26H WACŁAW BERENT
_ Hilda! — szarpnąłem się gniewnie. — Czyżbym ja dla ciebie był rzeczywiście tylko...
— Prócz tego jesteś artystą, co z ciebie czyni jeszcze większe dziecko.
— Ty masz dziwną dojrzałość... artystki.
Podniosłem się i zacząłem chodzić po pokoju.
— Mały!
Żachnąłem się. A ona póty przytupywała nogą, póki nie zbliżyłem się do niej i nie pocałowałem w rękę.
— Nie osądząj nigdy przedwcześnie — rzekła z naciskiem.
— Cóżem ja winien, że mi przed oczyma stoją uparcie — kulisy.
Grymas: niedbałe, wzgardliwe wydęcie warg.
— Jutro wyjeżdżam.
— Hilda...
— No? W oczach łzy? Ool...
— Jadę z tobą.
— Dokąd?
— Gdzie bądź. Dawać koncerty wraz z tobą.
Rzuciła bystre, uważne spojrzenie.
— A ja ciebie nie wezmę — rzekła niespodzianie i poczęła wiązać sobie krawat na szyi. (Nosiła się z angielska, w sukniach o surowej niemal prostocie, lecz w nieskazitelnych, rysowanych liniach.)
— Dlaczego nie weźmiesz?
— Daj pokój! — przerwała niechętnie i potrząsała niecierpliwie głową.
1 poczęła się przechadzać po sali: wysmukła, bujna, mocna w chodzie i w wejrzeniu. Z góry spoglądały na nią sczerniałe i zrudziale portrety w złoconych ramach, o zgaszonym przez czas połysku. Kołem pod ścianą płonęły, w kapryśnych rzutach refleksów od świec, ponure, trupie, sztywne szeregi zbroić. — Dywan głuszył nasze kroki, natomiast każde chrząknięcie i tłumione westchnienie rozlegało się piwnicznym echem po dalszych na wpół pustych komnatach.
— Z początku — rzekła — chciałam ci była podziękować.
— Bój się Boga, za co?
— Prawda! Ty nie żyjesz nakazami klubu, salonu, szablonów, lecz duszą własną.
— Nie mów...
— Boisz się wspomnienia kulis?
— Rozumiem, żeś postanowiła przed chwilą w myślach oczernić siebie przede mną.
Roześmiała się. — Jaki on czujny! — zawołała do siebie. — Tb „on”, cała intonacja tego okrzyku nie poszła mi w smak. Toteż nie namyślając się dodałem:
— Myślałaś: „To go przyprowadzi do rozsądku”.
Zatrzymała się gwałtownie:
— Proszę, aż tak dalece czujny!... Zresztą — mówiła wnet potem, jakby z pewnym politowaniem — zresztą ten instynkt mają wszyscy, co bez kierownictwa woli, omackiem przez życie idą. Wielki urok szarej godziny41 egzystuje tylko dla mocnych wolą: oni nie widzą, ponieważ mogą sobie na to pozwolić. A w tym jest wielka tajemnica szczęścia.
— W czym, Hilda?
Podbiegła do mnie i przysłoniwszy oburącz oczy:
— W tym — zaśmiała się krótko.
— Siądź — szeptałem — pozwól raz jeszcze złożyć głowę na twych kolanach, oczy mi przysłoń — i niech się upiję tą szarą godziną szczęścia!...
1 znowuż przechadzała się w zadumie po sali: bujna, giętka i taka mocna w chodzie i w wejrzeniu.
41 Może to być aluzja do wywodów S. Witkiewicza w monografii o Aleksandrze Gierymskim (Monografie artystyczne, op. cit., s. 426): „Jaki urok ma szara godzina dla ludzi skupionych zgodnie razem w bezpiecznym kącie pokoiu, właśnie dlatego, że są razem, że wobec czarnej, tajemniczej zasłony, zaciągającej się nad światem pełnym groźnych i wrogich sił, tłukących się w ciemnościach, czują się blisko siebie, razem, ramię przy ramieniu, którym mogą się bronie”.