czas wolny był tylko epizodem, fragmentem życia. Tu stawał się sprawą najważniejszą, wyzwalał w dzieciach niespożytą, nicprze-czuwaną przeze mnie energię i pomysłowość. Wszystko to trzeba było ująć w ramy ustalonego, przemyślanego w najdrobniejszych szczegółach porządku dnia: poranne wstawanie, sposób mycia się rano i wieczorem, przed spaniem - specjalny rytuał mycia nóg w odpowiednio urządzonym brodziku, spożywanie posiłków w głównym budynku - w atmosferze dużego luzu, rozochocenia, ale i porządku. Gdy np. na tablicy w jadalni pojawiał się tajemniczy napis: po 30, wszyscy już wiedzieli, że każdy może wziąć z dużej miski na stole tyle właśnie czereśni czy wiśni. Poranne eskapady, wyprawy do lasu, popołudniowy wypoczynek - na powietrzu, a przy okazji popisy: kto opowie ciekawszą historię, kto zna lepsze kawały z życia szkoły, kto potrafi artystycznie gwizdać czy grać na harmonijce. Wszystko to - plus niezliczone rozmowy z dziećmi, uczestnictwo w ich zabawach - otwierało przede mną, młodym, nieopierzonym wychowawcą, bogate, niewyczerpane pole zaskakujących spostrzeżeń, obserwacji, refleksji.
Były one bardzo dalekie od zawiłych mądrości z dziedziny pedagogiki filozoficznej, którą wchłaniałem na uniwersytecie. Zacząłem lepiej rozumieć sens i klimat dwóch niezwykłych książek Korczaka: Moski, Jośki i Srule oraz Józki, Jaśki i Franki. To właśnie z tej kolonijnej atmosfery czerpał on natchnienie. Dostrzegał sprawy, problemy nurtujące dzieci, których my, zwykli śmiertelnicy, nawet przebywając z dziećmi, w podobnych warunkach, nie umiemy dostrzec.
Doskonale zapamiętałem drewniany budynek, w którym mieściła się sypialnia chłopców, odpowiadałem za nią, a obok niej znajdowało się niewielkie pomieszczenie dla wychowawcy, który przebywając tam mógł obserwować, nawet wypoczywając, co dzieje się w sypialni. A działy się rzeczy przedziwne, zwłaszcza wieczorem, zanim dzieci - w długich, nocnych koszulach - ułożyły się do snu. Właśnie wtedy miały bardzo wiele spraw do siebie i ze sobą nie załatwionych w ciągu dnia, najczęściej różnego rodzaju wzajemne pretensje: ktoś coś wziął, pożyczył, nie oddał, zepsuł, oszukał, nie dotrzymał słowa. Trzeba było łagodzić te spory, szukać Salomonowych rozwiązań. Potem nastawała cisza, nie wolno już było rozmawiać, najwyżej od łóżka do łóżka przerzucano się słowami. Niekiedy dzieci snuły nieprawdopodobne opowieści, zasłyszane lub zmyślone na poczekaniu.
Po moim pierwszym pobycie na kolonii w Gocławku byłem wyczerpany do cna, jakbym przeszedł ciężką chorobę, tak bardzo przejmowałem się wszystkim i wszystko przeżywałem. Następnego roku było już znacznie łatwiej, mimo iż obciążono mnie dużą odpowiedzialnością za stan kolonii. Nic pamiętam, z kim dzieliłem tę odpowiedzialność. Jeśli zdołałem wywiązać się z moich obowiązków, zawdzięczam to przede wszystkim starszym wychowankom, dziewczętom i chłopcom, którzy śpieszyli mi na każdym kroku z pomocą. Gdy po miesiącu opuszczałem kolonię, dzieci żegnały mnie dużym bukietem czerwonych róż. Odprowadziły daleko do przystanku tramwajowego. Kwiaty - po raz pierwszy otrzymane od dzieci - stały się dla mnie symbolem więzi, która między nami zadzierzgnęła się na całe życie i przekształciła się w głęboką przyjaźń, trwającą w niektórych przypadkach po dziś dzień.
W kręgu spraw b e z n a d z i ej nych. Wracając do niezapomnianych łat, które przeżyłem w Domu Sierot, muszę wyznać, że im dłużej przebywałem w zakładzie i głębiej poznawałem jego życie, panujące tam prawa i obyczaje, pisane i niepisane - do uczucia głębokiego podziwu zaczęły wkradać się gorzkie refleksje i nastroje: smutku, żalu, niemal rozpaczy. Znajdowałem się w tym czasie pod świeżym wrażeniem książki Andrzeja Wolicy: Ulica Ogrodowa, odsłaniającej w sposób wstrząsający bezmiar krzywdy, na jaką skazane były dzieci w typowym dla owych czasów przytułku miejskim, znajdującym się zresztą bardzo blisko ulicy Krochmalnej.1 Do tej książki warto sięgnąć i dzisiaj, by mieć wyobrażenie, w jakich czasach żył i działał Korczak i jak bardzo nowatorskie, głęboko ludzkie były jego poczynania. Stworzył inny, nieporównywalny, szlachetniejszy świat, w którym dzieci odzyskiwały utracone dzieciństwo, ale... Ale nie mogłem pogodzić się z tym, że jego wychowankowie są pozbawieni realnej perspektywy dalszego rozwoju.
21
Por. A. Wolica Ulica Ogrodowa. Czytelnik Warszawa 1960. Pierwsze wydanie ukazało się w roku 1938 i zostało natychmiast skonfiskowane.