jaskinioiuego domostwa, poczuli w lesie dym i swąd. Zaniepokoili się. Gdy wybiegli z lasu, zobaczyli, że z ich jaskini wydobywają się kłęby gęstego dymu i jęzory ognia.
Z opuszczonymi rękami patrzyli na zniszczenie całego dobytku, nie było też mowy o żadnym ratunku.
Matka znalazła się późnym wieczorem. Wyszła ostrożnie z nadbrzeżnych trzcin i zobaczywszy męża i syna rzuciła się ku nim z płaczem.
— Obcy tu byli! Obcy! Inaczej mó wili niż nasi! Zabrali wszystkie narzędzia z takiego dobrego kamienia! Włócznie, groty, noże! Zabrali skóry! A potem rozrzucili ognisko po całej jaskini! Byłam wtedy nad rzeką i ukryłam się w trzcinach gdyby nie to, na pewno by mnie zabili!
Pożar trwał do wieczora, ale jeszcze przez kilka dni z rozpalonego wnętrza jaskini buchał żar. Tak nagrzały ją zapasy suchego drewna, które matka gromadziła na zimę. Gdy pogorzelisko wystygło cała rodzina zabrała się do usuwania popiołu i gruzu.
Nagle Milo zawołał:
— Och, ojcze, tu się coś uratowało! Popatrz!
I wyciągnął na światło dzienne duże naczynia czerwonego koloru. Wyglądały lekko i pięknie, poza tym były zupełnie nieuszkodzone.
— Przecież to twoje kosze! — wykrzyknęła matka i zajrzała do środka. Wiklinowa plecionka wypaliła się, ale wewnątrz naczynia widoczny był wyraźnie jej odciśnięty ślad.
Milo porwał jedno z naczyń i pobiegł do rzeki. Za chwilę powrócił, niosąc w nim wodę.