zgrzytem. Pchnęliśmy drzwi, które ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów otwarły się z wolna. Przypominało to w uderzający sposób scenę otwarcia grobu panny Westenra, znaną mi z opisu w dzienniku Sewarda; zdaje mi się, że podobne wrażenie odnieśli i pozostali, cofnęli się bowiem naraz wszyscy. Pierwszy ruszył się z miejsca i wszedł w otwarte drzwi profesor Van Helsing.
- In manus Tuas, Domine! - wyszeptał i uczyniwszy dłonią znak krzyża, przestąpił próg.
Zamknęliśmy za sobą drzwi, aby przypadkiem nasze zapalone latarki nie zwróciły uwagi kogoś na drodze. Profesor dokładnie przyjrzał się zamkowi, badając, czy zdoła otworzyć go od środka, gdyby nam przyszło uchodzić w pośpiechu. Potem zapaliliśmy nasze lampki i przystąpiliśmy do poszukiwań.
Światło małych latarek, gdy ich promienie krzyżowały się ze sobą, wydobywało z ciemności najrozmaitsze dziwaczne kształty, bądź napotykając na nieprzejrzyste przeszkody naszych ciał, rzucało wielkie cienie. W żaden sposób nie mogłem wyzwolić się od uczucia, że prócz nas znajduje się tu ktoś jeszcze. Sądzę, że wywołane to było wspomnieniem strasznych przeżyć, jakich doznałem w Transylwanii, powracających z przemożną siłą w tym ponurym pomieszczeniu. Przypuszczam, że wszyscy podzielaliśmy to uczucie, na każdy bowiem odgłos, pod wpływem każdego nowego cienia, towarzysze moi oglądali się przez ramię, podobnie jak ja to czyniłem.
Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu. Jego pokłady na podłodze mierzyły najwidoczniej cale, z wyjątkiem miejsc poznaczonych świeżymi śladami stóp, w których, zniżywszy lampę, dostrzegłem w spękaniach kurzu odciski ćwieków. Ściany porosły mechatą, ciężką warstwą pyłu, który zwisał w kątach na gęstwie pajęczyn obrywających się częściowo pod jego ciężarem, co upodabniało je do starych, podartych łachmanów. Na stole w sieni leżał ogromny pęk kluczy, z których każdy opatrzony był pożółkłą ze starości tabliczką. Musiały być niedawno w parokrotnym użytku, w kopcu kurzu widniało bowiem kilka podobnych do siebie rozdarć, identycznych z tym, które, podniósłszy klucze, spowodował profesor. [...] Odnalazłszy z pewnym trudem właściwy klucz na kółku, otworzyliśmy furtę. Przygotowani byliśmy na pewną nieprzyjemność, już bowiem kiedyśmy ją otwierali, zdawały się przesączać przez szczeliny mdłe odory nieświeżego powietrza, nikt jednak nie spodziewał się takiego smrodu, jaki w nas uderzył. Żaden z moich towarzyszy nie spotkał się dotąd z hrabią, a gdy ja się z nim stykałem, znajdował się bądź to w postnym okresie swojej egzystencji, zamknięty w swych komnatach, bądź opity świeżą krwią w zrujnowanych gmaszyskach, otwartych na przewiewy. To pomieszczenie było ciasne i szczelnie zamknięte, że zaś od dawna go nie uży-