192 WACŁAW BERENT
— Miiller?! — krzyknął krótko, a usta, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi, pozostały uchylone.
Powrócił, znaczy się! Ale milczy! Peleryną swą otula się tylko szczelnie, głowę w kołnierz wciska, pochyloną twarz beretem przysłania... Stoi i milczy, jak cień: w ciemnym kącie czarny, zamarły i dziwnie wyższy, dziwnie...
— Miiller — ty?!...
Jelsky czuje, jak mu mięśnie krzepną, drętwieją, skuwają się tą przeraźliwą niemocą gorączkowego snu. A tamten stoi pode drzwiami: czarny, zimny, pochyloną głowę beretem przysłania... Ramiona na piersiach skrzyżował i...
Spojrzał!...
Jelsky’ego jakby między oczy coś uderzyło: rzucił się w tył i ramionami załopotał. W sobie się zebrał, wtulił i twarzą do własnych dłoni przypadł. Bez wiedzy i woli, odruchowym jedynie instynktem dobrej krwi, chwycił krzesło i puścił je z całych sił w tamtym kierunku. Roztrzaskało się o drzwi na kawałki. Łoskot ten zbudził Jelsky’ego i spłoszył mu zmorę sprzed oczu. Zatoczył się do okna, uniósł roletę i szarpnął zawiasy. Chłód wtargnął do pokoju, ciężkie dymy poczęły się wykłębiać na ulicę.
Mroźne powietrze poranku drgało czystym, dźwięcznym i pośpiesznym dzwonieniem sygnaturki kościelnej:
Ave-Maria-grałias-plena!
Na dachach domów sąsiednich kładł się szronem biały świt.
Po kilku godzinach zbudzono go natarczywym kołataniem we drzwi. Popołudniowe słońce w pokoju powitał Jelsky grymasem i zwlókł się ciężko z łóżka. Nie śpieszył się jednak z otworzeniem drzwi. „Korekta, artykuły, sprawy bieżące" — dudniało mu w uszach natrętnie.
— Dajże się ubrać! — krzyknął niecierpliwie. — Siądź sobie pode drzwiami, zdrzemnij się albo zdechnij — co wolisz... Możesz również obejść wszystkich czytelników i powiedzieć, że pan Jelsky prosi uprzejmie o pocałowanie w ucho... No, co powiesz, przedstawicielu najbierniejszej na świecie profesji?...
— Jestem posłaniec.
— Toż widzę, durniu!
— I starszy człowiek jestem — wnuków mam takich... I Polak, panie.
Jelsky wyrwał mu niecierpliwie list z ręki. Rozrywając kopertę łagodził po niemiecku:
— Rodak pali? Niechże rodak weźmie sobie cygaro — tam, z pudełka.
„Szanowny panie" — czytał. — Hm? Zosia Borowska... Oczywiście!... „czy człowiek, czy potwór...” Mocne! „nikczemna...” Po co ty się nad sobą znęcasz?... „topić...” Rozumie się! — „...źli tu ludzie, źli, źli”. — Taak!... „I łez już nie stało". Wierzę!
Jelsky marszczył się.
— Rodak wziął już cygaro?... No, to niechże rodak idzie sobie precz. I niech wstąpi po drodze do redakcji uprzedzić, że jestem chory i nie przyjdę dziś... Niech powie również, że jestem niespokojny o zdrowie i pomyślność pana redaktora.