WACŁAW BERENT
— Ciekawe rzeczy opowiadasz. Każ przyrządzić nargile1.
— Życzysz sobie?
— Poproszę. A tymczasem... mój drogi... (Ja ciągle czegoś się boję: — teraz tam za oknem!...) Mój drogi... O czymże ja? — Aha! — Co będzie po śmierci? — powtórzył kapryśnym głosem upartego dziecka.
Głos Hertensteina kołysał się wraz z nim i falował nieznacznie.
— Wraz z tobą zginie treść i sens zagadki. „Gdy umrę, skona wraz ze mną nawet Bóg mój” — powiada Anioł Szlą-zak2. Wobec tego nicość jest wszechświatem.
Muller milczał przez długi czas.
— Przyjemnie tu u ciebie — rzekł wreszcie — pachnie miło, wino masz przednie, mówisz interesująco o bogach i śmierci. Ale ja...
— Co — ty?
— Jestem złym towarzyszem dzisiaj... Ja mam umrzeć za kilka miesięcy.
Hertenstein zatrzymał bieguny i zerwał się sprężyście, ale w tejże chwili stanął w zakłopotaniu, nie wiedząc, czy zbliżać się do niego i jak to uczynić. Wyprzedził go pies: po-skoczył do Mullera, rzucił mu się łapami na piersi i wyciągał pysk.
— Jaka ta suka jest dobra, wrażli...
Zadrgało coś, złamało się w jego głosie; w jednej chwili poczerwieniał jak rak.
— Bój się Boga, wyrzuć tego psa, bo ja się rozbeczę!...
Hertenstein uderzył psa ręką.
— Poszła! — krzyknął gniewnie. — Tb już płeć ma to do siebie, ten sentyment — mówił w zakłopotaniu i wichrzył włosy. — Ale! — krzyknął nagle i rzucił się do biurka — Mam dla ciebie nadzwyczajne cygaro!... (Przy biurku zatrzymał się jednak znowu w zakłopotaniu.) — Nie cho-.^z może?... A gdyby tak rzeczywiście nargile — co?
— Widzisz, Henryk, ty może niesłusznie... może ja do tych jej dłoni o dar dobroci, spokoju... Tak, o spokój, o tę ludzką możność śmierci!... Potem w wyobraźni wyszło co innego... Ale my o tych pierwszych, najszczerszych drgnieniach nigdy nic nie wiemy, my zwłaszcza.
Hertenstein potakiwał gwałtownie i pośpiesznie, potakiwał wtedy jeszcze, gdy Muller przestał mówić i wyciągał z zanadrza garść białych, pomiętych kwiatów.
— Co to? — ośmielił się zapytać.
— Brud, kał, życie! — bąkał Muller.
I w nagłej, niepamiętnej pasji począł te kwiaty wciskać, wcierać sobie w twarz. A potem odrzucił je precz ze wstrętem.
— Pyf! — krzyknął na psa.
Hertenstein energicznym ruchem powtórzył psu ten nakaz i otarł sobie pot z czoła.
Chart skoczył, poślizgnął się po podłodze, dopadł zębami do kwiatów i w jednej chwili roztargał je na strzępy.
Zdawało mu się, że leży w czerwonej grocie: to płonące za purpurowym abażurem światło przenikało wszędzie cichym, uroczystym spokojem bajki. Wzrok jego, odurzony tym równym zalewem czerwonego światła, błąkał się sennie, szukał jakby oparcia i wytchnienia dla myśli. Natrafił na głowę kobiety na portrecie: twarz białą, chmurną, o wysokim, jasnym czole w ciemnym mahoniu włosów.
„Aha!” — pomyślał i przeniósł oczy na Hertensteina. Jego spokojne, zgaszone prawie wejrzenie, mleczna, przeswietlo-
nargile (z pers.) — fajka wodna rozpowszechniona w krajach Wschodu; podczas palenia dym z główki fajki przechodzi przez napełnione wodą naczynie, a stąd długą rurką do ust palącego.
Angelus Silesius (właśc. Johannes Scheffler, 1624—1677) — niemiecki poeta i mistyk; sławę zdobył zbiorem epigramów pt. Pątnik anielski (1657), których fragmenty przełożył Mickiewicz w swoich Zdaniach i uwagach (1836).
Berent przytacza tu jeden wers dystychu Silesiusa pt. Gott, lebt nicht ohne mich, który w tłumaczeniu K. Wiśniewskiej brzmi: „Wiem, że beze mnie Bóg ni chwili trwać nie może I A gdy przepadnę ja, i Ty przepadniesz, Boże!”.