czego. Ceny zawrotne, a towaru brak. Chyba te owce i barany, których ludzie próbują się wyzbyć pod wiosnę. O nabywcę jednak równie trudno jak o paszę... Wałęsanie się między pstrymi kłębkami siedzących w kucki Uzbeków jest tu jednak uważane za przyjemność i rozrywkę. Nasz stary Karapczyk na przykład za nic bazaru nie opuści. Stroi się też wtedy jak na święto. Pamiętam go raz w rdzawym chałacie. Nad dostojną twarzą mędrca bąblił mu się turban ogromny, na staroświecką modłę widać namotany, z cudownie rezedowego tyflika. Wszedł, kucnął pod ścianą i siedział bez słowa, a my wiedziałyśmy, że wedle tutejszego savoir vivre’u oznacza to gotowość towarzyszenia Helenie na bazar. Wiedziałyśmy jednak także, że ten czcigodny, wyniośle obojętny starzec myszkuje oczyma po kątach i że zwłaszcza wiśniowy worek Heleny na ścianie pociąga jego złodziejską uwagę. Pozornie jednak - prorok, myśliciel, dostojnik.
- Hil-Hila - podnosi się w końcu z trudnością. - Bazar meroem?
- Meroem... Meroem... - przytakuje Helena skwapliwie i wiąże pod brodą czerwono-żółte kraty swego włóczkowego kapturka. Z nas trzech ona jedna ma dość siły, energii i poświęcenia, by ganiać na cały ten bazar w nadziei kupienia jakiejś surowizny. Prócz jarzyn można tam jeszcze dostać olej słonecznikowy, owczy ser i urugi. Olej był nam z powodu ceny niedostępny, ale kilka cebul i marchwi rozpychało zawsze kieszenie kożuszka Heleny, gdy wracała do kibitki.
Pewnego dnia, pod sam koniec stycznia, Hil-Hila przypędziła z kantoru z wiadomością (zdobytą od spotkanych tam Polaków), że w rejonie urzęduje nasza placówka, że podobno wydaje wojskowe przepustki, bilety, nawet ruble na drogę... Poderwało nas! A nuż to prawda? Kobiety teraz też biorą do wojska. Spróbujmy! Chodźmy! Nawet Marysia, mimo chorej nogi, chce pójść razem. To zbyt ważne. Może to ostatnia szansa wydobycia się spod ich władzy i dostania się nareszcie pod naszą? Niech się dzieje, co chce - pójdziemy!
Wybrałyśmy na nasz awanturniczy wypad dzień 2 lutego, święto Matki Boskiej Gromnicznej, i - wyjaśniwszy w kantorze, że nam nasz zakon zabrania pracy w tym dniu - ruszyłyśmy cienkim świtkiem, przezornie całe nasze mienie przeniósłszy uprzednio do zagrody naprzeciw, pod opiekę babusi. (Karapczyk! Wiadomo...).
Droga, której się nie zna, jest zawsze najdłuższa, a ta do rejonu - to i tak opętany szmat świata! Idziemy przeważnie bezdrożem, orientując się wedle kierunku słońca, a mimo to - nie raz i nie dwa razy - plączemy się
412