2 WACŁAW BERENT
Jelsky spojrzał w górę. Jasno już było w oknie Borowskiej. Wielka świetlana aureola strzelała tęczowymi promieniami we mgle. Zatrzymał się w bramie i spojrzał przed siebie.
1 zdawało mu się, że widzi po drugiej stronie, w pewnej od siebie odległości, trzy czarne, znieruchomiałe, jakby w jeden punkt wpatrzone sylwetki.
1 znów ten syk obmierzły!
Szedł wiatr świeży i miękki, niosący mokrą woń świeżo zoranej ziemi.
— A no, wiosna! — mruknął Jelsky. Skrzywił się, splunął i wstąpił na schody wiodące do Borowskiej.
Bawił niedługo. W niespełna pół godziny uchyliły się drzwi wchodowe. Jelsky wysunął się na schody i szeptał coś niecierpliwie do wnętrza. „Trudno, ja nie mogę mieć zawsze jednakich myśli!... Zajęcia są! Mężczyzna jest nieco odmienny od was kobiet... Trzeba się przemóc... I czego ty się właściwie boisz?... Przyślę tu kogo... I w tym ubraniu!... Białą koszulę widać po ciemku. Okno jest naprzeciw... Zaziębić się łatwo”.
Zatrzasnął drzwi i stłumił tym czyjś płacz. Zaledwo krok postąpił, potknął się o coś na słomiance. Podniósł jakiś pęk z ziemi i zniósł o pół piętra niżej, do światła. W ręku trzymał zdeptaną i obłoconą przed chwilą garść białych lilii... I w tejże chwili zdało mu się, że tam wyżej, pod tym oknem, na które zwracał jej uwagę, ktoś jęknął i osunął się głucho na schody. Jelsky rzucił kwiaty jak oparzony i wyskoczył na ulicę...
„Ratuj ty siebie — krzyknęło coś w nim. — Rób coś, opanuj się wolą!... Już ciebie ze wszystkich stron opadają upio-
rf-
A myślom przypomniało się natrętnie:
Komm, folgę mir in dos dunkle Reich hinab!
„Ludzi, jak najwięcej ludzi! — wołało coś w Jelskym — ruchu, życia, gwaru ulicznego”. Ten młyn miejskiego żyda potrafił przedeż zagłuszać najdokuczliwsze myśli, największe bóle. Nieraz zdawało się Jelsky*emu w takich chwilach, że ludzie naokół udają tylko jakąś pilną krzątaninę, wytwarzają umyślnie jakiś chaotyczny i bezsensowny wir na to tylko, aby móc nie myśleć o sobie. Jakoż, idąc teraz przez ulicę, miał wrażenie, że wszystko naokół wpadło w jakiś dziwaczny i szalony taniec. Rozsnuła się mgła i tłumy wysypały się jak mrówki po deszczu. Snuły się, płynęły, przeplatały w korowodach, wygarniały w boczne ulice, sypały się jakby w popłochu z zaułków, wbijały się klinem w inne fale i rozsnuwały pod murami w nieskończone czarne i ruchliwe wstęgi. Zaś na placach — tam, gdzie powozy zbijały się w nierozwikłane węzły, gdzie tramwaje i omnibusy, kłócąc się ze sobą dzwonkami, tworzyły jakieś zawały nie do przebyda — tam zlewający się zewsząd tłum porywało coś jakby w nagłe, pośpieszne i gwałtowne ruchy. Wśród dzwonków, krzyków, gwizdu i łoskotu wszystko, co żyło, wpadało, zda się, nagle w jakiś szał i wir kankana.
Jelsky lubił i ten tyngiel. Ale dziś po raz pierwszy uczuł się tylko widzem: on jeden nie brał w dzisiejszym spektaklu żadnego udziału.
— Zły znak — rzekł do siebie. — Tb jest bardzo zły znak!
„A więc do kawiarni” — kontrolował swe zamiary dosyć późno, bo wtedy dopiero, gdy zasiadł przy stoliku. Wraz z butelką wina przyniesiono mu i pocztę. (Jelsky wszystkie swoje sprawy załatwiał w kawiarni.) Listów wszakże nie przeglądał, korekty robić mu się nie chciało. Siedział w cylindrze na głowie, dłubał w zębach wykałaczką, popijał winem i rozmyślał: