176 WACŁAW BERENT
Jelsky nie pojął od razu, zwrócił się jednak czujnie w stronę Mullera. Zdawało mu się, że od okna powiało w tej chwili chłodem zwiastującym świt. Wstrząsnął się całym ciałem.
— Zaczynasz swoje? — rzekł. — Dawno nie było!... Już ci diabeł w wilcze ślepia wlazł?...
— A wiesz ty? — odbijał Muller cichym szeptem, wciskając podbródek w splecione na poręczy ramiona — wiesz? — Zgrzybiała kokota zwątpiła któregoś dnia o własnych wdziękach i przeraziła się swej brzydoty. Zmyła puder, szminkę, karmin i pod suchą, zjełczałą skórą zarysy swej trupiej czaszki ujrzała! — My, dziatwa Apollina! — hę?... Tb jest straszna klęska! wielka klęska! — to się pomyśleć wprost nie da!... He, he, Jelsky — kochasz życie? Powiedz dowcip, Jelsky, zrób kalambur, rzuć paradoks! He!-he!-he! — zatrząsł się i zabeczał ochryple jak stary kozioł. Na zakończenie prysnął w kułak sztucznym, forsownym, zgrzytliwym chichotem.
Jelsky’emu rzuciła się krew do głowy; dopadł go, schwycił za ramię i wciskał z całych sił w poduszkę.
— Zgrzyta, zgrzyta, zgrzyta grzech w tobie? — bełkotał gorączkowo. — Za bary wziął się grzech ze śmiercią... Twe sumienie nie jest gadatliwe; ryje jak kret po ciemnej duszy... Nie tyle przed grobem drżysz, ile przed tym, że weń samotny wstąpić musisz... Nie tyle rozpaczy się boisz, ile tej myśli, że w swych ciemnych nocach sam, zawsze sam jeden królować będziesz. „Czuj! czuj, co się we mnie dzieje!” — tak twój strach wielkimi oczyma krzyczy. „Pójdź! pójdź! pójdź w tę ciemną noc moją, gdzie śmierć, diabeł i hetera sabat taneczny święcą”... Nie znosisz chłodu na cudzej twarzy, uśmiechu w cudzych oczach, pewności w ruchach nawet nie lubisz, nienawidzisz schludności w cudzym ubraniu: zgoła wszystkiego, co o jakim takim ładzie wewnętrznym mówi... Znam ja mowę twej nienawiści! Łasisz się wtedy i merdasz jak pies, jak wąż śliskim pochlebstwem oplatasz, jadowitymi wargami ślinisz i ruchliwym gada jęzorem szukasz, gdzie byś żądło mógł zapuścić...
Ścisnął go jeszcze mocniej za ramiona, uniósł nieco z łóżka i puścił, jak piłkę, o poduszki.
— Graj mi demona — wołał — graj! Wiem przecie: z tyn-glu wracasz, powlokłeś się z jakąś tam... Rozpusta ze łba dymi. Znam te ciemne drogi myśli, po których wałęsa się twa dusza bezwładna.
Muller zwinął się w kłębek na posłaniu i zaciskając suche ręce syczał uparcie:
— Jak ty życie kochasz! jak ty życie ubóstwiasz! Bój się, człowieku, Boga, czym ty się będziesz w życiu oszukiwał? Talenciku nie masz, nie masz, nie masz!
— Idź, szukaj swego po... — Jelsky przeżuwał jakieś słowo, gryzł, zda się, w zębach, rozgniótł i wypluł wraz ze śliną na środek pokoju. — A jeśli mi jeszcze choć raz coś z twego czarnego repertuaru zagrasz, wyrzucę precz. Sczeźnij, gdzie chcesz.
— Taak?...
— Żebyś wiedział.
Muller powstał z łóżka, zapiął flegmatycznie tużurek i sięgnął po swą pelerynę.
— Wiesz — mówił porając się flegmatycznie z rozdartą podszewką zarzutki — wiesz, co mnie w życiu najwięcej upokarza? Oto, że nie umiejąc zarabiać, potrafię się dostawać do egoistycznej kieszeni mych przyjaciół najpospolitszym wytrychem współczucia... Ile ja ciebie, Jelsky, kosztuję miesięcznie?
Jelsky podjął ze stołu niedawno odczytany rękopis i rzucił mu go pod nogi.
— Tyle tylko... Od czasu do czasu.
f—kochasz mnie, Jelsky? — Muller ze skupioną uwagą odgryzał przy tym szmat podszewki. — Wierzyłeś we mnie? bardzo wierzyłeś? Pozwoliłeś na swym dziennikarstwie pasożytować talentowi? — hę? — aby spłacić ten dług lichwiarski zdradzie marzeń własnych... Bo przecież każdy człowiek jakiś mały procencik temu lichwiarzowi przez całe życie spłaca... I stała się rzecz śmieszna: przywiązałeś się, Jelsky, przywiązałeś się za to, że mogłeś przed kimś z siebie i ze świata drwić, a jednak w kogoś wierzyć, wierzyć mimo wszystko... Ten śmiech twój na gruzach wszelkiej wiary, ten