148 WACŁAW BERENT
Ale gdy drzwi uchylił i w półmroku ujrzał jej jasną głowę na poduszkach, uczuł, że nogi uginąją się pod nim. Coś szczerego uderzyło go tym razem jakby obuchem w głowę i rzuciło do jej nóg. „IV święta ofiaro!”... — zaczęło mu się już w myślach na wysoką nutę, lecz łkanie wtłoczyło mu te słowa na-zad w piersi. Chłód jej stóp, które do czoła cisnął, wyzwolił mu łzy z oczu. Płakał jak dziecko, mając jedną myśl tylko, że to źródło łez jest dla niego jedynym już źródłem szczerości i prostoty: mocy życia!
— Właduś! — szepnęła we śnie. Uniosła się na poduszkach, zgarnęła włosy z czoła i znowuż opadła na posłanie.
„Spi — myślał — oczu nie otwiera”.
— Włada, zostaw mnie — zostaw mnie już dzisiaj. Sił brak! Ciała już nie czuję, duszy nie mam...
— Jezu! — krzyknęło coś w Borowskim. — Zocha, nie! — ja nie to...
— Piłeś znowuż, Właduś?
— Matko Boża!... Zochna, Zochna, za coś ty mnie kochała?!
— Ja cię zawsze, Właduś, lubię, ale dziś idź już — idź!...
Borowski podniósł się ciężko z kolan.
— Idę już, Zocha, idę!... A niech cię Bóg...
Czucie instynktowne przepłoszyło ją w tym półśnie. Porwała się z poduszek i siadła na łóżku. Nerwowym, niespokojnym i sennym jeszcze ruchem przygarniała włosy na tyle głowy.
— Nie, Władek, wróć się lepiej, bo ja się czegoś boję.
Borowski wysunął się cichaczem do sieni. Jelsky siedział
na schodach; urządzał sobie iluminację z woskowych zapałek i wygwizdywał piosnkę Yvetty o rozdartym serduszku.
— Jelsky?
— No?
— Władek! — wołał z wewnątrz kapryśny, senny głos.
— No — Jelsky gasił po kolei świeczki — to było do przewidzenia, że ty efektu nie darujesz.
Podsłuchiwali pode drzwiami: miękki plusk bosych nóg o podłogę, a potem nagły krzyk:
— Władek!!...
Borowski biegł na dół, przeskakując po kilka stopni. Jelsky stał w sieni i nadsłuchiwał; rozrzewniało go to pluskanie bosych nóżek o podłogę. „W koszulinie biedaczka biega”. I znowuż krzyk, tylko tym razem cichszy, niespokojny, poczuciem samotności lękliwy! „Gotowa sobie co złego zrobić” — pomyślał Jelsky. „Właściwie, wystarczyłoby w tym miękkim serduszku zbudzić anarchię uczuć, aby...” — Usłyszał w tej chwili ciężkie osunięcie się ciała na ziemię.
Ujął za klamkę: drzwi stały nie domknięte.
— A no!... — mruknął. — Zgasił zapałkę, zdjął grzecznie cylinder i wśliznął się na palcach do przedpokoju.
Końca tej drodze nie widać! Nogi drętwieją, grzbiet w pa-łąk się zgina, głowa ciężko na piersiach zwisa — ciało się nie dowlecze... Żółta smuga blasku od kinkietów zastygła jakby i omartwiała w ciszy — i ta ścieżka tuż przed rampą — długa, równa, nieskończona... I dokąd ta droga wiedzie?... Pary czarnych, lśniących w ciemności, wielkich, okrągłych oczu... „Ile ich tu jest dzisiaj” — dziwi się Borowski. — Dech ich zaparty, pierś ciekawością przytłoczona... I oczy! — setki, tysiące oczu wlepia się w niego żądnie, chciwie, i ssie mu z piersi krew serdeczną... Idzie wciąż, wlecze się bez końca; dźwiga na sobie jakiś ciężar, co go lada chwila o ziemię rzuci... Padnie, zwali się!... Wszak te oczy wszystkie na to tylko czekają: padnij! padnij!... zwal się i krwią nam w oczach za-brocz!
I dokąd wiedzie ta droga?... Przez kłamaną scenę życia na serdeczna scenę... Boże mój, BozeJitoSclwyłrr:—
Nagle głuche łkanie wyrzuciło się skądciś echem i padło mu, jak kamień, pod nogi. — Potknął się!... Zmógł się i dalej idzie... Oczy! oczy! oczy!... „Władek, Władek mój!” — załkało po raz drugi. — Potknął się!... W kamiennej ciszy wyczekiwania napięta struna gromadnej duszy ludzkiej już huczeć poczyna: pęknie lada chwila. Oczy! oczy!... „Władek, ci artyści uczynią ze mnie dziew...!” — Potknął się, zatoczył i runął na ziemię.