66 WACŁAW BERENT
Kunicki zaczął się wprost niepokoić o siebie. W kilka dni potem, po nieudanej operacji, dostał spazmów wobec licznych świadków — musiano go cucić. Operowano młodą czeską robotnicę z fabryki zapałek. Dziewczyna, wystraszona zapachem jodoformu i widokiem tylu mężczyzn w białych fartuchach i zakasanych rękawach, wpiła się jak rak w rękę Kunickiego. Wśród tych obcych ludzi z nim jedynie mogła się jako tako rozmówić. Uspokajał ją, jak umiał. Opowiadał, że jej krzywdy przecież nie zrobią; przeciwnie, dadzą piękną srebrną szczękę zamiast brzydkiej spróchniałej kości, że tego nikt potem nie spostrzeże, a każdy powie: „Ach, jak wyładniała ta..."
— Jak ci na imię?
— Mianuje se Zofie28.
— No widzisz — Zochna...
Przyszedł profesor i zanim nałożył maskę, pogłaskał ją po włosach.
— Patrz, jak ci do twarzy w białym. Potem będziesz się mogła nawet w lustrze obejrzeć... No, nie bać się mała — nie bać!...
Nic nie rozumiejąc, uśmiechnęła się do wszystkich jak do rodzonych ojców. I wszyscy, ilu ich było, odpowiedzieli jej przyjaznym skinieniem głowy. Studenteria zaroiła się na amfiteatrze. Kunicki miał pilnować pulsu tej ręki, która wczepiła mu się w dłoń. Głaskał tę skurczoną strachem dziecięcą rękę i szeptał wciąż:
— Nie bać się, Zochna, nie bać!...
W miarę jak zasypiała, uścisk palców stawał się coraz mniej kurczowy. Już się rozchylały zupełnie, gdy, w ostatniej chwili przytomności, uścisnęła mu rękę krótko i rozumnie: jakby dziękowała mu za dobroć i prosiła, by nie odchodził.
On baczył już tylko na jej puls — o niej zapomniał niemal zupełnie. Naprzeciwko trzymał asystent drugą rękę.
28 (z czesk.: Jmenuji ae Żofie) — nazywam się Zofia.
Profesor operował przez głowę chorej. Na jej piersiach postawiono lustro i trzymano skośnie przed operatorem. Asystenci chwytali pęsetami, niby ptaki dziobami, rozszczepione płaty skóry i rozciągali je na bok oraz wycierali krew pękami waty. Było cicho. Słychać było tylko szczęk narzędzi, ludzkie oddechy i jakiś kaszel na amfiteatrze.
Po chwili Kunicki drgnął — drgnął bezwiednie uprzedzającym instynktem niesłychanie czujnego zwierzęcia, jaki przy podobnej pracy i człowiek nawet zdobyć sobie musi Rzucił bystre, pytające spojrzenie na asystenta naprzeciw. Ten już na niego patrzał. Obaj przenieśli wzrok na profesora. Ten już o wszystkim wiedział. Już odkładał narzędzia, już wielką pęsetą wyciągał chorej z gardła język, którym się dławiła. Nie pomogło to jednak. Zaroiło się przy stole. Pośród audytorium znalazło się nawet zwierzę, które w tej chwili parsknęło śmiechem. Przebito chorej gardło, by wywołać sztuczny oddech. Lecz i tracheotomia nie pomogła.
Co dalej było, Kunicki pamiętał zaledwie jak przez mgłę. Wiedział, co mu czynić należy. Podnosił naprzód jedno ramię chorej, potem dla ujednostajnienia ruchu wyrwał i drugie asystentowi. Podnosił je i opuszczał miarowo w ten równy takt, w jakim profesor uderzał w piersi chorej. Zamienił się w maszynę — pracował bez wytchnienia — minuty czy godziny! — tego nie pamiętał. Pompował wtedy jeszcze, gdy audytorium opróżniło się zupełnie; podnosił i opuszczał bezwładne ramiona, gdy inni odeszli już od stołu; pracował i wtedy jeszcze, gdy ktoś złym i zniecierpliwionym ruchem kazał mu wreszcie zaprzestać. W końcu odepchnięto go niemal. Przełożono ciało na wózek, narzucono na nie prześcieradło i odwieziono do trupiarni. C A-,
Obowiązkiem Kunickiego było przeliczyć narzędzia i zebrać je do wanienki siatkowej. Gdy się tym zabawiał, poczuł nagle zawrót głowy. Cofnął się do pierwszej ławki amfiteatru i osunął się na nią wcześniej, niźli siąść zamierzał. Ogromnie białe i łagodne światło zasnuło mu wszystko przed oczyma białą mgłą. Ktoś z bliska stojący usłyszał najwyra-