennej różnicy, jaką mi zsyłał rozkład jazdy, byłbym już w więzieniu lub martwy. Rozumowałem (nie mniej błędnie), że moje tchórzliwe szczęście dowodzi, iż jestem człowiekiem zdolnym doprowadzić przygodę do pomyślnego kresu. Ze słabości zaczerpnąłem sił, które mnie nie opuściły. Jak sądzę, człowiek będzie się dopuszczał z każdym dniem coraz potworniejszych czynów; wkrótce będą tylko wojownicy i bandyci; daję im tę oto radę: Ten, kto wykonuje jakieś potworne gadanie, musi wyobrazić sobie, %e już je wykonał, musi tak mocno narzucić sobie przyszłość, aby była równie nieodwołalna jak przeszłość. Tak postąpiłem ja, podczas gdy moje oczy człowieka już martwego rejestrowały bieg tego ostatniego może dnia i rozprzestrzenianie się nocy. Pociąg posuwał się łagodnie wśród jesionów. Zatrzymał się prawie w szczerym polu. Nikt nie ogłosił nazwy stacji. Asbgrore? zapytałem jakichś chłopców na peronie. Ashgrore, odpowiedzieli. Wysiadłem.
Latarnia oświetlała peron, ale twarze chłopców pozostawały w strefie cienia, jeden z nich zapytał: Czy idzie pan do doktora Stephena Alberta? Nie czekając na odpowiedź, drugi powiedział: Jego dom jest daleko, ale nie zabłądzi pan, jeśli pójdzie pan tą drogą na lewo i na każdym skrzyżowaniu będzie pan skręcał w lewo. Rzuciłem im monetę (ostatnią), zszedłem po kamiennych schodkach i udałem się samotną drogą. Schodziła powoli w dół. Była ziemista, prymitywna, w górze splatały się gałęzie, niski i krągły księżyc zdawał mi się towarzyszyć.
Przez chwilę pomyślałem, że Richard Madden przeniknął w jakiś sposób mój rozpaczliwy zamiar. Bardzo szybko zrozumiałem, że było to niemożliwe. Rada, aby stale skręcać w lewo, przypomniała mi, że tak zwykle postępowano, aby dotrzeć do centralnego dziedzińca pewnych labiryntów. Znam się nieco na labiryntach: nie na próżno jestem prawnukiem owego Ts’ui Pena, który był gubernatorem Junnanu, i który wyrzekł się władzy doczesnej, aby napisać
231