44 WACŁAW BERENT
— Dziś mamy rozsądek.
— Wieźże nim czym prędzej w głąb i wynieś swe namiętności na światło dzienne, aby cię nie pożarły! Macie rozsądek. A jednak... słyszysz? Oto rozlega się krzyk, straszny, beznadziejny krzyk po nocy! Otwarły się podziemia wasze i cuchną. Zrozumiałeś, kto je otworzył? kto jest bólu waszego krzykiem po nocy? Zrozumiałeś, za co mu ludzie dają łzy swoje, święte i czyste łzy ludzkiej tęsknoty?...
— Deklamacja! zresztą chroniczna — cmoknął niecierpliwie Kunicki. Otrząsł znowu popiół z papierosa i znowu mówił niedbale, cicho, jakby do siebie tylko:
— Ja panu powiem, kto te wszystkie cuda nocne dokonywa: biedny, chory człowiek... Zaś koniec — warto zastanowić się i nad końcem — koniec będzie zwykły: Ostateczny zanik hamujących czynności woli — ciesz się pań: będą wizje! gnuśność — niech się cieszą kochanki! — apatia i otępienie graniczące ze stuporem1 — tu już śmierć zęby wyszczerza!... I to w najlepszym razie — kończył i spojrzał bystro na Borowskiego jakby taksując jego siły fizyczne.
Borowski miał już widocznie gotową odpowiedź, lecz ostatnie słowa zamknęły mu usta. Zaniepokoił się widocznie i zagadnął szybko: —
— A od czego to pochodzie Apatia niby?
— Toż mówię!
Przeżuwał myśl jakąś uparcie, czoło chmurzył. Wreszcie:
— Boję się — rzekł cichym, szczerym głosem dobrego dziecka. — Boję się apatii!
I zadrżały mu wargi jak u wrażliwej kobiety.
— Siądźmy — rzekł nagle i, nie czekąjąc odpowiedzi, cofnął się pod mur i osunął na jakąś ławę. Marszczył się, chmurzył, w oczach Kunickiego zapadał gdzieś myślą coraz głębiej.
— Widzisz, póki chodzę, mówię, nienawidzę — Boże, jak ja wszystkiego i wszystkich nienawidzę! — póty zapominam.
Ale niech sam ze sobą zostanę, niech się położę... Sen nie przychodzi... Więc niech mi teatr do myśli powróci, niech się coś ocknie, zbudzi, zerwie! A tu nie przychodzi nic, nic!... Rozumiesz ty — nic!...
I gwałtownym ruchem schwycił Kunickiego za rękę. Po chwili zatrząsł się całym ciałem. Zdjął kapelusz z głowy, grzbietem dłoni wycierał jakby zimny pot z czoła. Bladł widocznie, gdyż twarz jego stawała się po ciemku bardziej jasną i jakby fosforyzującą. Kunicki spoglądał nań uważnie i z pewnym niepokojem.
— Co panu?... Panie Borowski, na litość boską!...
— I z tej pustki wyłania mi się — zgroza, tylko zgroza! Nieludzka straszna groza wytrzeszcza na mnie zimne oczy: rzeczywi...! „Zośka!!” — krzyknę jak szalony, zerwę się z łóżka i błędnie, omackiem trafiam tam do niej. I jak dąb podcięty walę się na jej białe piersi. „Zasłoń mi oczy, Zośka!* — Zasłania, rączynami twarz mi okrywa. „Nie bój się, nie bój się, Władek”. „Całuj, Zośka!” — Całuje. „Zochna, Zochna, Zochna ty!!...”
Z daleka, jakby w zaczajonej ciszy ciemnego przedmieścia, słyszeć się znów dały niecierpliwe, ostre sygnały śwista wki, wołające nie wiadomo gdzie i nie wiadomo komu na pomoc. Bo zresztą cisza była. Hen na krańcach bił tylko młot walcowni, a tuż ponad głową szumiały im obu druty telegraficzne:
Zoch-na... Zoch-na... Zoch-na...
Wreszcie zabłysły światła w oknach podmiejskiej ulicy. Kunicki zaprowadził Borowskiego do najbliższej robotniczej restauracji i, wmuszając w niego wodę, mówił coś o słabej woli, o rozhukanej wyobraźni, o potrzebie leczenia. Borowski odstawił szklankę wody na bok i odpowiadał mu powolnym, zmęczonym głosem.
— Pan osądza wszystko tak łatwo, prosto, higienicznie, że aż miło słuchać. Uspokaja to jak ciepłe okłady. Taki świat mały, a pan taki duży, duży. Taki świat chory, a pan taki
stupor (łac.) — bezruch, drętwota.