gdy pochwycisz pióro aby je skrystalizowad słowem: one jak ptaki przed burzą spłoszone, uciekają bezpowrotnie. I nabierasz przekonania: że gdyby Bóg dobry dał ci władzę pochwycenia za świeża twych myśli, dumań, i bez uronienia ich mocy, woni, barwy, dozwolił ująć w żywe słowo; arcydzieła nie byłyby trudnemi, nie byłyby osobliwością. Niestety! myśl nieraz wielka, natchniona anielską poezyą, zanim przeleje się na papier, zanim ją przystroisz w słowa, zmaleje, zkarlowacieje, i straci ów puszek, pyłek cudny; a pod piórem będzie wyglądała jak ów motyl, co go pochwyciło nieuważnie pacholę za skrzydła, starło z nich złotą barwę, że zostały jak szkła jeno zbrudzone: i wtedy nikt nie pozna, jaka to była cudna ozdoba przyrody, gdy bujała swobodnie po nad pola i łąki. Tym cudnym motylem— myśl, co z twej duszy podleciała do nieba, i z rajskich kwiatów ssie słodycz bożą, a pochwycona w powijaki słowa, będzie motylem z wytartą bez śladu barwą!
Jakże odmienna postać cmentarza wśród dnia białego! Zwyczajnie codzień dzwony przy bramie uderzają najmniej piętnaście razy, wzywając grabarzy do nowej pracy, i głosząc przybycie nowego gościa z gwarnej Warszawy. Piętnaście razy żałobny korowód przeciąga ulicami cmentarza wśród żałobnego śpiewu, wśród płaczu, składając zwłoki zmarłych, to w dolach piasczystych, to w murowanych katakumbach.
To dań najmniejsza, którą co dnia Warszawa składa cmentarzowi Powązek; a były czasy niedawne, gdy mór uderzył na miasto i zaczął dziesiątkować ludność; że tutejsze dzwony biły od świtu do nocy po trzysta przeszło razy, kiedy ustawały ręce grabarzom, bo do północy grzebano zmarłych (1).
Wtedy poraź pierwszy w trwodze powszechnej ucichły, i nie odbijały się o groby wrzaskliwe tony katarynki; ale szynki nie wypróżniły się wcale; skromniejsi nawet, w rozpaczy i przestrachu zwiększali liczbę pijaków. Tylko krzyki dolatujące nie były tak rozpustne i rozpa-sane jak dawniej; dosłyszałeś w nich jakby jęk bólu serca, a w drżącym wrzasku, jakby stłumione przemocą łkanie!!..
W ciągu trzech miesięcy wypełnił się cmentarz tak bogato trupami, że jak zwykle, i przez lat trzy, tyle mogił nie wysypie. Płacz i jęk, razem z odgłosem dzwonów, nie ustawały na chwilę; mięszały się ony z żałobnym śpiewem kapłanów, z głośną modlitwą żebractwa rozsiedlonego pod murem kościelnym i na drodze cmentarza.
I dla kroniki tutejszej przybyły nowe imiona, nowe wspomnienia, które zapisały się w pamięci rodzin, przyjaciół i kraju, rzewnemi łzami, głębokim żalem, a trwałym smutkiem.
Bo kronika cmentarza Powązek, to jak otwarta księga, w której zaczynam pierwsze początkowe karty: — czas je dalej i obca już ręka zapisy wad będzie.
(') Kok 1852, miesiące: Lipiec, Sierpień i Wrzesień