r
WACŁAW BERENT
Brawo!... Brawo!... Niech żyje!... Zostać u nas, nie wyjeżdżać... Zostać!... Wiwat!
Zaś im w pokoju rozjaśniały się bezwiednie chmurne twarze, krew jakby uderzała do głowy, rozchylały się nozdrza: wdychali to zawrotne tchnienie, co trupa nawet zgalwanizo-wać potrafi. Mullerowi zadrgało coś nawet koło policzków, oczy poczęły mrugać migotliwie i łza drobną, krętą strugą przewinęła się po twarzy.
I być tylko cieniem
Między nicością a grobów marzeniem??...
A tam za oknem bezładne klaskania w ręce, rojenie się tłumne, krzykliwe i uparte. Ponad tym to parskanie koni i granie podków na brukach.
Wreszcie jeszcze jedno, tym razem opętane już wprost zerwanie się krzyku, przecięte mocnym zatrzaśnięciem się wrót. Ruszyły konie, potoczyły się powozy. A tłum się rozsypał.
Muller niedobrze wiedział, co potem było. Za chwilę uchyliły się drzwi: jakiś człowiek wniósł olbrzymi ciemny wieniec, inni nieśli kosze, bukiety, kwietne liry, rzucali całe stosy luźnych wiązanek. I wraz z tą pełną, odurzającą wonią i barwnymi tęczami kwiatów weszła do pokoju jakaś jasność, blask, przepych oraz to duszne, zawrotne tchnienie władzy i tryumfu.
Muller kłaniał się, głowę chylił. „ONA — sztuka!”— przynosiło mu wspomnienie.
Ave Regina! — szeptały niedosłyszalnie drżące wargi.
Rojna i gwarna, koma i władna — fama królewska!... Czuć ją było tu naokół. Wraz z przepychem kwietnych woni nasycała pokój wciąż jeszcze tym szalejowym1 upojeniem tryumfu. Obaj widzieli niemal tę salę, w morzu świateł jaskrawą, od barwnych tłumów rojną, słyszeli przyśpieszone serc bicia, tłumione oddechy; czuli prawie te z setek serc ludzkich wydarte uczucia, co rojem białych ptaków łopocą się po sali. I w tę wsłuchiwali się chwilę, kiedy ta cisza łamie się w nagłym okrzyku gromadnej duszy: w grzmocie, w huraganie oklasków... W oczach iskrzyły im się tylko tęcze kwiatów, co po brzegi wypełniły pokój: mieniły się purpurowe, żółte, białe plamy, wirowały, zda się, te wielkie ciemne koła laurowych wieńców, snuły się jak węże czerwone ich wstęgi. I zdawało się niemal, że te kwiaty niby barwne puchy sypią się i sypią bezszelestnie; że te wstęgi biją się wichrowo i fale ich mącą się jako zwycięskie sztandary.
„Wielkiej artystce!” — odczytywali złotymi zgłoskami na tych purpurowych wstęgach.
Ona tymczasem kazała bratu zdjąć sobie z ramion białą pelerynę i wyczerpana rzuciła się w głąb fotelu.
— Zlituj się, Henryk, wyjdź tam, do tych, którzy się jeszcze naprzykrzają. Podziękuj już zimno tylko i powiedz, że... że jestem nieżywa — zaśmiała się nagle.— Kwiatów tu nadsyłanych nie pozwól przyjmować. Dosyć tego! Basta!... Nie mogę.
Jej jasne suknie, o tym delikatnym tchnieniu zimowito-wego fioletu, wchłonęły, zda się, w siebie połyskliwą jasność i blask koncertowej sali. Bujny biust, od martwej, sinej bieli pereł na szyi, zdawał się tym bielszy, tym jędmiejszy, tym
szalejowy —- zrobiony z szaleju, czyli cykuty (Cicuła utrosa), silnie trującej rośliny strefy umiarkowanej.