68 WACŁAW BERENT
żniej, jak szeptaj: .Nie bać się, Zochna — nie bać!..." Zachłysną! się, ujął za głowę i dostał najprawidłowszego spazmu.
— Mbpeurs!29 — stawiał z francuska łatwą diagnozę jakiś student z głupia frant.
Ludzie byli mu wdzięczni za ten humor. Przy sztucznym nieco śmiechu załatwiono się bez trudności z bagatelną sprawą Kunickiego.
Już zdjął fartuch i nakładał mankiety, gdy wpadł jak bomba asystent i zawezwał go do profesora.
— Dobryś! — rzekł Kunicki. — Tym spazmem zarżnąłem się na śmierć w jego oczach.
I z duszą w piętach wstępował do gabinetu.
Profesor zdążył również pozbyć się fartucha. Naokół nie było ani śladu odbytej przed chwilą operacji. Siedział przy biurku i notował coś pośpiesznie. Ruchem złym i zniecierpliwionym wskazał mu krzesło.
— Ja tu już od kilku dni mam pana na oku. I dziś patrzyłem przed operacją... Chociaż muszę przyznać, że jako lekarz sprawowałeś się pan nieźle.
Skończył pisać, położył z impetem pióro i zwrócił się wraz z krzesłem do Kunickiego.
— Ale co znaczą spazmy? Skąd spazmy?... Ja już zaczynałem pana szanować za .brak nerwów”. Muszę panu powiedzieć, że upatrzyłem go sobie na asystenta. Więc mam zawód!... — syknął. — Pozwolisz się pan zbadać?
— Ależ ja, dalibóg!...
— No, no, no!...
Zbadał, opukał, a nic nie znalazłszy, wzruszył ramionami.
— Masz pan jakie zmartwienia?
— To jest właściwie... konkretnych... Chyba żebym... jeszcze...
— Jeszcze?
Profesor, poprawiając okulary, zasłonił twarz dłonią.
— Radzę wyjechać na trzy tygodnie. Gdzie bądź... Cygaro, panie Kunicki?...
w uapeurs (fir.) — spazmy, histeria.
— Dziękuję uprzejmie... Nadzieja asystentury..
— Nie o to idzie... Chciałem panu powiedzieć, ze. Hm’ Wydął wargi, gładził długą brodę, wreszcie:
— Z małżeństwem nie należy nigdy zwlekać! — wypalił mu prosto w oczy.
Kunicki stanął jak w ogniu.
— Ależ... dalibóg!...
Ujął go za obie ręce, uścisnął i odprowadził do drzwi.
— Ja umiem tylko radzić. Niedyskretnym być nie potrafię. Zegnam pana.
Z wielkim profesorskim cygarem w ustach szedł zadumany przez ulicę. A że myśli były bardzo przykre, węzeł stawał się beznadziejnie zawiłym, więc — uczuł nagłą potrzebę napicia się czarnej kawy.
Gdy wracał do domu, gniewał go ścisk na ulicach zmuszający do wolnych, ślimaczych prawie ruchów i bezcelowego oglądania obojętnych twarzy. Przy sposobności zauważył, że ten i ów, mijając go, uśmiechał się nieznacznie, jakby chcąc powiedzieć: „Oto idzie znowu jeden z tych, co to mają lekkiego fiołka w głowie”. Uśmiechali się oczywiście komiwojażerzy, ci zawsze z siebie zadowoleni, „najnormalniejsi” ludzie w mieście. „Ja wśród aniołów w niebie odróżnię chyba duszę, która na tym padole płaczu była korni woj ażerem” — zemścił się na nich myślą Kunicki. „Swoją drogą, muszę być bardzo rozdrażniony i wyglądam prawdopodobnie dziwacznie. Ach ta kawa, to cygaro obrzydliwe!... Zresztą, to jest jasne: rozdrażnienie wywołuje szybkie, gwałtowne, ostre ruchy, w tym tłumie ślamazarnym muszę wyglądać, oczywiście, jak mucha w pajęczynie”.
Gdy skręcił na swoją ulicę, ścisk uczynił się na chwilę jeszcze większy. Usłyszał za sobą cichy, krótki dzwonek. Ludzie się rozstępowali, dwie baby przyklękły nawet na trotua-rze. Kunicki zdjął czapkę, co tu widocznie nie było we zwyczaju. Przechodzący tłusty jegomość znowu się uśmiecha z poczuciem wyższości solidnego człowieka, któremu intere-sa dobrze idą. „Ty bydlę niskie!” — myśli Kunicki i korzysta-