WACŁAW BERENT
Muller spłonął w jednej chwili, bąknął coś, ukłonił się i cofnął się czym prędzej na swoje miejsce, czując, że koło oczu znów mu cos drgać poczyna.
Ona zaś, kołysząc się dalej na fotelu, powróciła do swojej opowieści.
— Rozmawiał ze mną przez cały antrakt. Jest nadzwyczaj ujmujący w swej na pół wojskowej manierze.
— Ach! Że też ty do takich rzeczy przywiązujesz tyle wagi!
Muller powiódł tymczasem okiem po stosach kwiatów naokół, po laurowych wieńcach i wstęgach czerwonych; spojrzał na swój kwiat i głowę zwiesił. „Tyle tylko ze mnie, tyle z nas w tym wszystkim".
— Kim jest tu u was baron Farnsberg? — usłyszał tymczasem.
— Bankierem — odparł przypomniawszy sobie to nazwisko.
— Nie wygląda... Bardzo dystyngowany. I wykwintny znawca sztuki... Ogromnie zachwycony pańskim Łabędziem... Łabędzia musiałam bisować dwukrotnie.
Muller skubał tylko w ręku swój blady kwiat.
— Ach, tak? — rzekł niedbale i poprawił swe roztargnienie natychmiast uprzejmym uśmiechem. A potem darł już tylko i prószył te blade różane płatki. „Tyle nas w tym wszystkim" — powtórzył w myślach.
Kołysała się przez chwilę na fotelu, a potem jakby zdziwiona ciszą lub może tym, że żaden wzrok na niej nie spoczywał, zatrzymała bieguny i rzuciła na obu czujne wejrzenie.
— Wiesz, Henryk — rzekła mimochodem — taka dziwna, prawie niepokojąca jest ta cisza u ciebie. Dlaczego ty tak daleko od miasta mieszkasz?
— Dla ciszy — rzekł spokojnie.
Zastanowiły ją poważne, prawie zimne ich twarze. W jakimś przegięciu czy w zamiarze powstania zaskoczyła ją nagle zaduma. Niecierpliwym ruchem dłoni strzepnęła ją sobie z czoła, skoczyła z fotelu i zaszeleściała suknią.
— Zaśpiewam wam po prostu coś!... Nie słyszeliście przecie jeszcze, jak wasze rzeczy śpiewam. Tb dziwne — zamyśli-
ła się znowuż — jak wy wszyscy obojętni jesteście dla swoich... No, Henryk uważa, przypuśćmy, koncerty za rzecz szatańską, ale pan?
1 już do fortepianu zasiadając przerwała swe pytanie pasażem.
— Przepraszam cię? — przycichła natychmiast i pochyliła ucho.
— Nic ważnego. Chciałem ci tylko powiedzieć, że kwiatów żal. Po owoc może sięgać każdy.
— Nawet ja — dokończyła ostro, jakby zadraśnięta tymi słowami. — Kwiatów — dodała wnet potem, oglądając się po pokoju. — Boże, jakie ich mnóstwo jednak!... Kwiatów żal dlatego, że więdną — że tak szybko nieraz więdną, Henryk. Im szlachetniejsze...
Dłonie jej, muskające klawisze, osunęły się z klawiatury, poprzeczne zmarszczki ściągnęły nagle czoło. Po chwili ocknęła się niespokojnie:
— Co to jest?!
— Wiatr.
— Boże, jaka tu cisza! Jak w grobie.
I znowuż zamilkła.
— Henryk?
— Słucham.
— Zasługuję na pochwałę! Już zaczynam zapominać o koncercie i o tym wszystkim. Już idzie smutek, wracają wspomnienia, czuję jakby zawód... (Dziwna rzecz, że po tych tryumfach czuje się zawsze jakby zawód.) Idzie pustka...
— I?
— Pojutrze dam drugi koncert. Na złość tobie. Ja żyć chcę!
I rzuciwszy dłonie na klawisze, przebiegła po nich z brawurą. Urwała, spróbowała następnie melodię, zmąciła ją pasażem i poprzez ramię obejrzała się na Mullera. Jemu serce zabiło przy pierwszych taktach tej melodii, a gdy jej głos usłyszał, zbladł i mimo woli dłonią po czole powiódł, jakby niechętnie poddając się tamtym wspomnieniom.