Te, które chodzą do siana, mają może jeszcze cięższą robotę. Co dzień rano muszą się przeprawić na drugą stronę rzeki, a potem piechotą pruć się z cztery kilometry do tych mizernych zacieków łąk, wrzynających się zielonymi klinami w rudą tundrę. Owe cztery kilometry nie są wliczane w czas pracy. To jest już osobista przyjemność. Czas na przebycie tej drogi odpada im z godzin przeznaczonych na odpoczynek. Ponieważ na obiad muszą wracać do obozu, robią dziennie - prócz właściwej pracy na łące - szesnaście kilometrów tundrą, w wyfasowanych na czas sianokosów ciężkich, męskich buciorach. W dodatku na łąkach tutejszych żyje pewien gatunek zjadliwej, drobniutkiej muszki, przed którą nie uchroni nikogo żaden nakomamik ani żadne najszczelniejsze obwiązywanie rękawów w przegubach czy kalesonów nad kostkami. Ten wściekły, żrący mak wciska się pod ubranie całymi rojami i tnie bez miłosierdzia. Wieczorem każda ma purpurowe, swędzące obrączki wokół pasa, szyi, przegubów i kostek. Wracają skonane, pogryzione, z otartymi do krwi nogami, mokre najczęściej, bo deszcz pada tu niemal codziennie, powolutki, uparty, mglisty, przenikający warstwę po warstwie wszystko, co ma się na sobie. Często w zupełnie jeszcze wilgotne ubranie trzeba się znów wbijać nazajutrz, bo miejsce przy piecyku zdobędzie tylko ta, która umie cudze, rozwieszone już wcześniej do suszenia rzeczy strącić na ziemię, by powiesić swoje.
I jeszcze jedną rozkosz wymyśliły nam tu władze. Nie możemy się wcześnie kłaść spać, bo dopiero o godzinie 11 wieczór jest prowierka całego obozu. Musimy wyjść na podwórze, co do jednej. I gdybyż się to choć odbywało szybko i zaraz po kolacji! Ale gdzie tam... Z tymi dwoma długimi godzinami nie ma absolutnie co robić. Ni kłaść się, ni rozbierać. Najczęściej jednak, zmożone zmęczeniem, wali się wszystko na kojki, jak która stoi, często w przemokłym ubraniu, i zasypia niespokojnym, przeźroczystym snem, który bardziej męczy, niż koi. Trudno opowiedzieć, czym jest potem nagły wrzask brygadiera, który wpada do pałatki i rozespane, rozklejone ciepłem i zmęczeniem kobiety wygania na dwór. Stój potem, dzwoniąc zębami, bez względu na pogodę, nim się reszta zwlecze z innych baraków i nim się nas doliczą. Bezsens tego zabiegu, jego jawny, bezkarny sadyzm w zestawieniu z własną bezsilnością jest czymś, na co brak słów po prostu! Takie biedne, nikomu do niczego niepotrzebne dwie godziny odpoczynku, kradzione - chyba celowo - czeredzie z nóg lecących nędzarzy. Bestialstwo!
191