Pod jaką maską ukrył Conrad swojego Boga? Bo On jednak jest między okładkami jego książek. Istnieje jako prawo — nie nazwane, ale bardzo surowe i nie podlegające dowolnym interpretacjom. Takie prawo i my także czuliśmy nad sobą nieustannie. Wielu w imię tego prawa umierało. Jerzy był jednym z nich. To była nasza metafizyka.
Ani Jerzy, ani nikt z nas nie trudził się identyfikacją conradowskiego Prawodawcy. Sądzę, że byłoby to zbyteczne. Nade wszystko bowiem potrzebne nam były reguły postępowania. I przeświadczenie, że wspiera je jakaś absolutna sankcja. Cóż by nam z tego przyszło, gdybyśmy w kodeksie owym odnaleźli cechy kontraktu, a Prawodawcę rozpoznali pod charakteryzaqą armatora?
Cywilizacja europejska objawiała się Conradowi najdoskonalej w swej angielskiej wersji. A cywilizacja conradowskiej Anglii była cywilizacją kupiecką. Nawet jej romantyzm był kupiecki. Stąd zmitologizowana postać armatora. Daleka potęga wyznaczająca kursy statkom po oceanach globu, wyposażona w moc nagradzania i karania; źródło obowiązków i przedmiot lojalności — flaga na rufie, której honoru strzeże się wierną służbą, uczciwym wypełnianiem wszystkich punktów umowy.
Wpływ tej symboliki na kształtowanie się postaw etycznych mojego pokolenia może wydawać się niezrozumiały. Ale literackie symbole nie poddają się słownikowej wykładni. Ich pojemność bywa zdumiewająco szeroka.
Nigdy nie sformułowana dosłownie alegoria Wielkiego Armatora jest jednym z tych wysiłków wyobraźni, jakie podejmują ludzie zbyt dumni albo zbyt świadomi własnych ograniczeń, a może nazbyt wobec siebie uczciwi, aby znaleźć ukojenie w koncepcji Objawienia. Ludzie małej wiary, lecz wielkiej tęsknoty. Ich niedosięgalny Bóg manifestuje się hipotezami cywilizacji, prawa, honoru lub obowiązku. Jest równie surowy, jak Najwyższy Sędzia, jak biblijny Pan Zastępów. Jest bezwzględnie wymagający. Brak mu tylko miłosierdzia.
Wspomniałem o dumnej rozpaczy Conrada. To dlatego właśnie. Bo chociaż pocieszał się wizją powrotu „z czystymi rękoma”, wiedział, że wszystkie statki Wielkiego Armatora toną u kresu podróży. A kiedy sam próbował wypełnić pustkę, kiedy sam usiłował wprowadzić korektę miłosierdzia — okazywał się bezsilnym opowiadaczem. Dał swojemu Jimowi szansę Patusanu tylko po to, żeby go zabić w dogodniejszej moralnie, lecz całkowicie fikcyjnej sytuacji.
A przecież był dla nas prorokiem nadziei. Może tej, którą odgadywaliśmy w nim wstydliwie ukrytą? Której nie potrafił albo nie odważył się nigdy wyrazić słowami.
1975