262 WACŁAW BERENT
dziś dzień w godzinę śmierci pieśnią takową zbawiać się rade. Między Błogosławione Pańskie ojciec święty witezia łaskawie zaliczyć nie raczył, ile że księżniczka ona, Niezamyślowym śpiewaniem wielce w myślach swych roztęskniona, diabłu (na chucie) się oddała. Taka jest jedynie prawdziwa przypowieść o księżniczce Bratumile, witeziu Niezamyślu i o świętym Jacławie. Opowiedzieć dokładnie zamierzył biegły w piśmie Sclauus Mariae33 i pod ONEJ cudowną opieką, wbrew złości możnych i iniuriom34 głupich, w uroczysty dzień cudownego JEJ rozwiązania AD MCCI szczęśliwie do końca doprowadził. Amen.
Ponad przepaście wieków przyniosło mi echo niespodzianie tę prostą bajkę. Uśmiechałem się z początku czytając: bawiłem się nią, jak się bawi z dzieckiem. Przeczytałem po raz drugi, wciąż się jeszcze uśmiechałem, ale gdy oczy ciężko i uparcie przylgły do pergaminowej karty, myśl w dal odbiegła. Ruszyły mi przed oczyma te ciemne szeregi liter w nieskończonych marszach, wirach i koliskach. Myśli pracowały gorączkowo: biły pulsem na skroniach, prześlizgiwały się przez świadomość lękliwie, przebiegały przez nią w popłochu i nikły, rozpraszały się, gasły.
A że dolinę i góry poza oknem zalewało miękkie światło zachodu, więc i mnie przysłało słońce promień łagodnych myśli.
Zamarzyłem o klasztorze pokutnym w poszumie lasów jodłowych, o białych podwórcach w balsamicznej woni cedrów, o kawek wokół wieży rojnych lamentach, o chórze mnichów głębokim, o organów kościelnych jęku psalmicznym i o sygnaturki wysokim tonie... I błądzę, ja mnich, w białym podwórcu, po złotych plamach słońca i sinych cieniach gałęzi, wchodzę w wilgotny chłód arkad i na starym rzymskim sarkofagu to słowo kreślę w zadumie bolesnej:
Hilda...
38 Sclauus Mariae (łac.) — sługa Marii.
34 iniuria (łac.) — bezprawie, zniewaga, niesprawiedliwość.
Drgnąłem. I spojrzawszy na tę jasną topiel łagodnego zachodu na szczytach, zrozumiałem, że mnie nieświadomego opływa już od wczoraj miękka atmosfera rodzącego się uczucia.
A jednak... Ta narożnica kamienna z oknem na lodowiec, te księgi stare, miniatury złote, ta opowieść naiwna, ten klasztor wyczarowany z myśli, te kawek wokół wieży rojne lamenty, ta całego świata wokół mnie muzyka; owo światło złote i cień ponury: rozkosz pieściwa i ból trawiący w tym jednym imieniu Hilda! — przecież to wszystko, wszystko razem jest jakby niedopowiedzianą do końca bajką, jest bezpłodnym, zabójczym marzeniem!...
Szatanie, odwiedź zwierciadło swe ode mnie!...
I osunąłem się na kolana, tam przed pultem, u okna. Splotły się palce dłoni, wsparła na nich ciężka głowa...
...Tb jej czoło jasne, otwarte i dumne, te równe połyski na gładko zaczesanych mahoniowych włosach, jak smugi światła na fali — ta przezrocza głąb czarnych oczu... Oczy te są zanadto spokojne!...
Szatanie, odwiedź zwierciadło swe ode mnie!...
Poprzez małe okno w głębokiej nyży padły me oczy na to zatopione w błękicie śniegowe morze najczystszej, niepokalanej bieli. I w jednym mgnieniu oka, jakby pod mego spojrzenia nieczystą siłą, wielka fala płomiennej lawy zalała te bezmiary jasne. Skalne zręby, szczyty i iglice, białe morze w głębi, lodowcowe złomy na przegubie i ten jego język wryty dołem we wnękę skały: wszystko to — w tej chwili takie jawne, widne, dotykalne — stanęło w purpurowym blasku oślepiającej pożogi... I przycichł gwar ziemi. Chmury zwinęły swe żagle, niemocne wiatry przyległy kornie na stokach.
Olbrzymia łuna ciche skrzydła rozpostarła nad światem.
W piekło świat się na szczytach rozpalił.
I tam także?!...
Kurczowo splatały się palce wyprężonych ku górze rąk...