markirantów z pokojowych czasów, do ludzi chcących po prostu uzyskać zwolnienie z koszar czy ćwiczeń - do młodych, wesołych, beztroskich pacjentów, których dolegliwości rzadko bywały naprawdę poważne. Toteż ci zawszeni, cuchnący, nieszczęśliwi pacjenci, pochodzący w dodatku przeważnie tak jak on sam ze wsi - niecierpliwią go raczej i drażnią. Próbował zatem podsunąć doktorowi myśl wyznaczenia godzin przyjęć i puszczania do poczekalni określonej tylko liczby chorych dziennie, bo „pcha się ten naród, że coś strasznego”. Spojrzenie, jakim mu doktor odpowiedział, było jednak tak wymowne, że nasz Łopatko westchnął tylko zrezygnowany. Odtąd chyłkiem, około pierwszej w południe, zawiązywał od środka drzwi poczekalni, wstrzymując tym dopływ nowych chorych i stwarzając - niby to samorzutną - przerwę w ordynowaniu.
Bo doktor byłby ordynował jednym tchem od rana do nocy. Podziwiałyśmy zawsze jego ofiarną, bezgraniczną cierpliwość i spokój, z jakim traktował chorych. Przede wszystkim kazał zawsze każdemu siąść na swojej pryczy, a potem nie śpieszył, nie poganiał, nie zbywał nikogo, choć poczekalnia pękała. Czekał cierpliwie, aż każda z matek zwlecze ze swego dziecka strzępy nadzianych jeden na drugi kaftaniczków, sweterków i chustek - czasem upomniał nawet, żeby to robiła ostrożniej -wypytywał, gdzie była na zesłaniu, jak się im wiodło - w ogóle umiał od pierwszej chwili nawiązać między sobą a pacjentem nić życzliwości i zaufania. Dawał się przy tym kobietom wygadać i wypłakać, póki im nie ulżyło, pocieszał je, dodawał odwagi, mówił, że najgorsze już za nami. Nie ograniczał się, jak Łopatko, do opatrzenia tylko fizycznych ran. Z mężczyznami żartował czasem soczyście i po wojskowemu - jest przecie kapitanem - skrzyczał, gdy wypadło, lub - gdy wypadło - przemawiał po ojcowsku do rozsądku. Lubiłam też jego sposób patrzenia na dzieci. Może myślał wtedy o swoich, które zostawił w kraju. Jestem pewna, że to jego dobre spojrzenie, uśmiech czy łagodne słowo dawały tym małym męczennikom więcej nieraz od rozdawanych przeze mnie z jego polecenia anyżkowych czy miętowych kropli. Gdy nastał formalny głód na barży - ku furii Heleny, która widząc jego wyczerpującą pracę, uważała to za szaleństwo - rozdawał nieraz dzieciom swój chleb. Pamiętam też, że kiedy w Turkulu barża nasza zatrzymała się na dłuższy postój, doktor wypadł nocą do miasta, cudem i awanturami wywalczył w szpitalu nowy zapas kończących się lekarstw i - co najważniejsze - kilka flaszek tranu dla dzieci. Aby odciążyć poczekalnię, dzieci te przychodziły
350