140 WACŁAW BERENT
„Dobrze robią ciekawość" — aprobował Jelsky w duchu. — Oto chwila brzemienna — zwrócił się z powagą do przyjaciół. — Reklama wyzywa tłum w szranki i potęgę swą mierzy. Przyjrzyjcie się dzieci, „co może dziennikarz!"
Ludzie tymczasem wlepiali już oczy w kurtynę i nastawiali uszy; sykano na nieproszone gawędy. Jelsky zakaszlał głośno dla eksperymentu: zakaszlano na widowni jak w owczarni. „Skupienie jest!” — wnioskował. I czuł się panem trzody swojej.
— Stań się29— rzekł jak kapłan, gdy zasłona unosiła się powoli ku górze.
1 stało się!... Tam, przed rampą, stała ona! Jak wskrzeszona legenda, jak wyczarowana z gazet, ogłoszeń, wersyj i plotek. „Czarną ma na sobie suknię i żółte wstęgi — mówią sobie ludzie. — I te wielkie, lśniące czarne rękawice na ramionach, te same, co do anegdoty już niemal przeszły”. Ona! „Nieładna!... Brzydka!... Wspaniała!...” — „Ciekawym, czy też prawda, co o niej piszą” — myślą wszyscy, a każdemu już serce bije, każdy jest już najpodatniejszym do przyjęcia takich wrażeń, jakie mu w oczy i uszy rzucą.
Stoi, dłonie splotła i uśmiecha się... „Dziwny uśmiech!...” Szczupła, giętka, wysmukła... „Ależ te oczy, te oczy!..."
— Wisz, hadiuka30 czarna!... — rozlega się na cały teatr tuż ponad głowami Borowskiego i Turkuła. (Pawluk wywinął się na razie z rąk policji.)
Wreszcie ona przechyla się giętko — o posłuch prosi: „A young boy gave me his heart* — zaszeleściało jak liście. Ludzie nie przygotowani byli na angielski język. „Młody chłopiec dał mi serce swoje” — tłumaczono sobie pośpiesznie, podczas gdy artystka wyciągnęła przed się ramiona i trwóż-nie, pieczołowicie ujmowała, zda się, coś subtelnego w dłonie. 1 zdawało się ludziom, że w tych czarnych rękach drży lękliwie ciepłe ludzkie serce. Zagrała muzyka śpiewnie i ła-
29 Aluzja do słów powtarzających się w Genesis.
30 (ukr.) — Zobacz, gadzina...
godnie. Padły pierwsze słowa — francuskie. „Dlaczego taka wieża Babel?” — dziwił się ten i ów, lecz każdy wypłaszał czym prędzej z myśli to niewczesne pytanie.
Napięcie tak wzrosło, że pierwsze te słowa były dla ludzi niemal ulgą fizyczną. Głos niski, lecz śpiewny i jakiś ogromnie kobiecy. W naprężeniu początkowym każdy puszczał mimo uszu melodię i śpiew, czatując natomiast na treść, na słowa, na gesty. I oto dowiadywały się chciwe uszy, że... młody chłopak, gdy łzy wszystkie na rozstaniu wypłakał, piersi swe roztworzył, serce z nich dobył, u jej stóp złożył. „Weź — do ciebie wszak należy. Mnie już nic po tym!” A w czarnych dłoniach drga, zda się, pulsuje i tętni to serce, niby ptak ofiarny; i krwią widocznie ocieka, gdyż ona tak ramiona przed się wyciąga, jakby się bała poplamić czymś suknię. W tym sercu, jak na dnie purpurowego kielicha, leży biała lilia pierwszych uczuć, nowa młodość, nowego życia wonie i blaski! I pieszczą, i tulą coś te czarne dłonie, niby ptaka przeznaczonego na rzeź; potem: „zwróć mi — daj!”— śpiewają usta, a długie, ruchliwe czarne palce oplatają coś jak ssawki mątwy, wpijają się, niby ostre pazury, w coś, co drży, łopoce się i precz z rąk wyrywa. Wreszcie krótki, cichy okrzyk! — ludzie westchnęli na widowni, tu i ówdzie krzyknęła kobieta.
Rozdarła serce!
I śmieje się... Lecz w tejże chwili zbiera się w sobie, odskakuje nagle w tył, ramiona przed się rozpacznie wyrzuca i pręży długie palce. Jakiś lęk potworny wykrzywia jej twarz.
I ludziom się zdawało, że widzą u jej stóp żmiję!
A ona krzepnie w trwodze, drętwieje w przestrachu, długie czarne ramiona wyginają się jak węże, prężą się ruchliwe, cienkie palce. Ludzie słów wciąż jeszcze nie rozumieją, ale każdy czuje, że żmija dosięgła jej stóp, oplata nogi, po biodrach się ślizga. A muzyka gra śpiewną zwrotkę. Piosnka prosta, co do połowy wierszy opada, od połowy w górę wysokim tonem sięga — i donosi, jak echo skargi dalekiej: