WACŁAW BERENT
I Muller przysunął się nagle, cicho i potulnie jak chart, i n aj niespodziewanie)' dla Hertensteina pocałował go w ramię. I wnet potem wsparł ciężką głowę na tymże ramieniu.
— Nie mogę, Henryk!... Coś łka, zrywa się jękiem w duszy. Ludzi mi potrzeba! Życzliwości, dobra, ciepła mi potrzeba!
Hertenstein skrzywił się w pierwszej chwili. Po kilka razy otwierał usta, aby coś powiedzieć, przemilczał jednak za każdym razem. Wreszcie nie wytrzymał.
— Czy i mnie masz za wilka? Mów szczerze!
— Tak, Henryk...
— Szukasz fałszu i kłamu w mych słowach? brudu w mych myślach?
— Nie, Henryk — dziś nie. Jutro będę. Jutro pomyślę: Ten Henryk z wysokich koturnów na ziemię spaść musiał; sceptycyzm takich ludzi rodzi się tylko z niedołęstwa, cynizm przerasta ich siły. Zda się, biały, czysty; przyjrzeć mu się bliżej: trupia biel do góry grzbietem przewróconego gadu. Jutro, jutro! — powtarzał bezradnie; już mu głos drgać poczynał na dobre.
I nagle, jakby pożałowawszy swych słów i myśli, pocałował go dwukrotnie, raz po raz, w ramię.
Hertenstein zerwał się i, walcząc z uczuciami współczucia i niesmaku, odsunął go niechętnie od siebie.
On zaś machnął smętnie zmiękczałą jakby w stawach i niemocną ręką. Począł ocierać pot, co tłustymi kroplami rozsypał się po bladej i umęczonej twarzy.
— Widzisz — takie życie moje!... Szukałbym po świecie na klęczkach miłości, przyjaźni, przywiązania, a znajduję... Wracam za każdym razem od ludzi pełen goryczy i nienawiści: w całe ciało setki cierni mi powbijano. A ja każdy cierń przypomnieniem wyciągam, rozjątrzam i rozkrwawiam rany. Setki, setki cierni!... I cały rozbolały, krwawiący, tarzam się w bólu i wyć chcę, wyć jak zwierzę, które z gromady wygryziono precz!
Westchnął ciężko i splótłszy ramiona na stole ukrył w nich twarz.
— Henryk, zlituj się! pomóż mi zakończyć to wszystko. Po co mi te kilka miesięcy?! Widzisz przecie, że ja nie mam w sobie tej mocy wewnętrznej nawet na jeden dzień życia.
I zerwały się w nim ostatnie pęta: zapłakał jak dziecko, cicho, bezradnie i obrzydliwie miękko.
Pies podniósł łeb i mruknął, ale tym razem już nie podbiegł. Patrzał raczej z pewnym zniecierpliwieniem w stronę swego pana.
Hertenstein powstał powoli i wyprostował się sztywno. Po czym, jakby szukając czegoś wokół, zagarnął wzrokiem po ścianach. Oczy zatrzymały się na portrecie i przylgły doń długo, uparcie. Oderwał je siłą i spostrzegłszy psa pod fortepianem strzelił nań z palców.
— I cóż ty na to, Venta?... No, chodź, chodź!... I czego ty drżysz? — no, głupia? Przedelikacone, przenerwione, nadwrażliwe psisko! — Histeryczka!... Patrz, śmieję się przecie... Och, jak to skacze! jak to się przegina! jak kokoszy się radośnie! — Już rada? — Ujmujące stworzenie! Teraz łasisz się do mnie, nie do niego? — oczywiście! — Ty szelmo niewierna!... Nie lizać — poszła precz!... No, no — skomlijże teraz, skomlij z radosnego wyczulenia... Och, ty wdzięku niewieści!...