270 WACŁAW BERENT
— Hilda — szeptałem stojąc z dala fi»dy tak na ciebie patrzę, gdy wspomnę, coś mówiła... (Ja każde słowo twe pamiętam!...) Przed twą wolą, rozumem, uczuciem...
Nie chciała słuchać, nie pozwoliła mi dokończyć.
Z góry, spoza ram wyblakłych, spoglądały na nią harde głowy przodków. A kołem, pod ścianą, płonęły w kapryśnych rzutach refleksów stalowe zbroje; z głowami wtulonymi w ramiona stali sztywno, jakby cześć jej oddając, śpiżowi rycerze: prężyli się ponuro, trupio, strasząc czarną otchłanią pod hełmem.
I jużem wzroku od niej oderwać nie mógł.
— Ty byś na barkach swoich udźwignąć mogła nawet brzemię!
Zwróciła się nagle ku mnie.
— Jakie?
— Majestatu, Hilda!
Rumieniec, pierwszy rumieniec trysnął na jej twarz.
— Dzieciaku ty! — rzekła surowo.
A ja przygiąłem się szybko do tej na czarnej sukni zwisłej białej dłoni i opowiadałem jej gorączkowo, bezładnie o tym, jak mi ona w ów wieczór przyszła z nieba i ziemi cudowną muzyką, jak świat mi się przez nią rozegrał, jak ona granitowy głaz z grobu mej niemocy podjęła, jak me wątłe piersi złotą tarczą miłości osłoniła...
Odpowiedziała spokojnym, prawie smutnym głosem, musnąwszy z lekka me włosy.
— Biedny ty — niewolnik wyobraźni!... Nie wierz ty swym wrażeniom, uczuciom, chęciom, samemu sobie nie wierz! Ty ani sobie, ani nikomu dać szczęścia już nie potrafisz. Ty możesz być tylko artystą.
Przegięła się, pochyliła w dół głowę ku moim ustom. I na te wargi me pragnące złożyła długi, cichy pocałunek. Przyjąłem go jak sakrament: cicho i kornie, bo tą szarą godziną szczęścia wciąż jeszcze pijany, wyzbyłem z pamięci kobietę: marzyłem, że to ONA — sztuka, daje mi boskie swe pomazanie.
Z góry, spod pułapu, spoglądały potężne, harde, w miecze własne ufne oblicza dawnych ludzi czynu.
„Oto jest ta, co nas wskrzesi, na nowe boje, nowe zwycięstwa w nieśmiertelnym życiu powoła”.
Chłodem ponurej, skupionej ciszy wiało z dalszych komnat zamku. W dali, pod ścianą, prężyli się trupi rycerze. I zdawało mi się, że z tych martwych szeregów, z tych czarnych jam pod pustymi hełmami, wyszedł pomruk basowy, niby głuche i mocne w bojowy bęben uderzenie:
Salve ReginaZ42
Minęło. Dziś nie wiem nawet, czy ta chwila snem była czy objawieniem, złudą czy jawnym cudem.
Hildę, kobietę widziałem już przed sobą.
Oto poprzez salę bezszelestnie stąpa — ramiona uniósłszy, splotła dłonie na tyle głowy: na tym bogactwie i przepychu włosów lśniących. Rumieńce żywe ma na twarzy (białą była dotychczas!) — pierś jej faluje — słyszę oddech nierówny. Gdy przysiadła na chwilę, a spojrzenie me (nie odrywały się od niej oczy moje!) zatrzymało się przelotnie na jej stopach, zasłoniła je czym prędzej trenem sukni. A gdy się zerwała znowuż, tom słyszał już odtąd w jej chodzie jedwabisty, sypki szelest sukien.
Poczęła nucić: zrazu cicho, potem śmielej. Wreszcie...
Słucham. Głos piersiowy, pełny: kryształ w brzmieniu duchowym, metal w dźwięku materialnym, we frazowaniu43 bogactwa twórcze. Lekki dreszcz rozkoszy przechodzi przez ciało, tak się ucho raduje. Na chwilę zapominam znów o kobiecie: słyszę tylko głos sztuki i stroję chciwe ucho... Śpiewa!
42 (łac.) — Witaj Królowo; średniowieczna antyfona (krótki, śpiewany zasadniczo przez dwa chóry tekst liturgiczny) maryjna.
43 frazowanie — termin muz. oznaczający rozmieszczę me akcentów, cieniowanie dynamiczne, artykulację, określenie tempa wykonywanego utworu.