łem: zdruzgotana willa „Marysieńka”, znajdująca się w odległości około 150—200 m od schronu na zapleczu okopów lewego odcinka, okrążona była przez Niemców. Cały lewy odcinek linii pokryty był rojowiskiem masy żołnierskiej wroga, a torem kolejowylm biegli dalsi hitlerowcy. Ich mundury zgniłozielonego koloru mieszały się gdzieniegdzie z mundurami czarnymi, przypuszczalnie oficerów morskich formacji. Na środkowej linii także biegli żołnierze z oddziałów wroga. Prawy odcinek był dla mnie niewidoczny, lecz tam przypuszczalnie było to samo.
Miałem rację. Atak trwał. Artyleria przeniosła cel na dalsze pozycje, a teraz cała linia naszych okopów była zalewana pociskami cekaemów, ręcznej broni maszynowej i karabinowej. Miny, znajdujące się na przedpolu, zostały widocznie w czasie siedmiogodzinnego ogńia porozrywane ogniem moździerzy i granatników przeciwnika, gdyż wojska niemieckie szły całą szerokością frontu.
Wybuchy granatów zaczepnych. Padłem przed schronem za drzewem i krzyknąwszy w kierunku schronu: „Porucznik, Niemcy poza «Mary-sieńką»”, sam rozpocząłem operować swoim „Mauserem”. Niemcy atakowali skokami. Najpierw lawina ognia, następnie ogłuszające wrzaski, które pomimo wszystko w tym czasie przypominały mi opis ataku Tatarów w książkach Sienkiewicza i ich zawołanie „Ałła, ałła”.
Jakoś dziwnie zobojętniałem. Odczuwałem tylko potrzebę ciszy i spokoju, chociażby śmiertelnego spokoju. W ustach czułem mdło-słodkawy smak napływającej śliny i jakąś absolutną obojętność. Bierność i pragnienie spokoju, spokoju chociażby bez jutra. Ręka automatycznie ładowała karabin, naciskała cyngiel, pocisk szedł na skaczący cel. Nie sprawdzałem skutków i znów ładowanie, i znów strzał.
Koniec amunicji. Niemcy zbliżali się Skokami co 10 m po kilku lub kil-kunastominutowej przerwie, zapełnionej ich jazgotem i wrzaskiem oraz ogniem ich broni. Pociski w postaci kul mniejszego i większego kalibru tłukły w drzewa, osuwały się na ziemię, jeszcze gorące, jak gdyby szukając prawdziwego celu, to znaczy nas, a więc i mnie. Nie miałem bagnetu, który został w schronie na linii, nie miałem naboi, nie miałem i granatów. Podniosłem się z ziemi. Dobiegł mnie jeszcze głos porucznika ze schronu: „Hubert, cofamy się czy poddajemy”? Machnąłem biernie ręką i odkrzyknąłem: „Cześć poruczniku, to nie w naszym zwyczaju poddawać się”. „Cofnijmy się”, usłyszałem jeszcze rozkaz porucznika, rzucony do swych kolegów. A więc cofamy się. Błyskawiczny wyskok wszystkich ze schronów i zniknięcie za kikutami drzew. Cofałem się również, oglądałem się już tylko od czasu do czasu, a myśl jedna uparta błagała przeznaczenie, by nie zostać rannym, nie cierpieć zbyt długo. O ile już musi tak być, to jedno uderzenie kulą w tył lub w przód głowy lub w samą komorę sercową. Cofałem się machinalnie, odwracałem, zatrzymywałem się przy drzewach, patrzyłem obojętnie na kule rykoszetujące przy mnie. Niemcy byli coraz bliżej. I ten ich ciągły wrzask świdrujący uszy, piekielny
237