U'.j:n^!l' ^u-r:i łll'łli"ll
tg.
<!l-0
- 'I
j
I
I
l
I
I
I
t
I
!
I
klubu. Uzbierała się tych dolarów spora kupka. Kul-foniak był zdania, że lepiej zaczekać do zakończenia sezonu, ale jego kobieta, kąpana w gorącej wodzie, nagliła do tego wyjazdu.
— W Warszawie wymienisz dolary na złotówki i przynajmniej jak ci zagraniczni wyjadą, będzie można zaraz kupić jakąś wartościową rzecz — mówiła.:
— Jak tam sobie uważasz. Tylko w czym pojadę? Nie mam przecież ubrania, a od nikogo też nie pożyczę.
— A cóż to, nie,możesz pojechać w skórze? Potrzebujesz się komu podobać?
— Nie chodzi o podobanie, ale muszę wyglądać jak człowiek.
— Nie ubiór zdobi człowieka,
I Kulfoniakowa tak go skołowała, że wreszcie zde- : cydował się. Któregoś wieczora wyszykowała męża, oczyściła mu skórę, dała węzełek z jedzeniem i wrę- ; czyła łuk.
— Po co będę brał ten patyk? ,
— A jak cię napadną w drodze? Strzeżonego pan :
Bóg strzeże. I uważaj tam na siebie. Kupuj tylko ta- ^ kie towary, które najlepiej się opłacą. j
— Dobrze już, dobrze — Kulfoniak dotknął pienię- i dzy ukrytych za pazuchą, z obowiązku pocałował żonę ; i ruszył przed siebie. Do' kolei miał ładny kawałek . drogi, przyspieszył więc, żeby się nie spóźnić. Dużo i sobie po tej podróży obiecywał. Jeżeli wszystko pój- i dzie dobrze, to powinien się pięknie obłowić. Po wymianie dolarów oprócz wielu atrakcyjnych zagranicznych rzeczy nakupi różnych skór, które z zyskiem sprzeda Bule. Głupi ten milioner, bo głupi, ale jak płaci i chce koniecznie mieć skóry, to będzie je miał. Światło reflektorów oświetliło szosę, zbliżał się jakiś samochód.
i
11
i?
fk
i •
u
•ic
I
I
y. i
A
1
i
'i
• j
;l
't
:r
• i
/
i
I
i
i
I
i
I
I
i
I
I
I
I
I
i
i
i
i
— Pojadę sobie autostopem ■— zadecydował i podniósł rękę.
Samochód zwolnił i zatrzymał się parę metrów przed nim. Kierowca opuścił szybę.
— Może mnie pan podwieźć do stacji? — zapytał Kulfoniak wsadzając głowę do środka,
— Jezusie Nazareński! — rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy i samochód ruszył tak szybko, że Kulfoniak ledwo zdołał się cofnąć.
— A to pirat drogowy! — krzyknął wygrażając za samochodem pięścią. — Byłby mi uciął głowę.
Zmęczenie dawało mu się już we znaki. Po paru kilometrach usiłował jeszcze raz zatrzymać przejeżdżający samochód, ale bez powodzenia. Zwolnił, podobnie jak poprzedni wóz, lecz się nawet nie zatrzymał. Gdy Kulfoniak znalazł się w zasięgu reflektorów i można go było dobrze zobaczyć, szofer dodał gazu i gdyby podróżny nie uskoczył w bok, znalazłby się niechybnie pod kołami.
— Trzeba będzie po sezonie machnąć korespondencję do gazety — obiecywał sobie. — I dziwią się, że tyle wypadków na szosach. Co drugiemu odbierałbym prawo jazdy.
Po tych przykrych doświadczeniach zrezygnował z jazdy autostopem i nawet gdy nadjeżdżał samochód, schodził na pobocze.
Wreszcie po paru godzinach wyciągania nóg zobaczył przed sobą światła stacji kolejowej. Nie budząc sensacji znalazł się na peronie i pchnął drzwi do poczekalni. Rój rozmów uciszał się w miarę jak podróżni spostrzegali dziwnego przybysza. Kolejka czmychnęła czym prędzej, gdy Kulfoniak znalazł się przed okienkiem. Kasjerka zajęta była wypisywaniem blankietu.
— Słucham — powiedziała i podniosła głowę. — Co...
i
103
I