Ho WACŁAW BERENT
wieka naprawić mamy, kiedy tu u niego nie wszystkie kosteczki na lico1. Widać, że tu ktoś w żalu serdecznym je po wytrząsał".
— Nie radzę, panie Pawluk, nie radzę tutaj tak duszy leczyć. Myśmy już o trzysta lat od tego oddaleni. (Wyjął z kieszeni rewolwer i podsunął mu go pod oczy.) — Nie! nie! — śmiał się i naśladował jego głaskanie po ramieniu. — Ja nic złego przecie — wąchać tylko daję. Rozumu uczę.
— Widzisz jaki! I za to nie cierpię. Wszystkich ja nienawidzę. (Chmurzył się, szarpał, wreszcie znów się go za ramię uczepił.) Panie Jelsky, po co pan taki?
— Jaki?
— Ja sam nie wiem!... Zdawałoby się, że człowiek dobry, sierdieczny — a w oczach coś siedzi takiego... Źle, panie Jelsky, źle!... Ja czuję, że panu bardzo źle na świecie.
— Odczepże się pan!
— Pan się ubrał, żeby wyglądać jak ten Niemiec, jak drugi Niemiec, jak trzeci Niemiec... Ubierz się, jak chcesz — wszystko jedno, skóry nie zmienisz. A skórę u pana to ja inną czuję.
Jelsky poklepał go po ramieniu.
— No, dobrze, dobrze.
— Ja mądrzejszy od pana, klepać nie ma za co.
— Mądrzejszy — rzekł Jelsky poważnie.
— Wisz!
Jelsky patrzył tymczasem na niego uważnie, jakby coś w myśli układał.
— Ale zostaw mi pan adres, przyda mi się niebawem.
— Do akademii pisz, kiedy chcesz, choć ja tam rzadko, rzadko!
Podał mu niedbale rękę, w oczy zaś patrzył uważnie.
— Ach, panie Jelsky, ja się boję, żeby między nami co nie wyszło.
Jelsky śmiał się nerwowo.
— No, idź pan już, idź, gdzie trzeba.
— Taż idę, choć nigdzie nie trzeba. Smutno coś u mnie, panie Jelsky — aj smutno!
I, kiwając wciąż głową, zanurzył się we mgle.
— Taki przecie i zabić potrafi — pomyślał Jelsky.
Ta dotykalna prawie mgła jest obrzydliwie śliska i ciepła, ma się wrażenie piwnicznej pralni; czuć niemal wstrętny zapach mokrych ścierek. Ludzie podnoszą kołnierze, krzywią się, charczą i spluwają co krok. Gumowe czarne płaszcze nawijają się co chwila, lśnią jak szkło i przynoszą ze sobą smród kauczuku. Na brukach ślisko. Odbicie własnych nóg pod wilgotnym trotuarem odbiera pewność ruchów i sprowadza niecierpliwą w nich ostrożność. Ludzie burczą na siebie, spoglądają chmurnie, odpowiadają opryskliwie. Tu i owdzie zapala się przedwczesna latarnia, z bliska rdzawożółta. z daleka jakby czarna plama, otoczona jasną mętną obwódką; wokół latami strzelają we mgle dziwne tęczowe aureole. Cisza robi się na ulicach, dzwonki i sygnały dudnią głucho.
Gdy Jelsky wchodził na ulicę, przy której mieszkała Borowska, otarł się niemal ramię w ramię o Kunickiego. Skrzywił się i splunął. Potem zdawało mu się, że spostrzega opodal Pawluka, jak wyskakuje z tramwaju. Wreszcie gdzieś z dala zamajaczyła mu dziwna sylwetka niby ptaka wielkiego. „Muller w pelerynie* — pomyślał.
Mgła snuła się teraz przez ulicę, błąkała się po zaułkach. Czuć było tchnienie wiatru, ciepłe, ożywcze.
Gdzieś w głębi dał się słyszeć krótki, ostry pomnik; potem drugi i trzeci, niby sygnały tajemne. Jelsky’emu przesunęło się coś czarnego pod nogami. Niebawem usłyszał ostry, ochrypły i przeraźliwy syk; darcie się gardłowe, ochrypłe, rozpaczne. — Koty krzyczały po murach.
A mgła snuła się coraz prędzej, kłębiła się jak dym, odrywała się od ziemi jak białe całuny na oparzeliskach2 o świcie.
nie wszystkie kosteczki na lico (z ros.) — tu: nie ma wszystkich klepek.
oparzeliska — tereny bagienne nie zamarzające zimą