924 WACŁAW BERENT
— Henryk?! — krzyknął Muller bezwiednie i zrobił ruch, jakby mu do kolan chciał przypaść z powrotem. Lecz w tejże chwili odepchnęło go coś wewnętrzną odrazą.
Stał przy oknie i patrzał, jak powoli rozpływa się mrok. Już się rozjaśniały dachy i kominy, już perłowy świt opływał wieże kościelne i dzwonił w ciche sygnaturki. Modlitewne szepty przebiegły po mieście. Tu i owdzie wychylały się z domów otulone w chusty, przygarbione sylwetki kobiet: zbierały się i skupiały zewsząd ciche gromadki tych, co wierzą.
Mullerowi zdawało się, że tuż przed jego oczyma przebiegły w szalonym popłochu zmory nocne: łopot wielkich skrzydeł usłyszał i tchnienie pędu poczuł. Tuż poza oknem zasze-leściały tak w nagłym pośpiechu zbudzone liście: poruszyło je pierwsze tchnienie rannego wiatru.
— Więc ta chwila, co się zbliża — myślał — najstraszniejsza ze wszystkiego, co stać się może — więc ona nie jest nawet końcem?!... Więc kiedyś jeszcze raz to samo?!...
Wpadł mu w ucho gwar przytłumiony, czujny, kłótliwy: po drzewach budziło się już ptactwo.
A ten świergot radosny, te ciche deszcze strząsanej przez ptactwo rosy, zapach ziemi świeży i kojący oraz te złote pochodnie, co pozapalały się na szczytach wież i kominów — przyniosły mu na rozpalone czoło miękkiej dłoni współczujące dotknięcie.
I łzy trysnęły mu do oczu.
Ciężką głowę przechylił w tył i wsparł ją o kobiecą pierś...
— Przyszłaś? — pytał sennie. — Powiedz ty! — więc to nie jest jeszcze końcem?
Zimna marmurowa pierś... A jednak bije wszak pulsem życia? Puls ten jak młot wali mu w skroń. A te dłonie na skroniach chłodzą jak lód, ściskają mocno, mocno...
— Utęsknienie moje!... Życia mego jedyny jasny promieniu!... Powiedz — więc to jeszcze nie koniec?!
Głowę wciąż do tych piersi tulił i — rozchylił powieki. Grozy niemy krzyk przebiegł mu chłodem po krzyżach. „Ktoś
ty?!” — pytały oczy. Nad nim czaiła się jak pantera, śniada, prawie brunatna twarz kobiety o nieludzkiej potędze zimnego wyrazu. Widzi na jej skroniach puszyste pęki przepaścistej czerni włosów; zielonawa głąb polipowych oczu wpija się w niego, wsysa mu się w krew. Chłodne, lodowe dłonie oplotły mu czoło, skuły głowę w te kleszcze i cisną, wmiażdżają mu czaszkę w granitową pierś...
Ramiona przed się wyprężył, zachwiał się i zwisł na framudze okna.
Przyskoczył doń chart, obwąchał i najeżył sierść. Prężąc łapy i cofając się zadem, zbierał się w sobie, kurczył, wreszcie skoczył w okno i wypadł jak strzała do ogrodu. Hurmem załopotało ptactwo, jakby wicher żaglem targnął. Chmurą ciemną zerwały się roje z drzew i rzuciły się w dół, ku miastu; w nagłym zwrocie szarpnęły na lewo i uderzyły w górę, zakrążyły kołem, kołem i jeszcze raz kołem, kąpać się i pławić w słonecznej roztoczy...
Jasny świt poranku rzucał rosę na więdnące kwiaty. W różowe i fioletowe plamy powoli je rozświetlał i roztapiał, zwiewnym całunem sinej mgły nakrył i ten klomb barwny jednym akordem chłodnego tonu tłumiąc, w iskrzeniu jakimś plamy rozkołysał, cały pokój osnuł, omotał, ukwiecił.
Koło laurowego wieńca, oparte o poręcz fotelu, ujmowało Hertensteina po pas w ciemną ramę; purpurowe szarfy zwisie po bokach tuliły go jak w ramiona. W perłowym rozbrza-sku dnia i w błyskaniu kwietnych barw twarz jego stawała się mleczną, przezroczą, tchnieniem błękitu jakby owianą i w półsennym zasłuchaniu w ranny świergot ptactwa po raz ostatni jakby uśmiechniętą. Nagle poruszyły się jego wargi i rozlały uśmiech na całą twarz.
— Chcesz wiedzieć?... — zaczął.
Zagłuszył go świergot na dworze. Promień słońca przedarł się przez liście i rojem złotych motyli rzucił się na kwiaty.
— Chcesz wiedzieć?...