162 WACŁAW BERENT
kiej atmosfery oczekiwania wyławia jakieś westchnienia, szepty pacierza, prężenia zmęczonych członków; jak gdyby pod te ustawiczne obmierzłe świstki fabryczne rozbudziły się wreszcie i kamienie w brukach1. Nagle...
Aue Maria, gratias plena2...
Ciche, pośpieszne dzwonienie, jakby skowronkowy pierwszy wzlot przed świtem. Sygnaturka rozkołysała się, drga, bije, trzepocze się jak ptak...
Aue Maria, gratias plena...
A tam na przedmieściach walą już młoty po ciemku, huczy i dudni już praca.
Jelsky zapalił cygaro, rozpiął palto, rozpiął kamizelkę, zdjął cylinder: coś tłoczy, dławi, dusi po prostu... „Przecież, u Boga, ta Borowska nie jest dziewczyną! A ja mam wrażenie, jak gdybym krzywdę dziecku...”
„Kawiarni!!...”
Na krańcach miasta rzucały pierwsze pociągi w nocną mgłę długie płaczliwe skowyty.
„Pierwsza beczka!” — krzyknął jaskrawy szyld na mętnie oświetlonych drzwiach małego szynku. Jelsky nie namyślając się skoczył do izby ciasnej i cuchnącej jak słodowa piwnica. W brudnym świetle zakopconej lampki kilka ciężkich, fałdami szerokich bluz twardo zarysowanych sylwetek. Mgła, para czy też mętna zadymka oddalała ich zaspanym oczom Jelsk/ego w głąb daleką i bezbarwną. W pośpiechu,
na stojączkę3, wlewali w siebie pierwszy dawkę dziennej trucizny. Jelsky siadł za stołem, dmuchnął w pianę p<*j9u. niętego kufla, skrzywił się i kazał sobie zgotować czarno) kawy.
— Gdzie się paliło? — ziewnął niedbale.
— Składy drzewa nad kanałem... Dwóch ludzi upiekli żonatych.
— Kto taki?
— Juścić straż... A od czego ona zresztą?... Może i tamci dwaj byli ubezpieczeni na żydowski dochód. Pożar to jest intratna rzecz. — Suchy, ochrypły i zły śmiech kilku basów, jak zgrzyt trybów w maszynach, plusk białej piany o kamienną posadzkę i ten zaduch chmielu — duszny, jadowity.
Dano wreszcie kawę i Jelsky odnalazł myśl swoją.
„Taki ja dobry, jak i Kunicki! — rozmawiał ze sobą gryząc nerwowo ogarek cygara. — Oszczędzam zresztą jego wątle siły nerwowe i ratuję karierę... Ty zaś mógłbyś adresować swój testament imieniem, ad personom4, a nie pisać go jako list otwarty dla ochotników... Przede wszystkim spaliłaby się, gdyby nie ja — przez tę lampę. Następnie, kto by ją docucił? kto dałby niezbędne dla rozpaczy echo? kto otrząsnąłby z tego odrętwienia w tumanie nieszczęścia? z tego lęku przed skupieniem myśli? z trwogi jakby nie przed tym, co się stało, lecz że coś podobnego stać się w ogolę może?... Ochotnik musi mieć stalowe nerwy!... A potem to zatrzepotanie się kobiece: «< Pobiegnę! wstrzymam! uratuję!-W czyichś oczach musiała przecież wyczytać odpowiedz rzeczywistości: «Nie wróci, nie cofnie się, wrócić nie zechce i nie może*”.
Jelsky wspominał. Gdy myśli przyniosły mu powtórzenie własnej wymowy, rozchmurzyła się nieco twarz, wyobraźnia zagrała żywiej, jędrniej, kapryśniej. Toć przemawiał jak Oktawiusz:
pod te ustawiczne obmierzle świstki [...] — ta oryginalna konstrukcja składniowa nawiązuje do dawnej polskiej i zachowanej w języku rosyjskim syntaksy (wiele tak zbudowanych zdań pojawi się w Oziminie).
(łac.) — Zdrowaś Mario, łaskiś pełna (początek modlitwy do Matki Boskiej).
na stojączkę (gw.) — na stojąco (w rękopisie na stojący)
ad per8onam Gac.) — dosł.: ao osoby.